Klątwa Wendigo - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Klątwa Wendigo - ebook
Drugi tom serii "Monstrumolog" Ricka Yanceya - powieść łącząca w sobie elementy nocnego koszmaru, przygód Sherlocka Holmesa i grozę rodem z "Milczenia owiec".
Tym razem Will Henry i jego mistrz udają się w dzikie ostępy Kanady, by, na prośbę byłej narzeczonej doktora Warthropa, zbadać sprawę Wendigo, mitycznego stworzenia żywiącego się ludzkim mięsem...
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7686-337-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PODZIĘKOWANIA
Redagowanie niniejszej, drugiej części dziennika Willa Henryego okazało się trudniejszym wyzwaniem niż praca nad pierwszym tomem. We wszystkich foliałach pojawiają się odniesienia do wydarzeń historycznych, które musiałem zweryfikować. Osoby, którym winien jestem wdzięczność za uważne i dogłębne sprawdzenie rękopisów, to Jonathan DiGiovanni oraz redaktor Bara McNeill.
Dziękuję doktor Sylvie Blum-Reid, doktor Hanie Filip oraz Lindzie Kittendorf za wydatną pomoc w sprawach językowych.
Podobnie jak przy pierwszej części Monstrumologa, doktor Jeffrey Wilt wprowadził mnie w podstawowe tajniki ludzkiej anatomii. Jego niezmierzona cierpliwość i życzliwość wobec laika, który z trudem zaledwie potrafił wyartykułować właściwe pytania, pozostają bezcenne.
Mój agent, Brian DeFiore, którego entuzjazm wobec tego projektu zdaje się nie znać granic, był jednym z pierwszych czytelników manuskryptu. Zawdzięczam mu światłe sugestie, co do dalszych poszukiwań i wskazówki, których udzielał mi podczas redagowania książki, zwłaszcza gdy pewne ścieżki okazywały się prowadzić donikąd. Mam szczęście, że jest moim agentem i jestem dumny, że wolno mi go nazwać swoim przyjacielem.
Jak najserdeczniejsze podziękowania mojej rodzinie za cierpliwość, wyrozumiałość i wsparcie podczas pracy nad tym tekstem. Moi synowie zawsze zaliczali się do moich największych fanów. Dzięki, chłopaki.
Przede wszystkim i najwięcej zawdzięczam mojej żonie, Sandy, której dedykuję tę książkę. Gdyby nie jej miłość i niezłomna lojalność, jej bezwzględne oddanie i bezkompromisowa szczerość, zginąłbym marnie. To ona jest moim najlepszym przyjacielem.
PROLOG Wrzesień 2000 roku: „Wycinki…”.
Lektorką była emerytowana nauczycielka angielskiego, której matka zamieszkała w ośrodku w 2001 roku. Odtąd przez pięć następnych lat lektorka co tydzień odbywała półgodzinną drogę z Alachua do Gainesville, aby swoją matkę odwiedzać. Jeśli pogoda sprzyjała, siedziały na tym samym wybrukowanym dziedzińcu mieszczącym się między dwoma głównymi budynkami mieszkalnymi, na którym siedziała teraz ze mną. Pośrodku dziedzińca szemrała fontanna, wokół której z trzech stron rozstawiono stoliki, odmalowywane po wielokroć, by chronić je przed niszczycielskim wpływem tropikalnego klimatu Florydy. Nawet teraz, pod koniec września, powietrze było gęste od wilgoci, a temperatura przekraczała trzydzieści stopni w cieniu.
Jej matka odeszła w roku 2006, jednak lektorka nadal przyjeżdżała co tydzień, teraz w charakterze wolontariuszki, aby czytać książki mieszkańcom ośrodka niemającym rodziny lub posiadającym rodzinę, która rzadko, jeśli kiedykolwiek, fatygowała się, aby ich odwiedzić. Dyrektor ośrodka dał mi jej nazwisko i numer telefonu. Dowiedziałem się od niego, że o ile wie, mężczyzna, którego nazywano William
James Henry nie zawarł bliższej znajomości z nikim spośród mieszkańców ośrodka. Odwiedzała go tylko ta wolontariuszka, która teraz siedziała naprzeciwko mnie i sączyła mrożoną herbatę z wysokiej szklanki, w której nie było już lodu. Dyrektor uznał, że może ona zdoła mi pomóc.
– Nie mogę panu w niczym pomóc – usłyszałem właśnie od lektorki.
– Nigdy nic nie powiedział? – upewniłem się.
– Tylko nazwisko i w którym roku się urodził.
– 1876.
Skinęła głową.
– Żartowałam sobie z niego. Mówiłam: „Williamie, to niepodobna, nie mogłeś urodzić się tak dawno temu”. A on przytakiwał – by następnym razem powtórzyć to samo.
– Jak się zachowywał, kiedy pani mu czytała?
– Wpatrywał się w pustkę. A czasami usypiał.
– Nie wydawało się pani, że czasami na przykład słuchał?
– Nie o to chodziło – usłyszałem.
– A o co, w takim razie?
– O towarzystwo. On nikogo nie miał. Tylko w każdy wtorek o drugiej po południu miał do towarzystwa mnie.
Upiła łyczek herbaty. Fontanna ciurkała: woda przelewała się przez krawędzie misy i spadała na kamienie. W przeciwległym krańcu dziedzińca siedziało dwoje mieszkańców ośrodka, mężczyzna i kobieta. Siedzieli przy takim samym stoliku i trzymali się za ręce, patrzyli – w każdym razie takie odniosłem wrażenie – jak światło igra w kropelkach wody. Moja rozmówczyni wskazała mi ich wzrokiem.
– Choć przez krótki czas miał także ją.
– Miał? A kim ona jest?
– Na imię na Lillian. Była narzeczoną Williama.
– Narzeczoną?
– Nie tylko jego. Odkąd tu przyjeżdżam, miała już coś z tuzin narzeczonych – lektorka zaśmiała się cicho. – Ma Alzheimera, biedactwo. Znajduje sobie mężczyznę, owija się wokół niego niczym powój – na parę tygodni, a potem traci wszelkie zainteresowanie i „podrywa” kogoś innego. Pracownicy ośrodka mówią o niej femme fatale. Niektórzy z pacjentów bardzo źle znoszą, kiedy ich porzuca.
– A William?
Lektorka pokręciła głową.
– Trudno powiedzieć. William był… – urwała, szukając odpowiedniego słowa. – No, nie wiem, czasami wydawało mi się, że cierpi na autyzm. Bo w żadnym razie nie była to demencja, raczej coś, co towarzyszyło mu przez całe życie.
– Nie był autystyczny.
Przestała obserwować Lillian i kawalera Lillian, zwróciła wzrok na mnie. Popatrzyła uważnie z uniesionymi brwiami.
– Ach tak?
– Po jego śmierci znaleźli schowane pod łóżkiem notatki. Coś w rodzaju pamiętnika czy dziennika, który William prawdopodobnie spisał wiele lat przedtem, zanim się tu pojawił.
– Doprawdy? W takim razie wie pan o nim znacznie więcej niż ja.
– Wiem tyle, co sam o sobie powiedział, natomiast o nim samym nie wiem nic – odpowiedziałem ostrożnie. – Jak dotąd przeczytałem tylko trzy pierwsze kajety, no i… Jakby to powiedzieć. Dziwne – czułem się niezręcznie pod jej spojrzeniem. Poprawiłem się na krzesełku i spojrzałem w stronę
Lillian. – Ciekawe, czy ona go pamięta – zastanowiłem się głośno.
– Wątpię.
– Pewnie jednak powinienem zapytać – stwierdziłem bez większego entuzjazmu.
– Siedzieli tak całymi godzinami – powiedziała lektorka. – Nie rozmawiali. Trzymali się tylko za ręce i wpatrywali się gdzieś w przestrzeń. Na swój sposób było to przeurocze, jeżeli nie brać pod uwagę tego, co nieuchronnie musiało nadejść.
– Czyli? – spytałem, ale sądziłem, że mówi o śmierci.
– Czyli rozstania. Tego, że wkrótce wpadnie jej w oko następny. Ten, który jej teraz towarzyszy, ma na imię Kenneth. Są razem od mniej więcej miesiąca. A więc potrwa to jeszcze z tydzień, a potem Kenneth znów zostanie samotny.
– A jak Will to przyjął, kiedy go rzuciła?
Lektorka wzruszyła ramionami.
– Nie zauważyłam, żeby zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie.
Jeszcze przez dłuższą chwilę spoglądałem na Lillian i jej adoratora.
– To nie znaczy, że go nie zabolało – zauważyłem.
– Nie – przyznała. – Nie znaczy.
Po południu tego samego dnia odbyłem rozmowę z lekarzem, który stwierdził zgon nocą 14 czerwca 2007 roku. Opiekował się Willem od jego przybycia do zakładu.
– Wie pan – odezwał się z błyskiem w oku – że podobno urodził się w 1876 roku.
– Słyszałem. A jak pan sądzi, ile lat miał tak naprawdę?
– Trudno stwierdzić. Dziewięćdziesiąt parę, może nawet prawie setkę. W każdym razie, przynajmniej jak na swój wiek, trzymał się wyjątkowo dobrze.
– Jeśli pominąć demencję.
– Cóż, jeżeli ktoś żyje odpowiednio długo, demencji nie da się uniknąć.
– Jaka była przyczyna śmierci?
– Starość.
– Ale zawał? Udar?
– Najprawdopodobniej albo jedno, albo drugie. Trudno stwierdzić bez sekcji zwłok. Natomiast ostatnie badania przeszedł jak najbardziej pomyślnie.
– A czy natrafił pan kiedyś. To znaczy, czy cokolwiek wskazywało… na coś nietypowego. Proszę mi powiedzieć, czy pobierał pan mu krew?
– Ależ oczywiście. To podstawowe badanie.
– I czy nigdy nie natrafił pan na nic… niezwykłego?
Doktor przechylił na bok głowę, spojrzał na mnie, zaciekawiony i jednocześnie odniosłem wrażenie, że powstrzymuje uśmiech.
– Na przykład?
Odchrząknąłem. Głupio było coś takiego pomyśleć, a powiedzieć – tym trudniej.
– W swoim pamiętniku Will Henry pisze, że uległ, hm, zakażeniu rodzajem pasożyta. Miał wtedy jedenaście czy dwanaście lat. Chodzi o bezkręgowca w rodzaju tasiemca, tylko dużo mniejszego, który zapewnia swoim nosicielom wyjątkowo długie życie.
Doktor kiwał głową. Przez ułamek sekundy uznałem, że to z jego strony potwierdzenie. Że należy wnioskować, iż nie jest mu nieznany tego rodzaju stwór. A więc, skoro część fantastycznej opowieści Willa Henryego okazała się prawdą, co jeszcze nią było? Czy to możliwe, że jednak istnieje taka dyscyplina nauki jak monstrumologia lub w każdym razie istniała pod koniec dziewiętnastego stulecia, a jednym z jej przedstawicieli był opiekun Willa, tajemniczy Pellinore Warthrop? Czyżbym miał w swoim posiadaniu nie przejaw fikcji literackiej a prawdziwe wspomnienia, opis doprawdy niezwykłego żywota, który trwał w dodatku przez ponad stulecie? No i podstawowe pytanie, które spędzało mi sen z powiek, z którym na ustach budziłem się w środku nocy zlany zimnym potem i które nie dawało mi spokoju, gdy potem walczyłem z bezsennością… Czy potwory istnieją?
Moja nadzieja – chociaż nie jestem pewien, czy to najwłaściwsze słowo – wkrótce została rozwiana. Lekarz kiwał głową, ale nie przytakiwał treści moich słów, tylko na znak, że je rozumie. Po prostu w ten sposób grzecznie okazywał rozmówcy, że go słucha.
– Prawda, jakie to by było miłe? – rzucił retoryczne pytanie. – Ale nie, miał zupełnie normalną krew. Trochę zbyt wysoki poziom złego cholesterolu. A poza tym… – wzruszył ramionami.
– A tomografia? Rezonans magnetyczny?
– Ale o co pan pyta?
– Czy był poddawany takim badaniom?
– Stan nie finansuje ich w przypadkach takich jak pan Henry, o ile nie są konieczne. Moje zadanie sprowadzało się do tego, żeby zapewnić mu aż do końca życia jak najlepsze samopoczucie i tym właśnie się zajmowałem. Pozwoli pan, że o coś spytam: co pan zamierza z tym zrobić?
– To znaczy, po co zadaję te wszystkie pytania, tak?
– Dlaczego pana to interesuje.
– Nie wiem na pewno. Częściowo to z powodu tajemnicy. Nie wiemy, kim był ten człowiek. Skąd pochodził, jak to się stało, że wylądował tam, gdzie go zaleziono? I dlaczego napisał ten pamiętnik czy tę powieść, czy cokolwiek to jest? Po co? Chyba jednak przede wszystkim chodzi o pewną obietnicę, którą złożyłem.
– Willowi Henryemu?
Zawahałem się.
– Nie, mam na myśli dyrektora. Przekazał mi te pamiętniki i poprosił, żebym je przeczytał, bo może znajdą się w nich jakieś wskazówki co do rodziny zmarłego. Przecież gdzieś musi istnieć ktoś, kto go znał, zanim pojawił się w ośrodku. Każdy kogoś ma.
Doktor uśmiechnął się.
– Aha. A teraz on ma już tylko pana.
Wrzuciłem notatki sporządzone po rozmowie z lektorką i doktorem do wciąż pęczniejącej teczki poświęconej Willowi Henryemu, a następnie wsunąłem teczkę do szuflady. Zamierzałem pilnować się, żeby ta sprawa nie stała się moją obsesją; postanowiłem, że będę się nią zajmował tylko w miarę wolnego czasu. Na razie musiałem oddać w terminie kolejną książkę, pojawiły się zobowiązania rodzinne, miałem też własne troski. Stare oprawne w skórę zeszyty o pożółkłych kartkach leżały nietknięte na stosie obok mojego biurka. Pierwsze trzy z nich z czasem opublikowałem pod tytułem „Badacz potworów”, mając nadzieję, iż któryś z czytelników rozpozna napotkaną kiedyś przez siebie postać. Szanse były niewielkie. Z powodów prawnych notatki trzeba było określić jako fikcję. Nawet gdyby trafił się ktoś, kto rzeczywiście znał Williama Jamesa Henryego i skojarzyłby to nazwisko, uznałby to za zbieg okoliczności. Liczyłem raczej na to, że może pobudzę czyjeś dawne wspomnienia, może ktoś jako dziecko dawno temu, albo jeszcze dawniej, słyszał mrożącą krew w żyłach opowieść o dziwacznych i upiornych stworach zwanych antropofagami. Bez wątpienia Will Henry był człowiekiem wykształconym. Być może ongiś, w jakiejś odległej przeszłości, opublikował jakieś dzieło, choć niekoniecznie pod własnym nazwiskiem – rzecz jasna, o ile naprawdę nazywał się William James Henry. Kiedy znaleziono go w rowie melioracyjnym, policjanci wzięli jego odciski palców. Okazało się jednak, że mężczyzna, który twierdził, że nazywa się William James Henry, nigdy nie był aresztowany, nigdy nie służył w żadnej formacji wojskowej i nigdy nie wykonywał żadnej innej pracy, przy podjęciu której prawo nakazywałoby pobieranie odcisków palców.
Nie raz i nie dwa przyszło mi na myśl, że jeśli zawartość tych trzech grubych kajetów to fikcja literacka – a biorąc pod uwagę tematykę tej opowieści, należało to uznać za rzecz pewną – w takim razie autor, ulegając postępującej demencji, mógł wręcz utożsamić się ze swoim protagonistą i sam poniekąd stał się Willem Henrym. Nie takie rzeczy przydarzały się postrzelonym pisarzom.
Przez całe lato buszowałem po Internecie, dzwoniłem tu i tam, wypytywałem najrozmaitszych ludzi, którzy mogliby ewentualnie być w posiadaniu takiego czy innego skrawka informacji, owego tajemnego klucza, pozwalającego otworzyć wrota uparcie niedającej się odkryć przeszłości. Pod koniec września, kiedy siedziałem sobie przy biurku i zmagałem się z wyjątkowo dotkliwym atakiem pisarskiej niemożności twórczej, moje spojrzenie spoczęło znów na oprawnych w skórę kajetach. Machinalnie sięgnąłem po część czwartą, otworzyłem wolumen w przypadkowym miejscu. Ku mojemu zdziwieniu spostrzegłem wycinek z gazety, który wypadł na blat biurka. Serce zabiło mi mocniej, przekartkowałem cały zeszyt, przy czym natrafiłem na kolejne wycinki wetknięte pomiędzy poszczególne strony, tak jakby dziennik Willa Henryego pełnił też drugą rolę, rolę archiwum.
W ciągu następnych trzech dni znalazłem jeszcze więcej takich dokumentów, przejrzałem bowiem kolejne woluminy. Założyłem nową teczkę, którą oznaczyłem tytułem „Wycinki”, w której takowe umieściłem, zaznaczając, w którym tomie i przy której stronie je znalazłem oraz opatrując dodatkowymi notatkami dotyczącymi ewentualnych dalszych kwerend. O ile mogę ręczyć za autentyczność części z nich (na przykład artykułów z „New York Timesa”), to inne, jak na przykład notka na wizytówce Abrama von Hellurnga, wymagają jeszcze weryfikacji. Nie mogę stwierdzić ze stuprocentową pewnością, iż nie są one sfałszowane, czy też nie stanowią przejawu jakiejś dziwacznej działalności kreatywnej ze strony autora dzienników.
R. Y.
Gainesville, Floryda
wrzesień 2009 roku
Czasami logika tworzy potwory.
– Henri Poincare
ROZDZIAŁ PIERWSZY „Kimże jestem, Willu Henry?”
Nie pragnę tego pamiętać. Wolałbym się wyzbyć tych wspomnień, wyzbyć się jego. Niemal rok temu odłożyłem pióro i przysięgałem sobie, że nigdy już po nie nie sięgnę. Niech to wszystko razem ze mną przepadnie – powiadałem sobie. Jestem już starym człowiekiem. Nie mam zobowiązań wobec przyszłości.
Wkrótce zasnę i w ten sposób przebudzę się z tego strasznego snu. Zapadnie niekończąca się noc, a ja powstanę.
Tęsknię za tą nocą. Nie obawiam się jej wcale.
Dosyć zaznałem strachu. Ktokolwiek zmaga się z potworami, niechaj się ma na baczności, aby i on sam się nie stał potworem. Nazbyt długo spoglądałem w otchłań, a teraz otchłań spogląda na mnie.
Jest między jawą a czuwaniem.
Jest między przebudzeniem a udaniem się na spoczynek.
Jest zawsze.
Obgryza moje serce jak kość. Przeżuwa moją duszę.
Odwracam się, lecz nadal to widzę. Zatykam uszy, lecz nadal to słyszę. Szukam schronienia, lecz przed tym nie ma schronienia.
Brak w ludzkim języku słów, by to wyrazić.
Trzeba by posłużyć się językiem nagich gałęzi i zimnych kamieni, wymówić słowa na wichrze wyjącym pośród wzgórz, w takt kapiących kropel deszczu. W tej mowie śpiewa padający śnieg i pobłyskuje krzykliwa kakofonia słonecznych promieni przedzierających się przez listowie, by choć odrobina światła mogła dotrzeć do pogrążonego w mroku poszycia.
Mówię o tym, co widzi oko ślepca, co słyszy ogłuchłe ucho.
Mówię o romantycznej balladzie śmiertelnego uścisku, o uroczystym hymnie głoszonym przez strzępy mięsa spadające z zakrwawionych zębisk, o lamencie wzdętego trupa gnijącego na słońcu i wreszcie o pełnym wdzięku tańcu robaków wijących się pośród ruin bożej świątyni ciała.
W tej szarej krainie nie mamy imienia. Jesteśmy tylko padliną i jej odbiciem w żółtym oku.
Nasze kości bieleją pod skórą, nasze puste oczodoły spoglądają ku wygłodniałym gawronom.
W tej krainie cienia nasze nikłe głosy są jak pobrzękiwanie skrzydła muchy w martwym powietrzu.
Nasz językjest językiem głupców, bełkotem kretyna. Korzeń czy pnącza więcej mogą rzec niż my.
Chcę wam coś pokazać. Nie ma na to nazwy, nie ma symbolu, któremu ludzkie istoty mogłyby to coś przyporządkować. Jest stare i pamięć ma długą. Znało świat, jeszcze nim my go nazwaliśmy światem.
Wie wszystko. Zna mnie i zna was.
A więc pokażę to wam. Pokażę.
Wybierzmy się tedy, ty i ja, niczym Alicja w głąb króliczej nory, do czasów, kiedy wciąż jeszcze istniały białe plamy na mapie świata, choć lepiej byłoby je nazwać czarnymi – i kiedy istnieli ludzie mający dość śmiałości, by pragnąć przemierzyć te obszary.
Jestem starcem, lecz oto znów staję się chłopcem.
Martwy monstrumolog powraca do życia.
Był samotnikiem, pogrążonym we własnym świecie milczenia, geniuszem i niewolnikiem własnych despotycznych myśli. Nie dbał o wygląd zewnętrzny, często ulegał napadom obezwładniającej melancholii, a dręczyły go demony nie mniej straszne niż upiorne stwory, których badaniu się poświęcił.
Był człowiekiem twardym, upartym, zimnym tak, że aż niemal okrutnym; powodowały nim niezbadane przesłanki, a ode mnie wymagał wiele, stawiał trudne zadania i był surowym nauczycielem – chyba że akurat całkowicie mnie ignorował. Mijały bowiem nawet całe dnie, podczas których nie zamienialiśmy ze sobą ani słowa. Równie dobrze mógłbym być jeszcze jednym zakurzonym meblem w którymś z zapomnianych pokoi rezydencji odziedziczonej przezeń po przodkach. Gdybym uciekł, bez wątpienia upłynęłyby wręcz tygodnie, zanim by to zauważył. A potem, niespodziewanie, nagle znajdowałem się w samym epicentrum jego uwagi, co było nad wyraz nieprzyjemne i przywodziło mi na myśl uczucie, jakiego musi doznawać ktoś, pod kim nagle załamie się lód albo kogo przygniecie znienacka wielki głaz. Zwracał na mnie te ciemne, dziwnie błyszczące oczy, marszczył brew, ściągał usta, które bielały. Twarz jego przybierała ten sam wyraz intensywnego skupienia, jakie widywałem setki razy podczas nekropsji, gdy ćwiartował jakiegoś przebrzydłego stwora, aby zbadać jego trzewia. Pod jego spojrzeniem czułem się obnażony. Długo i bezskutecznie roztrząsałem w samotności kwestię, co gorsze jest – być przezeń ignorowanym, czy wzbudzić jego zainteresowanie.
Zostałem jednak. Miałem tylko jego, a przy tym wcale sobie nie pochlebiam, mówiąc, że również on miał tylko mnie. W każdym razie faktem pozostaje, że aż do jego śmierci byłem jego jedynym towarzyszem.
Chociaż nie zawsze tak było.
Był samotnikiem, ale nie pustelnikiem. Co więcej, u schyłku tamtego stulecia istniało niemałe zapotrzebowanie na monstrumologów. Z całego świata nadchodziły listy oraz telegramy; pytano go o radę, zapraszano na wykłady, proszono o pomoc w najrozmaitszych sprawach. On zaś wolał działać na łonie natury niż ślęczeć w laboratorium, toteż gdy tylko pojawiała się okazja, gotów był rzucić wszystko w jednej chwili i wyruszyć w drogę, byle tylko osobiście udać się tam, gdzie widziano jakiś rzadki gatunek. W schowku zawsze trzymał spakowaną walizkę i przenośny zestaw narzędzi.
Chętnie wyruszał co roku na walne sympozjum Towarzystwa Monstrumologów do Nowego Jorku. Podczas tego zjazdu przejawiający te same filozoficzne skłonności co on uczeni przez bite dwa tygodnie wygłaszali odczyty, wymieniali poglądy, dzielili się spostrzeżeniami oraz wbrew temu, czego można by oczekiwać po tak szacownym gronie, nawiedzali wszystkie bary i saloony na wyspie Manhattan. Może zresztą nie należy się temu tak bardzo dziwić. Przecież ci ludzie podążali tropem stworów, przed którymi większość ludzkich istot uciekałaby, gdzie pieprz rośnie i to tak prędko, jak tylko nogi by ich poniosły. Trudy, jakie musieli przy tym znosić, niemal dopraszały się o sowitą dionizyjską rekompensatę. Warthrop pod tym względem stanowił wyjątek. Nigdy nawet nie tknął alkoholu czy tytoniu, ani też żadnego innego specyfiku, wpływającego na stan umysłu. Krzywił się na tych, których uważał za niewolników swoich przywar, a przecież i on nie różnił się od nich, tylko inny nawyk nim powodował. Można by przy tym też utrzymywać, że był to nałóg znacznie jeszcze zgubniejszy, bo przecież koniec końców to nie wino zabiło Narcyza.
List, który przyszedł pod koniec wiosny 1888 roku był tylko jednym z wielu odebranych tego dnia – ale to jego treść przyciągnęła uwagę monstrumologa i wkrótce pochłonęła go bez reszty.
Przesyłkę nadano w Nowym Jorku, a list brzmiał następująco:
Wielce szanowny doktorze Warthrop,
jest mi wiadomym z pewnego źródła, iż Sz. Pan Przewodniczący von Helrung zamierza przedstawić na dorocznym zgromadzeniu w Nowym Jorku załączone Memorandum, którego jest autorem. Dodam, że co do tego ostatniego faktu nie mam żadnych wątpliwości, w przeciwnym razie nie pozwoliłbym sobie Pana tą sprawą kłopotać. Uczony ten człowiek bez cienia wątpliwości po prostu oszalał. Mało by mnie to obeszło, choć darzę go szacunkiem, jednakowo Memorandum to gorsza sprawa. Jego skandaliczna i oburzająca treść jest niebezpieczna dla naszej profesji, może bowiem spowodować, iż zostanie ona skazana na zapomnienie lub – co gorsze – w świadomości publicznej zajmiemy miejsce obok wszelkiej maści szarlatanów i naciągaczy. Nie będzie to bynajmniej przesadą, jeżeli stwierdzę, żegra tu idzie o całą przyszłość naszej dyscypliny.
Kiedy zapozna się Pan z tą wołającą o pomstę do nieba propozycją, bez wątpienia przyzna Pan, że jedyna nasza nadzieja leży w wygłoszeniu stosownej riposty po wygłoszeniu owego Memorandum. Nikt nie zdoła lepiej przeciwstawić się tym jakże niepokojącym i niebezpiecznym elukubracjom naszego uczonego prezesa niż Pan, doktorze Warthrop, jako najwybitniejszy w naszym pokoleniu filozof wynaturzeń historii naturalnej.
Pozostaję z ogromnym szacunkiem sługą uniżonym Pana Doktora.
Zaniepokojony Kolega
Już pobieżna lektura załączonej monografii autorstwa Abrama von Helrunga przekonała doktora, że nadawca tego listu ma słuszność przynajmniej pod jednym względem. W samej rzeczy, opracowanie niosło ze sobą groźbę dla ukochanej profesji doktora. Oraz że to właśnie on, Pellinore Warthrop, jest bez wątpienia najodpowiedniejszą osobą, by przeciwstawić się mylnym poglądom. Geniusz doktora polegał również na tym, że potrafił należycie ocenić swoje zalety.
Tak więc wszystko inne poszło w kąt. Doktor nie przyjmował wizyt. Nie odpisywał na listy. Odrzucał wszystkie zaproszenia. Porzucił swoje studia. Ograniczył sen i jedzenie do zupełnego minimum. Latem tego roku praktycznie jedynym jego zajęciem stało się tworzenie, redagowanie i przeredagowywanie dzieła pod niezbyt zachęcającym tytułem Czy filozofię naturalną monstrumologii skażemy na to, by wylądowała w śmietniku historii? Odpowiedź szanownemu przewodniczącemu doktorowi Abramowi von Helrun-gowina jego Memorandum dotyczące propozycji zbadania i wzięcia pod uwagę, by włączyć do katalogu wynaturzonych gatunków niektóre stworzenia dotąd mityczne, a więc „nadnaturalnego” pochodzenia, Memorandum wygłoszone w trakcie sto dziesiątego kongresu Towarzystwa Rozwoju Umiejętności Monstrumologicznych, Naturoznawczych i Anomalicznych.
Rzecz jasna, z miejsca zostałem zwerbowany do prac przy tym dziele. Odtąd dopomagałem mu w kwerendach, co stanowiło kolejne moje zadanie oprócz pełnionej przeze mnie roli kucharza, pokojówki, służącego, praczki i chłopca na posyłki. Przynosiłem więc książki, spisywałem dyktowane mi teksty oraz służyłem mu za publiczność, gdy wygłaszał swe przemyślenia. A wygłaszał je nadzwyczaj wyszukanym językiem, używając suchych, uczonych sformułowań, które niekiedy brzmiały wprost żałośnie śmiesznie. Stał wówczas wyprostowany, założywszy szczupłe ramiona z tyłu, ze wzrokiem wbitym nieruchomo w podłogę, ze spuszczoną głową – tak, że jego skądinąd już mroczne rysy pogrążone były w cieniu.
Nie, nie zamierzał czytać z kartki swojego referatu, często więc plątał się beznadziejnie wobec swojej hipotetycznej publiczności, całkowicie gubił wątek i niczym swój imiennik, król Pellinore, błądził w gąszczu myśli, poszukując wymykającej się Bestii – czyli toku rozumowania.
Bywało też, że wdawał się w dygresje dotyczące zarania monstrumologii, a mianowicie początków osiemnastego wieku (wszystko bowiem zaczęło się od Bacqueville de la Potherie uznawanego powszechnie za ojca tej najdziwniejszej z ezoterycznych nauk) aż po dzień dzisiejszy, wraz z odniesieniami do rozmaitych tajemniczych postaci, które dawno już mroczny anioł wziął w swoje objęcia.
– O czym to ja mówiłem, Willu Henry? – pytał mnie prędzej czy później, gdy gmatwał się w tych rozwlekłych elukubracjach. Pytanie to zadawał nieodmiennie po tym już, jak mój umysł kierował się ku znacznie ciekawszym sprawom, takim jak aktualna pogoda czy też kwestia spóźnionej kolacji.
Nie chcąc ściągać na swoją głowę jego straszliwego gniewu, bąkałem coś naprędce w odpowiedzi. Najbezpieczniej było wspomnieć o Darwinie, którego Warthrop darzył szczególną estymą.
Choć trzeba przyznać, że ten fortel nie zawsze działał.
– Darwin! – wykrzyknął kiedyś monstrumolog w odpowiedzi, potrząsając jednocześnie zaciśniętą pięścią. – Darwin! Doprawdy, Willu Henry, co Darwin ma wspólnego z podaniami ludów karpackich? Albo z homeryckimi mitami? Czy też nordycką kosmologią? Czy nie zdołałeś jeszcze pojąć, jak wielkiej wagi jest to zadanie? Jeśli mu nie podołam, jeśli w tym zwrotnym momencie mojej kariery noga mi się powinie, nie tylko mnie czeka upokorzenie i hańba, lecz runie i cała budowla! To będzie koniec monstrumologii, koniec natychmiastowy i nieodwołalny. Wniwecz obróci się prawie dwieście lat usilnych starań, zaprzepaszczone zostaną dokonania tytanów nauki, wobec których wszyscy jesteśmy niczym karły. Tak, wszyscy, nie wyłączając mnie samego. Tak jest, Willu Henry. Nie wyłączając mnie samego! Pomyśl o tym!
– Myślę, że chyba. Zdaje mi się, że mówił pan coś o mieszkańcach Karpat, tak mi się zdaje.
– Rany boskie! Dobrze wiem, o czym mówiłem, Willu Henry. Ty zaś wiesz o tym jedynie dlatego, że przed chwilą ci przypomniałem!
Im więcej wysiłku wkładał w przygotowanie ustnego wystąpienia, tym więcej starań poświęcał swej rozprawie na piśmie, której stworzył co najmniej tuzin wersji, a każdą spisał swoimi niemal nieczytelnymi bazgrołami, które potem ja musiałem w mozole przepisywać, aby nadać im czytelną postać – gdyby bowiem trafiła do rąk drukarza w postaci oryginalnej, bez wątpienia oberwałbym tym plikiem szpargałów po głowie i tyle.
Ślęczałem więc przy biurku przez długie godziny niczym średniowieczny skryba, z palcami poplamionymi atramentem, obolałymi od ściskania w nich pióra, z zaczerwienionymi, piekącymi oczyma – a gdy kończyłem katorżniczą pracę, monstrumolog wyrywał jej owoc z moich dłoni, by przyrównać kopię do oryginału w poszukiwaniu najdrobniejszej omyłki – i zawsze, ale to zawsze takową wypatrzył.
U kresu tych prac herkulesowych, kiedy drukarz dostarczył wreszcie gotowe memorandum i niewiele już pozostało do zrobienia (jak też i niewiele pozostało z monstrumologa, bo w czasie pisania tej rozprawy schudł o bez mała dziesięć kilo), pozostawało już tylko czekać jesieni, aż odbędzie się sympozjum. Doktor popadł w głęboką depresję. Schronił się w swoim gabinecie, zatrzasnął okiennice, by pogrążyć się w mroku, tak dosłownie, jak i w sensie metafizycznym. Na nic zdawały się moje nieśmiałe wysiłki podejmowane w celu podniesienia go na duchu. Podtykałem mu babeczki z malinami (jego ulubione) przyniesione prosto od piekarza. Opowiadałem mu najnowsze ploteczki wyczytane na stronach gazet poświęconych życiu wyższych sfer (przejawiał niezrozumiałe dla mnie zainteresowanie tymi sprawami) oraz opowiadałem mu, co się dzieje w naszej mieścinie. Na próżno, bo nie zdołałem sprawić, by choć trochę się ożywił. Nie ciekawiło go nawet, co przyszło pocztą. Układałem listy na jego biurku, a on ich nie czytał, aż wreszcie sterty kopert zasłały blat, jak stosy niesprzątanych przez nikogo jesiennych liści.
Jakoś pod koniec sierpnia z Menlo Park przyszła spora paczka, dzięki której przez kilka chwil znowu stał się sobą, cieszył się podarunkiem od przyjaciela. Prezentowi towarzyszyła krótka notka: Z serdecznymi podziękowaniami za pomoc w opracowaniu tego projektu oraz z wyrazami szacunku, Thos. A. Edison. Przez może godzinę bawił się fonografem, a potem już ani go tknął. Urządzenie stało na stole jak niemy wyrzut. Oto ucieleśnione marzenie, pomysł wprowadzony w życie przez Thomasa Edisona, człowieka, którego przeznaczeniem było zdobyć powszechne uznanie jako jednego z najwspanialszych umysłów swojego pokolenia, jeśli nie w całej historii ludzkości. Prawdziwego człowieka nauki, za którego sprawą świat, w którym żył Edison, zmienił się nieodwracalnie.
– Kimże jestem, Willu Henry? – spytał mnie nagle doktor któregoś deszczowego popołudnia.
Odpowiedziałem z iście dziecięcą prostotą, bo przecież w końcu byłem jeszcze dzieckiem.
– Jest pan monstrumologiem, proszę pana.
– Jestem pyłkiem kurzu – stwierdził. – Kto będzie o mnie pamiętał, kiedy odejdę?
Mimo woli spojrzałem na piętrzące się listy. O co mu chodziło? Przecież znał chyba wszystkich. Właśnie tamtego ranka przyszedł list z londyńskiej Royal Society. Domyśliłem się, że idzie mu o coś więcej, więc odpowiedziałem na chybił trafił:
– Ja będę pamiętał, proszę pana. Na pewno nie zapomnę.
– Ty! Ha, ty akurat rzeczywiście nie masz zbyt wielkiego wyboru pod tym względem – spojrzenie jego skierowało się na fonograf. – A czy wiesz, że nie zawsze pragnąłem zostać uczonym? Kiedy byłem o wiele młodszy, zamierzałem zostać poetą.
Nie zdziwiłbym się chyba bardziej, gdyby nagle mi oznajmił, że jego mózg składa się w znacznej mierze ze szwajcarskiego sera.
– Poetą, doktorze Warthrop?
– Och, tak. To dawno minęło, choć temperament, jak mogłeś zapewne zauważyć, poniekąd pozostał. Przejawiałem dość romantyczne skłonności, Willu Henry, chociaż nie wiem, czy potrafisz to sobie wyobrazić.
– I co się stało? – spytałem.
– Cóż, dorosłem.
Dotknął szczupłym, długim palcem woskowego cylindra, przesunął jego czubkiem po wyżłobieniach niczym ślepiec odczytujący litery spisane alfabetem Braille’a.
– To zajęcie bez przyszłości, Willu Henry – rzekł w zamyśleniu. – Przyszłość należy do nauki. Los naszego gatunku określą ludzie tacy jak Edison i Tesla, nie Wordsworth czy Whitman. Poeta wyleguje się na brzegach rzek Babilonu i łka, zatruty owocami wyrosłymi z ziemi, w której rozkładają się ciała muz. Ale jego głos zagłuszy stukot maszyny. Nadejdzie kiedyś dzień, w którym wszystkie sentymenty będzie można opisać w postaci równań chemicznych – nadzieję, wiarę, a nawet miłość – określi się przynależne im miejsca w naszych mózgach, aż wreszcie nauka będzie w stanie stwierdzić: „Tu właśnie, w tej części naszej kory mózgowej, znajduje się dusza człowieka”.
– Ale ja lubię poezję – powiedziałem.
– Owszem, a niektórzy lubią strugać kołki, dla tych zawsze znajdzie się kawałek drewna.
– Czy zachował pan jakieś swoje wiersze, panie doktorze?
– Nie, nie zachowałem. I powinieneś się z tego cieszyć, Willu Henry, bo były okropne.
– A o czym pan pisał?
– O tym, o czym piszą wszyscy poeci. Nie mogę tego pojąć, Willu Henry. Posiadasz niezwykły dar polegający na tym, by uczepić się najmniej istotnego aspektu jakiejś kwestii i drążyć, drążyć, drążyć do znudzenia.
Aby udowodnić mu, że się myli, oznajmiłem:
– Nigdy pana nie zapomnę. Na pewno. I cały świat też będzie o panu pamiętał. Stanie się pan sławniejszy od Edisona, Bella i wszystkich innych razem. Już ja się o to postaram.
– Odejdę w zapomnienie, obrócę się w proch, z którego powstałem, nieopłakiwany, nieczczony i nieopiewany… To właśnie poezja, na wypadek gdybyś się zastanawiał. Sir Walter Scott.
No i powstał, teraz emanowała z niego przedziwna moc zrodzona z pasji, zarazem przerażająca i dziwacznie piękna; wyglądał jak mistyk czy święty, który oderwał się od ograniczeń jaźni tudzież cielesnych rządz.
– Ale ja jestem niczym. Wspomnienie o mnie jest niczym. Praca jest wszystkim i zadbam, by się nie stała przedmiotem kpin. Choćbym miał życiem to przypłacić, nie pozwolę na to, Willu Henry. Jeżeli von Helrung postawi na swoim – jeśli pozwolimy, by przyświecające nam szczytne idee obrócono w błahe studia nad głupimi przesądami motłochu – i zmieszamy w jednym korcu dywagacje dotyczące natury wampirów czy zombie z badaniami dotyczącymi mantikory lub antropofagów, jakby i jedne i drugie były równie realne – wówczas monstrumologia stanie się nauką takoż martwą jak alchemia, równie żałosną jak astrologia. Ba, równie poważną jak dziwolągi pokazywane w cyrku pana Barnuma!
Umilkł na chwilę, po czym perorował dalej:
– Dorośli mężczyźni, ludzie wykształceni, ludzie bywali w świecie i posiadający ugruntowaną pozycję społeczną żegnają się krzyżem, jak pierwszy lepszy prosty kmiotek, kiedy przechodzą obok tego domu. „Kto wie, jakie wynaturzone dziwy się dzieją w domostwie tego Warthropa!” Tymczasem ty sam możesz poświadczyć, że nie ma tu żadnych dziwów i niczego sprzecznego z naturą. Wszelkie zjawiska, które badam, są ze wszech miar naturalne i również ty sam wiesz doskonale, że gdyby nie ja i mnie podobni, ci głupcy mogliby dławić się własnymi trzewiami ze strachu albo rozpuszczać się w sokach trawiennych takiego czy innego stwora. Owszem, w żołądku bestii, lecz bestii równie nadnaturalnej jak zwykła mucha!
Zaczerpnął tchu, by rozpocząć następną część swojej przemowy, lecz nagle znieruchomiał i lekko przechylił głowę na bok. Nastawiłem uszu też ja, lecz nie dosłyszałem niczego oprócz łagodnych pocałunków kropel deszczu uderzających o szybę i metronomicznego tik-tak zegarka na kominku.
– Ktoś tu jest – odezwał się. Odwrócił się i wbił spojrzenie w ciemności, spoglądając między deszczułkami żaluzji. Ja widziałem tylko odbicie jego kościstej twarzy. Jakże zapadłe były jego policzki! Jaki był blady! Bez ogródek wypowiadał się o tym, jaki czeka go los – czyżby czuł, że jego spełnienie jest bliskie, że już wkrótce obróci się w ów proch, z którego powstał? – Prędko, Willu Henry, do drzwi. Ktokolwiek to będzie, pamiętaj: jestem niezdrów i nie przyjmuję gości. No, na co jeszcze czekasz? Z życiem, Willu Henry, bez guzdrania!
W następnej chwili usłyszałem dźwięk dzwonka. Doktor zamknął za mną drzwi gabinetu. Zapaliłem gazowe światło w hallu, aby przegnać budzące lęk cienie zalegające to ponure wnętrze. Otworzyłem drzwi – i ujrzałem najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widziałem, przedtem i później przez całe moje nader długie życie.
Redagowanie niniejszej, drugiej części dziennika Willa Henryego okazało się trudniejszym wyzwaniem niż praca nad pierwszym tomem. We wszystkich foliałach pojawiają się odniesienia do wydarzeń historycznych, które musiałem zweryfikować. Osoby, którym winien jestem wdzięczność za uważne i dogłębne sprawdzenie rękopisów, to Jonathan DiGiovanni oraz redaktor Bara McNeill.
Dziękuję doktor Sylvie Blum-Reid, doktor Hanie Filip oraz Lindzie Kittendorf za wydatną pomoc w sprawach językowych.
Podobnie jak przy pierwszej części Monstrumologa, doktor Jeffrey Wilt wprowadził mnie w podstawowe tajniki ludzkiej anatomii. Jego niezmierzona cierpliwość i życzliwość wobec laika, który z trudem zaledwie potrafił wyartykułować właściwe pytania, pozostają bezcenne.
Mój agent, Brian DeFiore, którego entuzjazm wobec tego projektu zdaje się nie znać granic, był jednym z pierwszych czytelników manuskryptu. Zawdzięczam mu światłe sugestie, co do dalszych poszukiwań i wskazówki, których udzielał mi podczas redagowania książki, zwłaszcza gdy pewne ścieżki okazywały się prowadzić donikąd. Mam szczęście, że jest moim agentem i jestem dumny, że wolno mi go nazwać swoim przyjacielem.
Jak najserdeczniejsze podziękowania mojej rodzinie za cierpliwość, wyrozumiałość i wsparcie podczas pracy nad tym tekstem. Moi synowie zawsze zaliczali się do moich największych fanów. Dzięki, chłopaki.
Przede wszystkim i najwięcej zawdzięczam mojej żonie, Sandy, której dedykuję tę książkę. Gdyby nie jej miłość i niezłomna lojalność, jej bezwzględne oddanie i bezkompromisowa szczerość, zginąłbym marnie. To ona jest moim najlepszym przyjacielem.
PROLOG Wrzesień 2000 roku: „Wycinki…”.
Lektorką była emerytowana nauczycielka angielskiego, której matka zamieszkała w ośrodku w 2001 roku. Odtąd przez pięć następnych lat lektorka co tydzień odbywała półgodzinną drogę z Alachua do Gainesville, aby swoją matkę odwiedzać. Jeśli pogoda sprzyjała, siedziały na tym samym wybrukowanym dziedzińcu mieszczącym się między dwoma głównymi budynkami mieszkalnymi, na którym siedziała teraz ze mną. Pośrodku dziedzińca szemrała fontanna, wokół której z trzech stron rozstawiono stoliki, odmalowywane po wielokroć, by chronić je przed niszczycielskim wpływem tropikalnego klimatu Florydy. Nawet teraz, pod koniec września, powietrze było gęste od wilgoci, a temperatura przekraczała trzydzieści stopni w cieniu.
Jej matka odeszła w roku 2006, jednak lektorka nadal przyjeżdżała co tydzień, teraz w charakterze wolontariuszki, aby czytać książki mieszkańcom ośrodka niemającym rodziny lub posiadającym rodzinę, która rzadko, jeśli kiedykolwiek, fatygowała się, aby ich odwiedzić. Dyrektor ośrodka dał mi jej nazwisko i numer telefonu. Dowiedziałem się od niego, że o ile wie, mężczyzna, którego nazywano William
James Henry nie zawarł bliższej znajomości z nikim spośród mieszkańców ośrodka. Odwiedzała go tylko ta wolontariuszka, która teraz siedziała naprzeciwko mnie i sączyła mrożoną herbatę z wysokiej szklanki, w której nie było już lodu. Dyrektor uznał, że może ona zdoła mi pomóc.
– Nie mogę panu w niczym pomóc – usłyszałem właśnie od lektorki.
– Nigdy nic nie powiedział? – upewniłem się.
– Tylko nazwisko i w którym roku się urodził.
– 1876.
Skinęła głową.
– Żartowałam sobie z niego. Mówiłam: „Williamie, to niepodobna, nie mogłeś urodzić się tak dawno temu”. A on przytakiwał – by następnym razem powtórzyć to samo.
– Jak się zachowywał, kiedy pani mu czytała?
– Wpatrywał się w pustkę. A czasami usypiał.
– Nie wydawało się pani, że czasami na przykład słuchał?
– Nie o to chodziło – usłyszałem.
– A o co, w takim razie?
– O towarzystwo. On nikogo nie miał. Tylko w każdy wtorek o drugiej po południu miał do towarzystwa mnie.
Upiła łyczek herbaty. Fontanna ciurkała: woda przelewała się przez krawędzie misy i spadała na kamienie. W przeciwległym krańcu dziedzińca siedziało dwoje mieszkańców ośrodka, mężczyzna i kobieta. Siedzieli przy takim samym stoliku i trzymali się za ręce, patrzyli – w każdym razie takie odniosłem wrażenie – jak światło igra w kropelkach wody. Moja rozmówczyni wskazała mi ich wzrokiem.
– Choć przez krótki czas miał także ją.
– Miał? A kim ona jest?
– Na imię na Lillian. Była narzeczoną Williama.
– Narzeczoną?
– Nie tylko jego. Odkąd tu przyjeżdżam, miała już coś z tuzin narzeczonych – lektorka zaśmiała się cicho. – Ma Alzheimera, biedactwo. Znajduje sobie mężczyznę, owija się wokół niego niczym powój – na parę tygodni, a potem traci wszelkie zainteresowanie i „podrywa” kogoś innego. Pracownicy ośrodka mówią o niej femme fatale. Niektórzy z pacjentów bardzo źle znoszą, kiedy ich porzuca.
– A William?
Lektorka pokręciła głową.
– Trudno powiedzieć. William był… – urwała, szukając odpowiedniego słowa. – No, nie wiem, czasami wydawało mi się, że cierpi na autyzm. Bo w żadnym razie nie była to demencja, raczej coś, co towarzyszyło mu przez całe życie.
– Nie był autystyczny.
Przestała obserwować Lillian i kawalera Lillian, zwróciła wzrok na mnie. Popatrzyła uważnie z uniesionymi brwiami.
– Ach tak?
– Po jego śmierci znaleźli schowane pod łóżkiem notatki. Coś w rodzaju pamiętnika czy dziennika, który William prawdopodobnie spisał wiele lat przedtem, zanim się tu pojawił.
– Doprawdy? W takim razie wie pan o nim znacznie więcej niż ja.
– Wiem tyle, co sam o sobie powiedział, natomiast o nim samym nie wiem nic – odpowiedziałem ostrożnie. – Jak dotąd przeczytałem tylko trzy pierwsze kajety, no i… Jakby to powiedzieć. Dziwne – czułem się niezręcznie pod jej spojrzeniem. Poprawiłem się na krzesełku i spojrzałem w stronę
Lillian. – Ciekawe, czy ona go pamięta – zastanowiłem się głośno.
– Wątpię.
– Pewnie jednak powinienem zapytać – stwierdziłem bez większego entuzjazmu.
– Siedzieli tak całymi godzinami – powiedziała lektorka. – Nie rozmawiali. Trzymali się tylko za ręce i wpatrywali się gdzieś w przestrzeń. Na swój sposób było to przeurocze, jeżeli nie brać pod uwagę tego, co nieuchronnie musiało nadejść.
– Czyli? – spytałem, ale sądziłem, że mówi o śmierci.
– Czyli rozstania. Tego, że wkrótce wpadnie jej w oko następny. Ten, który jej teraz towarzyszy, ma na imię Kenneth. Są razem od mniej więcej miesiąca. A więc potrwa to jeszcze z tydzień, a potem Kenneth znów zostanie samotny.
– A jak Will to przyjął, kiedy go rzuciła?
Lektorka wzruszyła ramionami.
– Nie zauważyłam, żeby zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie.
Jeszcze przez dłuższą chwilę spoglądałem na Lillian i jej adoratora.
– To nie znaczy, że go nie zabolało – zauważyłem.
– Nie – przyznała. – Nie znaczy.
Po południu tego samego dnia odbyłem rozmowę z lekarzem, który stwierdził zgon nocą 14 czerwca 2007 roku. Opiekował się Willem od jego przybycia do zakładu.
– Wie pan – odezwał się z błyskiem w oku – że podobno urodził się w 1876 roku.
– Słyszałem. A jak pan sądzi, ile lat miał tak naprawdę?
– Trudno stwierdzić. Dziewięćdziesiąt parę, może nawet prawie setkę. W każdym razie, przynajmniej jak na swój wiek, trzymał się wyjątkowo dobrze.
– Jeśli pominąć demencję.
– Cóż, jeżeli ktoś żyje odpowiednio długo, demencji nie da się uniknąć.
– Jaka była przyczyna śmierci?
– Starość.
– Ale zawał? Udar?
– Najprawdopodobniej albo jedno, albo drugie. Trudno stwierdzić bez sekcji zwłok. Natomiast ostatnie badania przeszedł jak najbardziej pomyślnie.
– A czy natrafił pan kiedyś. To znaczy, czy cokolwiek wskazywało… na coś nietypowego. Proszę mi powiedzieć, czy pobierał pan mu krew?
– Ależ oczywiście. To podstawowe badanie.
– I czy nigdy nie natrafił pan na nic… niezwykłego?
Doktor przechylił na bok głowę, spojrzał na mnie, zaciekawiony i jednocześnie odniosłem wrażenie, że powstrzymuje uśmiech.
– Na przykład?
Odchrząknąłem. Głupio było coś takiego pomyśleć, a powiedzieć – tym trudniej.
– W swoim pamiętniku Will Henry pisze, że uległ, hm, zakażeniu rodzajem pasożyta. Miał wtedy jedenaście czy dwanaście lat. Chodzi o bezkręgowca w rodzaju tasiemca, tylko dużo mniejszego, który zapewnia swoim nosicielom wyjątkowo długie życie.
Doktor kiwał głową. Przez ułamek sekundy uznałem, że to z jego strony potwierdzenie. Że należy wnioskować, iż nie jest mu nieznany tego rodzaju stwór. A więc, skoro część fantastycznej opowieści Willa Henryego okazała się prawdą, co jeszcze nią było? Czy to możliwe, że jednak istnieje taka dyscyplina nauki jak monstrumologia lub w każdym razie istniała pod koniec dziewiętnastego stulecia, a jednym z jej przedstawicieli był opiekun Willa, tajemniczy Pellinore Warthrop? Czyżbym miał w swoim posiadaniu nie przejaw fikcji literackiej a prawdziwe wspomnienia, opis doprawdy niezwykłego żywota, który trwał w dodatku przez ponad stulecie? No i podstawowe pytanie, które spędzało mi sen z powiek, z którym na ustach budziłem się w środku nocy zlany zimnym potem i które nie dawało mi spokoju, gdy potem walczyłem z bezsennością… Czy potwory istnieją?
Moja nadzieja – chociaż nie jestem pewien, czy to najwłaściwsze słowo – wkrótce została rozwiana. Lekarz kiwał głową, ale nie przytakiwał treści moich słów, tylko na znak, że je rozumie. Po prostu w ten sposób grzecznie okazywał rozmówcy, że go słucha.
– Prawda, jakie to by było miłe? – rzucił retoryczne pytanie. – Ale nie, miał zupełnie normalną krew. Trochę zbyt wysoki poziom złego cholesterolu. A poza tym… – wzruszył ramionami.
– A tomografia? Rezonans magnetyczny?
– Ale o co pan pyta?
– Czy był poddawany takim badaniom?
– Stan nie finansuje ich w przypadkach takich jak pan Henry, o ile nie są konieczne. Moje zadanie sprowadzało się do tego, żeby zapewnić mu aż do końca życia jak najlepsze samopoczucie i tym właśnie się zajmowałem. Pozwoli pan, że o coś spytam: co pan zamierza z tym zrobić?
– To znaczy, po co zadaję te wszystkie pytania, tak?
– Dlaczego pana to interesuje.
– Nie wiem na pewno. Częściowo to z powodu tajemnicy. Nie wiemy, kim był ten człowiek. Skąd pochodził, jak to się stało, że wylądował tam, gdzie go zaleziono? I dlaczego napisał ten pamiętnik czy tę powieść, czy cokolwiek to jest? Po co? Chyba jednak przede wszystkim chodzi o pewną obietnicę, którą złożyłem.
– Willowi Henryemu?
Zawahałem się.
– Nie, mam na myśli dyrektora. Przekazał mi te pamiętniki i poprosił, żebym je przeczytał, bo może znajdą się w nich jakieś wskazówki co do rodziny zmarłego. Przecież gdzieś musi istnieć ktoś, kto go znał, zanim pojawił się w ośrodku. Każdy kogoś ma.
Doktor uśmiechnął się.
– Aha. A teraz on ma już tylko pana.
Wrzuciłem notatki sporządzone po rozmowie z lektorką i doktorem do wciąż pęczniejącej teczki poświęconej Willowi Henryemu, a następnie wsunąłem teczkę do szuflady. Zamierzałem pilnować się, żeby ta sprawa nie stała się moją obsesją; postanowiłem, że będę się nią zajmował tylko w miarę wolnego czasu. Na razie musiałem oddać w terminie kolejną książkę, pojawiły się zobowiązania rodzinne, miałem też własne troski. Stare oprawne w skórę zeszyty o pożółkłych kartkach leżały nietknięte na stosie obok mojego biurka. Pierwsze trzy z nich z czasem opublikowałem pod tytułem „Badacz potworów”, mając nadzieję, iż któryś z czytelników rozpozna napotkaną kiedyś przez siebie postać. Szanse były niewielkie. Z powodów prawnych notatki trzeba było określić jako fikcję. Nawet gdyby trafił się ktoś, kto rzeczywiście znał Williama Jamesa Henryego i skojarzyłby to nazwisko, uznałby to za zbieg okoliczności. Liczyłem raczej na to, że może pobudzę czyjeś dawne wspomnienia, może ktoś jako dziecko dawno temu, albo jeszcze dawniej, słyszał mrożącą krew w żyłach opowieść o dziwacznych i upiornych stworach zwanych antropofagami. Bez wątpienia Will Henry był człowiekiem wykształconym. Być może ongiś, w jakiejś odległej przeszłości, opublikował jakieś dzieło, choć niekoniecznie pod własnym nazwiskiem – rzecz jasna, o ile naprawdę nazywał się William James Henry. Kiedy znaleziono go w rowie melioracyjnym, policjanci wzięli jego odciski palców. Okazało się jednak, że mężczyzna, który twierdził, że nazywa się William James Henry, nigdy nie był aresztowany, nigdy nie służył w żadnej formacji wojskowej i nigdy nie wykonywał żadnej innej pracy, przy podjęciu której prawo nakazywałoby pobieranie odcisków palców.
Nie raz i nie dwa przyszło mi na myśl, że jeśli zawartość tych trzech grubych kajetów to fikcja literacka – a biorąc pod uwagę tematykę tej opowieści, należało to uznać za rzecz pewną – w takim razie autor, ulegając postępującej demencji, mógł wręcz utożsamić się ze swoim protagonistą i sam poniekąd stał się Willem Henrym. Nie takie rzeczy przydarzały się postrzelonym pisarzom.
Przez całe lato buszowałem po Internecie, dzwoniłem tu i tam, wypytywałem najrozmaitszych ludzi, którzy mogliby ewentualnie być w posiadaniu takiego czy innego skrawka informacji, owego tajemnego klucza, pozwalającego otworzyć wrota uparcie niedającej się odkryć przeszłości. Pod koniec września, kiedy siedziałem sobie przy biurku i zmagałem się z wyjątkowo dotkliwym atakiem pisarskiej niemożności twórczej, moje spojrzenie spoczęło znów na oprawnych w skórę kajetach. Machinalnie sięgnąłem po część czwartą, otworzyłem wolumen w przypadkowym miejscu. Ku mojemu zdziwieniu spostrzegłem wycinek z gazety, który wypadł na blat biurka. Serce zabiło mi mocniej, przekartkowałem cały zeszyt, przy czym natrafiłem na kolejne wycinki wetknięte pomiędzy poszczególne strony, tak jakby dziennik Willa Henryego pełnił też drugą rolę, rolę archiwum.
W ciągu następnych trzech dni znalazłem jeszcze więcej takich dokumentów, przejrzałem bowiem kolejne woluminy. Założyłem nową teczkę, którą oznaczyłem tytułem „Wycinki”, w której takowe umieściłem, zaznaczając, w którym tomie i przy której stronie je znalazłem oraz opatrując dodatkowymi notatkami dotyczącymi ewentualnych dalszych kwerend. O ile mogę ręczyć za autentyczność części z nich (na przykład artykułów z „New York Timesa”), to inne, jak na przykład notka na wizytówce Abrama von Hellurnga, wymagają jeszcze weryfikacji. Nie mogę stwierdzić ze stuprocentową pewnością, iż nie są one sfałszowane, czy też nie stanowią przejawu jakiejś dziwacznej działalności kreatywnej ze strony autora dzienników.
R. Y.
Gainesville, Floryda
wrzesień 2009 roku
Czasami logika tworzy potwory.
– Henri Poincare
ROZDZIAŁ PIERWSZY „Kimże jestem, Willu Henry?”
Nie pragnę tego pamiętać. Wolałbym się wyzbyć tych wspomnień, wyzbyć się jego. Niemal rok temu odłożyłem pióro i przysięgałem sobie, że nigdy już po nie nie sięgnę. Niech to wszystko razem ze mną przepadnie – powiadałem sobie. Jestem już starym człowiekiem. Nie mam zobowiązań wobec przyszłości.
Wkrótce zasnę i w ten sposób przebudzę się z tego strasznego snu. Zapadnie niekończąca się noc, a ja powstanę.
Tęsknię za tą nocą. Nie obawiam się jej wcale.
Dosyć zaznałem strachu. Ktokolwiek zmaga się z potworami, niechaj się ma na baczności, aby i on sam się nie stał potworem. Nazbyt długo spoglądałem w otchłań, a teraz otchłań spogląda na mnie.
Jest między jawą a czuwaniem.
Jest między przebudzeniem a udaniem się na spoczynek.
Jest zawsze.
Obgryza moje serce jak kość. Przeżuwa moją duszę.
Odwracam się, lecz nadal to widzę. Zatykam uszy, lecz nadal to słyszę. Szukam schronienia, lecz przed tym nie ma schronienia.
Brak w ludzkim języku słów, by to wyrazić.
Trzeba by posłużyć się językiem nagich gałęzi i zimnych kamieni, wymówić słowa na wichrze wyjącym pośród wzgórz, w takt kapiących kropel deszczu. W tej mowie śpiewa padający śnieg i pobłyskuje krzykliwa kakofonia słonecznych promieni przedzierających się przez listowie, by choć odrobina światła mogła dotrzeć do pogrążonego w mroku poszycia.
Mówię o tym, co widzi oko ślepca, co słyszy ogłuchłe ucho.
Mówię o romantycznej balladzie śmiertelnego uścisku, o uroczystym hymnie głoszonym przez strzępy mięsa spadające z zakrwawionych zębisk, o lamencie wzdętego trupa gnijącego na słońcu i wreszcie o pełnym wdzięku tańcu robaków wijących się pośród ruin bożej świątyni ciała.
W tej szarej krainie nie mamy imienia. Jesteśmy tylko padliną i jej odbiciem w żółtym oku.
Nasze kości bieleją pod skórą, nasze puste oczodoły spoglądają ku wygłodniałym gawronom.
W tej krainie cienia nasze nikłe głosy są jak pobrzękiwanie skrzydła muchy w martwym powietrzu.
Nasz językjest językiem głupców, bełkotem kretyna. Korzeń czy pnącza więcej mogą rzec niż my.
Chcę wam coś pokazać. Nie ma na to nazwy, nie ma symbolu, któremu ludzkie istoty mogłyby to coś przyporządkować. Jest stare i pamięć ma długą. Znało świat, jeszcze nim my go nazwaliśmy światem.
Wie wszystko. Zna mnie i zna was.
A więc pokażę to wam. Pokażę.
Wybierzmy się tedy, ty i ja, niczym Alicja w głąb króliczej nory, do czasów, kiedy wciąż jeszcze istniały białe plamy na mapie świata, choć lepiej byłoby je nazwać czarnymi – i kiedy istnieli ludzie mający dość śmiałości, by pragnąć przemierzyć te obszary.
Jestem starcem, lecz oto znów staję się chłopcem.
Martwy monstrumolog powraca do życia.
Był samotnikiem, pogrążonym we własnym świecie milczenia, geniuszem i niewolnikiem własnych despotycznych myśli. Nie dbał o wygląd zewnętrzny, często ulegał napadom obezwładniającej melancholii, a dręczyły go demony nie mniej straszne niż upiorne stwory, których badaniu się poświęcił.
Był człowiekiem twardym, upartym, zimnym tak, że aż niemal okrutnym; powodowały nim niezbadane przesłanki, a ode mnie wymagał wiele, stawiał trudne zadania i był surowym nauczycielem – chyba że akurat całkowicie mnie ignorował. Mijały bowiem nawet całe dnie, podczas których nie zamienialiśmy ze sobą ani słowa. Równie dobrze mógłbym być jeszcze jednym zakurzonym meblem w którymś z zapomnianych pokoi rezydencji odziedziczonej przezeń po przodkach. Gdybym uciekł, bez wątpienia upłynęłyby wręcz tygodnie, zanim by to zauważył. A potem, niespodziewanie, nagle znajdowałem się w samym epicentrum jego uwagi, co było nad wyraz nieprzyjemne i przywodziło mi na myśl uczucie, jakiego musi doznawać ktoś, pod kim nagle załamie się lód albo kogo przygniecie znienacka wielki głaz. Zwracał na mnie te ciemne, dziwnie błyszczące oczy, marszczył brew, ściągał usta, które bielały. Twarz jego przybierała ten sam wyraz intensywnego skupienia, jakie widywałem setki razy podczas nekropsji, gdy ćwiartował jakiegoś przebrzydłego stwora, aby zbadać jego trzewia. Pod jego spojrzeniem czułem się obnażony. Długo i bezskutecznie roztrząsałem w samotności kwestię, co gorsze jest – być przezeń ignorowanym, czy wzbudzić jego zainteresowanie.
Zostałem jednak. Miałem tylko jego, a przy tym wcale sobie nie pochlebiam, mówiąc, że również on miał tylko mnie. W każdym razie faktem pozostaje, że aż do jego śmierci byłem jego jedynym towarzyszem.
Chociaż nie zawsze tak było.
Był samotnikiem, ale nie pustelnikiem. Co więcej, u schyłku tamtego stulecia istniało niemałe zapotrzebowanie na monstrumologów. Z całego świata nadchodziły listy oraz telegramy; pytano go o radę, zapraszano na wykłady, proszono o pomoc w najrozmaitszych sprawach. On zaś wolał działać na łonie natury niż ślęczeć w laboratorium, toteż gdy tylko pojawiała się okazja, gotów był rzucić wszystko w jednej chwili i wyruszyć w drogę, byle tylko osobiście udać się tam, gdzie widziano jakiś rzadki gatunek. W schowku zawsze trzymał spakowaną walizkę i przenośny zestaw narzędzi.
Chętnie wyruszał co roku na walne sympozjum Towarzystwa Monstrumologów do Nowego Jorku. Podczas tego zjazdu przejawiający te same filozoficzne skłonności co on uczeni przez bite dwa tygodnie wygłaszali odczyty, wymieniali poglądy, dzielili się spostrzeżeniami oraz wbrew temu, czego można by oczekiwać po tak szacownym gronie, nawiedzali wszystkie bary i saloony na wyspie Manhattan. Może zresztą nie należy się temu tak bardzo dziwić. Przecież ci ludzie podążali tropem stworów, przed którymi większość ludzkich istot uciekałaby, gdzie pieprz rośnie i to tak prędko, jak tylko nogi by ich poniosły. Trudy, jakie musieli przy tym znosić, niemal dopraszały się o sowitą dionizyjską rekompensatę. Warthrop pod tym względem stanowił wyjątek. Nigdy nawet nie tknął alkoholu czy tytoniu, ani też żadnego innego specyfiku, wpływającego na stan umysłu. Krzywił się na tych, których uważał za niewolników swoich przywar, a przecież i on nie różnił się od nich, tylko inny nawyk nim powodował. Można by przy tym też utrzymywać, że był to nałóg znacznie jeszcze zgubniejszy, bo przecież koniec końców to nie wino zabiło Narcyza.
List, który przyszedł pod koniec wiosny 1888 roku był tylko jednym z wielu odebranych tego dnia – ale to jego treść przyciągnęła uwagę monstrumologa i wkrótce pochłonęła go bez reszty.
Przesyłkę nadano w Nowym Jorku, a list brzmiał następująco:
Wielce szanowny doktorze Warthrop,
jest mi wiadomym z pewnego źródła, iż Sz. Pan Przewodniczący von Helrung zamierza przedstawić na dorocznym zgromadzeniu w Nowym Jorku załączone Memorandum, którego jest autorem. Dodam, że co do tego ostatniego faktu nie mam żadnych wątpliwości, w przeciwnym razie nie pozwoliłbym sobie Pana tą sprawą kłopotać. Uczony ten człowiek bez cienia wątpliwości po prostu oszalał. Mało by mnie to obeszło, choć darzę go szacunkiem, jednakowo Memorandum to gorsza sprawa. Jego skandaliczna i oburzająca treść jest niebezpieczna dla naszej profesji, może bowiem spowodować, iż zostanie ona skazana na zapomnienie lub – co gorsze – w świadomości publicznej zajmiemy miejsce obok wszelkiej maści szarlatanów i naciągaczy. Nie będzie to bynajmniej przesadą, jeżeli stwierdzę, żegra tu idzie o całą przyszłość naszej dyscypliny.
Kiedy zapozna się Pan z tą wołającą o pomstę do nieba propozycją, bez wątpienia przyzna Pan, że jedyna nasza nadzieja leży w wygłoszeniu stosownej riposty po wygłoszeniu owego Memorandum. Nikt nie zdoła lepiej przeciwstawić się tym jakże niepokojącym i niebezpiecznym elukubracjom naszego uczonego prezesa niż Pan, doktorze Warthrop, jako najwybitniejszy w naszym pokoleniu filozof wynaturzeń historii naturalnej.
Pozostaję z ogromnym szacunkiem sługą uniżonym Pana Doktora.
Zaniepokojony Kolega
Już pobieżna lektura załączonej monografii autorstwa Abrama von Helrunga przekonała doktora, że nadawca tego listu ma słuszność przynajmniej pod jednym względem. W samej rzeczy, opracowanie niosło ze sobą groźbę dla ukochanej profesji doktora. Oraz że to właśnie on, Pellinore Warthrop, jest bez wątpienia najodpowiedniejszą osobą, by przeciwstawić się mylnym poglądom. Geniusz doktora polegał również na tym, że potrafił należycie ocenić swoje zalety.
Tak więc wszystko inne poszło w kąt. Doktor nie przyjmował wizyt. Nie odpisywał na listy. Odrzucał wszystkie zaproszenia. Porzucił swoje studia. Ograniczył sen i jedzenie do zupełnego minimum. Latem tego roku praktycznie jedynym jego zajęciem stało się tworzenie, redagowanie i przeredagowywanie dzieła pod niezbyt zachęcającym tytułem Czy filozofię naturalną monstrumologii skażemy na to, by wylądowała w śmietniku historii? Odpowiedź szanownemu przewodniczącemu doktorowi Abramowi von Helrun-gowina jego Memorandum dotyczące propozycji zbadania i wzięcia pod uwagę, by włączyć do katalogu wynaturzonych gatunków niektóre stworzenia dotąd mityczne, a więc „nadnaturalnego” pochodzenia, Memorandum wygłoszone w trakcie sto dziesiątego kongresu Towarzystwa Rozwoju Umiejętności Monstrumologicznych, Naturoznawczych i Anomalicznych.
Rzecz jasna, z miejsca zostałem zwerbowany do prac przy tym dziele. Odtąd dopomagałem mu w kwerendach, co stanowiło kolejne moje zadanie oprócz pełnionej przeze mnie roli kucharza, pokojówki, służącego, praczki i chłopca na posyłki. Przynosiłem więc książki, spisywałem dyktowane mi teksty oraz służyłem mu za publiczność, gdy wygłaszał swe przemyślenia. A wygłaszał je nadzwyczaj wyszukanym językiem, używając suchych, uczonych sformułowań, które niekiedy brzmiały wprost żałośnie śmiesznie. Stał wówczas wyprostowany, założywszy szczupłe ramiona z tyłu, ze wzrokiem wbitym nieruchomo w podłogę, ze spuszczoną głową – tak, że jego skądinąd już mroczne rysy pogrążone były w cieniu.
Nie, nie zamierzał czytać z kartki swojego referatu, często więc plątał się beznadziejnie wobec swojej hipotetycznej publiczności, całkowicie gubił wątek i niczym swój imiennik, król Pellinore, błądził w gąszczu myśli, poszukując wymykającej się Bestii – czyli toku rozumowania.
Bywało też, że wdawał się w dygresje dotyczące zarania monstrumologii, a mianowicie początków osiemnastego wieku (wszystko bowiem zaczęło się od Bacqueville de la Potherie uznawanego powszechnie za ojca tej najdziwniejszej z ezoterycznych nauk) aż po dzień dzisiejszy, wraz z odniesieniami do rozmaitych tajemniczych postaci, które dawno już mroczny anioł wziął w swoje objęcia.
– O czym to ja mówiłem, Willu Henry? – pytał mnie prędzej czy później, gdy gmatwał się w tych rozwlekłych elukubracjach. Pytanie to zadawał nieodmiennie po tym już, jak mój umysł kierował się ku znacznie ciekawszym sprawom, takim jak aktualna pogoda czy też kwestia spóźnionej kolacji.
Nie chcąc ściągać na swoją głowę jego straszliwego gniewu, bąkałem coś naprędce w odpowiedzi. Najbezpieczniej było wspomnieć o Darwinie, którego Warthrop darzył szczególną estymą.
Choć trzeba przyznać, że ten fortel nie zawsze działał.
– Darwin! – wykrzyknął kiedyś monstrumolog w odpowiedzi, potrząsając jednocześnie zaciśniętą pięścią. – Darwin! Doprawdy, Willu Henry, co Darwin ma wspólnego z podaniami ludów karpackich? Albo z homeryckimi mitami? Czy też nordycką kosmologią? Czy nie zdołałeś jeszcze pojąć, jak wielkiej wagi jest to zadanie? Jeśli mu nie podołam, jeśli w tym zwrotnym momencie mojej kariery noga mi się powinie, nie tylko mnie czeka upokorzenie i hańba, lecz runie i cała budowla! To będzie koniec monstrumologii, koniec natychmiastowy i nieodwołalny. Wniwecz obróci się prawie dwieście lat usilnych starań, zaprzepaszczone zostaną dokonania tytanów nauki, wobec których wszyscy jesteśmy niczym karły. Tak, wszyscy, nie wyłączając mnie samego. Tak jest, Willu Henry. Nie wyłączając mnie samego! Pomyśl o tym!
– Myślę, że chyba. Zdaje mi się, że mówił pan coś o mieszkańcach Karpat, tak mi się zdaje.
– Rany boskie! Dobrze wiem, o czym mówiłem, Willu Henry. Ty zaś wiesz o tym jedynie dlatego, że przed chwilą ci przypomniałem!
Im więcej wysiłku wkładał w przygotowanie ustnego wystąpienia, tym więcej starań poświęcał swej rozprawie na piśmie, której stworzył co najmniej tuzin wersji, a każdą spisał swoimi niemal nieczytelnymi bazgrołami, które potem ja musiałem w mozole przepisywać, aby nadać im czytelną postać – gdyby bowiem trafiła do rąk drukarza w postaci oryginalnej, bez wątpienia oberwałbym tym plikiem szpargałów po głowie i tyle.
Ślęczałem więc przy biurku przez długie godziny niczym średniowieczny skryba, z palcami poplamionymi atramentem, obolałymi od ściskania w nich pióra, z zaczerwienionymi, piekącymi oczyma – a gdy kończyłem katorżniczą pracę, monstrumolog wyrywał jej owoc z moich dłoni, by przyrównać kopię do oryginału w poszukiwaniu najdrobniejszej omyłki – i zawsze, ale to zawsze takową wypatrzył.
U kresu tych prac herkulesowych, kiedy drukarz dostarczył wreszcie gotowe memorandum i niewiele już pozostało do zrobienia (jak też i niewiele pozostało z monstrumologa, bo w czasie pisania tej rozprawy schudł o bez mała dziesięć kilo), pozostawało już tylko czekać jesieni, aż odbędzie się sympozjum. Doktor popadł w głęboką depresję. Schronił się w swoim gabinecie, zatrzasnął okiennice, by pogrążyć się w mroku, tak dosłownie, jak i w sensie metafizycznym. Na nic zdawały się moje nieśmiałe wysiłki podejmowane w celu podniesienia go na duchu. Podtykałem mu babeczki z malinami (jego ulubione) przyniesione prosto od piekarza. Opowiadałem mu najnowsze ploteczki wyczytane na stronach gazet poświęconych życiu wyższych sfer (przejawiał niezrozumiałe dla mnie zainteresowanie tymi sprawami) oraz opowiadałem mu, co się dzieje w naszej mieścinie. Na próżno, bo nie zdołałem sprawić, by choć trochę się ożywił. Nie ciekawiło go nawet, co przyszło pocztą. Układałem listy na jego biurku, a on ich nie czytał, aż wreszcie sterty kopert zasłały blat, jak stosy niesprzątanych przez nikogo jesiennych liści.
Jakoś pod koniec sierpnia z Menlo Park przyszła spora paczka, dzięki której przez kilka chwil znowu stał się sobą, cieszył się podarunkiem od przyjaciela. Prezentowi towarzyszyła krótka notka: Z serdecznymi podziękowaniami za pomoc w opracowaniu tego projektu oraz z wyrazami szacunku, Thos. A. Edison. Przez może godzinę bawił się fonografem, a potem już ani go tknął. Urządzenie stało na stole jak niemy wyrzut. Oto ucieleśnione marzenie, pomysł wprowadzony w życie przez Thomasa Edisona, człowieka, którego przeznaczeniem było zdobyć powszechne uznanie jako jednego z najwspanialszych umysłów swojego pokolenia, jeśli nie w całej historii ludzkości. Prawdziwego człowieka nauki, za którego sprawą świat, w którym żył Edison, zmienił się nieodwracalnie.
– Kimże jestem, Willu Henry? – spytał mnie nagle doktor któregoś deszczowego popołudnia.
Odpowiedziałem z iście dziecięcą prostotą, bo przecież w końcu byłem jeszcze dzieckiem.
– Jest pan monstrumologiem, proszę pana.
– Jestem pyłkiem kurzu – stwierdził. – Kto będzie o mnie pamiętał, kiedy odejdę?
Mimo woli spojrzałem na piętrzące się listy. O co mu chodziło? Przecież znał chyba wszystkich. Właśnie tamtego ranka przyszedł list z londyńskiej Royal Society. Domyśliłem się, że idzie mu o coś więcej, więc odpowiedziałem na chybił trafił:
– Ja będę pamiętał, proszę pana. Na pewno nie zapomnę.
– Ty! Ha, ty akurat rzeczywiście nie masz zbyt wielkiego wyboru pod tym względem – spojrzenie jego skierowało się na fonograf. – A czy wiesz, że nie zawsze pragnąłem zostać uczonym? Kiedy byłem o wiele młodszy, zamierzałem zostać poetą.
Nie zdziwiłbym się chyba bardziej, gdyby nagle mi oznajmił, że jego mózg składa się w znacznej mierze ze szwajcarskiego sera.
– Poetą, doktorze Warthrop?
– Och, tak. To dawno minęło, choć temperament, jak mogłeś zapewne zauważyć, poniekąd pozostał. Przejawiałem dość romantyczne skłonności, Willu Henry, chociaż nie wiem, czy potrafisz to sobie wyobrazić.
– I co się stało? – spytałem.
– Cóż, dorosłem.
Dotknął szczupłym, długim palcem woskowego cylindra, przesunął jego czubkiem po wyżłobieniach niczym ślepiec odczytujący litery spisane alfabetem Braille’a.
– To zajęcie bez przyszłości, Willu Henry – rzekł w zamyśleniu. – Przyszłość należy do nauki. Los naszego gatunku określą ludzie tacy jak Edison i Tesla, nie Wordsworth czy Whitman. Poeta wyleguje się na brzegach rzek Babilonu i łka, zatruty owocami wyrosłymi z ziemi, w której rozkładają się ciała muz. Ale jego głos zagłuszy stukot maszyny. Nadejdzie kiedyś dzień, w którym wszystkie sentymenty będzie można opisać w postaci równań chemicznych – nadzieję, wiarę, a nawet miłość – określi się przynależne im miejsca w naszych mózgach, aż wreszcie nauka będzie w stanie stwierdzić: „Tu właśnie, w tej części naszej kory mózgowej, znajduje się dusza człowieka”.
– Ale ja lubię poezję – powiedziałem.
– Owszem, a niektórzy lubią strugać kołki, dla tych zawsze znajdzie się kawałek drewna.
– Czy zachował pan jakieś swoje wiersze, panie doktorze?
– Nie, nie zachowałem. I powinieneś się z tego cieszyć, Willu Henry, bo były okropne.
– A o czym pan pisał?
– O tym, o czym piszą wszyscy poeci. Nie mogę tego pojąć, Willu Henry. Posiadasz niezwykły dar polegający na tym, by uczepić się najmniej istotnego aspektu jakiejś kwestii i drążyć, drążyć, drążyć do znudzenia.
Aby udowodnić mu, że się myli, oznajmiłem:
– Nigdy pana nie zapomnę. Na pewno. I cały świat też będzie o panu pamiętał. Stanie się pan sławniejszy od Edisona, Bella i wszystkich innych razem. Już ja się o to postaram.
– Odejdę w zapomnienie, obrócę się w proch, z którego powstałem, nieopłakiwany, nieczczony i nieopiewany… To właśnie poezja, na wypadek gdybyś się zastanawiał. Sir Walter Scott.
No i powstał, teraz emanowała z niego przedziwna moc zrodzona z pasji, zarazem przerażająca i dziwacznie piękna; wyglądał jak mistyk czy święty, który oderwał się od ograniczeń jaźni tudzież cielesnych rządz.
– Ale ja jestem niczym. Wspomnienie o mnie jest niczym. Praca jest wszystkim i zadbam, by się nie stała przedmiotem kpin. Choćbym miał życiem to przypłacić, nie pozwolę na to, Willu Henry. Jeżeli von Helrung postawi na swoim – jeśli pozwolimy, by przyświecające nam szczytne idee obrócono w błahe studia nad głupimi przesądami motłochu – i zmieszamy w jednym korcu dywagacje dotyczące natury wampirów czy zombie z badaniami dotyczącymi mantikory lub antropofagów, jakby i jedne i drugie były równie realne – wówczas monstrumologia stanie się nauką takoż martwą jak alchemia, równie żałosną jak astrologia. Ba, równie poważną jak dziwolągi pokazywane w cyrku pana Barnuma!
Umilkł na chwilę, po czym perorował dalej:
– Dorośli mężczyźni, ludzie wykształceni, ludzie bywali w świecie i posiadający ugruntowaną pozycję społeczną żegnają się krzyżem, jak pierwszy lepszy prosty kmiotek, kiedy przechodzą obok tego domu. „Kto wie, jakie wynaturzone dziwy się dzieją w domostwie tego Warthropa!” Tymczasem ty sam możesz poświadczyć, że nie ma tu żadnych dziwów i niczego sprzecznego z naturą. Wszelkie zjawiska, które badam, są ze wszech miar naturalne i również ty sam wiesz doskonale, że gdyby nie ja i mnie podobni, ci głupcy mogliby dławić się własnymi trzewiami ze strachu albo rozpuszczać się w sokach trawiennych takiego czy innego stwora. Owszem, w żołądku bestii, lecz bestii równie nadnaturalnej jak zwykła mucha!
Zaczerpnął tchu, by rozpocząć następną część swojej przemowy, lecz nagle znieruchomiał i lekko przechylił głowę na bok. Nastawiłem uszu też ja, lecz nie dosłyszałem niczego oprócz łagodnych pocałunków kropel deszczu uderzających o szybę i metronomicznego tik-tak zegarka na kominku.
– Ktoś tu jest – odezwał się. Odwrócił się i wbił spojrzenie w ciemności, spoglądając między deszczułkami żaluzji. Ja widziałem tylko odbicie jego kościstej twarzy. Jakże zapadłe były jego policzki! Jaki był blady! Bez ogródek wypowiadał się o tym, jaki czeka go los – czyżby czuł, że jego spełnienie jest bliskie, że już wkrótce obróci się w ów proch, z którego powstał? – Prędko, Willu Henry, do drzwi. Ktokolwiek to będzie, pamiętaj: jestem niezdrów i nie przyjmuję gości. No, na co jeszcze czekasz? Z życiem, Willu Henry, bez guzdrania!
W następnej chwili usłyszałem dźwięk dzwonka. Doktor zamknął za mną drzwi gabinetu. Zapaliłem gazowe światło w hallu, aby przegnać budzące lęk cienie zalegające to ponure wnętrze. Otworzyłem drzwi – i ujrzałem najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widziałem, przedtem i później przez całe moje nader długie życie.
więcej..