Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W Kleszczach; Magdusia - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W Kleszczach; Magdusia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 334 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SPÓŁ­KA WY­DAW­NI­CZA POL­SKA W KRA­KO­WIE

po­le­ca na­stę­pu­ją­ce nowe wy­daw­nic­twa:

Bo­dzan­to­wicz (Ka­je­tan Suf­f­czyń­ski). "Za­wsze oni. " Ob­ra­zy hi­sto­rycz­ne i oby­cza­jo­we z cza­sów Ko­ściusz­ki i le­gio­nów, z por­tre­ta­mi. 2 tomy złr. 240.

Brzo­zow­ski Fran­ci­szek Ko­rab. Przy­sło­wia pol­skie. Cena złr. 1 – 30, Ob­szer­ny ten, a bar­dzo tani zbiór przy­sło­wi uzu­peł­nia lukę w li­te­ra­tu­rze na­szej, ubo­giej w tego ro­dza­ju dzie­ła.

Dę­bic­ki Lu­dwik hr. Trzy po­ko­le­nia w Kra­ko­wie. Cena złr. – 80. Au­tor w sze­re­gu prze­pięk­nych szki­ców prze­su­wa przed oczy­ma czy­tel­ni­ka cały sze­reg po­sta­ci, od pa­mięt­nej epo­ki ks. Jó­ze­fa (1809) aż po krwa­wy r. 1864.

Do­sto­jew­ski Teo­dor. Wspo­mnie­nia z mar­twe­go domu. Prze­ło­żył i wstę­pem za­opa­trzył Dr Jó­zef Tre­tiak, prof. Uniw. Jag… zportr. au­to­ra złr. l. 60. Książ­ka ta jest kar­tą z dzie­jów ro­syj­skie­go i pol­skie­go spo­łe­czeń­stwa ze środ­ka bie­żą­ce­go stu­le­cia. Sam au­tor, ska­za­ny w mło­do­ści na 4-let­nią ka­tor­gę w ostro­gu oin­skim na Sy­bi­rze, przed­sta­wił w tych "Wspo­mnie­niach" ob­raz mąk i ka­tu­szy ska­zań­ców i prze­stęp­ców róż­ne­go ro­dza­ju. – Mało któ­ra po­wieść wta­jem­ni­cza tak głę­bo­ko w cha­rak­ter ludu ro­syj­skie­go, daje po­znać tak zbli­ska jego stron do­dat­nich i ujem­nych.

Ga­wa­le­wicz Ma­ry­an. Po­ezye z kil­ku­na­stu il­lu­stra­cy­ami Sta­chie­wi­cza, bro­szu­ro­wa­ne złr. 1. 20, bar­dzo ozdob­nie opraw­ne złr. 180 Są tu po­god­ne śpiew­ki, nu­co­ne przez sym­pa­tycz­ne­go po­etę w chwi­li, gdy świat cały wy­da­wał mu się pięk­nym a lu­dzie brać­mi – i frag­men­ty, nie po­zba­wio­ne siły dra­ma­tycz­nej, oraz prze­bły­ski iro­nii, spo­wo­do­wa­nej wi­do­kiem tłu­mu bliź­nich, ci­sną­cych się do żło­bu a to­ru­ją­cych so­bie dro­gę, rznąc pię­ścią po cu­dzym no­sie. *

– Ni­czy­ja, po­wieść, bro­szu­row. złr. 1. 80, ozdob­nie opraw­ne złr. 220. Gliń­ski Hen­ryk. Ma­mu­sie. Stu­dya nie­dy­skret­no. 1897. złr. 2 –, ozdob­nie w płót­no opraw­ne złr. 250. – Treść: Ma­mu­sie. – Czy war­to? – Ku­kuł­ka. Psz­czół­ka ro­bo­cza. – Gęś. – Z hra­biów Mo­dro Stopp Ci­ci­świń­ska. – Pro­myk słoń­ca. – Lal­ka. – Mal­gré elle.

Go­lian Zyg­munt Ks. Ka­za­nia nie­dziel­ne i świą­tecz­ne. Wy­da­nie dru­gie, po­prze­dzo­ne por­tre­tem i ży­cio­ry­sem au­to­ra przez Ks. Z. Bart­kie­wi­cza T. J. Kra­ków. 1897, ob­szer­ny tom złr. 2 –. Jak wy­so­kie, nie­do­ści­głe, rzec moż­na, miej­sce w ka­zno­dziej­stwie pol­skiem zaj­mu­je Ks. Go­lian, to wie­my wszy­scy, zna­jąc ogrom jego wie­dzy, siłę wy­mo­wy i płod­ność nie­po­spo­li­tą. Lat 35 pra­cy, iście apo­stol­skiej, mu­sia­ło za­zna­czyć się nie­ma­łą spu­ści­zną po tym, któ­ry tak czę­sto prze­ma­wiał i to do wy­bred­nych słu­cha­czy.

Gó­rec­ka Ma­rya. Wspo­mnie­nia o Ada­mie Mic­kie­wi­czu. Wy­da­nie trze­cie. Cena 90 ct., opraw­ne w płót­no złr. 1. 50.

Gór­ski Kon­stan­ty. Hi­sto­rya pie­cho­ty pol­skiej. Na pod­sta­wie nowo od­na­le­zio­nych, a nie zu­żyt­ko­wa­nych jesz­cze źró­deł. Cena złr. 260.

– Hi­sto­rya jaz­dy pol­skiej na pod­sta­wie nie­zu­żyt­ko­wa­nych do­tąd źró­deł, z 3 ta­bli­ca­mi li­to­gia­fo­wa­ne­mi. Cena złr. 350.

Gór­ski Sta­ni­sław. Oj­cze nasz, czy­li wy­tłó­ma­cze­nie mo­dli­twy Pań­skiej z do­da­niem ustę­pów z od­po­wied­niach ka­zań św. Fran­cisz­ka Sa­le­ze­go. Cena 40 c t., na pa­pie­rze we­li­no­wym 60 c t.

Hy­gie­na pa­le­nia. Stu­dy­um fi­lo­zo­ficz­no-le­kar­skie, Cena 60 c t… ozdob­nie opraw­ne złr. 1 – Treść: Bo­ta­nicz­ne, che­micz­ne i fi­zy­olo­gicz­ne wła­sno­ści ty­to­niu. – Dy­ete­tycz­ne za­sto­so­wa­nie i skut­ki lecz­ni­cze. – Opi­nie le­ka­rzy i zna­ko­mi­tych oso­bi­sto­ści co do pa­le­nia. – Czy i kie­dy pa­le­nie szko­dzi, a kie­dy jest na­wet wska­za­nem? – Prze­pi­sy dla pa­lą­cych. –

Iry. Pod ro­dzin­nem nie­bem, po­wieść. Cena złr. 1. 60, opraw­ne w płót­no złr. 2 –.

Ka­lin­ka Wa­le­ry­an Ks. Dzie­ła. T. I i II. Ostat­nie lata pa­no­wa­nia Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta. 2 tomy złr. 360, w ozdob­nej opra­wie złr. 4 60.

– Dzie­ła, T. III i IV. (Pi­sma po­mniej­sze) Za­wiei ją na 673 stro­nach 30 prac zna­ko­mi­te­go au­to­ra tre­ści prze­waż­nie hi­sto­rycz­nej. – Cena obu to­mów złr. 3. 60, ozdob­nie opraw­nych złr. 4. 60.

– Sejm czte­ro­let­ni. (Zbio­ro­we­go wy­da­nia T. V, VI, VII, VIII i IX). Wy­da­nie czwar­te. Trzy tomy w 5 czę­ściach złr. 7. 70, opraw­ne złr. 10 –.

Se­werI.

Pan rad­ca, oj­ciec trzech có­rek, mąż po­waż­ny i sta­tecz­ny; lu­dzie mó­wi­li, ie "gło­wa otwar­ta", cze­mu nie za­prze­czał, a wie­rzył, że jest prze­wi­du­ją­ca – dla­te­go uwa­żał się w głę­bi du­szy za do­bre­go dy­plo­ma­tę.

– Met­ter­nich – mó­wił sam do sie­bie – tęgi łeb, lecz gdy­bym ja miał jego sta­no­wi­sko i wła­dzę, po­ka­zał­bym Eu­ro­pie.

W imię prze­wi­dy­wań na da­le­ką metę, w imię dy­plo­ma­cyi, któ­rej był czci­cie­lem, dzień dzi­siej­szy na­zna­czył na za­rę­czy­ny swej naj­star­szej cór­ki Basi z dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nim chłop­cem, słu­cha­czem dru­gie­go roku pra­wa, sy­nem swe­go ko­le­gi w hie­rar­chii służ­by pań­stwo­wej.

Ba­sia, hoża dziew­czy­na, tłu­ścio­cha, bia­ła, okrą­gła, ru­mia­na, za­dar­tym no­sku, nie­bie­skich oczach i ko­ra­lo­wych, peł­nych ustach, żywa, we­so­ła, uśmiech­nię­ta, wy­bor­na go­spo­dy­ni, wy­rę­cza­ła mat­kę, a w wiel­kich kwe­sty­ach go­spo­dar­czych była czę­sto wy­rocz­nią.

Dwu­dzie­sto­pa­ro­let­ni na­rze­czo­ny Gu­staw, oprócz nie­bie­skich, ro­man­tycz­nych oczu i bia­łych zę­bów, ścią­głej, o ciem­nej skó­rze twa­rzy i zgrab­nej bu­do­wy, po­sia­dał dużo fan­ta­zyi, przedew­szyst­kiem li­rycz­nej, na­tu­ral­ne­go po­cią­gu do po­ezyi, po­czu­cia pięk­na, szyb­ko­ści pra­cy i wiel­kie zdol­no­ści.

Rad­ca – dy­plo­ma­ta wy­so­ko ce­nił w przy­szłym swym zię­ciu szyb­kość pra­cy i zdol­no­ści, a mniej so­bie z tego ro­bił, gdy go na­zy­wa­no ład­nym chłop­cem.

– Przy mo­jej pro­tek­cyi i pro­tek­cyi swe­go ojca, wy­so­ko zaj­dzie! Z po­etycz­nych mrzo­nek wy­le­czy go moja Ba­sia. Po­sa­gu nie do­sta­nie, ale do­sta­nie Ba­sie, Ba­sia – to ma­ją­tek, skarb! ona z jed­ne­go robi dwa, z dwóch czte­ry! Ba­sia wcie­lo­na prak­ty­ka. Zdro­wie u niej wiel­kie i trzeź­wość wiel­ka!…

Pan rad­ca się roz­śmiał, dum­ny ze swej cór­ki. Ubra­ny w czar­ny frak, bia­łą ka­mi­zel­kę i czar­ny kra­wat prze­cha­dzał się po­su­wi­stym kro­kiem po swym sa­lo­nie.

– Lu­dzie się dzi­wią, dla­cze­go ja wła­śnie dziś za­rę­czam tych dwo­je dzie­ci!… O cia­sne, nie­prze­wi­du­ją­ce gło­wy!… Dla­cze­go? dla­cze­go?… Wiem ja dla­cze­go!… Z chło­pa­ka­mi, o prze­wró­co­nych gło­wach po­ezyą, nie­bez­piecz­nie prze­dłu­żać na lata kon­ku­ry. A tak, klam­ka za­pad­nie i mech kie­dy po­pró­bu­je zmy­kać…

– Niech spró­bu­je – za­wo­łał z mocą. Za­trzy­mał się.

– I po cóż się uno­sisz!? Czyż to po­dob­ne, aby miał od­wa­gę i bez­czel­ność?… Nie­po­dob­na!… Krew­ni, przy­ja­cie­le, In­dzie, opi­nia, cały kraj… Nie­po­dob­na! nie – nie…

Rad­ca od­py­chał ręką nie­po­do­bień­stwa.

– Wiem, co ro­bię. Dy­plo­ma­cyo! przy ro­zu­mie sta­nu, wy­trwa­ło­ści i prze­wi­dy­wa­niu kró­lu­jesz! Do­brze po­wie­dzia­łem.

Za­śmiał się i za­tarł ręce.

– Ko­cha­ją się, niech się za­rę­cza!… Ja­sne, jak słoń­ce pro­ste, na­tu­ral­ne! Lecz w tej pro­sto­cie tkwi wiel­ka myśl.

Ba­sia dwa lata temu skoń­czy­ła szes­na­ście lat, on skoń­czył dwa­dzie­ścia, róż­ni­ca czte­ry lata. Dla czło­wie­ka prak­tycz­ne­go do­syć, dla ide­ali­sty mało, dja­bel­nie ma­toł Ba­sia tłu­ścio­cha, o za­dar­tym no­sku, dziś hoża, świe­ża… Ale nie­chże tak da­lej tyje, albo co jesz­cze go­rzej, niech schud­nie, zczer­nie­je i twarz się jej wy­dłu­ży.

Rad­cę, jako ko­cha­ją­ce­go ojca, prze­szły dresz­cze Dwu­dzie­sto­pa­ro­let­ni chło­pak ide­ali­sta lub nie, wszyst­ko jed­no, jed­na­ko lgnie do mło­dej zdro­wej tłu­ścio­chy. Co in­ne­go, gdy ide­ali­sta do­się­gnie trzy­dziest­ki!… Wte­dy co in­ne­go, lecz wte­dy klam­ka, któ­ra dziś za­pad­nie, nie otwo­rzy się, ry­gle, któ­re się dziś za­mkną, nie od­su­ną się. Ide­ali­sto, cho­ciaż­byś się scho­wał w my­sią dziu­rę, znaj­dzie cię wła­sne su­mie­nie, wy­cią­gnie i za uszy za­pro­wa­dzi do oł­ta­rza. A gdy Ba­sia raz zła­pie męża, da so­bie radę.

Baś­ka, moja Baś­ka da so­bie w ży­ciu radę, byle męża do­sta­ła. Mąż dla ko­bie­ty – to tycz­ka dla chmie­lu. Moja Baś­ka, gdy bę­dzie mieć opar­cie, zaj­dzie da­le­ko. Ale czy to bę­dzie prak­tyk, czy ide­ali­sta – wszyst­ko jej jed­no.

Otwo­rzy­ły się drzwi, wbie­gła Ba­sia w bia­łej su­kien­ce, za nią dwie jej sio­stry i mama, o po­czci­wej, sze­ro­kiej twa­rzy, tłu­ścio­cha, za­do­wo­lo­na z sie­bie, ze swe­go losu, za­ko­cha­na w męża dzie­ciach, mniej w mężu i jego dy­plo­ma­cyi, za­ko­cha­na w go­spo­dar­stwie i miesz­ka­niu, któ­re swem gniazd­kiem na­zy­wa­ią.

– Ta­tu­siu, czy do­brze? – za­wo­ła­ła piesz­czo­nym gło­sem Ba­sia.

Unio­sła się na pal­cach i ob­ró­ci­ła. Rad­ca spoj­rzał ba­daw­czo okiem znaw­cy.

Bia­łe, od­kry­te ra­mio­na i bia­łe, do po­ło­wy od­sło­nię­te pier­si, tyl­ko co roz­wi­nię­te, po­dob­ne do pącz­ków bia­łej róży, wy­glą­da­ły z po za sta­ni­ka ob­szy­te­go bia­łą ko­ron­ką. Uśmiech­nię­te usta i pa­trzą­ce fi­glar­nie oczy, sta­no­wi­ły wy­bor­ną ca­łość pod­lot­ka, zmie­nia­ją­ce­go się w ko­bie­tę.

– Oj, ty dy­plo­mat­ko – rze­ki rad­ca, ca­łu­jąc ją w czo­ło.

Była to naj­wyż­sza po­chwa­la, na jaką mógł się zdo­być.

– Patrz oj­czul­ku! We wło­sach, przy sta­ni­ku, na upię­ciu nie­za­po­mi­naj­ki, wszę­dzie nie­za­po­mi­naj­ki. Do­brze w nich blon­dyn­ce, a przy tem niech go biją w oczy, aby nie za­po­mniał.

Rad­czy­ni i dwie młod­sze cór­ki, Ju­sty­na i Kry­sia, oglą­da­ły ba­daw­czo tu­ale­tę Basi. Rad­czy­ni uśmie­cha­ła się za­do­wo­lo­na, sio­stry onie­mia­ły z za­chwy­tu.

– Cze­muż to dziś nie są na­praw­dę two­je za­rę­czy­ny – ode­zwa­ła się mat­ka. – Je­steś tak ład­na.

– Jak­to, nie na­praw­dę? – za­py­ta­ła zdzi­wio­na Ba­sia.

– Jak­to, nie na­praw­dę? – po­wtó­rzył rad­ca.

– Za­rę­czy­ny na­praw­dę są te, kie­dy po nich na­stę­pu­je w dwa, lub trzy mie­sią­ce ślub i na gwałt robi się wy­pra­wa.

– Tym­cza­sem, ma­mu­siu, wy­pra­wę bę­dzie­my ro­bić przez dwa lub trzy lata. Po­wo­li, do­kład­nie, oszczęd­nie.

– Gdy­by przez trzy? A jak bę­dziesz mu­sia­ła cze­kać sześć lat? Spy­taj się ojca, jak to trud­no mło­de­mu zdo­być ka­wa­łek chle­ba i sta­no­wi­sko.

– Będę cze­kać dzie­sięć. Czy mi to tu źle? – Uca­ło­wa­ła mat­kę, przy­tu­li­ła się do ojca. – Nie wy­pę­dza­cie mnie prze­cie?

– Dziec­ko – rze­kła wzru­szo­na rad­czy­ni – gdy dom ro­dzi­ciel­ski opu­ścisz, będę pła­kać przez trzy dni i noce.

– Fi­lut­ka – do­dał rad­ca – umyśl­nie wy­wo­łu­je czu­łość. Umie grać na ser­cu mat­ki.

– Zo­stań z nami całe ży­cie – wo­ła­ły Ju­styn­ka i Kry­sia.

– Chce­cie mnie zro­bić sta­rą pan­ną, dzię­ku­ję… We drzwiach sta­nę­ła słu­żą­ca.

– Wszyst­ko do uło­że­nia kom­po­tów go­to­we! – rze­kła uro­czy­ście.

Ba­sia, nie koń­cząc fra­ze­su, po­bie­gła za słu­żą­cą, sio­stry za Ba­sia.

Mał­żon­ko­wie zo­sta­li sami.

– Wan­dziu, za­rę­czy­ny od­by­wa­my naj­so­len­niej, tak jak gdy­by ślub miał być za czte­ry ty­go­dnie. Pa­trzaj!

Rad­ca z ka­mi­zel­ki wy­jął pu­de­łecz­ko, otwo­rzył i po­dał żo­nie.

– Ku­pi­li­śmy ra­zem z dy­rek­to­rem. On dla Basi, ja dla Gu­cia. Zro­bi­my nie­spo­dzian­kę dzie­ciom. Ksiądz-pra­łat po­świę­ci pier­ścion­ki, po­bło­go­sła­wi za­rę­czo­nych i wy­tnie do nich ora­cyę. Przy­go­to­wa­ny. Świad­ków bę­dzie trzy­dzie­stu. Mó­wię ci, Gu­staw to par­tya.

– Czy to nie ma­rze­nia, mój ty, wiel­ki dy­plo­ma­to – ode­zwa­ła się na pół iro­nicz­nie rad­czy­ni. – Któż za­rę­czy, czy Ba­sia, ma­jąc lat dwa­dzie­ścia, nie za­ko­cha się w kim in­nym? Na­przy­kład, w ja­kim szlach­ci­cu na jed­nej lub dwóch wio­skach. A o Gu­ciu sam mó­wi­łeś, że to ka­wa­łek po­ety.

– Moja Wan­decz­ko – prze­rwał rad­ca roz­draż­nio­ny – wy­bij so­bie z gło­wy szlach­ci­ców na jed­nej lub dwóch wio­skach, któ­rzy­by się że­ni­li bez po­sa­gu. Dzi­siaj tacy się nie po­ja­wia­ją. A wła­śnie, że z Gu­cia ka­wa­łek po­ety, dla­te­go to dziś są jego za­rę­czy­ny. Ro­zu­miesz jego. Bo cóż mogą ob­cho­dzić za­rę­czy­ny Ba­sie? Tra­fi się lep­sza par­tya, zro­bi co bę­dzie chcia­ła. Co in­ne­go Gu­staw.

Pan rad­ca sta­nął w po­zy­cyi wy­zy­wa­ją­cej.

– Kto się ośmie­li zry­wać i zdra­dzać cór­kę rad­cy Wie­wiór­kow­skie­go, je­że­li sam się ceni i sza­nu­je? Kto? niech sta­nie przedem­ną i spoj­rzy mi w oczy. Tem wię­cej Gu­staw.

– O ile sły­sza­łam – rze­kła rad­czy­ni spo­koj­nie – to, że ze wcze­śnie za­rę­czo­nych nie za­wsze by­wa­ją szczę­śli­we mał­żeń­stwa.

– Ale nie z na­szą Ba­sia!

– A je­że­li Basi przyj­dzie dzie­sięć lat cze­kać na po­sa­dę i ka­ry­erę Gu­sta­wa?

– Wten­czas bę­dzie mieć dwa­dzie­ścia ośm lat.

– A je­że­li?…

– Pew­no za­wra­casz do szlach­ci­ca na jed­nej lub dwóch wio­skach! Znajdź go, a po­ga­da­my.

– Ła­two po­wie­dzieć, a czyż nie wiesz, że od na­rze­czo­nej mło­dzież ucie­ka, jak od…

– Ale nie od Basi, prze­ko­nasz się. Ty dzie­ci wy­cho­wuj, a losy ich od­daj w moje ręce.

Rad­ca dy­plo­ma­tycz­nie spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Wan­decz­ko, już po siód­mej, a jesz­cześ nie ubra­na?

– Wy­pę­dzasz mnie, więc idę, ale nie prze­sta­nę po­wta­rzać, że szko­da go­spo­dar­skich zdol­no­ści Basi, dla urzęd­ni­ka cho­ciaż­by tak wiel­kie­go jak ty.

– Znajdź wio­sko­we­go – wo­łał we­so­ło za od­cho­dzą­cą rad­ca. – I przyjdź­że tu do ładu z ba­ba­mi! Wje­chał jej do gło­wy wio­sko­wy i go­to­wa mi po­psuć mi­ster­nie uło­żo­ny plan! Go­to­wa po­ka­zy­wać tony dy­rek­to­ro­wi i na­rze­czo­ne­mu, go­to­wa no­skiem krę­cić, go­to­wa się dro­żyć.

Rad­ca się za­my­ślił.

– A niech się dro­ży – za­wo­łał – tera le­piej! Dwu­dzie­sto­pa­ro­let­ni ado­nis nie da się od­stra­szyć od ala­ba­stro­we­go biu­stu roz­wi­ja­ją­ce­go się, jak dwa pącz­ki róży. Prze­cież i ja nim zo­sta­łem dy­plo­ma­tą, by­łem mło­dy i od­czu­wa­łem roz­kosz woni roz­wi­ja­ją­cych się bia­łych pącz­ków.

Rad­ca – dy­plo­ma­ta skra­cał so­bie czas ocze­ki­wa­nia wspo­mnie­nia­mi mło­do­ści. Uśmie­chał się, mla­skał usta­mi i gło­wą wstrzą­sał.

Od­głos dzwon­ka prze­rwał ma­rze­nia i ze­lek­try­zo­wał go.

– Po­zna­ję ner­wo­we szarp­nię­cie Gu­cia! Nie­cier­pli­wy, roz­go­rącz­ko­wa­ny, wzru­szo­ny, pro­wa­dzi ojca.

Rad­ca się omy­lił. Nie ręka Gu­cia ner­wo­wo wstrzą­snę­ła dzwon­kiem, lecz jed­nej z dwóch cio­tek, sta­rych pa­nien, wła­ści­cie­lek dwu­dzie­stu ty­się­cy na dwu­pię­tro­wej ka­mie­nicz­ce, któ­rą po­sia­da­ły.

Pan rad­ca ce­nił ciot­ki, jako dwa oka­zy nie­ska­zi­tel­no­ści oby­cza­jów, a dwa­dzie­ścia ty­się­cy na­zy­wał or­na­men­ty­ką zło­tych ram, ota­cza­ją­cą te su­che gło­wy, a za­cne du­sze i szla­chet­ne in­stynk­ty… Na szla­chet­ne in­stynk­ty cio­tek li­czył dużo.

Gdy­by jed­nak szla­chet­ne in­stynk­ty ule­cia­ły do Boga przed za­rę­czy­na­mi na rok, pan rad­ca prę­dzej­by ułegł wpły­wom żony i rów­nież, jak ona, nie chciał mar­no­wać ta­len­tów Basi na szczu­płem polu dzia­ła­nia go­spo­dar­stwa miej­skie­go.

Sta­ło się – nie ule­cia­ły! Ciot­ki w ma­te­ry­al­nych wi­śnio­wych suk­niach, kre­mo­wych sza­lach, przy ze­gar­kach, za­wie­szo­nych na cien­kich, we­nec­kich łań­cusz­kach, wkra­cza­ją. Z po za kre­mo­wych sza­li wy­cią­ga­ją chu­de ręce okry­te go­łąb­ko­we­mi rę­ka­wicz­ka­mi, wy­tar­te­mi sil­nie gu­ma­la­sty­ką.

– Rad­co, ko­cha­ny rad­co, je­ste­śmy. Uro­czy­stość wrzu­sza­ją­ca. Obo­je tacy mło­dzi, pięk­ni – mi­łość bę­dzie bodź­cem do ka­ry­ery!

– Do pra­cy – – po­pra­wi­ła młod­szą sio­strę star­sza.

– A cóż ja po­wie­dzia­łam? Pra­ca daje ka­ry­erę.

– Nie za­wsze. Co in­ne­go pra­ca, co in­ne­go ka­ry­era. Lud­ko, nie bądź dziec­kiem, już czas.

Lud­ka istot­nie mia­ła czas prze­stać być dziec­kiem i na do­wód usa­do­wi­ła się na ka­na­pie, ro­biąc miej­sce po pra­wej stro­nie sio­strze.

W samą porę zja­wił się Gu­cio ze swym przy­ja­cie­lem Edwar­dem. Ser­decz­nie uśmiech­nię­ty, o po­tar­ga­nej fan­ta­stycz­nie czu­pry­nie, roz­ma­rzo­nym wzro­ku, zgrab­ny, uj­mu­ją­cy, szedł na­przód śmia­ło.

– Dro­gi oj­cze!

Pierw­szy raz Gu­cio na­zwał rad­cę oj­cem. Rad­ca roz­two­rzył ra­mio­na.

– Je­steś na­resz­cie mój synu.

– Ja­kie to czu­łe, ja­kie to wznio­słe! – za­wo­ła­ła Lud­ka.

Wy­krzyk­nik ten we­so­ło po­dzia­łał na obu mło­dzień­ców.

– Ko­cha­ne moje cio­cie!

I, o zgro­zo, Gu­cio naj­pierw zło­żył po­ca­łu­nek na rę­ka­wicz­ce ciot­ki Lud­ki, a do­pie­ro dru­gą uca­ło­wał ciot­ki Ma­dzi. Lud­ka była prze­stra­szo­na, Ma­dzia po­nu­ra.

Chłop­cy za­krę­ci­li się po sa­lo­nie i zni­kli. Zo­stał rad­ca z ciot­ka­mi.

W ja­dal­nym po­ko­ju zro­bi­ło się od­ra­zu we­so­ło i gwar­no.

– Gdzie jest na­rze­czo­na, od­daj­cie mi moją żonę, po­każ­cie ją – wo­lał Gu­cio.

Ba­sia z sio­stra­mi i trze­ma przy­ja­ciół­ka­mi, ubra­ne­mi ba­lo­wo, koń­czy­ła przy­ozda­bia­nie kom­po­tów po­rzecz­ka­mi i gło­giem.

– Za­raz, za­raz, pa­nie mężu, chwi­lecz­kę – szcze­bio­ta­ła – tyl­ko jesz­cze dwa gron­ka. Patrz, już ostat­nie. A te­raz mnie masz – two­ją na wie­ki, patrz i po­dzi­wiaj.

Gu­cio ujął jej bia­łe ręce, pa­trzał i po­dzi­wiał.

Ra­mio­na śnież­nej bia­ło­ści i te uka­zu­ją­ce się z po za sta­ni­ka dwa pącz­ki roz­kwi­ta­ją­cej róży olśni­ły go, ta­mu­jąc mu na chwi­lę bi­cie ser­ca. Usta dziew­czy­ny od­chy­lo­ne roz­kosz­nie uśmie­cha­ły się, oczy pło­nę­ły ogniem po­wsta­ją­cym z nie­świa­do­mych pra­gnień.

– Ja­kaś ty pięk­na, ja­kaś ty pięk­na – szep­tał – prze­kleń­stwo, że nie mogę dziś cię za­pro­wa­dzić do oł­ta­rza.

Na­chy­lił się do ucha dziew­czę­cia.

Za­pach i bliz­kość mło­dziut­kie­go cia­ła upa­ja­ły go.

– Ucie­kaj­my! Weź­mie­my ślub w pierw­szym spo­tka­nym na dro­dze ko­ściół­ku. Skry­je­my się, prze­pad­nie­my dla oczu ludz­kich, bę­dzie­my źyć sami dla sie­bie.

Dziew­czę za­prze­czy­ło głów­ka..

– Nie, nie moż­na, nie wol­no, mamy czas – od­po­wie­dzia­ła. – Nie je­ste­śmy jesz­cze urzą­dze­ni – mło­dzi. Cóż­by­śmy po­tem obo­je ro­bi­li?

– Ba­siu, ty je­steś za trzeź­wa na na­rze­czo­na, na ubó­stwia­ną i dla­te­go już dziś po­win­naś być żoną, pa­nią go­spo­dy­nią.

Ba­sia nie zro­zu­mia­ła ukry­tej my­śli Gu­cia.

– Po­chleb­co – prze­rwa­ła – nie na­mó­wisz mnie! Już się wy­do­by­łam z pod twej wła­dzy, prze­sta­łam być dziec­kiem, znam swo­je obo­wiąz­ki.

Gu­cio nie na­le­gał. Przy­ci­snął ręce dziew­czy­ny do ust i pa­trzał na nią wzro­kiem za­chwy­tu i po­dzi­wu.

Wrza­wa i śmiech wy­peł­ni­ły po­kój. Pan Edward de­kla­mo­wał w pół ci­cho we­so­łe wier­szy­ki, na­pi­sa­ne do na­rze­czo­nych. Star­szy od Gu­cia o czte­ry lata pi­sy­wał cza­sa­mi sa­ty­rycz­ne utwo­ry, a w uni­wer­sy­te­cie koń­czył fi­lo­zo­fię.Śmiech był szcze­ry i ser­decz­ny, wier­szy­ki udat­ne i we­so­łe. Mu­siał je po­wtó­rzyć gło­śno i przy­siądz, że za­de­kla­mu­je przy ko­la­cyi. Ustę­py do na­rze­czo­nej, jako wzo­ru go­spo­dyń i trzeź­wo­ści, przy­ję­ła Ba­sia z god­no­ścią.

– Wi­dzisz, jaką bę­dziesz miał żonę – za­wo­ła­ła z try­um­fem. Przy­mio­ty Gu­cia, jako męża, ka­ry­ka­tu­ral­nie okre­ślo­ne wy­wo­ła­ły okla­ski.

Edward umysł otwar­ty, by­stry spo­strze­gacz, od­gadł przy­szłość w po­ży­ciu mał­żeń­skiem za­ko­cha­nej dziś pary i do­brze ją scha­rak­te­ry­zo­wał.

Gu­cio się za­my­ślił. Ma­rzy­ciel stro­ił dziew­czy­nę we wszyst­kie tę­czo­we bar­wy swej fan­ta­zyi. Ra­ził go sar­kazm przy­ja­cie­la i w głę­bi ser­ca bo­lał.

We­szła rad­czy­ni w sza­lu tu­rec­kim, pre­zent ślub­ny męża, ko­ron­ko­wym cze­pecz­ku i po­pie­la­tej, ma­te­ry­al­nej suk­ni.

– Pa­trzaj­cie, jaka na­sza ma­mu­sia ślicz­na – za­wo­ła­ła Ba­sia, rzu­ca­jąc się ku mat­ce.

– Ślicz­na, ślicz­na – po­wtó­rzy­ły dziew­czę­ta.

– Mat­ko! – rzekł uro­czy­ście wzru­szo­ny Gu­cio, ca­łu­jąc ją w rękę.

Rad­czy­ni po­ca­ło­wa­ła go w czo­ło.

– Gdy­bym to ja mo­gła się do­cze­kać praw­dzi­wych za­rę­czyn mo­jej cór­ki – po­my­śla­ła – i to nie z urzęd­ni­kiem?

Nie było cza­su na re­flek­syę.

– Kto jest w sa­lo­nie? – rzu­ci­ła py­ta­nie. Ba­sia po­bie­gła i wró­ciw­szy zda­ła ra­port.

– Pra­łat, pan dy­rek­tor, na­sze cio­cie, na­czel­ni­ko­wa i pre­zy­den­to­wa z cór­ka­mi, dwóch rad­ców, part­ne­rów do wi­sta i trzech au­skul­tan­tów do tań­ca…

Po­chy­li­ła się, koń­cząc szep­tem:

– Cały for­te­pian za­sta­wio­ny pre­zen­ta­mi.

Twarz ra­do­zy­ni ze wzru­sze­nia za­ró­żo­wi­ła się. Za­cie­ka­wio­na za­ko­men­de­ro­wa­ła:

– Chodź­my! Gu­ciu, po­daj ra­mię Basi, dzie­ci za mną. Wy­prze­dzał gro­mad­kę Edward, roz­twie­ra­jąc drzwi do sa­lo­ni­ku na roz­cież.

Rad­czy­ni ma­je­sta­tycz­nie wkro­czy­ła, cią­gnąc za sobą ogon po­pie­la­tej suk­ni.

– Cóż to za wzru­sza­ją­ca chwi­la – mó­wił Gu­cio bla­dy, prze­ję­ty waż­no­ścią swej roli.

– Ho, ho, już klam­ka za­pa­da, pa­nie mężu… nie wy­mkniesz się – szcze­bio­ta­ła we­so­ło Ba­sia.

– Ja, wy­mknąć się? – po­wtó­rzył dra­ma­tycz­nie Gu­cio. We­szli do sa­lo­nu.

– Cóż to za po­ry­wa­ją­cy ob­raz – wy­de­kla­mo­wał Lud­ka, i cale to­wa­rzy­stwo ru­szy­ło do rad­czy­ni, ota­cza­jąc mło­dą parę.

Pra­łat wdział kom­żę i stu­lę, oj­co­wie wy­ję­li z pu­de­łek pier­ścion­ki, kła­dąc je na srebr­nej tacy – pre­zent pra­ła­ta, jako przy­ja­cie­la i da­le­kie­go krew­ne­go.

Pra­łat był do­brym ka­zno­dzie­ją i przy każ­dej spo­sob­no­ści lu­bił mó­wić. Po­wie­dział więc zgrab­ną mów­kę o dwóch za­słu­żo­nych w mie­ście ro­dach i la­to­ro­ślach, łą­czą­cych się z sobą.

Ciot­ka Lud­ka wzdy­cha­ła gło­śno, rad­czy­ni ocie­ra­ła chu­s­tecz­ką su­che oczy, oj­co­wie byli dum­ni i za­do­wo­le­ni z sie­bie, Gu­cio wzru­szo­ny i roz­ma­rzo­ny ner­wo­wo ści­skał rękę Basi, Edwar­da ba­wi­ła cała ta sce­na, a za­chwy­ca­ła ciot­ki.

Po­da­no pier­ścion­ki. Rad­czy­ni rzu­ci­ła okiem na pier­ścio­nek, prze­zna­czo­ny dla jej cór­ki, a za nią Ba­sia. Spoj­rza­ły na sie­bie i uśmiech­nę­ły się nie­znacz­nie, lecz przy­jem­nie.

Pra­łat uro­czy­ście pier­ścion­ki wło­żył na pal­ce na­rze­czo­nych i po­bło­go­sła­wił, ro­dzi­ce uści­snę­li dzie­ci. Gu­staw ze łza­mi w oczach, bi­ją­cem ser­cem pa­trzył mi­ło­śnie na dziew­czę, szep­cąc:

– Na całe ży­cie, na całe ży­cie – moja je­dy­na, moja uko­cha­na.

Rad­ca za­koń­czył uro­czy­stość fra­ze­sem:

– Z pew­ną dumą – dumą na­dziei na­zy­wam cię, mój chłop­cze, sy­nem. I nie za­wio­dę się na to­bie, je­stem tego pew­ny.

– Nie, nie za­wie­dziesz się ko­le­go – po­świad­czył dy­rek­tor.

– Tat­ko bar­dzo ko­cha swe­go je­dy­na­ka – ode­zwa­ła się z przy­mi­le­niem Ba­sia do dy­rek­to­ra – lecz może i mnie trosz­kę – do­da­ła.

Szmer uwiel­bie­nia dla spry­tu Basi roz­szedł się po sa­lo­nie.

Pa­nie za­pro­wa­dzi­ły na­rze­czo­ną do for­te­pia­nu, wrę­cza­jąc jej przy­nie­sio­ne pre­zen­ta, przy wy­krzyk­ni­kach po­dzi­wu, ra­do­ści i za­chwy­tów ze stro­ny Basi i jej mat­ki.

Sa­kra­men­tal­ne dwa­na­ście ły­że­czek do kawy, za­sta­wa do her­ba­ty, ko­szyk na cia­sta i owo­ce, taca, lich­ta­rze i wie­le in­nych go­spo­dar­skich dro­bia­zgów.

– My nic nie da­je­my – rze­kła Lud­ka – ale tyl­ko dla­te­go, aby nie uszczu­plać wam na­sze­go ma­jąt­ku. Wszyst­ko po nas nie­dłu­go za­bie­rze­cie.

Po wy­po­wie­dze­niu po­wta­rza­ne­go przy każ­dej spo­sob­no­ści fra­ze­su, Lud­ka wes­tchnę­ła, Ma­dzia zmru­ży­ła oczy.

– Żyj­cie jak naj­dłu­żej – od­po­wie­dzia­ła, jak za­wsze tak i tym ra­zem rad­czy­ni.

– Pa­nie je­ste­ście tak wy­bor­nie za­kon­ser­wo­wa­ne – ode­zwał się Edward – tak mło­do i czer­stwo wy­glą­da­cie.

– Co pan mó­wisz – za­wo­ła­ły ra­zem ciot­ki.

– My za­kon­ser­wo­wa­ne? my zdro­we? my czer­stwe? Mło­do­ści nie za­prze­cza­ły.

– Czy pan wiesz, że ja mam w so­bie dwa­dzie­ścia je­den cho­rób – za­wo­ła­ła Ma­dzia.

– A ja dwa­dzie­ścia ośm – do­koń­czy­ła Lud­ka.

– Jak bla­go­wać, to już do­brze – od­po­wie­dzia­ła jej Ma­dzia.

Edward się wy­co­fał, zo­sta­wia­jąc wal­czą­ce ze sobą sio­stry.

Ba­sia i Gu­cio z młod­szem po­ko­le­niem zbie­ra­li z for­te­pia­nu pre­zen­ta, cho­wa­jąc je na przy­szłe go­spo­dar­stwo do sza­fy na­rze­czo­nej, rów­nież pre­zent mat­ki.

Po ustach Edwar­da prze­su­wał się nie­znacz­nie uśmiech za­do­wo­le­nia, uśmiech ar­ty­sty, któ­ry do­strze­ga wszyst­ko, ro­zu­mie wszyst­ko i do­brze się tem bawi.

Rad­ca zo­ba­czył uśmiech i od­czul go.

– Pie­kiel­nie się uśmie­cha ten fi­lo­zof-li­te­rat. Nie jest to od­po­wied­nie to­wa­rzy­stwo dla Gu­cia i dla jego ka­ry­ery. Uśmiech to zja­dli­wy i opo­zy­cyj­ny. Nie­za­wod­nie fi­lo­zof robi opo­zy­cyę. Trze­ba bę­dzie chło­pa­ka oswo­bo­dzić z tych wię­zów przy­jaź­ni.

Dy­rek­tor, wiel­ki zwo­len­nik wi­sta, za­czął się nie­cier­pli­wić, na­le­ża­ło czem­prę­dzej urzą­dzić dla nie­go par­tyę.

Mło­dzież mia­ła ocho­tę tań­czyć.

Chwi­la sta­now­cza wiel­kiej ra­do­ści na­de­szła, otwo­rzo­no for­te­pian. Ciot­ka Lud­ka z miną uro­czy­stą ścią­gnę­ła go­łąb­ko­we rę­ka­wicz­ki, zdję­ła szal, ude­rzy­ła parę akor­dów i mimo dwu­dzie­stu ośmiu cho­rób, za­czę­ła żwa­wo wy­gry­wać wal­ca skom­po­no­wa­ne­go przez Lha­me­ra, a gry­wa­ne­go z wiel­kiem po­wo­dze­niem w kar­na­wa­le 1850-go roku.

W pierw­szą parę wy­su­nął się Gu­cio z Ba­sia. Przy­ję­to ich okla­ska­mi. Od chłop­ca biły pro­mie­nie, od dziew­czy­ny szczę­ście.

Edward sta­nął przed ciot­ką Ma­dzią i skło­nił się po­waż­nie. Ma­dzia się za­wa­ha­ła chwi­lę i z tra­gicz­nym spo­ko­jem wsta­jąc, od­rzu­ci­ła kre­mo­wy szal, po­pra­wi­ła rę­ka­wicz­ki i po­szła w tan.

Ma­te­do­ry sie­dzą­ce na ka­na­pie onie­mia­ły. Lud­ka wy­trzesz­czy­ła oczy i usta roz­war­ła. Szmer we­so­ło­ści prze­szedł po to­wa­rzy­stwie.

Kry­sia wpa­dła do po­ko­ju gra­ją­cych.

– Cio­cia Ma­dzia tań­czy z pa­nem Edwar­dem – za­wo­ła­ła.

Męż­czyź­ni po­rzu­ci­li kar­ty, ci­snąc się do drzwi.

Edward, trzy­ma­jąc chu­dą ta­lię Ma­dzi, su­nął z nią w takt ła­god­nych to­nów wal­ca. Uśmie­chał się roz­kosz­nie – rad­cy się zda­wa­ło, źe pie­kiel­nie.

– To szy­der­stwo z mo­jej ro­dzi­ny w moim domu – po­my­ślał.

Na dany znak przez dy­rek­to­ra roz­legł się grzmot okla­sków po sali. Bla­da twarz Ma­dzi za­ró­żo­wi­ła się, na waż­kich ustach błą­kał smut­ny uśmiech, po­dob­ny do li­sto­pa­do­we­go po­ran­ku.

– Kto­by się mógł do­my­śleć – ode­zwał się w tań­cu Edward – że po­mi­mo tylu cho­rób pani tak lek­ko tań­czy.

– Po­chleb­co – szep­nę­ła ciot­ka Ma­dzia.

– Czym się nie za­ga­lo­po­wał – po­my­ślał Edward. – Go­to­we się dziś od­być dru­gie za­rę­czy­ny.

Do ka­dry­la Gu­cio wy­pro­wa­dził mamę rad­czy­nię. Bia­ła tlu­ścio­cha nie wy­glą­da­ła wię­cej nad lat trzy­dzie­ści. Ba­wio­no się wy­bor­nie.

Przy wie­cze­rzy parę za­rę­czo­nych po­sa­dzo­no na pierw­szem miej­scu. Rad­czy­ni, pa­trząc na roz­wi­nię­tą Ba­sie, a przy niej na chu­de­go mło­ko­sa, ża­ło­wa­ła, py­ta­jąc się za­wist­ne­go losu: dla­cze­go przy jej cór­ce nie sie­dzi dwu­wio­sko­wy szlach­cic?

Po­sy­pa­ły się to­a­sty. Za­czął je pra­łat, skoń­czył dy­rek­tor, oj­ciec Gu­cia.

Mło­dzież do­ma­ga­ła się gło­śno, aby Edward po­wtó­rzył wiersz na cześć na­rze­czo­nych. Pro­szą­cych po­parł pra­łat i pre­zy­den­to­wa.

Nie było rady, Edward po­wstał i z nie­od­stę­pu­ją­cym go uśmie­chem wy­gło­sił wier­szyk, pe­łen hu­mo­ru i nie­win­nej sa­ty­ry. Śmia­no się ser­decz­nie z wy­jąt­kiem ojca Basi. Zro­zu­miał ukry­tą sa­ty­rę wier­szy­ka i do resz­ty znie­chę­cił się do au­to­ra.

O pół­no­cy skoń­czy­ła się uro­czy­stość. Roz­ma­rzo­ny Gu­cio uca­ło­waw­szy ręce na­rze­czo­nej i ro­dzi­ców, opu­ścił z przy­ja­cie­lem dom, któ­ry uwa­żał za ziem­ski raj dla sie­bie.II.

Dwóch przy­ja­ciół roz­go­rącz­ko­wa­nych wła­sne­mi my­śla­mi, bie­gło żywo, póki im tchu w pier­siach nie za­bra­kło. Za­trzy­ma­li się jed­no­cze­śnie. Księ­życ ta­jem­ni­czo oświe­cał mury ka­mie­nic, ota­cza­ją­cych plac Ma­ry­ac­ki.

Spoj­rze­li so­bie w oczy.

– I cóż? – spy­tał Gu­cio.

– Nic – masz żonę.

– Na­rze­czo­ne.

– Wszyst­ko jed­no, wcze­śniej czy póź­niej oże­nisz się z tą, a nie inną.

– Pra­gnę ju­tro – po­chwy­cił z en­tu­zy­azmem Gu­cio.

– Wie­rzę. Lecz czy w two­im wie­ku, przy twym ide­ali­zmie czy ma­rzy­ciel­stwie, mieć żonę na kar­ku jest jest po­żą­da­nem, upra­gnio­nem, ko­niecz­nem – zo­ba­czy­my.

– Cze­muś nie do­dał: wska­za­nem! To dzien­ni­kar­sko-po­li­tycz­no-le­kar­skie wska­za­ne za­czy­na mnie draż­nić i gnie­wać.

Ujął przy­ja­cie­la pod ra­mię, po­szli da­lej.

– Mój Edziu, ty, jak na wszyst­ko na świe­cie, tak i na moje za­rę­czy­ny za­pa­tru­jesz się pe­sy­mi­stycz­nie.

– Jak na wszyst­ko na świe­cie, tak i na two­je za­rę­czy­ny nie za­pa­tru­ję się pe­sy­mi­stycz­nie, lecz może tro­chę, trzeź­wo, może mimo mych dwu­dzie­stu sze­ściu lat ra­cy­onal­nie.

– Więc cóż?

– Za­py­tu­ję cię, po co to wszyst­ko?

– Nie ro­zu­miem.

– Oj gło­wo, ty gło­wo! Je­że­li po la­tach dzie­się­ciu, zdo­byw­szy so­bie sta­no­wi­sko, bę­dziesz ko­chał Ba­sie, a ona do tego cza­su nie wyj­dzie za mąż – pa­mię­taj, bę­dzie mieć dwa­dzie­ścia ośm lat skoń­czo­nych, to wte­dy oświad­czysz się i spra­wisz za­rę­czy­ny na­wet z ar­cy­bi­sku­pem! Ciot­ki Basi pusz­czą się ga­lop­ka, rad­ca się spła­cze, rad­czy­ni wy­sa­dzi się z ko­la­cyą, a ty za mie­siąc bę­dziesz miał żonę. Gdy dziś je­steś za­rę­czo­nym stu­den­tem. Ba­sia za dwa lata może wyjść za­mąż, bę­dziesz cier­piał.

– Za­bił­bym ją – szep­nął po­nu­ro Gu­staw.

– Wi­dzisz, po­peł­nił­byś nie­po­trzeb­ne mor­der­stwo i wie­le jesz­cze in­nych głupstw, z któ­rych­by lu­dzie nie wie­le so­bie co ro­bi­li. Prze­bo­lał­byś stra­tę i ten ob­rót rze­czy był­by jesz­cze dla cie­bie naj­lep­szy.

– Co? – za­wo­łał obu­rzo­ny mło­dzie­niec.

– Po­wta­rzam naj­lep­szy, bo ty był­byś ofia­rą i mę­czen­ni­kiem. Lecz je­że­li ty, gdy wyj­dziesz z dzie­ciń­stwa, prze­ro­śniesz o gło­wę cały ten świat miesz­czań­ski, w któ­rym żyje Ba­sia…

– Nig­dy!

– W tem nig­dy dzie­ciń­stwo two­je jest po­tęż­ne. Wie­rzysz w po­stęp lu­dzi i spo­łe­czeństw, a nie wie­rzysz we wła­sny?

– Edziu ko­cha­ny, po­słu­chaj mnie – prze­rwał wzru­szo­ny chło­piec. – Je­stem sie­ro­tą, ubó­stwia­na prze­zem­nie mat­ka od­umar­ła mnie pra­wie dziec­kiem, oj­ciec za­ję­ty biu­rem, żyje po za do­mem. Zresz­tą, męż­czy­zna nie two­rzy ro­dzi­ny a ja jej tak po­trze­bo­wa­łem. Po­czci­wa rad­czy­ni… za­opie­ko­wa­ła się mną i przy­gar­nę­ła. W domu jej zna­la­złem dru­gą ro­dzi­nę' przy­wią­za­łem się i za­ko­cha­łem w Basi.

– Nic ci się nie dzi­wię. Gdy­by cię przy­gar­nę­ła ciot­ka Ma­dzia, to­byś się za­ko­chał w ciot­ce Lud­ce.

Gu­cio się ro­ze­śmiał.

– Na­tu­ry, po­dob­ne do two­jej, ko­cha­ją z wdzięcz­no­ści i przez wdzięcz­ność.

– Chcesz abym ko­chał z nie­wdzięcz­no­ści?

– Ko­chaj jak ci się po­do­ba. Gdy­bym był na two­jem miej­scu nie­za­wod­nie za­ko­chał­bym się rów­nież w Basi, w jej we­so­ło­ści, swo­bo­dzie, w jej bia­łych, okrą­głych ra­mio­nach.

– Edwar­dzie, nie pro­fa­nuj świę­te­go uczu­cia mi­ło­ści.

– Gu­sta­wie, nie bla­guj! Wi­dzia­łem ja­kie­mi oczy­ma pa­trzy­łeś na ra­mio­na Basi. Ide­ali­sto, pa­mię­taj, że przez ser­ce prze­pły­wa go­rą­ca krew..

– Pro­szę o kon­klu­zyą – prze­rwał po­waż­nie Gu­staw.

– Kon­klu­zyą jest ta, że je­że­li cię Ba­sia nie uwol­ni, to ty ją bę­dziesz mu­siał uwol­nić z pa­nień­stwa i uwol­nisz.

Za­trzy­ma­li się na rogu uli­cy.

– Do­bra­noc ci – rzekł Gu­cio, wy­cią­ga­jąc na po­że­gna­nie rękę.

– Nie od­pro­wa­dzisz mnie?

– Nie, zim­no mi, za dużo ku­błów zim­nej wody wy­la­łeś mi na gło­wę.

– Chcesz się ode­mnie uwol­nić, aby swo­bod­nie ma­rzyć?

– Przedew­szyst­kiem, aby się roz­grzać.

– Razi cię mój re­alizm? może sar­kazm?

– Bądź zdrów.

– Roz­sta­li się.

– Edziu! – za­wo­łał Gu­cio przy­bie­ga­jąc do przy­ja­cie­la. – Pro­szę cię o jed­ną ła­skę.

– Słu­cham.

– Nie mów­my już w tej kwe­styi, pro­szę cię.

– Nig­dy?

– Nig­dy.

– By­łeś tyl­ko do­trzy­ma! sło­wa – zgo­da. Uści­snę­li się i ro­ze­szli.

Edward zwró­cił się na Zie­lo­ne. Mknął żywo po pu­stych uli­cach. Od­głos jego kro­ków roz­le­gał się, od­bi­ja­jąc się o mury. Idąc żywo roz­grzał się, krew biła mu do gło­wy snu­jąc co­raz nowe my­śli.

– Cały ten świat ba­wił mnie. Śmiesz­ność ich sama się rzu­ca­ła w oczy. Rad­ca spe­ku­lu­ją­cy na ka­ry­erę i zdol­no­ści mło­de­go chło­pa­ka, dy­rek­tor ży­ją­cy dla par­tyi wi­sta, mama rad­czy­ni, w któ­rej uśmie­chu czy­ta­łem apo­stro­fę do Gu­cia: "Je­że­li się tra­fi lep­sza par­tya dla Basi, pój­dziesz mimo pier­ścion­ka z kwit­kiem".

– I ten głu­piec na­praw­dę we wszyst­ko wie­rzy – za­wo­łał gło­śno.

– Naj­przed­niej­szym ty­pem miesz­czań­skim jest bo­ha­ter­ka Ba­sia. Na­rze­czo­ny tyle ją ob­cho­dził, co czer­wo­ny głóg w kom­po­cie, po­ło­żo­ny na go­to­wa­nych jabł­kach. A już bez po­rów­na­nia wię­cej dwa­na­ście srebr­nych ły­że­czek na fio­le­to­wym ak­sa­mi­cie pu­deł­ka.

Ner­wy nim szarp­nę­ły, ude­rzył z ca­łych sił la­secz­ką o ba­ry­erę skwe­ru.

– Żal mi chłop­ca, a gnie­wa­ni się na sie­bie, że na­tu­ra dała mi wy­ostrzo­ny wzrok i pew­ną prze­ni­kli­wość w od­ga­dy­wa­niu za­mia­rów i pla­nów ludz­kich.

Wes­tchnął.

– Cóż ja temu wi­nien, że nie lu­bię miesz­czań­skie­go świa­ta. Nie dla tego, że uro­dzi­łem się szlach­ci­cem, lecz, ie znam ten mały świa­tek, po­zio­my, bla­chy, to wiel­kie nic, peł­ne pre­ten­syi do wiel­ko­ści i tę wiel­ką mier­ność po­wsze­dnio­ści.

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Cóż ro­bić, trze­ba przy­jąć lu­dzi ta­ki­mi, ja­ki­mi są, żyć z nimi, cie­szyć się ich ra­do­ścią, pła­kać z nimi nad ich nie­do­lą.

– Nie – tego nie po­tra­fię i tego nie mogą ode­mnie wy­ma­gać. Wolę tań­czyć z cio­cią Ma­dzią wal­ca, niż pła­kać…

Nad kim mam pła­kać? Jest to naj­szczę­śliw­sza część na­sze­go spo­łe­czeń­stwa.

Za­trzy­mał się przed pię­tro­wą ka­mie­ni­cą, przy­ty­ka­ją­cą do du­że­go ogro­du, za­dzwo­nił.

– Pani wró­ci­ła? – za­py­tał.

– Jesz­cze za­nim za­mkną­łem – od­po­wie­dział stróż. Edward ma­ca­jąc w ciem­no­ściach do­tarł do scho­dów.

Na pię­trze za­pa­lił za­pał­kę, otwo­rzył klu­czem drzwi, wszedł ci­cho do po­ko­ju, za­świe­cił lam­pę, siadł na fo­te­lu i z pew­ną roz­ko­szą – szep­nął.

– Na­resz­cie uczu­wam się w swo­jem kró­le­stwie od­da­lo­ny od ca­łe­go po­zio­me­go świa­ta o sto mil. Tu je­stem kró­lem mo­ich my­śli i pa­nem wła­snych czy­nów. Tu jed­na­ko mnie ob­cho­dzi Ba­sia ze swe­mi na po­kaz ośm­na­sto­let­nie­mi ra­mio­na­mi, jak i Ma­dzia z Lud­ka bez ra­mion! Nie­ska­zi­tel­ny rad­ca ze swy­mi tań­cu­ją­cy­mi au­skul­tan­ta­tui i jego pulch­na w tu­rec­kim sza­lu po­ło­wi­ca.

– Ten mały po­ko­ik, to mój raj! Tu skła­dam przę­dzę mych my­śli i mych uczuć kwia­ty.

Spoj­rzał do koła.

Na ścia­nach por­tre­ty i akwa­rel­le, w rogu wiel­ka sza­fa wy­peł­nio­na książ­ka­mi, przy oknie sta­ro­świec­kie biur­ko z ga­le­ryj­ką i fo­tel wy­bi­ty zie­lo­ną skó­rą. W dru­gim rogu po­ko­ju za pa­ra­wa­ni­kiem łóż­ko za­sła­ne bia­łą po­ście­lą, uśmie­cha­jąc się cią­gnę­ło do sie­bie.

Rzu­cił wzrok na książ­kę roz­ło­żo­ną na sto­le.

– "Wstęp do so­cy­olo­gii". Tyl­ko an­glik mogł na­pi­sać taką książ­kę, wiel­ki pan, któ­ry mógł i umiał wy­do­być się z wię­zów uprze­dzeń i prze­są­dów. Spen­cer nie był miesz­cza­ni­nem ani lon­dyń­skim, ani lwow­skim, ani ga­li­cyj­skim pa­nem. I to całe jego szczę­ście. Rad­ca nie na­pi­sał­by wstę­pu do so­cy­olo­gii.

Zda­wa­ło mu się, że z dru­gie­go po­ko­ju do­le­ciał do jego uszu sze­lest. Prze­su­nął się na pal­cach do drzwi, przy­ło­żył ucho do dziur­ki od klu­cza – słu­chał.

Ci­cho było.

– Tak mi się tyl­ko zda­wa­ło – szep­nął. Za­czął się roz­bie­rać.III.

Na­za­jutrz o go­dzi­nie ósmej rano, przy her­ba­cie za sto­łem, na­kry­tym bia­łą ser­we­tą, sie­dział Edward, ma­jąc po pra­wej stro­nie mat­kę, po le­wej sio­strę, czter­na­sto­let­nią dziew­czyn­kę, bla­dą, chu­dą, o sza­fi­ro­wych oczach i ciem­nych wło­sach.

Wi­dać było z jego uśmie­chu i ła­god­ne­go bla­sku oczu, że mu jest do­brze w tem to­wa­rzy­stwie. Z twa­rzy ko­biet wy­glą­da­ły za­do­wo­le­nie i ra­dość. Ro­zu­mie­li się, od­ga­dy­wa­li i prze­czu­wa­li.

Ma­ry­nia cho­wa­jąc się w oto­cze­niu mat­ki i bra­ta doj­rze­wa­ła szyb­ko, nad swój wiek.

– Wa­ka­cye się koń­czą – za­czę­ła mat­ka.

– I zno­wu wró­ci­my do daw­ne­go try­bu – od­parł Edward. • – Ma­ry­nia pój­dzie do pią­tej kla­sy, ja za­cznę za­pa­mię­ta­le kuć, aby od no­we­go roku zo­stać dok­to­rem fi­lo­zo­fii. Przyj­dą krót­kie dni a dłu­gie wie­czo­ry, bę­dzie­my pa­lić lam­py, a póź­niej ście­śni­my na­sze kół­ko przy ogni­sku ko­min­ka.

– Cóż my­ślisz, gdy zo­sta­niesz dok­to­rem.

– Mam dwie dro­gi. Albo być su­plen­tem i uczyć chłop­ców geo­gra­fii i ko­niu­ga­cyi ła­ciń­skich za sześć­dzie­siąt pa­pier­ków na mie­siąc, albo zo­stać do­cen­tem o dwu­dzie­stu gul­de­nach do­cho­du, lecz pra­co­wać w swo­im za­wo­dzie i żyć dla na­uki.

– Edziu, wy­bie­rzesz do­cen­tu­rę – za­wo­ła­ła Ma­ry­nia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: