Klub Wielbłądów - ebook
Klub Wielbłądów - ebook
Bestsellerowy thriller Davida Baldacciego, autora „Diabelskiego zaułka” i „Koloru prawdy”!
Klub Wielbłądów to kolejne spotkanie z wyznawcami teorii spiskowych, ekscentrycznymi członkami tytułowego klubu. Tej zakonspirowanej czteroosobowej grupie, tropiącej nieprawidłowości na najwyższym szczeblu amerykańskiej administracji, przewodzi Oliver Stone, dozorca cmentarny o interesującej przeszłości.
Przypadek sprawia, że członkowie Klubu Wielbłądów są świadkami zabójstwa. Okazuje się, że za zbrodnią stoi Narodowe Centrum Wywiadu. Mordercy chcą pozbyć się niewygodnych świadków, a członkowie klubu – rozwiązać zagadkę. Wychodzi na jaw, że spisek w łonie tajnych służb może zagrozić bezpieczeństwu Stanów Zjednoczonych i doprowadzić do ogólnoświatowego konfliktu.
Czy Stone i jego przyjaciele zdążą zapobiec odpaleniu rakiet z głowicami nuklearnymi?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-059-9 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chevrolet suburban pędził w mrocznej ciszy wiejskich terenów Wirginii. Siedzący za kierownicą czterdziestojednoletni Adnan ar-Rimi nie odrywał wzroku od pełnej zakrętów szosy. W okolicznych lasach żyło mnóstwo jeleni i Adnan nie chciał, by szybę przebiły mu nagle jakieś zakrwawione rogi. Prawdę powiedziawszy, nie miał ochoty na jakiekolwiek niespodziewane ataki. Oderwał od kierownicy dłoń w rękawiczce i dotknął rewolweru pod marynarką. Broń nie służyła mu tylko do poprawiania samopoczucia. Dla niego była czymś niezbędnym.
Usłyszał dochodzący z góry dźwięk i spojrzał w okno.
Z tyłu wiózł dwóch pasażerów. Mężczyzna rozmawiający teraz w farsi przez telefon komórkowy nazywał się Muhammad az-Zawahiri i był Irańczykiem przybyłym do Ameryki krótko przed atakiem z 11 września. Obok niego siedział Afgańczyk Gul Khan, który przebywał w Stanach dopiero od paru miesięcy. Khan był potężnie zbudowanym mężczyzną z ogoloną na łyso głową, ubrany w kurtkę myśliwską z kamuflażem. Zwinnymi palcami majstrował coś przy pistolecie maszynowym, potem z metalicznym trzaskiem wepchnął magazynek na miejsce i ustawił przełącznik na krótkie serie po dwa pociski. Na szybę spadło kilka kropli deszczu i Khan zaczął obojętnie przyglądać się ich powolnej drodze w dół.
– Ładnie tu – mruknął w paszto. Język ten był zrozumiały dla Muhammada, Adnan praktycznie go nie znał. – U nas wszędzie pełno wraków sowieckich czołgów. Żeby uprawiać ziemię, chłopi muszą je omijać. – Zawiesił głos, potem z widoczną satysfakcją dodał: – Amerykańskie też są.
Adnan nie przestawał zerkać w lusterko wsteczne. Nie podobał mu się ten osiłek z pistoletem maszynowym na kolanach, niezależnie od tego, jak dobrym był muzułmaninem. Zresztą Irańczykowi też zbytnio nie ufał. Sam urodził się w Arabii Saudyjskiej, skąd jako dziecko wyemigrował do Iraku. Podczas straszliwej wojny iracko-irańskiej walczył po stronie Iraku i jego niechęć wobec dawnego wroga wciąż w nim głęboko tkwiła. Pod względem etnicznym Muhammad az-Zawahiri był Persem, nie Arabem jak Ar-Rimi, i to był kolejny powód, żeby mu nie ufać.
Muhammad skończył rozmawiać, starł drobinę błota z amerykańskich skórzanych kowbojek, spojrzał na swój kosztowny zegarek i rozparłszy się na oparciu siedzenia, z uśmiechem na ustach zapalił papierosa. Powiedział coś w farsi i Khan parsknął śmiechem. Oddech zwalistego Afgańczyka przesycony był wonią cebuli.
Adnan jeszcze mocniej zacisnął dłonie na kierownicy. Nigdy nie należał do ludzi lekkomyślnych i zdecydowanie nie pochwalał beztroski Irańczyka wobec ważnych spraw. Chwilę później znów spojrzał w okno.
Widać Muhammad też to usłyszał, bo opuścił szybę, wystawił głowę i spojrzał w zachmurzone niebo. Dojrzał w górze czerwone błyski i rzucił polecenie Adnanowi, który kiwnął głową i docisnął pedał gazu. Obaj pasażerowie zapięli pasy.
Samochód pognał po krętej wiejskiej szosie jeszcze szybciej, biorąc zakręty z takim impetem, że przy niektórych musieli się wczepiać rękami w zwisające po bokach uchwyty. Jednak na takiej drodze nawet najszybszy samochód świata nie miałby szans ze śmigłowcem.
Nadal posługując się farsi, Muhammad kazał Adnanowi stanąć pod jakimś drzewem i upewnić się, czy helikopter poleci dalej.
– Może lecą do wypadku? Może to helikopter pogotowia ratunkowego? – dodał.
Adnan wzruszył ramionami. W farsi nie czuł się zbyt pewnie i często niuanse wypowiedzi mu uciekały. Ale niepotrzebny był lingwista, by wyczuć zaniepokojenie w głosie mówiącego. Zatrzymał się pod kępą przydrożnych drzew, wszyscy trzej wysiedli i kucnęli za samochodem. Khan wycelował pistolet maszynowy w niebo, Adnan wyciągnął swoją broń z kabury. Muhammad z telefonem komórkowym w zaciśniętej dłoni nerwowo rozglądał się wokół. Przez chwilę wydawało się nawet, że śmigłowiec poleciał dalej, jednak po chwili przez korony drzew nad ich głowami przedarł się snop światła z reflektora.
Muhammad rzucił po angielsku „cholera!” i ruchem głowy polecił Adnanowi, by ten ruszył się i rozejrzał.
Irakijczyk przebiegł skulony kilkanaście kroków dzielących ich od końca zarośli i ostrożnie spojrzał w górę. Śmigłowiec wisiał nieruchomo niecałe dwadzieścia metrów nad nimi. Zawrócił i poinformował towarzyszy o sytuacji.
– Chyba szukają miejsca do wylądowania – dodał.
– Mamy w wozie granatnik? – spytał zdenerwowany Muhammad. Przywykł do tego, że jego udział w akcjach polega na planowaniu szczegółów, nie na czynnym udziale, kiedy trzeba zabijać lub samemu dać się zabić.
Adnan pokręcił przecząco głową.
– Nie myśleliśmy, że będzie nam potrzebny.
– Cholera! Słyszycie? – syknął Muhammad. – Chyba lądują. – Korony drzew zatrzęsły się od podmuchu wywołanego przez wirnik śmigłowca.
Adnan kiwnął głową na towarzyszy.
– To tylko mały dwumiejscowy helikopter. A nas jest trzech! – powiedział twardo i spojrzał na przywódcę. – Wyciągaj broń, Muhammad, i szykuj się do walki. Nie pójdzie im tak łatwo. Zabierzemy z sobą tych Amerykańców.
– Ty głupcze! – parsknął Muhammad. – Myślisz, że nie zdążyli zawiadomić innych? Po prostu nas tu przytrzymają i poczekają na posiłki.
– Ale przecież papiery mamy dobre – zaperzył się Adnan. – Najlepsze, jakie można kupić.
Irańczyk spojrzał na niego jak na półgłówka.
– Jesteśmy trójką uzbrojonych Arabów w środku świńskiego zagłębia hodowlanego Wirginii. Zdejmą mi odciski palców i w ciągu paru sekund będą wiedzieć, kim naprawdę jestem. Namierzyli nas – dodał z kolejnym syknięciem. – Ale jak to się mogło stać? Jak?
Adnan ruchem głowy wskazał na telefon komórkowy w ręku Irańczyka.
– Może to ta twoja komórka, przez którą tyle gadasz. Takie rzeczy dają się namierzyć. Już ci to mówiłem.
– Niech się stanie wola Allaha – powiedział Gul Khan i przestawił przełącznik pistoletu na ogień ciągły, zapewne spełniając w ten sposób boskie polecenie.
Muhammad popatrzył na niego z niedowierzaniem.
– Jeśli nas teraz dorwą, nasze plany wezmą w łeb. Myślisz, że tego właśnie chce Allah? Tak myślisz? – Przerwał i zaczerpnął głęboko powietrza. – Posłuchajcie mnie teraz, co macie zrobić. Co musicie zrobić! – Uniósł palec ku uginającym się koronom drzew i oświadczył uroczystym tonem: – Macie ich powstrzymać i umożliwić mi ucieczkę. Niecały kilometr na zachód za lasem jest inna szosa. Zadzwonię do Marwana i każę mu po mnie przyjechać innym samochodem. Ale wy musicie ich tu przytrzymać. Musicie to zrobić!
Adnan obrzucił swego przywódcę ponurym spojrzeniem. Z miny wynikało, że gdyby w jego rodzimym języku istniało słowo „cykor”, zapewne teraz by go użył.
– Dalej, ruszajcie, odciągnijcie ich ode mnie. Musicie poświęcić się dla sprawy! – wykrzyknął Muhammad i cofnął się.
– Jeśli mam umrzeć, żebyś ty mógł uciec, to przynajmniej oddaj mi broń – wycedził Adnan pogardliwie. – Tobie i tak do niczego się nie przyda.
Irańczyk wyszarpnął pistolet i rzucił go w stronę Adnana. Zwalisty Afgańczyk spojrzał w górę i uśmiechnął się.
– Adnan, a co powiesz na to? – rzucił przez ramię. – Jakby tak odstrzelić im śmigło ogonowe, zanim wylądują. W moim kraju to na Amerykanów świetnie działało. Walili się wtedy na ziemię i karki trzaskały im jak gałązki.
Kula trafiła go w szyję od tyłu i jak na ironię spowodowała, że to jego kark trzasnął jak gałązka. Afgańczyk runął na ziemię martwy.
Adnan przeniósł lufę z pierwszej ofiary i skierował ją na Muhammada, który na widok zdrady rzucił się do ucieczki. Nie był zbyt wysportowany, a jego ukochane wysokie kowbojki nie najlepiej nadawały się do biegania i Adnan dogonił go, gdy ten potknął się o zmurszały pień i runął na ziemię.
Muhammad wlepił wzrok w twarz kompana stojącego nad nim z jego własnym pistoletem wymierzonym prosto w głowę i z ust popłynął mu potok przekleństw w farsi. Po chwili zamieniły się one w błagania wypowiadane w dość niepewnym arabskim i zakończyły okrzykiem po angielsku:
– Adnan, proszę. Dlaczego? Dlaczego?
– Handlujesz narkotykami – odrzekł Adnan po arabsku – bo twierdzisz, że tak zdobywasz pieniądze dla sprawy. Ale naprawdę bardziej cię interesuje kupowanie kowbojek i różnych świecidełek niż święta sprawa islamu. Zatraciłeś się, Muhammad. Jesteś już jak Amerykanin. Ale nie dlatego to robię.
– Więc dlaczego, powiedz! – wykrzyknął Irańczyk.
– Bo teraz to ty złożysz ofiarę sprawie. – Adnan powiedział to bez uśmiechu, ale błysk triumfu w jego oczach był wyraźny. Przyłożył pistolet do lewej skroni leżącego i wystrzelił, co raz na zawsze zatrzymało potok słów Irańczyka we wszystkich językach. Potem odcisnął jego palce na rękojeści pistoletu, rzucił go obok ciała i szybkim krokiem ruszył w stronę polany. Helikopter zdążył już wylądować i właśnie otwierały się jego drzwiczki. Adnan okłamał towarzyszy, bo śmigłowiec naprawdę był czteromiejscowy. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn o niearabskich rysach twarzy, którzy wyciągnęli z wnętrza jakiś tobół i poszli za Adnanem do ciała Muhammada. Po drodze przystanęli przy samochodzie i Adnan zabrał z niego strzelbę.
Tobołem okazał się wór na zwłoki. Położyli go na ziemi, odsunęli suwak i we wnętrzu ukazało się ciało mężczyzny łudząco podobnego do Adnana i ubranego dokładnie jak on. Był nieprzytomny, ale jeszcze oddychał. Wyjęli go i ułożyli pod drzewem obok trupa Irańczyka. Adnan podał jednemu z mężczyzn portfel, a ten wetknął go do kieszeni marynarki leżącego. Drugi z mężczyzn wziął od Adnana strzelbę, owinął wokół niej martwe dłonie Muhammada, wycelował w głowę nieprzytomnego i jednym pociskiem odstrzelił mu pół twarzy. W ciągu kilku sekund z ofiary uleciały resztki życia. Adnan był w tych sprawach ekspertem, choć nie z własnego wyboru. Tylko szaleniec mógłby sobie wybrać taki zawód.
Chwilę później wszyscy trzej ruszyli biegiem w stronę śmigłowca, wsiedli do środka i maszyna natychmiast uniosła się w powietrze. Na burtach helikoptera ani na jego ogonie nie było żadnych znaków, a towarzyszący mu ludzie nie mieli na sobie mundurów. Adnan usiadł z tyłu i zapiął pasy, ale nikt nawet na niego nie spojrzał. Sprawiali wrażenie, jakby woleli nie wiedzieć o jego istnieniu.
Adnan przestał już myśleć o martwych towarzyszach, a jego myśli powędrowały ku czekającej ich chwalebnej przyszłości. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wiele przyszłych pokoleń będzie wspominało ich wyczyn z należnym podziwem. Adnan ar-Rimi był oficjalnie trupem, zatem dla sprawy kimś bezcennym.
Śmigłowiec obrał kurs na północ ku miasteczku Brennan w zachodniej Pensylwanii. Chwilę później na niebie nad wiejskimi terenami Wirginii znów zapadła cisza, a siąpiący kapuśniaczek powoli spłukiwał ślady krwi.1
Biegł z całych sił, bo wokół sypał się grad kul. Nie widział, kto do niego strzela, nie miał broni, z której mógłby się ostrzeliwać. Kobietą biegnącą obok była żona, dziewczynką u jej boku – ich córka. Kula rozorała nadgarstek żony i usłyszał jej rozpaczliwy krzyk. Potem dosięgła ją druga kula i zobaczył rozwierające się z przerażenia oczy. Przez ułamek sekundy jej źrenice się rozszerzyły, sygnalizując moment śmierci, zanim mózg zdążył go zarejestrować. Ciało żony runęło na ziemię, on zaś skoczył ku dziecku, chcąc je sobą osłonić. Wyciągnął dłoń ku córce, jednak jej nie dosięgnął. Zawsze tak się kończyło.
Obudził się i usiadł wyprostowany, czując, jak kropelki potu spływają mu po twarzy i wsiąkają w długą, krzaczastą brodę. Skropił sobie policzki wodą z butelki. Wiedział, że chłodna woda złagodzi uczucie pieczenia po powtarzającym się sennym koszmarze.
Wstał i natrafił stopami na leżącą przy łóżku kasetkę. Po chwili wahania otworzył ją i wyciągnął mocno podniszczony album z fotografiami. Obejrzał kolejno kilka zdjęć kobiety, która była jego żoną, potem wpatrywał się w fotografie córki z czasów jej niemowlęctwa i pierwszych lat życia. Późniejszych jej zdjęć już nie było. Oddałby życie, by choć przez chwilę móc ją zobaczyć jako młodą kobietę. Nie było dnia, by nie rozmyślał o tym, jak by wyglądała.
Rozejrzał się po skromnym wnętrzu. Przy ścianach stały zakurzone półki pełne książek. Pod oknem wychodzącym na spowitą mrokiem zieleń stało stare biurko zarzucone notesami wypełnionymi jego starannym pismem. Okopcony kamienny kominek był głównym źródłem ciepła w jego skromnej chatce, w której poza pokojem była jeszcze mała kuchenka, gdzie przyrządzał sobie proste posiłki, i jeszcze mniejsza łazienka.
Rzucił okiem na zegarek, wziął lornetkę z rozchwianego drewnianego stolika przy łóżku i zabrał z biurka stary wysłużony plecak. Schował lornetkę, kilka notesów i wyszedł.
Stare omszałe płyty nagrobkowe połyskiwały blado w świetle księżyca. Zszedł po stopniach z podestu, czując, jak rześkie nocne powietrze chłodzi żar pozostały w głowie po sennym koszmarze, nie sięgając jednak żaru palącego serce. Na szczęście tej nocy miał coś do zrobienia, choć dopiero trochę później. Gdy miał wolną chwilę, nogi zawsze niosły go w to samo miejsce.
Minął masywną bramę z kutego żelaza, na której wisząca tablica informowała, że za nią rozciąga się teren cmentarza góry Syjon. Cmentarz mieścił się na północno-zachodnim przedmieściu Waszyngtonu i należał do stojącego obok Zjednoczonego Kościoła Metodystów pod wezwaniem góry Syjon. Kościół był najstarszą w mieście parafią czarnych, założoną w 1816 roku przez wiernych, którzy nie chcieli modlić się w domu Bożym podlegającym segregacji rasowej, bo jego pasterze zapomnieli o zalecanej w Piśmie Świętym zasadzie równości. Rozciągający się na powierzchni trzech akrów teren cmentarza stanowił ważny przystanek na potajemnym szlaku ku wolności, którym w czasach wojny secesyjnej podążali niewolnicy uciekający z Południa na Północ.
Cmentarz jednym bokiem przylegał do ogromnego gmachu Dumbarton House, w którym mieściła się siedziba Krajowego Stowarzyszenia Kolonialnych Dam Ameryki, drugim – do niewysokiego bloku mieszkalnego z czerwonej cegły. Przez wiele lat ta historyczna nekropolia była mocno zaniedbana i pełno w niej było poprzewracanych nagrobków i chaszczy sięgających do pasa. Potem z inicjatywy kościoła wokół cmentarza postawiono ogrodzenie i zbudowano nawet niewielką chatkę dla dozorcy.
Opodal mieścił się dużo większy i bardziej znany cmentarz „Dębowego Wzgórza”, będący miejscem wiecznego spoczynku wielu szlachetnie urodzonych. Do niego znacznie bardziej przemawiał jednak cmentarz góry Syjon, także dzięki swej historycznej roli bramy na drodze ku wolności.
Już od paru lat pełnił funkcję dozorcy cmentarnego, traktując swe obowiązki z należytą powagą i utrzymując ład i porządek na dróżkach i wokół grobów. Chatka, stanowiąca służbowe mieszkanie dozorcy, była jego pierwszym od lat prawdziwym domem. Kościół płacił mu wynagrodzenie do ręki, co zwalniało go z uciążliwej roboty papierkowej. Zresztą i tak nie zarabiał tyle, by podlegać podatkowi dochodowemu. Prawdę mówiąc, zarabiał tak mało, że ledwie mu starczało na życie, ale i tak uważał tę pracę za najlepsze zajęcie, jakie kiedykolwiek wykonywał.
Poszedł Dwudziestą Siódmą w stronę miasta, wsiadł do autobusu i dotarł do miejsca, które stało się jego drugim domem. Przeszedł obok niedużego namiotu stanowiącego – przynajmniej z formalnego punktu widzenia – jego własność, wyjął z plecaka lornetkę i ukrywszy się w cieniu wielkiego drzewa, skierował szkła na budynek po drugiej stronie ulicy. Wojskowa lornetka była pamiątką z czasów służby dla kraju, którą pełnił dumnie do chwili, gdy utracił wiarę w jego przywódców. Od wielu lat nie używał swego prawdziwego nazwiska i wszyscy znali go tylko jako Olivera
Stone’a. Wybór tego nazwiska na pseudonim stanowił z jego strony świadome wyzwanie.
W pełni identyfikował się z niepokornymi dziełami słynnego reżysera, w których artysta kwestionował „oficjalne” wersje wydarzeń. Wersje, w których często bywało więcej literackiej fikcji niż prawdziwej historii. Używanie imienia i nazwiska reżysera uważał za w pełni uzasadnione, ponieważ jako drugi Oliver Stone też chciał dociekać „rzeczywistej” prawdy.
Patrzył przez lornetkę na ruch wokół budynku, jak zwykle nie mogąc oderwać od niego wzroku. Potem wszedł do namiotu i w świetle starej latarki zanotował w jednym z notesów przyniesionych w plecaku uwagi wynikające z obserwacji. Część notesów trzymał w dozorcówce, jednak większość poutykał w różnych kryjówkach. W namiocie nie trzymał niczego, bo wiedział, że bywa regularnie przeszukiwany. W portfelu miał formalną zgodę na ten namiot, co było równoznaczne z prawem do demonstrowania przed budynkiem po drugiej stronie ulicy. Traktował je z niezmierną powagą.
Wyszedł z namiotu i spojrzał przez ulicę na strażników uzbrojonych w broń maszynową, półautomatyczne pistolety i krótkofalówki, przez które od czasu do czasu rozmawiali. Wszyscy go tu znali i traktowali z grzeczną rezerwą, jaką zwykle okazuje się ludziom, którym nie wiadomo co może nagle strzelić do głowy. On sam odnosił się do nich z pełnym szacunkiem. Doświadczenie podpowiadało, że ludziom z bronią maszynową lepiej okazywać grzeczność. Oliver Stone nie był może człowiekiem typowym, ale na pewno też nie szaleńcem.
Napotkał wzrok jednego ze strażników, który zawołał:
– Hej, Stone, Potomac się pali, podaj dalej!
Kilku wartowników parsknęło śmiechem i nawet usta Stone’a ułożyły się w grymas uśmiechu.
– Wiadomość przyjęta! – odkrzyknął. Widział kiedyś, jak ten sam wartownik strzelił do kogoś stojącego parę kroków od jego namiotu. Choć widział też, że tamten strzelił pierwszy.
Podciągnął wygniecione spodnie, zwisające na zapadniętym brzuchu, przygładził długie strąki siwiejących włosów i pochylił się, by poprawić sznurek, który bez większego powodzenia starał się utrzymywać prawy but w całości. Stone był wysoki i chudy, ubrany w zbyt dużą koszulę i za krótkie spodnie. No i te buty, które zawsze sprawiały mu kłopot.
– Powinneś nowe ciuchy sobie sprawić – odezwał się w ciemnościach kobiecy głos.
Spojrzał w stronę mówiącej. Stała oparta o pomnik generała hrabiego de Rochambeau, bohatera rewolucji amerykańskiej. Sztywno wyprostowany palec generała coś pokazywał, choć Stone nigdy nie był pewien co. Na północno-zachodnim krańcu tego samego, niemal trzyhektarowego parku stał pomnik pruskiego barona Steubena, a północno-wschodniego krańca strzegł pomnik Polaka, generała Kościuszki. Widok pomników zawsze wywoływał uśmiech na twarzy Olivera Stone’a. Uwielbiał towarzystwo rewolucjonistów.
– Naprawdę nowych ciuchów ci trzeba – powtórzyła kobieta, drapiąc się po mocno opalonej twarzy. – I te twoje włosy też się by przydało podciąć. W ogóle, Oliver, to wszystko nowe by się przydało.
– Na pewno masz rację – odparł cicho. – Ale wszystko jest kwestią priorytetów, a niestety próżność nigdy nic była jednym z moich.
Kobieta używała imienia Adelphia i mówiła z obcym akcentem, którego nigdy nie udało mu się rozszyfrować. Był jednak pewien, że pochodzi z Europy, zapewne z któregoś z krajów słowiańskich. Miała szczególną awersję do czasowników, które utykała w zdaniach w różnych niespodziewanych miejscach. Była wysoka i szczupła, a jej długie ciemne włosy poprzetykane były siwymi pasemkami. Miała też głęboko osadzone, posępne oczy i usta zwykle wykrzywione w pogardliwym grymasie, choć Stone domyślał się, że pod jej maską zadziorności kryje się dobroć. Trudno było ocenić jej wiek, ale była na pewno młodsza od niego. Napis na dwumetrowym transparencie obok jej namiotu głosił:
PŁÓD TO ŻYCIE. TEN KTO NIE WIERZY
PÓJDZIE PROSTO DO PIEKŁA.
Adelphia nie uznawała żadnych subtelności. Wszystko w jej życiu było czarne lub białe, przedzielone ostrymi liniami. Nie było w niej żadnych szarości, choć to zapewne w tym mieście je kiedyś wymyślono.
Hasło na niewielkiej tablicy zatkniętej obok namiotu Stone’a głosiło po prostu:
ŻĄDAM PRAWDY
Po tylu latach wciąż się jej domagał. Ale czy jest jakieś inne miasto, w którym dojście do prawdy byłoby trudniejsze niż tu, gdzie przyszło mu żyć?
– Po café idę. Chcesz, Oliver? Mam forsę.
– Nie, Adelphio, dziękuję. Muszę zaraz gdzieś pójść.
– Znowu na spotkanie idziesz – parsknęła pogardliwie. – I co ty z tego masz? Już taki młody nie jesteś i chodzić po ciemku nie powinneś. Tu niebezpiecznie może być.
Popatrzył na uzbrojonych strażników.
– Myślę, że akurat tu jest dość bezpiecznie.
– Jak jest dużo z bronią ludzi, to jest bezpiecznie, ty myślisz? A ja ci mówię, że głupi jesteś – burknęła zaczepnie.
– Może masz rację. W każdym razie dzięki za pamięć – odparł grzecznie. Adelphia chętnie by jeszcze pogadała, bo każda okazja do sprzeczki była dobra, ale on już dawno nauczył się nie odpowiadać na zaczepki.
Adelphia jeszcze przez chwilę wpatrywała się w niego rozeźlonym wzrokiem, w końcu odwróciła się i bez słowa odeszła.
Stone spojrzał na tablicę stojącą tuż obok.
MIŁEGO SĄDNEGO DNIA
Dawno już nie widział mężczyzny, który ją tu postawił.
– Postaramy się – mruknął pod nosem, potem jego uwagę przyciągnął wzmożony ruch po drugiej stronie ulicy. Pojawiły się nagle grupki policjantów i kilka radiowozów, widać też było siły porządkowe obstawiające okoliczne skrzyżowania. Potężna stalowa brama zdolna wytrzymać napór czołgu uchyliła się i na ulicę wyjechał czarny suburban, błyskając czerwonymi i niebieskimi lampami z przodu maski.
Wiedząc, co teraz nastąpi, Stone ruszył truchtem w stronę najbliższego skrzyżowania. Przytknął do oczu lornetkę i zapatrzył się na najlepiej na świecie zorganizowaną kawalkadę samochodową, która wyjechała na Siedemnastą Ulicę, otaczając najniezwyklejszą limuzynę, jaką kiedykolwiek zbudowano.
Był to wyposażony w najnowsze osiągnięcia techniki nawigacyjnej i łączności model DTS cadillaca, w którego wnętrzu wyłożonym miękką błękitną skórą i drewnem mieściło się bez trudu sześciu pasażerów. Limuzyna wyposażona była w sterowane automatycznie rozkładane siedzenia i składane biurko, a hermetycznie uszczelnione wnętrze miało zamknięty obieg powietrza, w razie gdyby czystość powietrza na zewnątrz nie spełniała wymaganych standardów. Prezydenckie godło widniało na oparciu tylnej kanapy i na wewnętrznej i zewnętrznej stronie tylnych drzwi. Na prawym przednim błotniku powiewał proporczyk z flagą amerykańską, na lewym drugi z godłem prezydenckim, co było znakiem, iż w środku znajduje się głowa państwa.
Żadna kula nie mogła przebić karoserii limuzyny, zbudowanej z pancernych płyt stalowych i szyb ze szkła poliwęglanowego grubości książki telefonicznej. Samochód toczył się na czterech samouszczelniających oponach i miał tablice rejestracyjne z dwoma zerami. Wprawdzie silnik palił potwornie dużo, ale w cenie limuzyny kosztującej dziesięć milionów dolarów mieścił się już odtwarzacz na dziesięć płyt kompaktowych z głośnikami w systemie surround, a amatorzy okazji nie mogli liczyć na żadne upusty dealerskie. Limuzyna, którą pieszczotliwie przezywano Bestią, miała tylko dwie znane słabości: nie umiała latać ani pływać.
We wnętrzu Bestii zapaliło się światło i Stone dojrzał głowę mężczyzny pochylonego nad papierami – zapewne dokumentami wagi państwowej. Obok widać było sylwetkę drugiego mężczyzny i Stone mimo woli się uśmiechnął. Wiedział, że zapalone światło musi u agentów ochrony budzić wściekłość. Nawet pancerna karoseria i kuloodporne szyby nie tłumaczą takiego wystawiania się na strzał.
Limuzyna zwolniła na skrzyżowaniu i Stone aż zesztywniał, stwierdziwszy, że mężczyzna siedzący w środku patrzy wprost na niego. Przez króciutką chwilę prezydent Stanów Zjednoczonych James H. Brennan i spiskowiec o pseudonimie Oliver Stone patrzyli na siebie. Prezydent skrzywił się i coś powiedział, a towarzyszący mu mężczyzna natychmiast zgasił światło. Stone znów się uśmiechnął. Tak, zawsze tu będę. Dłużej niż wy dwaj, pomyślał.
Mężczyzna towarzyszący prezydentowi też był dobrze znany. Nazywał się Carter Gray i był znany jako car wywiadu. Piastował niedawno stworzone stanowisko, które dawało mu kontrolę nad budżetem w wysokości pięćdziesięciu miliardów dolarów rocznie oraz wszystkimi piętnastoma amerykańskimi agencjami wywiadowczymi, zatrudniającymi łącznie sto dwadzieścia tysięcy świetnie wyszkolonych specjalistów. Jego władzy podlegała też sieć szpiegowskich satelitów, służby kryptologiczne Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, Agencja Wywiadu Obrony, a nawet sama czcigodna CIA, którą Gray niegdyś kierował. Ludzie w Langley najwyraźniej liczyli, że z tego tytułu będą mieć u niego specjalne względy. Ale się przeliczyli. Ponieważ Gray pełnił też kiedyś funkcję sekretarza obrony, zakładano, że wobec Pentagonu – który z każdego dolara przeznaczonego na działalność wywiadowczą połyka aż osiemdziesiąt centów – może okazać szczególną lojalność. Również pod tym względem całkowicie się przeliczono. Gray widać znał wszystkie słabości, bo potrafił całkowicie podporządkować sobie obie potężne instytucje.
Stone uważał, że jeden człowiek – zwykły, ułomny człowiek – nie powinien mieć aż tak ogromnej władzy, a już na pewno nie powinien nim być ktoś taki jak Carter Gray. Wiele lat wcześniej Stone dobrze poznał Graya, choć ten zapewne nie rozpoznałby w nim dawnego kolegi. Ale kiedyś wszystko wyglądało całkiem inaczej, czyż nie, panie Gray?
Lornetkę wyszarpnięto mu z rąk i Stone ujrzał przed sobą umundurowanego strażnika, który mierzył do niego z pistoletu maszynowego.
– Jeszcze raz spróbujesz się na niego przez to gapić, Stone, i już jej nie masz, jasne? A gdyby nie to, że cię znamy, to już byś jej nie miał. – Strażnik wcisnął mu w rękę starą lornetkę i odszedł.
– Korzystam tylko z moich konstytucyjnych praw, panie władzo – mruknął Stone pod nosem pewny, że strażnik i tak go nie usłyszy. Jednak pospiesznie schował lornetkę i skrył się w cieniu. Wiedział, że nie warto dyskutować z przejętymi swą rolą bubkami, którzy lubią wymachiwać bronią automatyczną. Westchnął głęboko na myśl, że codziennie musi się tak narażać.
Wrócił do namiotu, wyciągnął z plecaka skoroszyt i w świetle latarki zaczął przeglądać wycinki artykułów z gazet i czasopism. Wszystkie dotyczyły Cartera Graya i prezydenta Brennana. „Car wywiadu znów uderza” głosił tytuł jednego. „Brennan i Gray – dynamiczny duet” wołał inny.
Wszystko poszło błyskawicznie. Po kilku wstępnych trudnościach i wahnięciach Kongres podjął dramatyczną decyzję o gruntownej reorganizacji amerykańskich służb wywiadowczych i obdarzeniu Cartera Graya praktycznie nieograniczonym zaufaniem. Powołany na stanowisko sekretarza wywiadu Gray stanął na czele Narodowego Centrum Wywiadu, zwanego w skrócie NCW. Statutowym obowiązkiem Centrum było strzec bezpieczeństwa kraju przed zagrożeniami zewnętrznymi i wewnętrznymi. Stosowanie w tym celu wszelkich niezbędnych środków stanowiło wprawdzie niepisany, ale najważniejszy punkt tego statutu.
Jednak początki działalności Graya zdawały się nie potwierdzać jego szczególnych kwalifikacji zawodowych: seria samobójczych ataków bombowych w dużych miastach zakończona ogromną liczbą ofiar śmiertelnych; dwa zabójstwa zagranicznych osobistości w trakcie oficjalnych wizyt w Stanach Zjednoczonych; wreszcie bezpośredni, choć na szczęście nieudany atak na Biały Dom. Mimo licznych głosów w Kongresie, żądających ustąpienia Graya i rozwiązania jego superurzędu, dzięki osobistemu poparciu prezydenta Gray zachował stanowisko. Gdyby przyrównać potęgę władzy w Waszyngtonie do naturalnych zjawisk przyrodniczych, prezydent potrafił być jak huragan i trzęsienie ziemi razem wzięte.
A potem szala zaczęła się powoli przechylać w drugą stronę. Udało się zapobiec kilkunastu atakom terrorystycznym na amerykańskiej ziemi. Liczba terrorystów zabitych lub pojmanych systematycznie rosła. Po wielu latach bezskutecznych prób infiltracji organizacji terrorystycznych wywiad amerykański zaczynał wreszcie odnosić sukcesy, atakując wroga od środka i uniemożliwiając podejmowanie działań wymierzonych w Stany Zjednoczone i ich sojuszników. Nic więc dziwnego, że lwią część zasług za te sukcesy przypisywano samemu Grayowi.
Stone spojrzał na zegarek. Do spotkania zostało mu już niewiele czasu, miał do przejścia spory kawałek, a nogi miał dziś dziwnie zmęczone. Wyszedł z namiotu i zajrzał do portfela. Był zupełnie pusty.
Wypatrzył przechodnia i bez wahania ruszył za nim, obserwując, jak tamten staje na krawężniku i unosi rękę, by zatrzymać taksówkę, która chwilę później podjechała. Przyspieszył i stanął przed mężczyzną w chwili, gdy ten już otwierał drzwi taksówki. Ze spuszczonym wzrokiem i wyciągniętą ręką wymamrotał:
– Może mi pan dać jakieś drobne, sir? Tylko parę dolarów.
Powiedział to wyćwiczonym, pełnym uniżoności tonem, co miało skłonić tamtego do przyjęcia postawy wielkodusznej. Daj, kochany, daj, poprosił w myślach. Bo to cholernie daleko.
Mężczyzna zawahał się, ale dał się usidlić. Uśmiechnął się i sięgnął po portfel, a oczy Stone’a aż zaświeciły na widok nowiutkiej, szeleszczącej dwudziestki, która trafiła do jego dłoni.
– Bóg zapłać – bąknął, owijając palce wokół banknotu.
Ruszył raźnym krokiem w stronę najbliższego postoju taksówek pod hotelem. Normalnie wsiadłby do autobusu, ale z dwudziestką w ręku postanowił dla odmiany odbyć podróż w samotności. Przygładził rozwichrzone włosy i równie zmierzwioną brodę i podszedł do pierwszej z brzegu taksówki.
Taksówkarz spojrzał na niego przez szybę, wcisnął blokadę drzwi i wrzasnął:
– Spieprzaj mi stąd, ale już!
Stone uniósł dwudziestodolarowy banknot i przystawił usta do szpary w niedomkniętym oknie.
– Regulamin obowiązujący w twoim zawodzie nie zezwala na dyskryminację z jakichkolwiek powodów – powiedział spokojnie.
Z miny taksówkarza wynikało niedwuznacznie, że będzie dyskryminował, kogo mu się spodoba i kiedy mu się spodoba. Jednak widok dwudziestki obudził w nim wyraźną żądzę.
– Jak na bezdomnego łachmaniarza, to nieźle nawijasz. – Zamilkł, po czym dodał podejrzliwie: – A ja myślałem, że u was to tylko same świry.
– Nie jestem ani świrem, ani bezdomnym – odparł Stone. – Powiedzmy natomiast, że chwilowo opuściło mnie szczęście.
– To tak jak wszystkich. – Taksówkarz kiwnął głową i odblokował drzwi. Stone szybko wsiadł i podał adres.
– Widziałem dziś, jak jechał prezydent – zagaił taksówkarz. – Fajna sprawa.
– No, fajna – zgodził się Stone bez entuzjazmu. Obejrzał się i przez tylną szybę spojrzał w stronę Białego Domu. Potem rozparł się na kanapie i przymknął oczy. Niezła okolica na mieszkanie, pomyślał.2
Czarny sedan jechał wąską, jednopasmową szosą obramowaną z obu stron gęstwiną drzew, potem zwolnił, skręcił w żwirową drogę odchodzącą w bok i po stu metrach zatrzymał się. Od strony kierowcy wysiadł Tyler Reinke, wysoki atletycznie zbudowany blondyn przed trzydziestką, z miejsca dla pasażera – Warren Peters, nieco starszy od Tylera, mający niecały metr siedemdziesiąt wzrostu, potężną klatkę piersiową i mocno przerzedzone ciemne włosy. Reinke obszedł samochód dookoła i otworzył bagażnik. Wewnątrz leżał zwinięty w pozycji embrionalnej trzydziestokilkuletni mężczyzna, z rękami i nogami ciasno oklejonymi taśmami. Ubrany był w dżinsy i kurtkę z emblematem Washington Redskins. Twarz miał przykrytą grubą szmatą, pod sobą plastikową płachtę. W przeciwieństwie do większości ofiar wożonych w bagażnikach samochodów wciąż jeszcze żył, choć sprawiał wrażenie pogrążonego w głębokiej śpiączce narkotykowej. Mężczyźni chwycili za płachtę, wyciągnęli mężczyznę z bagażnika i położyli go na ziemi.
– Sprawdziłem wcześniej – odezwał się Peters. – Najlepsze miejsce, tylko trzeba kawałek przejść. Łapiemy za płachtę, żeby nic z nas na nim nie zostało.
– Dobra – mruknął obojętnie Reinke, ruszając pierwszy w dół stromego, wyboistego zbocza. – Tylko spokojnie i bez pośpiechu.
Ostrożnie schodzili coraz niżej, przytrzymując się pni drzew. Na szczęście ostatnio nie padało i ziemia nie rozmiękła.
Schodzenie po stromym zboczu z mężczyzną na plastikowej płachcie nie było jednak łatwe i parę razy musieli przystanąć i odpocząć. Mimo to tęgi Peters i tak mocno dyszał. W końcu teren przestał opadać.
– Jesteśmy prawie na miejscu – powiedział Reinke. – Połóżmy go i rozejrzyjmy się.
Z worka na plecach Reinkego wyjęli lornetki noktowizyjne i zaczęli rozglądać się po okolicy.
Uspokojeni, chwycili płachtę i ruszyli w dalszą drogę. Piętnaście minut później dotarli do brzegu rzeki. Woda w tym miejscu nie była zbyt głęboka i w wielu miejscach sterczały z dna płaskie głazy, które opływał leniwy nurt.
– Dobra – powiedział Peters. – To tutaj.
Reinke rozwiązał worek, wyjął z niego dwa pakunki i położył na ziemi. Ukucnął obok większego i zaczął przy nim gmerać. Po chwili odnalazł to, czego szukał, i zaraz gumowy ponton wypełnił się powietrzem. W drugim pakunku znajdował się mały silniczek z śrubą, który zamocowali na rufie pontonu.
– Będziemy się trzymać po stronie Wirginii – rzekł Peters. – Ten silnik jest naprawdę cichy, ale głos się niesie po wodzie. – Podał coś koledze. – Trzymaj. Nie będzie potrzebne, ale masz tu GPS.
– Musimy go przytopić – przypomniał Reinke.
– Wiem. Myślę, że najlepiej będzie tu przy brzegu.
Zdjęli buty i skarpetki i podwinęli nogawki spodni. Chwycili ofiarę, przeszli kilka kroków po piaszczystym, usłanym kamieniami brzegu rzeki i weszli po kolana w wodę. Opuścili nieprzytomnego i zanurzyli całego w wodzie, pilnując, by mu nie zamoczyć twarzy, i szybko unieśli. Powtórzyli to jeszcze dwukrotnie.
– Chyba wystarczy – powiedział Peters, przyglądając się ociekającej wodą ofierze, która jęknęła coś przez sen. Nie chcieli mu zamoczyć twarzy, żeby się przez to nie wybudził i nie narobił kłopotów w dalszej drodze.
Wyszli z powrotem na brzeg i ułożyli go w pontonie. Raz jeszcze uważnie sprawdzili okolicę i wsiedli do pontonu. Peters uruchomił silnik i ponton całkiem chyżo wypłynął w nurt rzeki. Reinke przykucnął obok więźnia i zaczął wpatrywać się w ekranik GPS. Ponton płynął z nurtem, trzymając się blisko zalesionego brzegu.
– Wolałbym to wszystko załatwić w jakimś ustronniejszym miejscu – mruknął od steru Peters – ale nie ode mnie to zależało. Przynajmniej mgła nas nie zawiodła. Sprawdzałem prognozę i chociaż raz się nie pomylili. Kawałek dalej jest nieduża zatoczka. Schowamy się i odczekamy, aż się przejaśni, potem popłyniemy dalej.
– Dobry pomysł – zgodził się Reinke.
Zamilkli, obserwując gęstniejącą przed nimi ścianę mgły.3
Alex Ford stłumił ziewnięcie i potarł zmęczone oczy. W słuchawce usłyszał syknięcie „Ford, uważaj”, niemal niedostrzegalnie kiwnął głową i spiął się w sobie. W pomieszczeniu było duszno, ale przynajmniej nie miał na sobie kevlarowej kamizelki kuloodpornej, w której człowiek czuł się jak w mikrofalówce. Jak zwykle przewody prowadzące od nadajnika do słuchawki w uchu i mikrofonu na przegubie drażniły mu naskórek, ale jeszcze gorsza była sama słuchawka. Ucho miał tak obolałe, że bał się go dotknąć.
Pomacał pistolet w kaburze pod pachą. Jak wszyscy agenci Secret Service, zawsze nosił nieco zbyt obszerne marynarki, co pozwalało ukryć wybrzuszenie od broni. Ostatnio przeszli na pistolety SIG kalibru .357, które zastąpiły dotychczasowy dziewięciomilimetrowy model tej samej marki. Nowy SIG był świetnym pistoletem o bardzo skutecznym działaniu zaczepnym, jednak niektórzy z jego kolegów krzywili się z powodu zamiany, bo przyzwyczaili się do poprzedniego modelu. Alex nie należał do wielkich miłośników broni palnej i właściwie było mu to obojętne. W ciągu wielu lat pracy w służbie niewiele razy sięgał po broń, a jeszcze rzadziej musiał jej używać.
Myśl ta spowodowała, że wróciły na chwilę wspomnienia z kariery w służbie. Pod iloma drzwiami przyszło mu już warować? Odpowiedzi na to pytanie należało pewnie szukać w licznych zmarszczkach na twarzy i zmęczonym wyrazie oczu. I mimo iż zwolniono go już z czynnej służby w ochronie i przeniesiono do WFO, czyli waszyngtońskiego biura Secret Service, gdzie miał dotrwać do emerytury, zajmując się pracą o charakterze śledczym, to znów stał pod czyimiś drzwiami z zadaniem prowadzenia obserwacji i wypatrywania igły w stogu siana, która może ukłuć jakiegoś ważniaka.
Dzisiejszym zadaniem była ochrona zagranicznego dygnitarza, którego stopień zagrożenia oceniono na dość niski. Alex miał pecha, że akurat jemu przypadły nadgodziny na ochronę szefa rządu odbywającego wizytę w Stanach Zjednoczonych, o czym dowiedział się godzinę przed końcem pracy. I dlatego, zamiast siedzieć teraz nad drinkiem w swym ulubionym pubie, musiał pilnować, żeby nikomu nie przyszło do głowy strzelić do premiera Łotwy. Czy może Estonii?
Okazją ku temu był oficjalny bankiet w snobistycznym hotelu Four Seasons w Georgetown, choć jego uczestnicy zdecydowanie należeli do drugiej ligi miejscowych notabli, a i tak wielu z nich zjawiło się tylko dlatego, że dostali takie polecenie. Na liście ważniejszych gości znajdowała się garstka niższego szczebla pracowników Białego Domu, kilku miejscowych politykierów, którzy przyszli w nadziei na notatkę w prasie, i jeden otyły kongresman, członek jednej z komisji stosunków międzynarodowych, który sprawiał wrażenie jeszcze bardziej znudzonego niż Alex.
Mimo iż Aleksowi do emerytury zostało tylko kilka lat, w ciągu ostatniego tygodnia przypadły mu aż trzy takie dodatkowe wieczory. W miesiącach poprzedzających wybory prezydenckie zawsze panował natłok wszelkiego rodzaju imprez, rautów służących zbieraniu funduszy i spotkań towarzyskich. Członkowie Kongresu wraz ze swymi świtami potrafili odwiedzać kilka takich imprez dziennie, korzystając nie tylko z bezpłatnego jedzenia i trunków, ale także z okazji do uściśnięcia dłoni swym wyborcom i zebrania czeków, a czasem nawet do omówienia jakichś spraw. I zawsze gdy w imprezie uczestniczyli ludzie objęci programem ochrony Secret Service, ktoś taki jak Alex miał obowiązek stawić się po całym dniu pracy i pilnować, żeby nic im się nie stało.
Alex spojrzał na przydzielonego mu na ten wieczór partnera – wysokiego, mocno umięśnionego chłopaka z WFO z wojskową szczeciną na głowie, którego, podobnie jak jego, powiadomiono w ostatniej chwili. Fordowi do federalnej emerytury zostało już tylko kilka lat, ale tego dzieciaka czekało jeszcze co najmniej dwadzieścia lat huśtawki zwanej karierą agenta Secret Service.
– A Simpson znów się z tego wymigała – mruknął chłopak. – Już po raz drugi z rzędu. Powiedz mi, kurczę, co tu jest grane na górze?
Alex obojętnie wzruszył ramionami. Cechą charakterystyczną takich zadań było to, że człowiek ma dużo czasu do myślenia. Właściwie nawet zbyt dużo. Pod tym względem agenci Secret Service byli jak służba więzienna: mnóstwo czasu w pracy na rozpamiętywanie krzywd i obmyślanie skomplikowanych intryg. Aleksa już to zupełnie nie bawiło.
Spojrzał na przycisk mikrofonu na nadgarstku i uśmiechnął się. Ten cholerny przycisk od lat był źródłem wielu śmiesznych wpadek. Agentom zdarzało się krzyżować ręce i nieświadomie włączać mikrofon albo uruchamiać go w jakiś inny przypadkowy sposób. A potem na falach eteru płynęły ich soczyste komentarze na temat tej czy innej seksownej dupeczki kręcącej się po sali. Gdyby Alex miał stówkę za każdą usłyszaną przy takiej okazji uwagę w rodzaju: „A widziałeś te jej cyce?”, już dawno mógłby przejść na emeryturę. Zaraz potem wszyscy zaczynali wrzeszczeć do mikrofonów: „Włączony mikrofon!” i robiło się naprawdę śmiesznie, bo wszyscy zaczynali się nerwowo wiercić, sprawdzając, czy to nie oni dzielą się z resztą kolegów swymi lubieżnymi myślami.
Alex poprawił słuchawkę w uchu i rozmasował sobie kark. Ta część jego ciała od dawna była w fatalnym stanie z racji nadwerężonych chrząstek i zwapniałych dysków. Uczestniczył kiedyś w ochronie prezydenckiej kawalkady i samochód, którym jechał, miał dachowanie, bo kierowca gwałtownie skręcił, by nie uderzyć w jelenia, który wyskoczył z lasu. W wyniku kraksy Alex doznał pęknięcia kręgosłupa, co spowodowało, że po wielu operacjach i wzmocnieniu go cieniutkimi usztywnieniami z nierdzewnej stali jego mające metr osiemdziesiąt sześć ciało skróciło się o pełne dwa centymetry, choć jednocześnie cała sylwetka mocno się wyprostowała, jako że stalowe usztywnienia nie dawały się zginać. Utrata dwóch centymetrów wzrostu była niczym w porównaniu z ciągłym pieczeniem w karku, jakie się teraz pojawiło. Mógł oczywiście przejść na rentę i zakończyć służbę, jednak nie tak sobie wyobrażał koniec kariery. Jako człowiek samotny i bezdzietny nie miał się do czego spieszyć i dlatego kosztem ćwiczeń i wylanego potu odzyskał formę na tyle, że służba medyczna Secret Service wyraziła zgodę, by po wielu miesiącach siedzenia za biurkiem mógł powrócić do pracy operacyjnej.
Jednak teraz, w wieku czterdziestu trzech lat, których większość upłynęła mu na szarpiących nerwy kryzysach poprzedzielanych okresami jednostajnej nudy – co stanowi codzienność w życiu każdego agenta Secret Service – nie mógł opędzić się od myśli, że chyba musiał upaść na głowę, że tak się przy tym upierał. Przecież, do cholery, mógł sobie poszukać jakiegoś hobby. Nie mówiąc już o żonie.
Zagryzł wargi, starając się przezwyciężyć piekielne pieczenie w karku i obojętnie przyglądając się żonie premiera, jak zawzięcie opycha się foie gras.
Ale chałtura!