Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kochankowie z Hiroszimy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 sierpnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,20

Kochankowie z Hiroszimy - ebook

Maj 2011 roku. W opuszczonym domu w pobliżu lotniska odnalezione zostają dwa ciała – splecione w uścisku, okryte całunem z kwiatów, wyposażone w sporą ilość gotówki. Jest to najprawdopodobniej para, która zaginęła siedem lat wcześniej – sprawę nagłośniły media, ale zagadki zniknięcia nigdy nie rozwiązano. Héctor Salgado i jego zespół rozpoczynają śledztwo, próbując poskładać elementy tej niezwykle skomplikowanej układanki. Tymczasem w całej Hiszpanii wybuchają antyrządowe zamieszki, ludzie zaczynają wychodzić na ulice…

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7985-352-6
Rozmiar pliku: 724 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

ABY PRZETRWAĆ W TYM SYSTEMIE, TRZEBA GO PRZECHYTRZYĆ…

Maj 2011 roku. Barcelona, jak zawsze piękna i pełna życia, chociaż czasy są burzliwe. „Oburzeni” – jak w całej Hiszpanii – okupują główne place miasta, występując w zbiorowym proteście przeciwko władzy.

Tymczasem w opuszczonym podmiejskim domu zostają znalezione zwłoki zamordowanych w brutalny sposób kobiety i mężczyzny. Bardziej nawet niż samym odkryciem ciał policjanci są wstrząśnięci otaczającą je scenerią. Ktoś zadał sobie niemało trudu, by zapewnić ofiarom niesamowitą oprawę.

Śledztwo zostaje powierzone inspektorowi Hectorowi Salgado. Identyfikacja zwłok nie nastręcza żadnych problemów – chodzi o dwoje młodych kochanków, którzy zniknęli przed siedmioma laty. Ale Salgado będzie musiał sięgnąć jeszcze dalej w przeszłość, by zrozumieć, co się stało.

Zaskakujące zakończenie akcji zapoczątkowanej w Lecie martwych zabawek i kontynuowanej w Pięknych samobójcach. Ale cykl z inspektorem Salgado można zacząć nawet od ostatniej powieści.On jednak zerwał się jak oparzony, odwrócił się, wytężył wzrok, spojrzał dziko i ujrzał tylko jasność cichego dnia. Wstrząśnięty poniesioną stratą, z czego przecież byłam tak dumna, wydał krzyk, jaki wydziera się z gardła stworzenia rzuconego w głąb otchłani, a sposób, w jaki go odzyskałam, można by porównać do pochwycenia go w trakcie spadania. Schwyciłam go, tak, trzymałam go – można sobie wyobrazić, z jakim uniesieniem; lecz po chwili zaczęłam sobie uświadamiać, co trzymam w swych ramionach. Byliśmy sami wśród cichego dnia, a jego małe, biedne serce przestało bić¹.

HENRY JAMES, W kleszczach lękuPierwszym ostrzeżeniem był cień w lustrze, umykający, przelotny punkcik, szybko ukryty głęboko w zakamarkach myśli. Musiała zamknąć oczy, kiedy poczuła pełzające na plecach mrowienie: Daniel dotykał językiem jej szyi, dobrze wiedząc, że jest to jeden z jej czułych punktów. Delikatny wstęp, prolog, w którym wilgotna pieszczota łączyła się z przyjemnym łaskotaniem nieogolonych policzków. I nienadaremny; utraciła resztki samokontroli, poddała się i zapadła w trans. Nawet wtedy sygnał niepokoju nie wyciszył się w jej mózgu, i dlatego, gdy on znieruchomiał, znowu spojrzała w lustro. Lecz ono, stare i zniszczone, ukazało tylko zamazany obraz jej twarzy i muskularne, silne ciało Daniela. Plecy błyszczące od potu, pośladki jak lśniąca plama, nawet wyglądająca zabawnie na opalonych mięśniach, i jej własne dłonie, napięte, z paznokciami wbitymi w ramiona partnera, przyciągające go do siebie, jak gdyby bała się go stracić.

Widok dobrze jej znany, ekscytujący, rozwiewający najmniejszy cień strachu.

Lustro było jej pomysłem, a Danielowi wcale nie przeszkadzało. Prawdę mówiąc, niewiele rzeczy związanych z seksem w jakikolwiek sposób mu przeszkadzało. Jeśli lubiła widzieć siebie, kiedy się kochają, jeśli dawało jej to jeszcze więcej przyjemności, on nie zamierzał protestować.

– Jeżeli chcesz, możesz je zawiesić na suficie – powiedział z tym szelmowskim uśmiechem, który ożywiał jego twarz, zwykle apatyczną, gdy rozmawiali o seksie.

Razem wybrali się je kupić, głównie po to, żeby się zabawić i zgorszyć ekspedientkę w sklepie meblowym. Rozważali wszystkie za i przeciw różnych modeli i form i w końcu zdecydowali się na lustro stojące – w stylu retro, w białej ramie – które tego samego wieczoru ustawili przy łóżku. Rozebrała się i położyła na posłaniu, a on, wykonując polecenia, tak długo je ustawiał, dopóki nie uzyskał jej aprobaty. A raczej dopóki on, mając dość tylko patrzenia na nią, rzucił się na to wspaniałe, bezwstydnie obnażone ciało. Od tamtego dnia minęło kilka miesięcy i wiele rzeczy się wydarzyło. Nie wszystkie dobre. Niektóre straszne. Najdziwniejsze było to, że w tym porzuconym domu, miejscu niegościnnym, które stało się ich schronieniem, znaleźli inne lustro, z ramą zjedzoną przez korniki i zaśniedziałą powierzchnią, której niczym już nie można było oczyścić. Ale im wystarczało.

Cris odprężyła się, starała się nie pamiętać tego uczucia niepokoju, czającego się, gotowego wrócić w każdej chwili. To nie było nowe uczucie, ostatnio bardzo często jej towarzyszyło. W pobliżu żelazny ptak leciał do swojego gniazda i kiedy dach domu zadrżał od ogłuszającego hałasu samolotu, silniej przywarła do Daniela gwałtownym ruchem ciała, prowokując go do kulminacji, ale chyba źle zrozumiał jej gest i zatrzymał się. Nic nie mów – prosiła w myśli. – Cholera! Nie zepsuj wszystkiego gadaniem!

– W porządku? – wyszeptał jej do ucha.

Cris przesunęła ramionami po jego plecach; po chwili opadły wzdłuż ciała, bezwolne, odesłane w pustkę po niespełnionych orgazmach. Odwróciła głowę w stronę okna, żeby nie widzieć obrazu rysującego się w lustrze; nie chciała zobaczyć rozczarowania na własnej twarzy, nie chciała go zapamiętać. Nie po raz pierwszy brakowało jej tego niezwykłego stanu lekkości, radosnej nieświadomości, jakie w obojgu wywoływała dobrze dobrana dawka alkoholu i kokainy.

Wbrew wszelkim głosom zdrowego rozsądku seks bez narkotyków nie był tak samo dobry.

Przysunęła twarz do piersi Daniela i chłonęła jego zapach. Podniosła głowę, spojrzała w jego oczy, prawie czarne teraz – efekt podkreślony gęstymi ciemnymi brwiami. I wzruszyła się, widząc, że na jego twarzy pozostały jeszcze ślady pobicia. Podniosła palec, chcąc dotknąć siniaka na policzku, który nadawał mu wygląd boksera po klęsce, gdy usłyszała coś, czego w pierwszej chwili nie potrafiła zidentyfikować. Choć dotąd nikt się do tego domu na odludziu nawet nie zbliżył, obydwoje wiedzieli, że mógłby się tam pojawić ktokolwiek. Bawiące się dzieci, nastolatki w poszukiwaniu miejsca na szybki seks, ćpuny spragnione działki, fałszywi przyjaciele. Może by coś powiedziała, gdyby on jej w tym zamiarze nie przeszkodził pocałunkiem, którym chciał na nowo rozbudzić płomienne emocje. Całował ją drapieżnie, dominujący i zniewalający, zobaczyła w nim znowu tego Daniela, którego znała, więc i ona zareagowała jak zawsze: odważna, namiętna, spontaniczna.

Od tej chwili zapomnieli o wszystkim, co ich otacza, o niedawnej przeszłości i odtwarzali taniec, którego kroki znali i ćwiczyli tysiąc i sto razy, nie chcąc dopuścić myśli, że choć bardzo się starają, wszystko, co robią, to tylko naśladownictwo. Chcieli kochać się tak jak kiedyś, jak gdyby nic się nie wydarzyło, a jednak nie do końca im się to udało. Ale ich młode ciała ciągle reagowały na bliskość, na dotyk skóry, i piętnaście minut później Cristina z radością spojrzała na siebie w lustrze – co jeszcze silniej ją podekscytowało – na moment przed osiągnięciem orgazmu.

I wtedy go zobaczyła. Zobaczyła go, teraz już bez cienia wątpliwości. Zanim zorientowała się, że człowiek ten trzyma w dłoni broń, która za chwilę roztrzaska lustro, Cristina wyczuła niebezpieczeństwo, ale też wiedziała, że Daniel, zbyt senny, nie dostrzeże, co mu zagraża, zanim będzie za późno. Dlatego, chcąc go przywołać do świadomości, wydała z siebie jęk, który niewiele miał wspólnego z rozkoszą. Na nic się to nie zdało. Metalowy drąg opadł z ogromną siłą na głowę jej kochanka i zgniótł ją z suchym chrzęstem. Otworzyła usta, próbując zgrozę wyrazić krzykiem, który nigdy nie zabrzmiał.

Cristina Silva zabrała z sobą do grobu ten ostatni obraz. W tragicznym przeczuciu tego, co miało zakończyć jej życie, rozpoznała swoją twarz w porysowanej jak pajęczyna powierzchni lustra. Pod bezwładnym ciałem, do niczego nieprzydatną tarczą, pod ciężarem, który uniemożliwiał jej jakikolwiek ruch, mogła jedynie zamknąć oczy, aby uniknąć widoku broni, która zmiażdżyła głowę Daniela, a teraz miała spaść na nią, bez wahania i bez litości.

Ból jest miłosierny. Po pierwszym uderzeniu straciła przytomność i nic więcej już nie czuła.1

„Aby przetrwać w tym systemie, trzeba go przechytrzyć”. Właściwie nie wiadomo, dlaczego to zdanie zamieniło się w ostatnich dniach w jego mantrę. Nie wie nawet, skąd je wziął, może usłyszał w jakimś filmie, a może jest hasłem rzucanym gdzieniegdzie w tych czasach pokojowego wzburzenia, w każdym razie do jego sytuacji pasuje jak ulał, a z braku innego czy bardziej oryginalnego określenia stało się dla Héctora doskonałą syntezą: jedyną modlitwą, jaką potrafi odmawiać, usprawiedliwieniem tego, co ma za chwilę zrobić.

Siedzi na niewygodnym krześle, w pomieszczeniu urągliwie pustym, nie ma czym rozproszyć myśli, poza zegarem na ścianie. Jest z marnego plastiku, biały jak ściany, a wskazówki poruszają się z drażniącą powolnością. Wie, że to czekanie jest częścią gry. On sam przecież był po drugiej stronie drzwi podobnych do tych, które widzi po lewej stronie pokoju, i z pełną świadomością odwlekał przesłuchanie podejrzanych o wiele dłużej, niż to było konieczne. Czekanie wywołuje irytację, irytacja przekłada się na nerwowość, nerwowość rodzi brak uwagi, a to może czasem sprowokować wyznanie prawdy.

A na to dzisiaj nie może sobie pozwolić. To, co zamierza powiedzieć, może być wzięte za prawdę. Stanie się prawdą, jeśli mu uwierzą. Od tego wszystko zależy, od jego pewności siebie, od umiejętnie przekonującego zachowania, od spokoju i opanowania, kiedy będzie opowiadał tę historię. Ponieważ prawda nie jest wartością absolutną. Była nią w niedawnej przeszłości, teraz już nie jest. Chce trwać w przekonaniu, że prawda ostateczna to ta, w którą wszyscy wierzą, gdyż grzesznicy nie mogą oczekiwać niczego innego. Uśmiecha się, nie wie, skąd mu to słowo – „grzesznicy” – wpadło do głowy, skoro nigdy nie był człowiekiem wierzącym. To, w co wierzył w całym swoim życiu, miał za chwilę zdradzić. Wierzył w konieczność docierania do samego sedna spraw, w odgrzebywanie starych wydarzeń, poddawanie ich osądowi w zimnym świetle dnia. Chciałby, aby ci, którzy będą go przesłuchiwać, nie byli do niego podobni, do inspektora, który wielokrotnie powtarzał, że – skoro wymiar sprawiedliwości nie jest doskonały – jedynym realnym pokrzepieniem jest ujawnianie faktów.

To nie znaczy, że sprzeniewierzył się swoim zasadom. Ale teraz już wie, że takie oczyszczenie nie zawsze daje ulgę i pociechę. Może nieść z sobą wyrok, przekleństwo. A nade wszystko, w samej swej istocie, prawda może być o wiele bardziej krzywdząca niż pożyteczne kłamstwo.

Odchrząknął. Mimowolnie znowu spogląda na zegar, którego wskazówki przesuwają się swoim rytmem, obojętne na czyjeś pragnienia lub jakąkolwiek presję. Tak właśnie powinna wyglądać policyjna robota – myśli – automatyczna, spójna w wykonaniu, stała i miarowa. Sterylna i nieskrępowana emocjami. Rzeczywistość, jednakże, nie może być bardziej odmienna. Robota posuwa się naprzód jakby pędzona podmuchami wiatru, przeczuciami, które czasem każą zawracać z drogi albo trafiają w ślepy zaułek. Dopiero potem, po takiej lekcji, odzyskuje wolniejszy rytm, wprawdzie nie na długo, gdyż gorączkowo prowadzone dochodzenie narzuca swoje tempo, i znowu przyspiesza. Czasem szczęśliwie dobiega się tym sprintem do mety i mija ją z obolałym ciałem i głową pękającą od wysiłku.

Dlatego tak się dzieje. Dlatego ktoś umiera. Dlatego on jest tu teraz.

Przechytrzyć system to jedyny sposób, aby przetrwać. Héctor nabiera powietrza i zatrzymuje je w płucach, chcąc dodać sobie odwagi, zanim stanie przed tym, co go czeka. Nigdy nie umiał dobrze kłamać, ale teraz musi się postarać. Najgorsze, że zemsta była mu zawsze obca: wszystko wyglądałoby prościej, gdyby uważał, że zabójca Ruth zasługuje na śmierć. Tak nie jest, on tak nie myśli, nigdy nie będzie bronił zasady „oko za oko”, bo uważa, że jest zbyt prymitywna, nieracjonalna, nie ma dla niej miejsca w cywilizowanym świecie. Oczywiście, gniew odegrał swoją rolę, ale gniew nie otwiera drogi do zemsty, lecz do sprawiedliwości.

Nie boleje nad tym, że ten człowiek nie żyje, ale tak, żałuje, i to bardzo, że nie przewidział, iż tak mogło się stać, że nie zajął się sprawą, nie przeczuł nieszczęścia, zanim się wydarzyło.

Dlatego, a także z kilku innych powodów, musi zostać ukarany. Musi kłamać i wziąć na siebie ciężar osamotnienia, które towarzyszy kłamcom. Ulga, owo dające wolność katharsis, jest mu zakazana. Tylko jedna osoba będzie mu towarzyszyć w tej podróży, choć z oddali. Tak, co do tego też nie ma wątpliwości, i to boli go bardziej niż własne przeznaczenie. Oddycha głęboko, myśli o Leire Castro, o jej nieodwołalnej decyzji, o jej uporze, który w końcu okazał się zaraźliwy, i teraz on sam stara się wyrzucić z pamięci wspólnie przeżyte chwile. To smutne, ale wie, że musi, bezwzględnie musi zapomnieć o tym, że przez kilka dni był nie tylko jej szefem. Zapomnieć, nie słyszeć tych czułych słów wymykających się niechcący, wyjawiających uczucia. Nigdy o tym nie rozmawiali, nie musieli, ale jest przekonany, że ona doszła do takiego samego wniosku. Może tak będzie lepiej. Może to, co się między nimi zdarzyło, było efektem wiosny albo sprawy, którą razem prowadzili, współpracy tak bliskiej, że w pewnym sensie przekroczyli niepisane reguły erotycznej przygody poza granice rozsądku. Teraz to już nie ma znaczenia. Pierwszą karą za kłamstwa jest właśnie to: zapomnieć Leire.

Drzwi się otwierają i chociaż tego oczekiwał, nie potrafi się uchronić przed uczuciem lekkiego niepokoju. Wydaje się, że wskazówki zegara też się zatrzymały. Wstaje powoli, pozorując konieczny spokój, aby zebrani oczekujący go po drugiej stronie od razu zauważyli pierwszą oznakę jego wiarygodności. Łatwo nie będzie. Ale gra toczy się o jedno: przechytrzyć system.

Przetrwać.

· · ·

Mimo że letnie słońce zwykle ją męczy, dzisiaj go potrzebuje. Nie może usiedzieć w domu, dusi się w czterech ścianach, a ponieważ jej matka przyjechała z kilkudniową wizytą i może zająć się Ablem, Leire wychodzi. Zatrzymuje się na ulicy, nie znajduje w sobie chęci na spacer, więc dostrzegłszy wolny stolik w pobliskim barze, siada przy nim i przygląda się przechodniom, choć właściwie ich nie widzi. Jedyne, co ją w tym momencie interesuje, jedyne, o czym może myśleć, to Héctor stający teraz, jak ona wczoraj, przed komisją śledczą, zasypywany gradem pytań. Podstępnych, prowokacyjnych, dociekliwych. To samo pytanie zadawane wielokrotnie, pod różnym kątem, aż wreszcie tracisz poczucie czasu i wszystko wydaje się jednym déjà vu. Ich pytania i twoje odpowiedzi tworzą rodzaj monofonicznej symfonii, niemal miłej dla ucha, z nagłą nutą obcą, nieharmoniczną, na którą, na szczęście, jesteś przygotowana. Albo nie. Kto to może wiedzieć?

Przechodnie idą aleją, między nimi i słońcem tkwi wielka bryła Sagrada Família. Leire ciągle czeka na zamówioną kawę i przez chwilę ma ochotę wszystko zostawić. Nie tylko ten stolik w barze, ale to miasto. Trochę wbrew sobie, nagle czuje potrzebę otoczenia się rodziną, rodzicami, znalezienia u nich azylu, jak mała dziewczynka obudzona w środku nocy koszmarnym snem. Nonsens… koszmary się jej nie śniły i zawsze śmiała się ze swojej siostry, która, choć starsza od niej o dwa lata, o północy biegała schronić się w łóżku rodziców. Ona nie zaglądała pod łóżko w poszukiwaniu ukrytych potworów, nie bała się straszydeł ani wyimaginowanych duchów w ciemnościach. I nie zmieniła się: to rzeczywistość ją niepokoi. To, co zrobili. To, co opowiedziała wczoraj. To, co Héctor wyjaśnia w tej właśnie chwili. To, co obydwoje będą musieli powtarzać, razem i osobno, dopóki sprawa nie zostanie ostatecznie zamknięta. Nie ma jednak żadnych wyrzutów sumienia. Jest przekonana, że zrobiła to, co powinna była zrobić, i dlatego nie odczuwa strachu. To, co się stało, miało się stać, i tyle.

– Zrobiłam to dla ciebie, Ruth – mówi niemal głośno i choć nie wierzy w duchy ani świat nadprzyrodzony, jest pewna, że ta kobieta daje jej swoje błogosławieństwo. Czuje ciepło promieni słonecznych i przymyka oczy. Oddycha głęboko. Gdyby chociaż mogła się odprężyć, ale joga i medytacje zawsze wydawały się jej głupotami dla neurotyków. Wiele by dała, aby móc sobie wyobrazić strumień, błękitne niebo, jakąś fontannę, lecz w głowie ma tylko obraz domu, w którym znaleźli ciała. Wiele tygodni minęło, a jednak nie udało się jej zapomnieć i teraz wraca tam myślami. Żeby przypomnieć sobie każdy szczegół, każdy moment. Bo wszystko jest lepsze od tej innej sceny: strzał znikąd, jak wybuch bomby; krew, ta czerwona plama na podłodze, tak mała, że wydawało się niemożliwe, by taka ilość utrzymała kogokolwiek przy życiu. Jakby się tam znalazła przez pomyłkę.

Skoro nie obchodzą jej strumyki o brzasku porannym, wędruje w myślach ku innym zmarłym. Wraca do „kochanków z Hiroszimy”, jak ich ktoś nazwał w prasie. Mimo że słowo „kochankowie” brzmi nieco staromodnie, musi przyznać, że jest ładne i ona sama niedawno go użyła, pytając ironicznie: „Jesteśmy kochankami?”. A Héctor, z półuśmiechem, wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.

Nie, nie. Musi panować nad myślami, które wymykają się ukradkiem i buntują przeciwko temu, co już zostało postanowione. Musi skupić się na zmarłych kochankach, nieczułych już na miłość czy tęsknoty, których znaleźli pewnego majowego dnia w suterenie opuszczonego domu, splecionych w uścisku, jak gdyby pożegnali się z życiem po miłosnym spełnieniu.2

Nawet nie zauważyła, że samochód się zatrzymał. Pamiętała tylko, że położyła głowę na oparciu siedzenia, zadowolona, że ciepłe promienie słońca dotykają jej przez szybę. Nieśmiały głos jej towarzysza wyrwał ją z krótkiego krzepiącego snu.

– Leire… obudź się – powiedział szeptem Roger Fort. – Jesteśmy na miejscu.

Zamrugała i przez chwilę nie wiedziała, ani gdzie się znajduje, ani co tu robi, i to ją od razu zirytowało; była zła na samą siebie i wszystkich dookoła. Fort musiał to zauważyć, gdyż bez zbędnych komentarzy wysiadł z samochodu, jakby chciał jej dać kilka sekund na oprzytomnienie. A ona, ciągle rozzłoszczona, pomyślała, że w normalnych okolicznościach byłoby jej wstyd, ale potworne zmęczenie i nieprzespane noce stłumiły głos sumienia.

Spojrzała na siebie w lusterku wstecznym. Pod oczami pojawiły się ciemne, wiele mówiące obwódki. Początkowo były to ledwie widoczne cienie, łatwe do ukrycia pod makijażem, ale trzy miesiące później ściemniały i niczym się nie dały zamaskować. Jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce pozostaną na zawsze, niezbite dowody macierzyńskiego poświęcenia. Uśmiechnęła się na myśl o Ablu i zatęskniła za nim z siłą, która ją samą zdziwiła. Od blisko czterech miesięcy żyła pogrążona w sprzecznościach: z fizyczną potrzebą patrzenia na niego, dotykania go, bycia z nim wiązała się rozpacz nocy spędzanych na czuwaniu, gdy dziecko postanawia płakać, jakby się bało, że ranek nigdy nie nadejdzie. Jakby chciało przyspieszyć nadejście dnia napadem złości. Lekarz powiedział, że to bóle kolkowe i niedługo przejdą, ale Leire zaczynała w to wątpić.

Kiedy wysiadła z samochodu, ostre światło nieomal ją oślepiło, nie widziała wyraźnie, gdzie się znajduje. Chmura przyszła z pomocą i wówczas ten opuszczony dom w okolicy terminalu lotniska pojawił się przed nią, jakby przez kogoś przed chwilą narysowany. Przypomniała sobie poranną rozmowę telefoniczną, gdy siadała przy swoim biurku, i słowa kolegi: „Znaleziono dwa ciała w domu dzikich lokatorów koło El Prat”.

Wracając w końcu do siebie po nieprzewidzianej sjeście, Leire zobaczyła, że Fort rozmawia z jednym z funkcjonariuszy ze straży miejskiej, patrzą na ten dom, a do niej dochodzą tylko słowa: „punki”, „usunąć” czy „odkrycie”. Zanim dołączyła do nich, też przyjrzała się budynkowi stojącemu w odległości kilkunastu metrów. Nie mogła uwierzyć, że ktokolwiek, choćby w największej potrzebie, odważyłby się wejść do tej ruiny. Prostopadłościenna konstrukcja przykryta dachem, który wyglądał jak po bombardowaniu, w ogóle nie nadawała się do zamieszkania. Drzwi zbite byle jak z desek, zniszczone przez korniki i zaniedbane, nie pasowały do otworu, a okna, po jednym na każdej ze stron, sprawiały złowrogie wrażenie, gdyż ktoś, zapewne ci „niechluje”, zawiesili je czarnymi zniszczonymi płachtami, żeby nie wpuszczać światła do środka. Jedna nawet dobrze przylegała, ale druga oderwała się i powiewała jak bandera na statku piratów. I tylko dwóch mężczyzn w mundurach i dwa samochody policji, które zaparkowano przed drzwiami, nadawały temu miejscu wygląd normalności.

Nie da się zaprzeczyć, że jak na spelunę, teren jest olbrzymi – pomyślała Leire, idąc w kierunku swojego towarzysza. Dookoła rozciągało się pole zarośnięte krzakami i zielskiem aż po horyzont.

– To jest agentka Leire Castro. Leire, to sierżant Torres. On i jego ludzie znaleźli ciała.

Leire podała dłoń sierżantowi. Mężczyzna pod czterdziestkę przywitał się z nerwowym uśmiechem.

– Grupa dochodzeniowa przyjechała niedawno. Są w środku – wyjaśnił. Spojrzał na drogę i dodał: – Czekamy na prokuratora.

Akurat wtedy olbrzymi cień zawisł nad nimi, a ziemia zadrgała pod nogami. Torres uśmiechnął się szeroko.

– Przerażające, nie? Lotnisko jest w pobliżu, a te cholerne gruchoty nisko latają. – Przerwał. – Już wiecie, co odkryliśmy w tym domu?

– Dwa ciała, czy nie? – odparła Leire, niepotrzebnie ostrym tonem.

– Nie tylko, agentko Castro. Nie tylko dwa ciała. Pozwólcie, że wam opowiem.

Przysięgłaby, że sierżant, mówiąc to, się wzdrygnął.

· · ·

Sierżant powiedział im, że przyjechali około siódmej rano, ponieważ, według jego teorii, ludzie okupujący puste domy są w najlepszym przypadku leniami z natury, nieprzystosowanymi do życia w społeczeństwie próżniakami. Takimi, co to nie postawią nogi na ziemi przed wybiciem południa. Chociaż w innych sprawach uważał się za człowieka – jak na swoje czterdzieści sześć lat – otwartego, w kwestii własności prywatnej był nieugięty: nie wolno pozwolić, aby gromada darmozjadów, którzy w życiu palcem nie kiwnęli i za którymi na dodatek wlecze się sfora bezpańskich psów, bezprawnie zajmowali nie swoją przestrzeń. „Zgraja brudasów”, tak ich nazywał, a ów epitet odnosił się zarówno do ludzi, jak i wygłodniałych psów towarzyszących im z uwielbieniem równie ślepym, co niezrozumiałym.

Tydzień wcześniej, kiedy dotarła do niego pierwsza informacja o tym, że jakieś podejrzane typy kręcą się po plaży i że widziano ich zmierzających w tym kierunku, sierżant Torres zaczął od sprawdzenia, do kogo należy posiadłość, i doszedł do kłopotliwego wniosku, że, na dobrą sprawę, nie istniał znany z nazwiska właściciel. Ostatnią osobą, która widniała w dokumentach jako właścicielka, była niejaka Francisca Maldonado, nieżyjąca od dwudziestu lat. Ponieważ pani ta zmarła w podeszłym wieku, a podatki przestała płacić, zanim jeszcze przeniosła się do lepszego świata, technicznie rzecz biorąc, posiadłość nie miała właściciela. Można było przypuszczać, że teren nie został wywłaszczony przez władze miejskie i sprzedany pod budowę nowych mieszkań tylko dlatego, że już na kilka lat przed postawieniem tego domu istniały plany rozbudowy lotniska El Prat. W końcu, wbrew wstępnym prognozom, dom i okoliczne pola jakoś się uchowały i zarówno władze, jak i deweloperzy najwyraźniej o nich zapomnieli.

Mimo to sierżant nie zamierzał tolerować faktu, że jacyś bezmózgowce z kilkoma kundlami, nikogo nie pytając o pozwolenie, zainstalują się w jego okręgu miejskim, i był przekonany, że umiarkowana perswazja sił porządkowych wystarczy, by stamtąd spieprzali. Nie obchodziło go, dokąd pójdą, nie miał też najmniejszego zamiaru ich zatrzymywać, chyba żeby się opierali albo on znalazłby coś ich obciążającego. Wówczas zapuszkuje wszystkich z największą przyjemnością. Jednak nie, najlepiej będzie pojechać do tego domu, zdecydowanie, lecz bez użycia siły kazać im się stamtąd wynosić, zlecić zamurowanie drzwi i okien i sprawę zamknąć. Sierżant był zwolennikiem maksymy „Lepiej zapobiegać, niż leczyć” i zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później jakaś banda squattersów zacznie mu sprawiać problemy. Wobec tego dwadzieścia cztery godziny wcześniej, po trzech zebraniach i ocenie sytuacji z przełożonymi, otrzymał zgodę na rozpoczęcie akcji.

I tak właśnie uczynił o godzinie ósmej piętnaście w środę, jedenastego maja: pojawił się przed budynkiem z kilkoma ludźmi ze swojej ekipy. Torres rzucił papierosa i mocno go przydeptał, po czym wskazał, aby agent Gómez zastukał do drzwi. Gest zupełnie bezcelowy, gdyż akurat w tym momencie łoskot startującego samolotu zagłuszył wszystkie inne dźwięki, a podmuch wiatru zatrząsł drewnianymi drzwiami silniej niż ludzka ręka. Prowizoryczna czarna zasłona na oknie załopotała gwałtownie jak okaleczony kruk niezdolny wzbić się w powietrze, a jeden z policjantów, ten młodszy, zgiął się niemal wpół, krzyknąwszy: „Kuuurwa!”, czego też nikt nie usłyszał. Trzeba przyznać, że widok tego żelaznego potwora z bliskiej odległości robił wrażenie, więc przez chwilę wszyscy, nawet Torres, śledzili wzrokiem biały ślad zostawiany przez mechanicznego ptaka, gapiąc się w niebo z taką samą fascynacją, z jaką dzieci śledzą lot umykającego im z rąk balonika.

Agent Gómez pierwszy odwrócił głowę, odchrząknął i lekko uniósł ramiona, chcąc pewnie w ten sposób zapytać, czy ma znowu zastukać do drzwi. Tym razem stukanie było słychać, ale jak poprzednio nikt na nie odpowiedział.

– Czy jest pan pewny, sierżancie, że tam ktoś jest? – zapytał. – Dziwne, że nawet psy nie szczekają.

Torres pomyślał o tym samym, kiedy usłyszał za sobą jedno ostre warknięcie. Odwrócił się i zobaczył psa, chudego jak chart, który obserwował ich raczej z ciekawością. Na wszelki wypadek sierżant sięgnął ręką do pałki, wtedy pies zaszczekał, ale się nie ruszył, czekał.

– Cholerny kundel – mruknął sierżant. I zwracając się do policjantów, zawołał: – Niech to szlag trafi! Wchodzimy!

Pod bacznym spojrzeniem psa Gómez popchnął drzwi i z latarką w ręku wszedł do środka. Pozostali funkcjonariusze ruszyli za nim. Później, kiedy opisywali to w policyjnym raporcie lub w swobodnych rozmowach z rodziną czy przyjaciółmi, podkreślali, że jak tylko przekroczyli próg, wiedzieli, że ta eksmisja nie będzie podobna do innych, choć początkowo jedynie zdziwiły ich porządek i czystość panujące w pomieszczeniu. Stół, cztery krzesła, stara kanapa i dwa fotele, pęknięte lustro… Ktoś zwrócił uwagę na ściany i wówczas zdali sobie sprawę, że ci, którzy zamieszkali w tym domu, nie byli zwykłymi squattersami.

· · ·

– Sami zobaczycie – dokończył sierżant, już przed drzwiami domu. – To wszystko jest bardzo dziwne. Nikt by nie pomyślał, że w tej okolicy dom mógłby mieć suterenę. To podmokłe tereny. Zresztą nazwanie tego mieszkalną sutereną byłoby przesadą. Raczej piwniczką na wina.

Na dźwięk ich głosów pies, leżący w trawie kilka metrów dalej, podniósł łeb, szczeknął tylko z obowiązku i znowu się położył, pogodzony z faktem, że jego terytorium zostało opanowane przez obcych.

– Jest łagodny – powiedział Torres, widząc, że Fort spogląda niespokojnie kątem oka. – Nie mam pojęcia, co z nim zrobimy…

– Może już wejdziemy, sierżancie? – zapytała Leire.

Razem z Fortem cierpliwie wysłuchali szczegółowej relacji sierżanta, jednak Leire miała wrażenie, że Torres wstrzymuje ich przed wejściem, jak gdyby chciał wywołać w nich uczucie nerwowego wyczekiwania wobec tego, co zobaczą wewnątrz. Leire Castro zareagowała tylko słabo maskowanym zniecierpliwieniem.

– Naturalnie. Proszę za mną.

Panował półmrok, jedyne światło wpadało przez otwór drzwi, więc ściany ukryte były w ciemności. Torres zaopatrzył wszystkich w latarki do przeszukania pomieszczeń. Leire wydała okrzyk zdumienia, widząc, na co sierżant, w roli przewodnika, skierował swoją.

Ludzie, którzy zamieszkali w tym domu, pokryli ściany wielkimi białymi płótnami, od podłogi po sufit. Fort i Leire dopiero po chwili zorientowali się, że sprawiają one wrażenie ołtarzowej nastawy, która zaczynała się po lewej stronie drzwi rysunkiem domu widzianego z zewnątrz. Od pierwszej chwili nie mieli wątpliwości, że artysta nie był zwykłym hobbystą. Nie tylko odtworzył dom w taki sposób, że był natychmiast rozpoznawalny, ale też potrafił oddać ideę osamotnienia i opuszczenia przez umieszczenie wokół niego kilku budzących grozę ptaków ze sztywnymi skrzydłami.

Ptaki namalowane czarną farbą znalazły się też na następnym obrazie: żółte tło było usiane ptaszyskami z rozpostartymi skrzydłami i otwartymi w krzyku dziobami. Ten kolor, żółty w różnych odcieniach, był stałym elementem, choć nigdy w takiej samej formie: w jednym miejscu tworzył grube rozrzucone plamy, tak jakby słońce rozpadło się na kilka kul, a w innym sprawiał wrażenie skażonego gorącego deszczu. Na innych obrazach ten kolor zajmował dolną część – spalone krzaki, wyschłe skóry węży, zbitą w bryły ziemię – a na jeszcze innym, najbardziej sugestywnym, przed którym wszyscy troje się zatrzymali i skierowali na niego latarki, jakby chcieli go przeszyć strugami światła, żółć była wszędzie. Obraz przypominał gobelin pełen kwiatów, świetlistym kolorem prowadzonym delikatną kreską w dolnej części, im wyżej, tym bardziej rozproszonym, rozmytym. Zdawało się, że malarz siedział w nogach wyimaginowanego łóżka i stamtąd obserwował leżących na nim, a następnie umieścił ich w górnej części obrazu. Dwie czarne czaszki, zwęglone, dwa ramiona pozbawione ciała, dwie splecione z sobą wyniszczone dłonie na kwietnym tle.

Roger Fort wystraszył się i upuścił latarkę na podłogę, kiedy poczuł, że coś ociera mu się o nogi. Był to pies, który go na krok nie odstępował od czasu, gdy policjant chciał go od siebie odpędzić, bardziej ze strachu niż z zamiarem uderzenia zwierzęcia. Inny bezdomny kundel zapewne pokazałby mu kły lub uciekł, pamiętając wcześniejsze kontakty z człowiekiem. Ale ten tylko mu się cierpliwie przyglądał, być może przyzwyczaił się do takich wstępnych reakcji i nie przypisywał im najmniejszego znaczenia.

Ten drobny incydent sprawił przynajmniej, że czar prysł i zostali przywróceni do roli przedstawicieli prawa, a nie przypadkowych gości w ukrytym muzeum. Przez kilka minut Leire oświetlała pozostałe części pomieszczenia. Wbrew oczekiwaniom nie było tam brudno. Zobaczyła puszki z jedzeniem na półce, wszystkie zamknięte, torbę na śmieci wypełnioną do połowy, stary sweter rzucony w kącie i popielniczki pełne petów. Ale tytoniu tu nie palono. W zamkniętej przestrzeni wyczuła zapach marihuany.

– Nie znaleźliście żadnego śladu squattersów? – zapytał Fort.

Sierżant pokręcił głową.

– Rozpłynęli się. Mamy świadków, którzy widzieli ich w czasie weekendu, więc nie mogli się wynieść daleko stąd. Z drugiej strony, nie ma żadnego dokładnego rysopisu. Sami wiecie, opisy jak zwykhle…

Leire podeszła do stołu pod ścianą, a potem skierowała się do kuchni, jeśli tak można było nazwać maleńkie pomieszczenie, z którego ścian z biegiem lat poodpadały kafelki i teraz wyglądały jak zdekompletowany album nalepek z pustymi białymi miejscami, kontrastującymi z płytkami w kolorze nieba.

– Squattersi zmywają naczynia, zanim znikną?! – zawołała z lekką ironią. – Ależ się czasy zmieniły…

I rzeczywiście. W ceramicznym zlewie, pękniętym w połowie, leżało kilka talerzy i garnek z porysowaną emalią, umyte i wytarte. Pies zbliżył się i zaczął obwąchiwać dolną szafkę. Leire pomyślała, że tam musi być jego jedzenie.

– Głodny jesteś? – spytała szeptem.

Otworzyła drzwiczki, w środku leżała torba z psią karmą. Rozejrzała się za miską albo jakimś pojemnikiem, lecz niczego takiego nie dostrzegła. Zwierzak, rozochocony perspektywą jedzenia, zaszczekał raz i pyskiem zamknął drzwi do kuchni. Za nimi stała żółta plastikowa miska. Leire napełniła ją i wróciła do kolegów.

– No a ciała? – zadał kolejne pytanie Roger Fort.

– Na dole. W suterenie… Kiedy zobaczyliśmy te obrazy, wiedziałem, że dom skrywa coś więcej. – Sierżant odchrząknął. – Malarz przedstawiał to, co realnie istnieje: dom, psy. Samoloty… Wydawało się, że tylko te ciała powstały w jego wyobraźni. Postanowiłem dokładnie sprawdzić cały dom. No i je znalazłem.

– Chodźcie za mną, proszę, chociaż wszyscy się tam nie pomieścimy.

Przechodząc przez pokój, Leire zauważyła przedmiot, który wcześniej umknął jej uwadze. Przy złożonym teraz łóżku polowym stało lustro. W świetle latarki zobaczyła swoją twarz w jego popękanej szklanej powierzchni i mimowolnie wzdrygnęła się. Kubistyczny obraz – pomyślała. Przypomniał się jej gabinet luster w lunaparku, nigdy ich nie znosiła. Pies zbliżył się do niej tak cicho, jakby się wywodził ze świata kotów, i znowu zaszczekał. Jemu też się nie podobało jego spękane odbicie.

Potrząsnęła głową i poszła za Fortem i Torresem w głąb pokoju. Były tam schody prowadzące na piętro, a u ich stóp przez otwartą teraz klapę schodziło się w dół, do sutereny. Dobiegały stamtąd głosy, ekipa dochodzeniowa pracowała.

Schodziła powoli za dwoma policjantami i chociaż już wiedziała, czego może się spodziewać, nie potrafiła opanować odruchu lęku, gdy skierowała światło latarki na ten niedawno sprofanowany grób. Obraz na ścianie był zapowiedzią tego, co znajdą na dole, lecz mimo wszystko zaskoczył ją widok płachty, nadrukowanej żółtymi kwiatami ceraty owiniętej wokół dwóch ciał, szczątków składających się już tylko ze skóry i kości, trwających w wiecznym uścisku.

· · ·

Już jej nie przeszkadzał nieustanny huk samolotów, cieszyła się słońcem, o tej porze mocno już przygrzewającym. Ekipa dochodzeniowa nadal prowadziła swoje czynności w budynku, a przybyły niedawno prokurator zarządził zabranie szczątków. Było to trudne zadanie ze względu na stan, w jakim się znajdowały, i strome schody. Odwróciła się w stronę drzwi wejściowych; nie miała ochoty jeszcze raz wchodzić do tego domu, ale musiała to zrobić, kiedy zobaczyła Rogera Forta przywołującego ją z uśmiechem, który wydał jej się zupełnie nie na miejscu. Współpracowali z sobą od niedawna, odkąd wróciła do pracy po urlopie macierzyńskim, i choć zawsze był wobec niej uprzejmy i życzliwy, nie była przekonana, czy go lubi.

– Mamy szczęście – powiedział, gdy się już znalazła wewnątrz. – Pod ciałami było coś w rodzaju plecaka. Nie… to jest plecak. W środku może się znajdować coś, co nam pozwoli ich zidentyfikować.

Lekarz sądowy nie mógł nawet w przybliżeniu stwierdzić, od jak dawna nie żyli, dla wszystkich było oczywiste, że śmierć musiała nastąpić przed co najmniej kilku laty. Leire wiedziała, że cerata, którą przykryto ciała, będzie czynnikiem utrudniającym ustalenie konkretnej daty. Jednak już w tej wstępnej analizie nie budziło wątpliwości, że tych dwoje – mężczyzna i kobieta – nie zmarło śmiercią naturalną. Pęknięcie u podstawy czaszki mężczyzny świadczyło o tym, że został uderzony czymś z wielką siłą. Czaszkę kobiety bestialsko rozbito na pół.

Fort włożył rękawiczki i otworzył plecak, żeby zbadać jego zawartość. Czekając, aż skończy, Leire przyglądała się płótnom, które były teraz zdejmowane ze ścian. Zapamiętała ich kolejność, choć i tak będzie to widoczne na zdjęciach. Podświadomie czuła, że układ tych obrazów jest ważny i że, przede wszystkim, opowiada jakąś historię.

– Dobra nasza, mamy to! – zawołał Fort i zaraz spochmurniał, gdy wyjął dowody osobiste denatów – Byli bardzo młodzi…

Leire obejrzała dokumenty. Ofiary patrzyły na nią z nieco wymuszonymi uśmiechami i smutkiem w oczach.

– Daniel Saavedra Domènech, Cristina Silva Aranda. – Przeczytała daty urodzenia. – Cholera, rzeczywiście młodzi…

– Ktoś musiał zgłosić ich zaginięcie. Nie wyglądają na…

Leire wiedziała, co Fort ma na myśli. Tych uśmiechniętych młodych Hiszpanów komuś musiało bardzo brakować. Za kilka godzin rodziny dostaną potwierdzenie tego, czego się obawiały, i będą musiały się pogodzić ze śmiercią nadziei.

Podszedł do nich sierżant Torres.

– Wpadliście na jakiś trop ich tożsamości?

Leire podała mu dowody osobiste. Pokiwał głową.

– To wam wiele ułatwi. My będziemy nadal szukać squattersów – powiedział, ale widać było, że miałby ochotę być blisko tej sprawy. – Będziemy w kontakcie.

– Naturalnie – odparła Leire, choć nie była tego zbyt pewna. – Na pewno znajdziemy ślady w domu, musieli jakieś zostawić, czy chcieli, czy nie. A jeśli któryś jest notowany, będziemy mogli go zidentyfikować.

Sierżant skinął głową. Uśmiechnął się z wysiłkiem i pożegnał.

– Resztę sprawdzimy w komisariacie – zadecydowała Leire. Chciała już stąd odjechać.

Wsiadali do samochodu, gdy usłyszeli szczeknięcie. Pies patrzył na nich z progu domu i całą swoją postawą – zwierzęcia sto razy opuszczanego – wyrażał smutek tego, który wie, że szczęście go nigdy nie spotka. Leire tylko westchnęła i odwróciła się, lecz zdumiała się, kiedy usłyszała, że jej towarzysz zagwizdał i otworzył tylne drzwi samochodu.

Pies wahał się nie dłużej niż pięć sekund. I popędził ku swemu nowemu przeznaczeniu z bezgraniczną ufnością. Fort zarumienił się, gdy Leire spojrzała na niego.

– Zawsze chciałem mieć psa – powiedział.

Uśmiechnęła się. Chyba go jednak lubi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: