Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kod Himmlera - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Lipiec 2015
Ebook
21,25 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kod Himmlera - ebook

W 1943 roku dochodzi do przerażającego wydarzenia w nazistowskich bunkrach Olbrzyma w Górach Sowich. Dwa lata po wojnie brytyjski marines zostaje z grupą najlepszych komandosów wysłany na Antarktydę, gdzie cudem udaje mu się przeżyć.
Czasy obecne. W okolicy norweskiej stacji Troll na Ziemi Królowej Maud dochodzi do spektakularnego odkrycia, a w Oslo zostaje zamordowany ceniony pracownik naukowy. Tymczasem w ręce młodego dziennikarza z Polski trafiają stare nazistowskie dokumenty, które jego dziadek znalazł dzień przed śmiercią w kompleksie Olbrzyma. Wnuk postanawia rozwiązać zagadkę, a kolejno odkrywane fakty okazują się coraz bardziej szokujące i niebezpieczne. Wplątują go w walkę bezwzględnych wywiadów, a każdy kolejny krok prowadzi do rozwiązania mrocznej tajemnicy, która może  oprowadzić świat na skraj zagłady i zmienić go w prawdziwe piekło na ziemi...

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-420-8
Rozmiar pliku: 564 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Sieć bunkrów Olbrzym, Góry Sowie, tereny dzisiejszej Polski, 12 stycznia 1943 roku

Obudziły go krzyki za ścianą. Nic nowego, klasyczne poganianie więźniów przez jego kolegów. Żydów, Polaków, Rosjan i wszelkiej maści podludzi, których nie lubił tak samo, jak tej cholernej roboty. Przez nich musiał tu gnić już siódmy miesiąc. Przez ten czas rzadko widział światło słoneczne. Ostatni raz w Boże Narodzenie, gdy razem z pozostałymi żołnierzami wyszli z bunkra i przyozdobili jeden z pobliskich świerków. Wisiały na nim łyżki, widelce, dostali nawet kilka prawdziwych niemieckich bombek. Za świeczki robiły wówczas przywiązane do gałązek zapalniczki. Dostali dodatkowe porcje jedzenia, bonusową sztangę papierosów i po butelce polskiej wódki. Kilku z jego kolegów poszło na polowanie, dzięki czemu mieli prawdziwą ucztę z dziczyzny w postaci dwóch saren i dzika. Razem śpiewali kolędy, w tym jego ukochaną „Stille Nacht”, która rozlegała się po okolicy, jej echo wracało odbite od pobliskich skał i gęstego jak ściana świerkowo-bukowego lasu. Było tak pięknie, że nawet poczęstował jednego z wracających do kopalni Polaków papierosem. Chwila słabości? Nie, tej nie miał nigdy w stosunku do tych zwierząt. Oni mieli zapracować na przyszłość jego i jego rodziny, żony Ewy oraz trójki dzieci, czteroletniej Ingi, sześcioletniego Franza i dziesięcioletniego Alberta. Dlaczego poczęstował więźnia tym papierosem? Sam nie wie. Może dlatego, że i zapchlonemu kundlowi czasem należy się kość. Chociaż w Wigilię.

Ogarnął wzrokiem małe pomieszczenie. Ile to razy już je widział i ile jeszcze będzie musiał? Czasem myślał, że lepiej byłoby pojechać na front. Przynajmniej mógłby codziennie oglądać słońce. A tu? Zimne mury skąpane w wiecznym półmroku lub całkowitej ciemności. Tylko gdzieniegdzie słabe światło żółtych jarzeniówek nieco rozświetlało lodowate, wykute w skale ściany. Pokoik dwa na trzy metry nie był może ideałem luksusu, ale w tych warunkach przynajmniej dawał chwilę spokoju. Można było zamknąć drzwi i choć na parę godzin zapomnieć o całym pieprzonym świecie.

Podniósł się, przetarł oczy i ochlapał twarz zimną wodą z wiadra stojącego przy jego prowizorycznym łóżku. Spojrzał na zaparowany zegarek, na którym ledwo było można dostrzec wskazówki. Trzynasta dwadzieścia siedem — do piętnastej miał jeszcze ponad półtorej godziny, ale wiedział, że jak już się obudził, to raczej nie zaśnie. Chwycił mausera i zapiął mundur na ostatni guzik. Nie miał termometru, ale temperatura pewnie niewiele przekraczała zero stopni. Przez ostatnie dni, gdy na zewnątrz panowały ponaddwudziestostopniowe mrozy, nawet ich niemiecki system ogrzewania nie dawał rady. Było cholernie zimno.

Głosy się nasiliły. Już po chwili wiedział, kto się tak wydzierał. Helmut Griesen, z którym lubił grywać w pokera i którego niemal zawsze ogrywał, był klasycznym przykładem paranoika i sadysty. Szybko się denerwował i najczęściej wyładowywał frustracje na więźniach. Katował ich czasem na śmierć i pewnie lepiej nadawałby się do zwykłego obozu niż tu, gdzie ludzkie życie, nawet to najbardziej podłe, trzeba było szanować. Kiedyś nawet obcięto mu żołd, gdy zatłukł jakiegoś Polaka. Ofiara ewidentnie miała pecha, bo Helmut przegrał z nim chwilę wcześniej równowartość tygodniówki. Po całym ciele walił więźnia pałką, a potem kolbą karabinu, bo ten nieszczęśnik poprosił o szklankę wody. Gdy wciąż nie chciał wyzionąć ducha, Griesen usiadł na nim okrakiem, wziął kawałek skały i z całej siły gruchnął nim w głowę biedaka. Trzask pękającej i miażdżonej czaszki rozległ się wówczas echem po całym korytarzu, po czym nastała grobowa cisza. Helmut długo siedział na trupie Polaka, próbując złapać oddech po wyczerpującej akcji. W końcu wstał i zapalił papierosa. Mocno się zaciągnął i gdy tylko odwrócił głowę, został potężnie spoliczkowany przez majora Schückera. Na oczach kilku innych więźniów (to dotknęło go jeszcze bardziej). Obcięto mu żołd i stracił przepustkę, którą miał dostać za niecały tydzień.

W Olbrzymie ceniono każde życie, liczyła się praca. A jak nie było ludzi do pracy, to ta szła wolniej. Oficerowie wiedzieli o tym i pilnowali, aby bez sensu nie tracić siły roboczej. Krzepki więzień bywał karmiony lepiej niż szeregowi żołnierze, co lubiącego sobie podjeść Helmuta często doprowadzało do szału. I często się za to mścił, w każdy możliwy sposób. Wyzywając, poniżając, bijąc za najmniejsze przewinienie, czasem ot tak. Po prostu. Bo lubił.

Oliver nie miał takich skłonności. Nie był sadystą. Ojciec, Wilhelm Wiesenmeier, uczył go od zawsze, że dobry żołnierz wykonuje rozkazy. Nie robi nic ponad to. I on je wykonywał. Nie żeby specjalnie żałował tych prostaków ze Wschodu czy tym bardziej ohydnych żydowskich szkodników. Ale nie czuł potrzeby, by marnować siły na poniżanie czy bicie. Oni mieli pracować na jego wspaniały naród, na jego rodzinę, na jego dzieci.

— Żydowska świnio! Ty pierdolona żydowska świnio! — Usłyszał głos Helmuta, który wymierzał razy jednemu z więźniów, jakieś piętnaście metrów w głąb tunelu, na lewo. — Wstawaj, ty kupo żydowskiego gówna. Wstawaj, kurwa! I spróbuj jeszcze raz to upuścić, to rozpierdolę ci głowę.

Więzień klęczał. Wiedział, który to. Numer 19999. Nietrudny do zapamiętania, także dla Helmuta, który upodobał go sobie i karcił przy każdej nadarzającej się okazji. Pewnie gdyby ten Żyd stanął z Griesenem w walce na pięści, zmiótłby go jednym machnięciem swojej wielkiej graby. Przewyższał go o głowę, miał ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, przy zaledwie niecałych stu sześćdziesięciu pięciu Helmuta. W barach potężny jak tur. Jedną ręką wbiłby pewnie Griesena w ziemię. Ale takich ten sadystyczny strażnik lubił katować najbardziej. „Może to kompleks niższości” — myślał Oliver. Helmut był w sumie sympatycznym kolegą, ale momentami i jego potrafił doprowadzić do szewskiej pasji.

— Daj mu wstać, bo znów stracimy człowieka i obetną ci żołd! — krzyknął Oliver. — A chcę jeszcze w tym tygodniu wygrać od ciebie parę marek — dodał z przekąsem.

— Nie masz szans. Tym razem oskubię cię do golasa — odburknął Griesen, sięgając po paczkę najpopularniejszych w szeregach Wehrmachtu papierosów marki Juno i dając jednocześnie więźniowi szansę na podniesienie się z kolan. — Ale temu szkodnikowi się należało. To cholernie cenny i ważny ładunek, Oliver. Dostaliśmy rozkaz znieść go aż do piątego poziomu, gdzie mają odebrać go… No, wiesz…

Oliver wiedział. Zaraz po Nowym Roku przyjechał tu specjalny oddział SS. Nigdy wcześniej nie widział tak wysokich rangą dygnitarzy partyjnych. Podobno był nawet sam Führer, ale on, jak i większość bliższych mu kolegów, go nie widzieli. Zauważył natomiast innych, w tym hauptsturmführera Ernsta Schäfera oraz samego reichsführera Heinricha Himmlera — prawą rękę ukochanego wodza, Adolfa Hitlera. Ich przybycie w otoczeniu kilkunastu innych członków NSDAP wzbudziło wówczas w Olbrzymie spore zamieszanie. Tym bardziej że część z nich na pewno nie była żołnierzami, raczej jakimś typem naukowców czy czymś w tym rodzaju. Wywnioskował tak po tym, jak byli oprowadzani po bunkrze, jak oficerowie opowiadali im i tłumaczyli zalety tej nieskończonej sieci tuneli. I nie nosili klasycznych mundurów SS, tylko takie, których dokładnie nie potrafił sklasyfikować. Coś tam mu świtało z lat szkolnych, gdy jeszcze przed wojną profesor Mursch katował ich stopniami oficerskimi. Nie potrafił sobie dokładnie przypomnieć, ale te mundury na pewno nie należały do zawodowych żołnierzy. Tego był pewien. Potem major Schücker zakazał wszystkim rozmawiać na ten temat. A on jako dobry szeregowy po prostu posłuchał rozkazu.

Oliver przyjrzał się bliżej wielkiej dębowej, wzmacnianej stalowymi płytami skrzyni, która była niesiona przez, jak szybko policzył, aż szesnastu więźniów. Słyszał, że transport podobnej odbywał się w dzień przyjazdu najwyższych dygnitarzy Rzeszy, ale wtedy miał wartę w innej części bunkra i po prostu nie miał okazji choć z daleka rzucić okiem. Podszedł bliżej. Miała ze trzy metry długości, ponad półtora szerokości i tyleż wysokości. Może nawet więcej, ale w tym półmroku trudno było jednoznacznie ocenić jej wymiary. Więźniowie nieśli ją na kilkumetrowych stalowych rurkach. Już chciał zapytać, co to, do diaska, może być, ale gdy tylko tragarze zbliżyli się do kolejnej słabo żarzącej się lampy i światło zaczęło powoli obejmować żelazną skrzynię swoim blaskiem, Oliver zrozumiał, że to był głupi pomysł. Czarny, wzorowany na tych z rzymskich legionów, orzeł trzymający w szponach wieniec, wewnątrz którego znajdowała się swastyka, był przypieczętowany wielkimi napisami „ściśle tajne”. Takimi samymi jak dziś rano. Wtedy, pod koniec jego zmiany, natknął się na Petera Neumanna, który prowadził czwórkę więźniów z podobną, tyle że dużo mniejszą, skrzynią. Taką, w której z trudem mógłby zmieścić się średniego wzrostu mężczyzna. Pytanie kompletnie nie miało zatem sensu, więc Oliver zrezygnował i sięgnął po paczkę papierosów.

— Windą zjedziecie co najwyżej do trzeciego poziomu, Helmut. Potem znów czeka was ponadpółkilometrowa przechadzka, więc daj im trochę odsapnąć — zaapelował Oliver, wcale nie kierując się litością wobec wycieńczonych więźniów, a jedynie troską o to, aby ładunek dotarł do celu w nietkniętym stanie. — Tam droga do kolejnej windy jest już łatwa, ale tu, za zakrętem, uważaj. Jest trochę stromo i ślisko. Sprawdź, czy wszyscy mają dobre buty — ostrzegł i w końcu po długich poszukiwaniach zapałek w kieszeniach munduru odpalił papierosa.

— Mają, mają. Już ja bym, kurwa, im dał, gdyby nie mieli — zażartował Griesen, wiedząc, że obuwie większości było w katastrofalnym stanie. — To są zwierzęta i należy je tylko dobrze wytresować, a będą chodzić jak w zegarku. Dadzą radę, bo inaczej zostaną ukarani. Słyszeliście, kurwa?! Będę z was pasy zdzierał, jak upuścicie ładunek! — wydarł się do niosących skrzynię więźniów.

— Dobra, dobra. Bądźcie ostrożni — powiedział Oliver, usuwając się w szerokim na niecałe pięć metrów tunelu, aby dać możliwość płynnego przejścia tragarzom.

Już chciał się cofnąć do swojej komórki, aby odleżeć te pozostałe półtorej godziny do czasu swojej warty, gdy nagle poczuł dziwną woń. Zdecydowanie nieprzyjemny zapach, jakby odchodów zmieszanych z czymś… Hmmm… nie potrafił tego zidentyfikować. Smród kału nie był niczym nowym, szczególnie w kwaterach więźniów, ale ten swąd był inny… Zaciągnął się papierosem, klepnął idącego za więźniami Helmuta, kiwnął głową do dwóch strażników podążających za nim i wrócił do swojej kwatery.

Usiadł na łóżku, spojrzał na zegarek, oparł mausera o ścianę i położył się na plecach. Nie ściągał munduru ani butów, bo tylko naraziłby się na wychłodzenie. Zamknął oczy z nadzieją, że mimo przeszywającego zimna uda mu się jednak choć na chwilę zdrzemnąć. Zdawało mu się, że leży tak już przynajmniej kwadrans, gdy z lekkiego półsnu wyrwał go straszny huk odbijający się echem w całym korytarzu. Dźwięk stali uderzającej o skaliste ściany i po chwili jeden, ale jakże oczywisty, dźwięk pękającego drewna.

Natychmiast otworzył oczy i zerwał się z łóżka. „Ten debil pewnie rozwalił ładunek” — pomyślał, mając na myśli Helmuta, po czym chwycił mausera i już miał wybiec na korytarz, gdy usłyszał przeraźliwy wrzask kilkunastu gardeł. Stanął jak wryty, bo usłyszał coś jeszcze. Coś, co nie pozwoliło mu ruszyć się ani o centymetr dalej. A wraz z tym całą orgię dźwięków walki, biegania, strzałów. Stał jak skamieniały, nasłuchując. Gdy ucichły ostatnie strzały, do jego uszu dochodziło tylko to coś. Coś, czego nawet nie chciał sobie wyobrażać.

Potem nastała cisza. Sekundy ciągnęły się jak minuty. Wtedy usłyszał kroki, szybkie. Ktoś w tunelu przy pierwszej windzie ruszył z miejsca. Zaczął biec. I potem znowu to coś. Tym razem już nie było nawet krzyku, tylko przeciągłe charknięcie i coś jak gulgotanie, dźwięk, który słyszał już nie raz. Dźwięk wydawany przez człowieka, któremu kula rozerwała płuca i który zaczynał topić się we własnej krwi. Potem trzask, który też doskonale znał. Dokładnie taki jak wtedy, gdy Helmut zmiażdżył kamieniem czaszkę temu Polakowi. I znów cisza.

Minęło kilka sekund i usłyszał coś najbardziej ohydnego, coś, czego jego umysł, tak już oswojony z wojennymi doświadczeniami, nie mógł pojąć. Był przerażony, przez jego głowę przewijały się setki myśli. Chciał zniknąć, po prostu przenieść się w inne miejsce. Do domu, do rodzinnego domu pod Magdeburgiem, gdzie zawsze czuł się bezpiecznie i gdzie czekały na niego żona i trójka ukochanych dzieci. Ta myśl wróciła mu czucie, organizm podpowiedział, że musi walczyć. Nie może się poddać, choć jednocześnie wiedział, że jedyną szansą w tym wypadku była ucieczka.

Gdy po raz pierwszy usłyszał to coś, w mig zrozumiał, że tym razem nie wygra. Nie pomoże nawet jego mauser. Instynktownie otworzył drzwi i zaczął biec. Nie patrzył do tyłu, ale gdy tylko ruszył, zorientował się, że zrobił najgorsze, co mógł. Znów ten odgłos… Coraz głośniej, tuż za nim. Wiedział, że już nie żyje.

* * *

Ziemia Królowej Maud, Antarktyda, 13 maja 1947 roku

Był zły, gdy zaciągnął się ostatnim papierosem, który mu został. Światło siódmej z kolei zapałki, którą musiał wykorzystać do jego odpalenia, ukazało w ciemności młode, choć już wyraźnie męskie rysy. Wydatny i czerwony od mrozu nos, duże głęboko osadzone niebieskie oczy, które wyglądały jak dwa ogniki w tej otumaniającej ciemności, oraz nabrzmiałe i popękane wargi mignęły tylko na moment. Potem znów zapadł mrok, rozświetlany od czasu do czasu jedynie maleńką iskierką żarzącego się papierosa.

Prawie nie czuł rąk, ale prawej nie schował z powrotem do grubej skórzanej rękawiczki. Był żołnierzem brytyjskiej marynarki, twardym marines. Przez sześć lat służby nie zabili go Niemcy, nie zabili Włosi. Nie zabije go więc pieprzony mróz, nawet jeśli słupek rtęci spadł poniżej minus czterdziestu sześciu stopni Celsjusza.

Spojrzał w rozgwieżdżone niebo. Tak pięknego jeszcze nie widział. Setki, tysiące błyszczących punktów były niemalże magiczne. Nigdy wcześniej nie obserwował tak czystego nieboskłonu. Lubił patrzeć w gwiazdy, to go uspokajało. Gdy kładł się po każdej kolejnej akcji, gdy już zabił wystarczającą liczbę parszywych nazistów, gdy po raz kolejny udało mu się ujść z życiem… wtedy schodziły z niego wszystkie emocje, właśnie wtedy, gdy patrzył w gwiazdy. Nigdy specjalnie się nie zastanawiał, co jest tam daleko. Po prostu czuł spokój, który pozwalał mu w końcu zasnąć i obudzić się z nadzieją, że następnego wieczoru znów będzie miał szansę spojrzeć w niebo. Znów uśmiechnie się do niego fortuna. Znów nie dostanie kulki w łeb, jak dziesiątki jego kompanów, z którymi walczył ramię w ramię. Widział już niebo nad Saharą, w Normandii, a nawet w niemieckich Alpach. No i oczywiście na jego ukochanej Wyspie, z którą wiązało się tyle wspaniałych wspomnień. Jego ciepłego domu, kochającej matki, która co ranek budziła go zapachem smacznej jajecznicy na boczku. Tak pysznej, tak przypominającej mu jego Anglię. Nigdy jednak nie widział nieba tak kryształowego, tak czystego, tak przytłaczającego swoim pięknem. Mającego w sobie coś… boskiego? Tak, chyba właśnie tu po raz pierwszy od wyjazdu z rodzinnego domu, przed niemal pięcioma laty, poczuł ten pierwiastek boskości. Czysty, nieskazitelny byt.

Kolejny mroźny powiew, który poczuł na zmrożonych policzkach, sprowadził go na ziemię. Ostatni raz głęboko się zaciągnął i wyrzucił papierosa, którego żar natychmiast zniknął w głębokim śniegu. Założył rękawiczkę na zgrabiałą rękę, mocniej naciągnął gruby wełniany kaptur na głowę i odwrócił się na pięcie w stronę murowanego budynku.

Mimo że trochę się uspokoił, to jednak wciąż był zły. Nie na to, gdzie był, nie na to, co robił. Na to, co go omijało. Bo skoro już przedostał się z pieprzonego Gibraltaru na Falklandy, skoro przeszedł morderczy trening walki na mrozie i skoro w końcu wylądował w tym cholernym lodowym piekle, to mogli go przynajmniej zabrać ze sobą.

„Trzy lata, trzy cholerne lata” — pomyślał i chwycił za klamkę do niskiego budynku w kształcie sporej podkowy. Trzy lata więcej i pułkownik nie potraktowałby go jak najmłodszego w ekipie, jak gówniarza, który miał stać na czatach. On, facet, który dostał dwanaście wyróżnień i orderów podczas II wojny światowej, teraz był jak pierdolony nowicjusz. Ta myśl nie chciała go opuścić, gdy zamknął za sobą drzwi i nagle poczuł, że omija go coś ważnego. Coś cholernie ważnego.

Ściągnął rękawiczki i ledwo czując własne dłonie, rozpiął grubą skórzaną kurtkę. Mimo że ubrany wyglądał, jakby był co najmniej bokserem wagi ciężkiej, jego postura nie była aż tak potężna. Owszem, był dobrze zbudowany, barczysty, ale raczej szczupły. Nie mogło być inaczej, skoro przez ostatnie lata jego ciało było przyzwyczajone do niemal nadludzkiego wysiłku. Do tego trzymiesięczny, najtrudniejszy w jego życiu, trening przed wyjazdem na to lodowe pole. To go zahartowało. Twarde jak skała mięśnie pewnie pozwoliłyby większych od niego powalić jednym ciosem. Zresztą powaliły, bo wielu nazistów padło od siły jego uderzeń. Kiedyś nawet jednego zatłukł gołymi rękami. Wielkiego jak tur szeregowca z Afrika Korps, którego podczas kampanii afrykańskiej jego kompania przyłapała na gwałcie na młodziutkiej muzułmance w jednej z zapomnianych wiosek pod Trypolisem. Skurwiel dopiero co skończył. Niczego się nie spodziewał, bo otoczyli wioskę pod osłoną nocy. To była pierwsza chata, na uboczu. Wszedł tam z dwoma innymi żołnierzami. Zaskoczyli wroga, który nawet nie zdążył wciągnąć spodni. Nie krzyczał, gdy zobaczył wycelowane w jego stronę trzy lufy karabinów Lee-Enfield. Kazali mu się położyć i wtedy zza wielkiego Niemca ukazał się widok, który nawet jego, znającego śmierć od podszewki, ubódł jak nigdy. Na ziemi spoczywała jeszcze oddychająca, acz straszliwie pobita kilkunastoletnia dziewczynka. Krew zalewała jej opuchniętą i pociętą twarz. Jej ciało było okryte tylko wąskim kawałkiem postrzępionej sukienki, której biel niemal zupełnie zmieszała się z głęboką czerwienią. Jej korpus lekko drgał, próbując bronić się przed bólem, jaki trudno było wyobrazić sobie nawet tak doświadczonemu żołnierzowi, jak on. Ból, na który małe, niewinne i bezbronne ciało nie mogło być przygotowane. Widział już wiele ofiar gwałtów i tragicznych śmierci — w końcu to była wojna, ale gdy zobaczył, że z krocza tej bezimiennej dziewczynki wystają resztki potłuczonej butelki, nie miał litości. Zatłukł Niemca jak psa. Gołymi rękami.

Rzucił kurtkę na brudną starą kanapę i ruszył do prowizorycznej kuchni, gdzie sięgnął do małego słoika, który niemal po brzegi wypełniony był mocną herbatą Assam. Wyciągnął zapałki i przekręcił kurek małej gazowej kuchenki. Jasnoniebieski ogień natychmiast rozświetlił półmrok, który był kąsany jedynie przez minimalne promienie z naftowej lampy przy biurku w drugim pokoju. Zanim sięgnął po czajnik, chwilę ogrzał niemal zmrożone ręce, delikatnie zbliżając je do płomienia i oddalając od niego. Woda była w środku, więc postawił go na palniku i skierował się do pokoju, niemal potykając się o skrzynię z ręcznymi karabinami maszynowymi BREN. W całym budynku zalegało pełno podobnych kufrów, z najróżniejszą bronią, od rewolwerów, granatów, po setki kilogramów materiałów wybuchowych. „Pewnie Mike zostawił ją niemal w wejściu. Głupi kutas! — zaklął i poszedł do pokoju. Nie lubił Mike’a, bo to właśnie on był tym, który poszedł dziś zamiast niego. — Tylko dlatego, że jest starszy. O trzy cholerne lata!”.

„Co oni tam znajdą? Po co nas tu przysłali? — te myśli krążyły mu po głowie bezustannie. — Co jest tak niesamowicie tajnego w tej misji? Co mają znaleźć i po co im tyle broni? Musieli pewnie coś zniszczyć, to raczej nie podlegało dyskusji. Ale dlaczego przysłali nas tylko dziewięciu? I dlaczego to akurat ja musiałem, kurwa mać, zostać?!”.

Oparł się o stół i spojrzał jeszcze raz na stertę teczek, z których wszystkie były oznaczone jako ściśle tajne. Nie czytał ich, nie mógł, taki był rozkaz. Wielokrotnie korciło go, aby je otworzyć i choć spróbować zrozumieć, dlaczego tam był. Co takiego ważnego było na tej cholernej Antarktydzie? Nie zrobił tego jednak ani razu. Był żołnierzem, a żołnierz wykonuje rozkazy.

Spojrzał na tablicę, na której wisiały różnego rodzaju szkice. Były tam wykresy, naniesione punkty na rysunku czegoś, co wyglądało jak długi tunel. Z tych oznaczeń wynikało, że jego średnica wynosiła dokładnie siedem metrów i trzydzieści trzy centymetry. Długość minimum osiemnaście kilometrów. Co to miało być? Nie miał pojęcia.

Z zamyślenia wybił go narastający świst oznajmiający wszem i wobec, że zaraz będzie miał w rękach pyszną, gorącą herbatę. Poszedł do kuchni, znów niemal potykając się o skrzynię z karabinami. Kilka chwil później już siedział na kanapie, z kubkiem przy ustach. Kilka razy dmuchnął i pociągnął pierwszy delikatny łyk, po czym chwycił „Timesa” sprzed dwunastu dni. Przeczytał już siedemnaście poprzednich numerów, przynajmniej tego nie brakowało i dowództwo wysłało razem z nimi gazety z ostatnich kilku tygodni. Jak zwykle zaczął od ostatnich stron, szukając wiadomości o swoim ukochanym Arsenalu. „Kanonierzy” znów wygrali, tym razem z Burnley, a dwie bramki strzelił niezawodny Ronnie Rooke. Miał już na koncie siedemnaście trafień i pewnie kroczył po tytuł króla strzelców ligi, a jego klub po mistrzostwo, o trzy punkty wyprzedzając na cztery kolejki przed końcem rozgrywek Manchester United. Przed wojną, jako młody chłopak, regularnie chodził na mecze z ojcem i dwoma braćmi. Sam grał w lidze osiedlowej. Kochał futbol, ale wiedział, że już nigdy nie pójdzie z ojcem i braćmi na mecz. Najstarszy, Nathan, po lądowaniu w Normandii zginął od niemieckiego CKM-u w czasie penetrowania jednej z francuskich wiosek. Podobno można go było zidentyfikować jedynie po śmiertelniku, bo kula roztrzaskała mu głowę na kawałki. Rok starszy Matthew, z którym tak rywalizował podczas podwórkowych gier, został wzięty do niewoli i zmarł w jednym z obozów koncentracyjnych. Pierdoleni naziści. To właśnie dlatego nie zdecydował się zostać po wojnie w Londynie, mimo że matka błagała go, aby wystąpił z wojska. Nie było w nim tej radości, tej niewinności, którą miał przed wojną. Jak wielu innych nie potrafił wrócić do normalnego życia, zbyt wiele stracił. Przez te wszystkie lata to wojna stała się celem jego życia, a koledzy z wojska zastąpili mu braci. Teraz wśród nich czuł się jak w domu.

Tuż przed końcem lektury relacji z meczu coś go tknęło. To nie był szum wiatru, bo dziś nie dęło jak zazwyczaj. Wydawało mu się, że z oddali usłyszał coś, co przypominało huk. Odłożył gazetę i nasłuchiwał przez dłuższą chwilę. Gdy znów wziął „Timesa” do ręki, usłyszał to ponownie. Tym razem dwa, trzy, cztery razy. Ledwo słyszalne. Ale co? Tam, na tym pustkowiu? Podniósł się, chwycił kurtkę i rękawiczki. Butów i grubych spodni nawet nie zdążył ściągnąć, więc za kilka sekund był już na zewnątrz, czując na policzkach setki małych igiełek siarczystego mrozu. Zatrzasnął za sobą drzwi i przeszedł kilka metrów w całkowitej ciemności. Nie mógł nawet włączyć latarki, bo pułkownik Hudson kategorycznie tego zabronił. Nie pytał dlaczego, tylko posłuchał rozkazu. Stanął i zaczął nasłuchiwać. Nic, absolutnie nic. Przez następne kilka minut tajemniczy dźwięk już się nie powtórzył. Stał tak jeszcze około kwadransa. Pomyślał, żeby zapalić papierosa, ale przypomniał sobie, że nie ma już przy sobie ani jednego. Ciągle nic.

Kiedy zatrzasnął za sobą drzwi i się rozebrał, próbował sobie tłumaczyć, że w tym cholernym lodowym piekle zmysły mogły go już zawodzić. Co prawda dotychczas, czy to za sprawą intuicji, czy czegoś innego, zawsze wyczuwał, gdy coś było nie tak. Może posiadał szósty zmysł? Nagle poczuł jednak, że to nie złudzenie, że to nie umysł próbuje go oszukać. Że w pobliżu czai się coś złego. I że to coś po niego wkrótce przyjdzie. Nie zostawi go w spokoju.

Poszedł do pokoju, w którym stała kanapa, i jakby bezwiednie chwycił swój ulubiony karabin, lee-enfielda z własnoręcznie wygrawerowanym w drewnie herbem Arsenalu. Przeładował broń i oparł ją o ścianę. Nie wiedział w sumie po co, bo niby kto mógł mu zagrozić w środku nocy na tym pustkowiu. Jeszcze wczoraj rano był tu jedynie z ośmioma żołnierzami i nikt więcej w promieniu przynajmniej kilkuset, jeśli nie kilku tysięcy kilometrów. W okolicy nie mogło być żywej duszy, prócz jego kompanów, którzy pojechali ratrakami coś zbadać. Prócz pułkownika Hudsona nikt z ekipy nie wiedział co. To coś badali już od sześciu dni. Dziś mieli zostać w bazie i czekać na eskortę, ale pułkownik dostał od dowództwa nowe współrzędne, które musiał bezwzględnie sprawdzić. Ruszyli w teren, ale mieli wrócić przed zmrokiem. Zmrokiem, który go trochę przerażał. Nie dlatego, że bał się zostać sam ciemną nocą na tym pustkowiu, bo i tak w ciągu kilku godzin mieli po nich przylecieć i odstawić na Falklandy. Z drugiej jednak strony samotność, noc, która miała trwać kolejne trzy miesiące. I sama myśl, że miałby tu pozostać, gdyby jednak coś…

Odrzucił tę myśl. Jeszcze sześć godzin temu, gdy kontaktował się przez radio z drużyną w terenie, chłopaki zapewnili go, że wkrótce wracają. Spóźnią się, ale kilka godzin po zachodzie powinni dotrzeć do bazy. Dwie godziny temu rozmawiał z dowództwem lotniskowca Vengeance, który stacjonował u wybrzeża, a samolot zaraz miał startować, aby ich odebrać. Rozkazy były jasne i wydawało się, że nic nie może pokrzyżować precyzyjnie zaplanowanej misji. Jednak jego instynkt podpowiadał mu, że coś poszło nie tak, tym bardziej że lakoniczne komunikaty od ekipy w terenie były nieco dziwne. Pułkownik Hudson był człowiekiem bardzo dokładnym, wręcz pedantycznym, jeśli chodzi o czas. Tymczasem coś ich zatrzymało i nawet konieczność powrotu nocą nie była w stanie zmusić ich do pojawienia się punktualnie. Co prawda ratraki były wyposażone w aparaturę bez najmniejszego problemu umożliwiającą kierującemu dotarcie do celu, nawet w egipskich ciemnościach, ale… coś tu, u diabła, i tak nie pasowało.

Jeszcze ten dźwięk. Najpierw pojedynczy, potem powtórzył się kilkakrotnie. Czy to jednak nie zmysły próbowały go oszukać? Czy to mózg nie sprawiał mu figli na tym przeklętym odludziu? Ale nawet jeśli jego instynkt się nie mylił, to co mógł zrobić? Nic, był bezsilny jak jeszcze nigdy wcześniej. I to go przerażało najbardziej.

Chwycił gazetę, aby oczyścić umysł i oderwać się od złych myśli. Wrócił do Arsenalu, potem przejrzał artykuły związane z aktualną sytuacją polityczną, jakiś kawałek o kobiecie, która została bohaterką, ratując dziecko z nurtów Tamizy. Sięgnął po kolejny numer „Timesa”, potem następny, próbując zabić nieprawdopodobnie dłużący się czas. Spojrzał na zegarek. Była osiemnasta czterdzieści siedem. W Anglii o tej porze było jeszcze jasno, ale nie tutaj i nie dziś. Głupie uczucie, obce, zwiastujące niebezpieczeństwo. Słońce zaszło o dwunastej trzydzieści cztery, a ich jeszcze nie było.

I nagle znów usłyszał to coś. Kolejny dźwięk. Tym razem nieco inny. Ledwo słyszalny, ale znał go doskonale. Chwilę odczekał, aby się upewnić, skupił wszystkie zmysły. Tak, to musiało być to! Chwycił kurtkę i rękawiczki i wybiegł na zewnątrz. Silniki ratraków, był tego pewien, i przecinający ciemność wyraźny snop światła. Ulżyło mu. Wstydził się swoich gówniarskich obaw. Jak dziecko bojące się zostać samo w ciemnym pokoju i czekające na rodziców, którzy wyszli na imprezę do ciotki. Ściągnął rękawiczkę, aby chwycić paczkę papierosów, którą zabrał ze sobą z budynku, wyciągnął zapałki i już miał jedną zapalić, gdy nagle zorientował się, że coś jest nie tak. Dźwięk nadjeżdżających ratraków znał już idealnie, ale ten był inny…

Tylko jeden! Tak, to był tylko jeden silnik diesla, nie dwa. Zmrużył oczy. Tylko jeden poziomy słup światła z ponad dwudziestu kilkusetwatowych reflektorów. I jeszcze jedno — motor był wręcz zarzynany, silnik pracował na nienaturalnie wysokich obrotach. Ktokolwiek prowadził maszynę, chciał jak najszybciej znaleźć się na miejscu. Wyrzucił zapałkę i wbił wzrok przed siebie, próbując znaleźć gdzieś w oddali kolejny jasny punkt, sugerujący, że z tyłu jechała druga maszyna. I choć przeleciał połowę horyzontu, nie znalazł nic. Jedynie ciemność.

Przez moment się zawahał. Co mogło się stać? Dlaczego wraca tylko jeden traktor? Dlaczego kierowca pędził jak szalony? Coś musiało pójść nie tak. Teraz już był pewny, że dziwne odgłosy przed około dwoma godzinami nie były wytworem jego wyobraźni. Tylko na co miał być przygotowany? Co mogło spowodować tak dziwne zachowanie kierowcy?

Zorientował się, że nie miał przy sobie broni, a tylko ona dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Czuł, gdzieś tam głęboko czuł, że może mu być potrzebna. Pobiegł do budynku, a po chwili stał już na zewnątrz z nabitym i gotowym do strzału lee-enfieldem. Traktor był już nie więcej niż trzysta metrów przed bazą. Przez myśl przelatywały mu tysiące myśli. Jeszcze raz mocno wbił wzrok w ciemność, mając nadzieję, że gdzieś na horyzoncie pojawi się drugie światełko. Słupek rtęci spadł już poniżej pięćdziesięciu stopni Celsjusza, a do tego zerwał się mocniejszy wiatr. Nie czuł jednak zimna, dzięki adrenalinie, której poziom w jego organizmie gwałtownie zaczął się podnosić. Tak samo jak przez każdą akcją, przed każdą bitwą, przed każdym wyjściem pod niemiecki ostrzał. Lubił to doznanie, wiedział, że tylko ono pozwala mu przetrwać w tym okrutnym świecie pełnym śmierci i bólu. Ale tym razem instynkt podpowiadał mu, że nie skończy się na kilku świstających kulach. Czuł, że musi przygotować się na coś, z czym jeszcze nie miał do czynienia.

Traktor był już niecałe sto metrów od bazy. Oślepiający blask reflektorów niemal kompletnie zaburzył mu widzenie. Mocniej zacisnął zgrabiałe dłonie na broni. I czekał. Nic więcej mu nie pozostało. Osiemdziesiąt, sześćdziesiąt, czterdzieści metrów. Maszyna nie zwalniała, pruła wprost na niego. Gdy pojazd był już niemal przed nim, usłyszał ostry jęk potężnego silnika diesla. Potem charknięcie i ratrak po chwili się zatrzymał. Od razu poznał postać, która wyskoczyła z pojazdu. Mike, ten pieprzony Mike, który pojechał zamiast niego, miał tak wyjątkowy sposób poruszania się, że poznałby go nawet z kilometra. Żołnierz niemal wypadł z kabiny i od razu zaczął przedzierać się przez głęboki śnieg. Szybko, tak szybko, jak tylko mógł.

— Co jest, Mike?! Dlaczego jesteś sam?! — krzyknął marines, próbując przezwyciężyć ogłuszający już wiatr. Postać w milczeniu się zbliżała, była już niemal kilka metrów od niego. — Mike, kurwa! Co się stało?! — powtórzył, tym razem już donośniej.

Nie zareagował i gdyby nie szarpnął go za ramię, gdy przebiegał koło niego, pewnie by go nawet nie zauważył.

— Mike, do jasnej cholery! Dlaczego jesteś sam?

— Oni wiedzieli. Oni, kurwa, wiedzieli!

Wyraźnie krzyczał, ale jego słowa były ledwo słyszalne. I tak cudem przeszły przez nabrzmiałe do granic możliwości usta Mike’a, które podobnie jak niemal cała twarz nieszczęśnika były zmrożone na kość. Nie mogło być inaczej skoro Mike nie miał na sobie grubej żołnierskiej kurtki, którą dowództwo przygotowało specjalnie na tę wyprawę.

Wziął go pod rękę i pomógł dostać się do budynku. Wiatr mocno utrudniał obu żołnierzom dobrnięcie do bazy. W końcu marines szarpnął drzwi i otworzył z wyjątkową łatwością, niemal wpychając ledwo trzymającego się już na nogach Mike’a. Szybko zaprowadził go do pomieszczenia, w którym stała kanapa, ale nie zdążył nawet go usadowić, gdy usłyszał krzyk nieprawdopodobnego bólu swojego kompana. Zmrożona niemal na kość cała górna część tułowia natychmiast zareagowała z cieplejszym powietrzem we wnętrzu. Mike runął na podłogę i zaczął wić się w konwulsjach. Jego twarz i dłonie były niemal czarne. Marines wiedział, że takich odmrożeń już nie da się wyleczyć, że tak naprawdę te tkanki były już martwe. Uczyli go tego na treningu. Pamiętał zresztą, jak kiedyś jako małe dziecko za bardzo wychłodził się podczas jazdy na sankach. Był wtedy tak podniecony… W Londynie spadło śniegu jak nigdy i w końcu miał szansę na prawdziwe zimowe szaleństwo. Dlatego mimo postępującego bólu i zmrożenia palców, nie chciał wracać. Gdy w końcu niemal kompletnie stracił czucie w dłoniach, jego ukochany brat Nathan zabrał go do domu. Matki akurat nie było i chłopcy przygotowali gorącą wodę, aby jak najszybciej rozgrzać zmrożone palce. Nigdy nie zapomni tego bólu, gdy w końcu włożył je do miski. Szok, jakiego doznało ciało, był dla siedmiolatka ogromny. Biedny Nathan, wtedy nie wiedział, że zmrożone tkanki trzeba rozgrzewać stopniowo, i nie mógł zrozumieć, że sam nie odczuwał bólu, a młodszy brat tak.

Marines wiedział, że ból, który teraz odczuwał Mike, musiał być wręcz niewyobrażalny. Wiedział też, że niestety nie jest już w stanie zrobić dla kolegi zbyt wiele. Musiał jednak dowiedzieć się, co zaszło. Podniósł jęczącego kompana i położył go na kanapie. Szybko popędził do kuchni, gdzie leżała apteczka. Sięgnął po morfinę, bo tylko tak mógł choć trochę ukoić cierpienie nieszczęśnika. Nalał też szybko chłodnej wody do szklanki i spróbował podać ją drżącemu jak osika, wyjącemu z bólu Mike’owi, wcześniej wbijając mu strzykawkę z morfiną w prawe ramię. Odczekał kilkanaście sekund…

— Co się stało? Dlaczego jesteś sam? Co z innymi?

Nie wiedział, od którego pytania zacząć, wiedział natomiast, że jeśli nie dowie się teraz, to prawda na zawsze zostanie pogrzebana razem z Mikiem. Bo jeśli nawet zaraz przyleci samolot, to nikt nie będzie mu w stanie pomóc. Z takimi odmrożeniami może pożyje jeszcze chwilę, zanim dozna kompletnego szoku termicznego, a jego organy odmówią posłuszeństwa. Miał kilka, może kilkanaście minut.

— Wszyscy nie żyją. Nawet Richard… Nie dałem rady mu pomóc — wymamrotał Mike, niemal nie otwierając ust. — Zabiły ich… — Znów jęknął, głos wydobył niemal z żołądka… — Oni… oneee…

— Mów, kto ich zabił! Co odkryliście i kto ich zabił?

— To nie byli… To nie… Nieee… Misja wyyypełnionaaa.

Po tych słowach Mike wziął głęboki, jak się okazało, ostatni oddech w życiu. Jego klatka piersiowa nieco się uniosła, mięśnie pleców zagrały po raz ostatni, wyginając żołnierza w łuk, po czym martwe ciało opadło z powrotem na kanapę. Ustało tętno, źrenice powolutku zaczęły się rozszerzać. Marines przesunął delikatnie dłonią po czarnej i spękanej twarzy kompana, zamykając jego powieki na zawsze. Chwilę tak kucał przy ciele Mike’a, które zabrało ze sobą tajemnicę niedawnych wydarzeń na tym pieprzonym pustkowiu. Odłożył szklankę z wodą na stół, usiadł i schował twarz w dłoniach.

— Co chciałeś mi przekazać, Mike? Co tam się stało? — szepnął sam do siebie i w tym samym momencie usłyszał dźwięk silników lądującego samolotu.

„Dlaczego powiedziałeś «zabiły ich»? Dlaczego powiedziałeś «one»?” — powtórzył w myślach i spojrzał na teczki ze stemplem „ściśle tajne”. Miał jeszcze kilka minut.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: