Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kolonia Marusia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kolonia Marusia - ebook

Wołyńskie krwawe lato, które odcisnęło tragiczne piętno na trzech pokoleniach kobiet

Po śmierci matki pisarka Sylwia postanawia zmierzyć się z nigdy niewypowiedzianą, rodzinną traumą. Halina jako dziecko była świadkiem rzezi wołyńskiej. Koszmarne wspomnienia wyparła z pamięci, ale przeżyty wówczas lęk zdeterminował całe jej życie. Sfrustrowana i przerażona przekazała swoje fobie córce, która teraz próbuje odtworzyć dramatyczne losy cudem ocalałej rodziny i mieszkańców nieistniejącej już Kolonii Marusi, by uwolnić siebie i zrozumieć matkę.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3758-8
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Józef Czechowicz

westchnienie

którem nieraz w księżyca pobiałach przemierzał

urocze miasteczko

włodzimierzu

pod perłowym stepem nieba

kiedy noc majowa

ogrom cerkwi płynął w drzewach

gwiazdy stały w rowach

parowozy gdzieś za stacją

oddychały długo

powiew niósł to i akacją

pachniało nad rzeczką

nad ługą

cień dzwonnicy w ogrodzie

wskazał krzak słowiczy

wołynieje coraz słodziej

pianie okolicy

o miasteczkoWarszawa, 26 maja 2016 roku

Wstydziłam się jej. Najbardziej tych wcześnie zwiędłych warg, które pociągała krwistą szminką firmy Celia, ilekroć opuszczała nasze mieszkanie w bloku z wielkiej płyty. Dzieci z mojej podstawówki szydziły z jej wyglądu i śmiały się z jej sztucznej szczęki. Mówiły, że wygląda staro, jakby była moją babcią. Skóra, kiedyś delikatna, teraz pomarszczona, przypominająca pergamin, zgaszone spojrzenie nieumalowanych oczu, wieczny papieros w kąciku ust, krótkie i ufarbowane na ciemny brąz włosy przypominające strukturą baranią sierść – wszystko to dodawało jej lat.

Bywały dni, kiedy w ogóle nie wychodziła z domu. I wtedy czekałam w napięciu na sygnał, abyśmy pojechały razem na bazar Szembeka albo do domu handlowego Latawiec. Byłam gotowa na udrękę, jaką stanowiło trwające wieczność wybieranie najlepszych warzyw, najświeższych wędlin i odpowiednich kawałków mięsa. Zniosłabym nawet to męczące czekanie, aż matka dotknie każdego wieszaka z ubraniem, po czym ze skrzywionym i wyrażającym niezadowolenie wyrazem twarzy zada zniecierpliwionej ekspedientce serię pytań. Towarzyszyłam jej w tych wyprawach, byle tylko zechciała opuścić nasze zawsze wysprzątane i przesiąknięte papierosowym dymem mieszkanie.

Nie mogłam pojąć jej marazmu, wiecznego niezadowolenia i lęku, przez który była zawsze w stanie pogotowia. Żyła tak, jakby czyhało na nią złe licho, śledziło każdy jej ruch. Wystarczyłaby chwila nieuwagi, a nieszczęście spadłoby na nią, spełniając obawy z czarnych snów.

W końcu kiedyś ten napawający lękiem moment nastąpił.

Widzę ją dokładnie, mimo iż mija właśnie dziesięć lat od tamtej chwili. Widzę, jak stoi na lśniącej posadzce szpitala dla gruźlików w Otwocku. Jest tuż przed bronchoskopią – badaniem, które potwierdzi podejrzenia lekarza, z okrutnym uśmiechem mówiącego o prawdopodobieństwie raka płuc. Ale ona już wie.

Żegnamy się. Każe mi odejść. Mam małe dzieci i powinnam unikać kontaktu z chorymi na gruźlicę, którzy snują się długim korytarzem niczym anorektyczne, przeraźliwe widma. Spojrzeniem przekazuje mi najgorszą wiadomość. To koniec. Dopadło ją to, czego zawsze bała się najbardziej. Szare oczy wyrażają grozę śmierci. Jakby wiedziała, że nie miną trzy miesiące, a jej ciało spocznie w grobie obok męża, którego pochowała zaledwie przed dziewięcioma miesiącami.

Odchodziłam tym długim korytarzem, mijając po prawej stronie rząd drzwi wiodących do sal pacjentów, po lewej otwarte okna, a za nimi szpaler olbrzymich drzew, których bujne korony śpiewały hymn na cześć dogasającej pełni lata. Dławił mnie szloch.

Opuszczałam oddział, gdy zaczepiła mnie przełożona pielęgniarek. Upewniwszy się co do mojej tożsamości, powiedziała:

– Proszę pani, przecież na pierwszy rzut oka widać, że pani matka jest lekomanką. Garściami łyka relanium, nic z niej już nie będzie… – rzuciła to z pogardą, jakby mówiła o kimś pozbawionym wszelkiej wartości.

Nazajutrz lekarz prowadzący kazał matce wypisać wszystkie zażywane przez nią na stałe leki, wraz z informacją o dawkowaniu. Broniła się, ale zmusił ją do sporządzenia listy groźbą usunięcia ze szpitala.

Na kartce ze szkolnego zeszytu wynotowała ponad szesnaście specyfików. W trakcie rozmowy ze mną kilka dni później lekarz stwierdził, że wedle jego wiedzy medycznej matka nie powinna w ogóle żyć, skoro przyjmowała dzień w dzień koktajl z tak różnorodnych lekarstw.

Nie spodziewałam się, że wszystko potoczy się tak szybko. Trzy miesiące jej choroby były najgorszym okresem w moim życiu. Momenty wywołanej lękiem furii, której matka dostawała w obliczu nadchodzącej śmierci, wydają mi się wręcz niemożliwe do opisania. A jednak chcę spróbować.

Nigdy nie była wylewna, nie umiała mówić o swoich uczuciach, przytulać ani okazywać czułości. Tylko raz poczułam, że mnie kocha. Było to w jedno z tych wczesnojesiennych przedpołudni, gdy za sprawą babiego lata wszystko staje się przesycone szczególnym rodzajem szklistego światła. Stałyśmy przed budynkiem oddziału onkologicznego szpitala przy Szaserów. Matka, zapalając kolejnego papierosa, powiedziała:

– Jak ty sobie, dziecko, poradzisz w życiu? Zostaniesz sama, z dwójką malutkich dzieci. Nie będziesz miała żadnej rodziny w Warszawie, zupełnie nikogo, kto cię pocieszy, kto naprawdę zrozumie twoje problemy, zajmie się tobą w chorobie…

Wiedziałam, że jej troska jest szczera, tak jak obawy związane z moim dalszym życiem. Fakt, iż był przy mnie ojciec moich dzieci, nie wydawał się jej zbyt znaczący. Życie nauczyło ją, że kobieta sama dźwiga wszelkie ciężary i troski związane z macierzyństwem, a mąż jest raczej wrogiem niż przyjacielem.

Kiedy zaledwie kilkanaście tygodni po tamtej rozmowie w słoneczny wrześniowy dzień załatwiałam formalności związane z aktem zgonu, pani w urzędzie stanu cywilnego na Pradze zapytała o miejsce urodzenia matki.

– Kolonia Marusia – odparłam bez zastanowienia.

– A gdzie to jest? – Urzędniczka parsknęła śmiechem.

– Na Wołyniu. W tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku była tam Polska – odparłam, pamiętając, że matka zawsze bolała nad faktem, iż w jej dowodzie osobistym wpisane było jako miejsce urodzenia ZSRR.

– A dzisiaj?

– Dzisiaj to jest terytorium Ukrainy – wtrącił się urzędnik, siedzący dotąd w ciszy przed komputerem.

I wpisali jej do aktu zgonu miejsce urodzenia: Ukraina. Okrutna przykrość, wręcz zniewaga dla kogoś, kto nienawidził Ukraińców tak bardzo jak ona.

Wiele razy myślałam o tym, żeby pojechać kiedyś na Wołyń, stanąć na tej ziemi, spojrzeć na bezkresną równinę i nieboskłon, o którym Józef Czechowicz pisał: „Perłowy step nieba”. Ale mój mąż miał rację, mówiąc, że niczego tam nie zobaczę, że tam nic nie zostało. Po kolonii Marusia i tysiącach innych polskich osad oraz wiosek nie ma właściwie śladu. Tylko porosła zielskiem i trawą ziemia kryje przejmujące trwogą tajemnice.

Czasami, nie mogąc spać – a zdarza mi się to nader często – wyobrażam sobie tę mityczną kresową krainę. Ogromna połać muśniętego chłodnym błękitem nieba. Pod nią pas płaskiej jak blat stołu równiny. Wypalone słońcem łany zbóż, smugi zieleni. Tylko to. Pozorny spokój, pełnia lata. W tej ziemi, o której mówiło się, że póki Rosjanie jej nie zmarnowali metodami gospodarki komunistycznej, wystarczało rzucić kilka nasion, aby obrodziła bogatym plonem, teraz spoczywają dziesiątki tysięcy kości.

Kiedyś jednak tam pojadę.

Muszę wiedzieć, co się czuje, stojąc na tak wielkim, niepoświęconym cmentarzysku. Na razie czytam poezje Józefa Czechowicza, piewcy sielskich kresowych pejzaży. Wiersz Lato na Wołyniu z wydanego w 1932 roku tomu Ballada z tamtej strony, który powstał w okresie, gdy młody poeta pracował jako nauczyciel we Włodzimierzu Wołyńskim, to niemal ewokacja szczęścia i sensualnego spełnienia.

Lato na Wołyniu

łąka huśtawka

sznury pogody chrzęszczą

rozwiewa się nieba kaftan

w rozkołysaniach

kołyszą się gałęzie pachnąc szczęściem

tryumfowania

od chmur dalekich do suchych skał

młot słońca połysk

moich stóp chwała

tratuje wołyń

unosimy się falisty dym

to słoneczna głowa i ja

opadamy jak zgaszony wybuch

krąży fosforyczny rym

napowietrzną rybą

z rozkoszą gwiżdżę w czerwcowy czad

skaczę kołuję tętnię

25 lat

nagiego ciała ogień

ręce ptakami na niebie

wiatrem nad trawą nogi

to pięknie

to pięknie słuchaj

gdy karminowy grzebień

południa żłobi upał

gdy lazurowym koniem na nas

przyfruwa z gorącej przestrzeni

asonans

ukochanej ziemi

hej

Poezja Czechowicza nastraja mnie nostalgicznie. Wyobrażam sobie ten pejzaż wołyński, śpiewny akcent mowy – dialekt polsko-ruski, te „chaty pachnące stepem”, jak pisał Czechowicz, te wijące się przez równiny wstążki rzek, gęste bory, usiane kwiatami łąki. Czasami wydaje mi się, że pamięć o tamtej nieistniejącej krainie zamknięta została w ramy sielskiego krajobrazu. Wołyń to lasy, pola, rzeki o malowniczych zakolach, proste chaty i drewniane dzwonnice kościółków, malwy i skowronki, prości ludzie i ich dni wypełnione ciężką pracą.

Ale przecież historia tego regionu i relacje polsko-ukraińskie miały skomplikowany i niejednoznaczny przebieg. Nam, Polakom, wszystko wydaje się proste, a tamta strona widzi zabiegi o odzyskanie niepodległości zupełnie inaczej.

Nie jestem nawet historykiem amatorem, nie czuję się kompetentna, aby przeprowadzić analizę przyczyn wydarzeń z lat 1943–44. Jednak faktem jest, iż podjęta w marcu czterdziestego trzeciego przez dowództwo Ukraińskiej Powstańczej Armii decyzja o „usunięciu Polaków”, czyli o eksterminacji mniejszości polskiej, była aktem ludobójstwa. Doprowadziła do rzezi, z której cudem uratowała się rodzina mojej matki. Niewiele brakowało, abym nie miała szans pojawić się na tym świecie.Kolonia Marusia, styczeń 1933 roku

Boże Narodzenie 1932 roku to pierwsze święta, jakie Konstancja przygotowywała we własnym domu jako samodzielna gospodyni na swoim gospodarstwie. Nie skończyła jeszcze dziewiętnastu lat, ale starała się ze wszelkich sił pokazać jako dojrzała do tej roli kobieta. Jej starsza siostra Danka nie ukrywała zazdrości o to, że Władysław – najbogatszy kawaler w okolicy – wybrał na żonę właśnie młodziutką Kostunię.

Była śliczna i świeża jak dojrzewający owoc, małomówna, drobna, pracowita – idealnie wpisywała się w marzenia Władysława o pani na jego gospodarstwie i matce jego dzieci. To swat Józef podpowiedział mu tę właśnie dziewczynę pochodzącą z zacnej rodziny Omelańskich z Michałówki, proponując z początku dwie siostry i zachwalając je obie jako świetny materiał na żonę. Wybrał tę ze złotymi warkoczami. Cóż z tego, że była o osiemnaście lat młodsza od niego. Podobało mu się to, że dziewczyna niewiele mówi i nigdy nie patrzy nikomu prosto w oczy.

Swat wszystko sprawnie przeprowadził – odpowiednio przedstawił kandydata rodzicom wybranej panny, a potem wystarczyło, że Władysław zabrał raz dziewczynę do kina do Łucka, na lody i rurki z bitą śmietaną. Sprawa już została ustalona przez swata, ojciec Konstancji próbował przeforsować kandydaturę starszej córki, ale potencjalny narzeczony nie był nią zainteresowany. Ze swymi pieniędzmi i pozycją mógł stawiać nieograniczone warunki i brać najlepszy towar.

Ślub odbył się jesienią, panna młoda miała przepiękną suknię z białego atłasu, szytą w pracowni przy reprezentacyjnej ulicy Jagiellońskiej w Łucku. Wesele urządzono z wielką pompą, aby cała okolica wiedziała o tych niezwykłych zaślubinach.

Tuż przed Bożym Narodzeniem Konstancja już spodziewała się dziecka. Kobiety z wioski zajmowały się nie tylko swoimi zwyczajowymi czynnościami w tym okresie: darciem pierza, przygotowywaniem smakowitych potraw na nadchodzące po Święcie Trzech Króli zapusty i peklowaniem mięsa świeżo bitych wieprzy. Szykowano też wyprawkę dla pierworodnego Błońskich, wierząc, iż będzie to chłopiec.

Niezwykłe były te pierwsze święta młodej mężatki, która spodziewała się pierwszego dziecka. Konstancja cieszyła się okazywaną jej przez wszystkich troską, a jednocześnie z dumą gospodarzyła we własnym domu. Zazdroszczono jej bogatego męża, pięknego domu, ciąży i urody, którą błogosławiony stan tylko podkreślał. Władysław pękał z dumy.

W rogu największego pomieszczenia w świeżo wykończonym domu ustawili ściętą w pobliskim lesie jodłę. Ledwie rok temu wraz z rodzeństwem szykowała własnoręcznie ozdoby na choinkę w rodzinnym domu – piekła kruche ciasteczka o wymyślnych kształtach i ze słomek oraz kolorowych bibułek przygotowywała stroiki doczepiane do tekturowych główek aniołków – a teraz robiła to wszystko, ozdabiając własny dom, chcąc ucieszyć oko męża i wzbudzić podziw gości odwiedzających jej nowe, pachnące świeżością gospodarstwo.

Mimo mdłości, które utrudniały pracę w kuchni, Konstancja przyrządziła na świąteczny stół wszystko to, co każda szanująca się polska gospodyni na Wołyniu: upiekła bułkę z bielutkiej pszennej mąki, kołacze, kulebiak z farszem z kapusty, pulchne pampuszki, przygotowała na wigilię postną kapustę z grzybami, kluski z makiem, śledzie w oleju, kompot z suszu i kisiel z żurawiną.

W Wigilię czekały już w spiżarce na pierwszy dzień świąt pieczone mięsiwa, tłuste rolady i peklowane szynki, na których widok ślinka ciekła wszystkim po wielu dniach ścisłego postu. Poza tym – tak jak uczyła ją matka – Konstancja upiekła ciasta ucierane z czterdziestu jaj, makowiec i kruche maślane ciasteczka. Starała się, jak mogła, aby nikt z rodziny, kto odwiedzi jej domostwo, nie mógł powiedzieć, że jest zbyt młoda i nie nadaje się na gospodynię.

Wszystko udało się znakomicie. Pan domu zmówił modlitwę przed wieczerzą i wypowiedział ważne słowa: „Daj Boże za rok doczekać”. Goszczący w domu Błońskich na wigilii matka i ojciec oraz niezamężna siostra Konstancji, a nawet Władysław pochwalili przygotowane potrawy. Do późna – jak nakazywała tradycja – śpiewali kolędy i pastorałki z kantyczek, a potem nawet rosyjskie pieśni intonowane przez Władysława. Ten, jak każdy mężczyzna, z trudem znosił post i czekał z utęsknieniem na powrót z pasterki, aby wreszcie spożyć trochę mięsa, którego tak wiele w formie pieczeni i wędzonek czekało w spiżarce. Po całym domu niósł się zapach pieczystego, a na myśl o kawałku szynki boleśnie dawał o sobie znać pusty żołądek. Jednak nikt nie śmiał złamać zasad postu.

Na pasterkę jechano saniami do oddalonej o kilka kilometrów wsi Skurcze. W wypełnionym po brzegi, rozświetlonym i udekorowanym odświętnie starym kościele Konstancja wraz ze wszystkimi śpiewała kolędy i nie mogła powstrzymać się od śmiechu, gdy zmęczone wielodniowymi przygotowaniami do świąt kobiety przysypiały w trakcie tego zbiorowego śpiewania. Chwilami traciły kontrolę nad głosem i przy Bóg się rodzi, moc truchleje albo Wśród nocnej ciszy skrzeczały jak zarzynane kury, dopóki ktoś siedzący obok nie napomniał ich, aby zwalczyły senność i wytrzymały do końca uroczystości.

Początkowo Konstancja bardzo się cieszyła wszystkim, co dał jej los. Cóż z tego, że miała starszego o osiemnaście lat męża, który fizycznie wzbudzał w niej wstręt? Wystarczyło jednak popatrzeć na miny odwiedzających ich nowy dom znajomych i sąsiadów w okresie między Bożym Narodzeniem a Świętem Trzech Króli, aby zobaczyć, jak bardzo zazdroszczą jej wszystkiego, co zdobyła dzięki małżeństwu z Władysławem.

Była panią, nie jakąś tam wieśniaczką, która wychodzi w pole żąć zboże albo przędzie len. To ona wydawała polecenia parobkom, zarządzała wielkim gospodarstwem, a wkrótce, jako matka pierworodnego syna, miała mieć jeszcze większą władzę i znaczenie.

Sprawiła sobie u krawca w Łucku kilka nowych sukienek, takich, jakie nosiły eleganckie panie w mieście, z tkanin w drobne kwiatki, z okrągłymi białymi kołnierzykami, a także dwa kostiumy w delikatne prążki i mały kapelusik, który należało nosić na bakier. Wyglądała w tych nowych strojach jak żona adwokata albo właściciela fabryki. Chciała też obciąć swoje jasne, sięgające pasa włosy, ale na to Władysław stanowczo się nie zgodził.

Czesała je więc teraz w gładki kok, nie ulegając jego prośbom, aby zaplotła warkocze.

– Co, ja wiejska dziewczyna jestem, żebym latała po obejściu z warkoczami do pasa i komenderowała parobkami? – obruszała się.

– Nu, ale z ciebie gospodyni! – komentowały z podziwem w głosie jej koleżanki, gdy jak kiedyś spotykały się w kościele.

Konstancja zaś z poczuciem wyższości kwitowała to uśmiechem, hardo patrząc w oczy jednemu ze swoich odrzuconych absztyfikantów – Jurkowi, synowi kowala z Jędrzejówki, który spoglądał na nią z chmurną miną.

Kiedy rozpoczęły się zapusty, po Konstancji ciągle nie było widać, że jest brzemienna. Prosiła Władysława, aby nie dzielił się dobrą nowiną, dopóki brzuch nie będzie widoczny. Dzięki temu mogła wciąż tańczyć na zabawach i weselach, które w tym okresie umilały Wołyniakom mroźne zimowe dni.

Władysław początkowo tolerował wesołe usposobienie młodej żony, chociaż sam nie znosił tańców. Razem z innymi starszymi mężczyznami wolał wznosić toasty i pić wódkę. Jednak gdy któryś z kompanów przygadał mu, że jego Kostunia tak wyrywna jest do zabawy, iż niedługo obtańcuje każdego chłopa, który nie jest na tyle spity, aby leżeć pod stołem, Władysław wszedł do udekorowanej sali i siłą wyrwał żonę z objęć ogorzałego Tadka, syna swata, który doprowadził do małżeństwa Błońskich.

Przywołał Konstancję do porządku, polecił, aby poszła do studni i przemyła czerwoną od wysiłku, spoconą twarz.

– Nu, przecie ty brzemienna jesteś! – upomniał ją z niezadowoleniem.

Wkrótce żona dołączyła do niego przy długim biesiadnym stole. Siedziała obok męża wyraźnie znudzona, nie mając ochoty słuchać, jak podpici mężczyźni zaczynają rozprawiać o polityce. Matka jej mówiła, aby w okresie ciąży wystrzegać się gorzałki i ostrych przypraw, a mimo to wypiła ukradkiem kieliszek wódki, bo Władysław już stracił w tej kwestii rachubę, a potem kolejny, z wielką zazdrością zerkając ku pomieszczeniu, w którym kłębowisko ciał poruszało się do skocznej melodii wygrywanej na skrzypcach.

Kiedy po kolejnym toaście za zdrowie młodej pary Władek – podobnie jak inni chłopi – był już mocno podpity i głośno rozprawiał o tym, jak to w Ameryce inaczej ludzie podchodzą do pracy niż u nas, Konstancja wymknęła się po cichutku do sali zabaw. Nic nie mogła poradzić, nogi same ją poniosły ku roztańczonym ludziom. Ani się obejrzała, a już jej dawny absztyfikant porwał ją do oberka. W zapamiętaniu wirowała i śmiała się w głos z komplementów, jakie Jurek jej prawił. Ponoć nocami nie może spać, tylko ciągle o niej myśli, żałując, że nie pracował ciężej, bo może wtedy za niego by poszła, a nie za tego starego, co się w Ameryce dorobił, razem z Negrami najgorsze roboty wykonywał i teraz rżnie wielkiego pana.

A ona tylko zanosiła się śmiechem i podskakiwała w rytm muzyki. Nagle poczuła, że jakaś ręka brutalnie wyrywa ją z uścisku syna kowala, ciągnie za stanik sukienki, popycha brutalnie, aż upięte w kok włosy rozsypują się na plecach. Matka wyciągnęła ją z tłumu tańczących i wywlekła do bocznej izby, gdzie stały wiadra z kompotem i kwasem chlebowym dla tych, którzy chcieliby ugasić pragnienie.

– Ja ci pokażę!

Konstancja poczuła na policzku mocne uderzenie dłoni. Ostra krawędź pierścionka zostawiła jej krwawiącą rankę pod okiem.

– Wstyd przed całą okolicą robisz, ty dziewucho zepsuta! Takiego męża dostałaś, gospodynią jesteś i nie umiesz być wdzięczna! Dobrze, że nikt nie wie, że przy nadziei jesteś! Byłaby hańba na cały powiat! – syczała jej do ucha wściekła matka.

– Przecie tylko tańczyłam, nie wolno? Nic złego nie robiłam… – próbowała się tłumaczyć niepewnym głosem Konstancja.

– Ostatni raz! Ostatni raz widziałam cię przyciśniętą w tańcu do obcego chłopa! A teraz idź do męża, módl się, żeby cię nie zlał za ten wstyd, co mu dzisiaj zrobiłaś! Może jutro będzie na tyle skacowany, że nie zapamięta… Mój Boże! Co za cholera w ciebie wstąpiła! Więcej masz w życiu szczęścia jak rozumu, głupia dziewucho! – Matka spojrzała na córkę z widoczną odrazą i popchnęła Konstancję do głównej izby domu weselnego.

Dochodziła dwunasta. Zbierano się, aby zacząć słodką kolację. Młoda para jeszcze w ślubnych strojach czekała za stołem ze słodkim winem i kawałkami tortu na talerzykach, którymi należało obdarować wywoływanych z nazwiska gości.

Kiedy wybrzmiała familia „Błoński Władysław i żona jego Konstancja”, oboje podeszli i złożyli życzenia pomyślności państwu młodym. On wziął kieliszki z winem, ona talerzyki z białym tortem.

Na widok tłustego kremu ledwie zdążyła odejść dwa kroki od stołu i zwymiotowała na podłogę.

– Oj, za dużo gorzałki! – zaśmiał się ktoś z weselników.

– Stul pysk! Ona spodziewa się mojego dziecka! – zawołał Władysław i otulił plecy żony swoją marynarką, po czym wyprowadził Konstancję na dwór.Olsztyn, 10 sierpnia 1955 roku

W dalekiej stolicy działo się teraz wiele ważnych spraw. Powstał sojusz, o którym pisały wszystkie gazety, nazwany Układem Warszawskim, ukończono budowę Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina i wielki Stadion Dziesięciolecia po praskiej stronie Wisły. O tym wszystkim głos pełen entuzjazmu i wiary w przyszłość opowiadał w kronice filmowej, którą Halina i poznany na tańcach kolega Mietek oglądali w olsztyńskim kinie Przyjaźń w czerwcowe popołudnie.

Polski film pod tytułem Godziny nadziei, wybrany przez przyjaciółkę Haliny Lidkę, okazał się dramatem wojennym. Towarzyszący dziewczętom młodzi mężczyźni, obaj w stopniu kaprala Ludowego Wojska Polskiego, wydawali się naprawdę zainteresowani oglądanymi na ekranie scenami rzezi jeńców wyzwolonych z obozu koncentracyjnego.

Halina bardzo przeżywa film. Ilekroć twarze aktorów wykrzywia spazm cierpienia, ona przymyka powieki.

Randka jak dotąd nie toczyła się po jej myśli. Mietek i jego kolega nie przyszli w mundurach, a bez zielonych uniformów wydawali się tylko tymi, kim w istocie byli – biednymi chłopakami z prowincji, którzy poszli do wojska, licząc na lepsze życie. Okropne sceny na ekranie (dobrze, że czarno-białe – dzięki temu lejąca się krew nie wydawała się tak przerażająca) sprawiły, że Halina czekała niecierpliwie na koniec seansu. Obrazy wojenne budziły w niej myśli, od których z całych sił starała się uciec.

W pewnej chwili otwiera oczy i czuje przeszywający ją dreszcz. W ułamku sekundy ogarnia ją trwoga – wprost z kinowego ekranu zwraca się ku niej czarno-biała twarz tamtej dziewczynki z Krasnego Sadu.

Spotkały się tylko raz. Ledwie spojrzały na siebie w trakcie któregoś z masowych pogrzebów we wsi Skurcze czy może nawet w Czarukowie, które latem czterdziestego trzeciego odbywały się na Wołyniu co kilka dni. Wśród płaczących, modlących się na głos, przerażonych ludzi uwagę Haliny zwróciła śliczna buzia nieznanej dziewczynki w tym samym wieku. W oczach tamtej widniał paraliżujący strach.

Zaledwie kilka tygodni później dziewczynka zginęła wraz z dwustoma innymi mieszkańcami swojej wioski.

Lata mijały, a Halina nie była w stanie uciec od wspomnienia tamtego przerażającego spojrzenia. Widziała to pełne napięcia oblicze w przeróżnych momentach i okolicznościach. Wspomnienie po prostu pojawiało się znienacka, przypominając Halinie o tym, że to, czego boi się najbardziej, kiedyś może się jej naprawdę przytrafić.

Teraz w kinie oddycha ciężko, rozchylając usta jak wyrzucona na brzeg ryba. Kwaśna woń potu stłoczonej w dusznej sali widowni przyprawia ją o mdłości. Nagłe zawroty głowy sprawiają, że ogarnia ją panika i strach, że zaraz tu, w tej dusznej sali, straci przytomność. Serce wali jak młot. Coraz bardziej brakuje powietrza. Nie może wytrzymać, już podnosi się z twardego, drewnianego fotela, aby opuścić kino, gdy w kulminacyjnym momencie czołgi Armii Czerwonej ratują nieszczęsnych ludzi. Wreszcie film się kończy i na ekranie przy akompaniamencie podniosłej pieśni pojawiają się ciągi napisów.

– Co ci jest, Halina? Jesteś blada jak ściana – pyta koleżanka.

Mietek bez słowa zapala papierosa. Zawsze sprawia wrażenie, jakby było mu wszystko jedno. Nawet nie zapytał, czy ona też ma ochotę zapalić. Niedawno zaczęła regularnie palić i dzięki temu czuje się bardziej dojrzała. Właśnie skończyła osiemnaście lat.

– Nic, nic, mam anemię i w dusznych pomieszczeniach robi mi się słabo… – wyjaśnia.

Po wyjściu z kina żegna się chłodno i wraca sama pieszo trzy kilometry do domu. Mietek proponował, że ją odprowadzi, ale robił to wyraźnie bez entuzjazmu, więc Halina dumnie odmówiła.

Kiedy dochodzi do wzniesienia, na którym znajduje się kolonia kilkunastu stłoczonych jeden obok drugiego domków, do jej uszu docierają odgłosy kłótni. Od razu wie, że to ONI – rodzice. Nieustające spory o wszystko, wyzwiska, dogryzania, złośliwości i krzyki były ich chlebem powszednim. Nie znali innej formy komunikacji, chyba że któreś poważnie zaniemogło, wówczas to zdrowe z przejęciem i nadgorliwością pielęgnowało chorego, zamęczając go tłustymi rosołami z gęsi i nadmiarem lekarstw.

Przed ich otynkowanym na szaro domem o spadzistym dachu stoi konny wóz jej starego ojca, służący do przewożenia towarów, które Błoński sprzedawał na okolicznych bazarach: emaliowanych garnków, staroci, które przetrwały wojnę, ścierek i niedrogich sprzętów domowych. Halina orientuje się, że tata musiał właśnie wrócić do domu i żeby zrobić matce na złość, zatrzymał wóz przy otwartym oknie kuchennym, po czym cmokając, wołał na konia: „Stój, Kostusia, prrrr… Stój, szkapo!”. Wiedział doskonale, że nazywając konia zdrobnieniem imienia swojej żony Konstancji, popsuje jej humor i doprowadzi do kolejnej awantury.

– Ty stary łachudro! Niech cię dorwę, ty dziadu! – darła się matka. Z czeluści okna na ulicę dochodziły odgłosy trzaskania garnkami i pełen złości głos kobiety: – Mówiłam ci, że jeszcze raz będziesz wołał na szkapę jak na mnie, nie odezwę się do ciebie do Nowego Roku!

– Nu, toż mnie przecie o to właśnie chodzi, kobieto! – zawołał ojciec ze śpiewnym, wschodnim akcentem i zaśmiał się złośliwie, po czym zszedł z wozu, by otworzyć bramę wiodącą na podwórko przed domem.

Halina wzdycha ciężko i popycha boczną furtkę, prowadzącą na porośniętą malwami i piwoniami ścieżkę do drzwi wejściowych. Wchodzi do ciemnej sieni. Skrzypi drewniana podłoga, a w jej nozdrza uderza dobrze znany zapach przysmażonych skwarek słoniny. Znowu będą jedli na kolację ziemniaki z okrasą.

Matka krząta się w niewielkiej kuchni. Drobna, przygarbiona, krótkie i rzadkie siwe włosy sprawiają, że wygląda na staruszkę. Jest niższa od Haliny, której wzrost nie przekroczył metra sześćdziesięciu. Burą spódnicę do kolan i bluzkę częściowo zakrywa przepocony kraciasty fartuch. Matka jest jak zawsze w ruchu, zawsze ma ręce pełne roboty. Zaciśnięte wąskie wargi, wzrok czujny, zaniepokojony.

Czy kiedyś, kiedy była młoda, jeszcze przed wojną, czy wtedy się uśmiechała? Halina wiele razy chciała zadać jej to pytanie, ale matka była tak oschła, tak skoncentrowana na wykonywanej w danej chwili czynności – wszystko jedno, czy było to oskubywanie gęsi z pierza, czy wyrabianie ciasta na pierogi – że nigdy tego nie zrobiła.

Nie chodziło jej przecież tylko o grymas ust, ale o radość. O taką radość, jaką ona, Halina, czuła chyba tylko w tańcu. Muzyka porywała ją i sprawiała, że w ciało wstępowała jakaś niezrozumiała energia, a ona tylko poruszała się w rytm i zapominała o własnym istnieniu.

– A ty gdzie byłaś? Kolacja wystygnie…

Konstancja staje przy zlewie i zaczyna szorować garnki. Rzuca w kierunku córki trwające nie dłużej niż dwie sekundy spojrzenie. Mierzy ją wzrokiem od stóp do głów – patrzy na uszytą własnoręcznie przez Halinę białą sukienkę w czerwone kwiatki o rozkloszowanym dole i dopasowanej górze, klipsy ze sztucznymi perełkami w uszach, zaczerwienione wargi świadczące o tym, iż jeszcze niedawno pokrywała je szminka.

– Żebyś tylko nie wpędziła się w kłopoty z tym kapralem… – wzdycha.

Halina odwraca się i bez słowa wynosi z kuchni koszyk ze świeżo upieczonym, pokrojonym już chlebem.

Błońscy zasiadają do wieczornej strawy przy stole ustawionym na środku największego pomieszczenia domu. Konstancja krząta się, nosząc miski z ziemniakami i smażonymi kawałkami wieprzowiny.

– Dobry wieczór – mówi z nieskrywaną niechęcią dwudziestodwuletni Cyryl, siadając przy stole obok Haliny.

Ubrany w najmodniejszą koszulę non-iron, z umytymi i zaczesanymi do tyłu włosami prezentuje się zupełnie inaczej niż na co dzień. Od jakiegoś czasu pracuje w warsztacie samochodowym i umawia się z dziewczyną z ich dzielnicy, Weroniką. Zapewne wrócił właśnie ze spotkania z nią.

Nie licząc wypowiadanych z rezerwą, jak do obcych, zwrotów grzecznościowych, od trzech tygodni ostentacyjnie nie odzywa się do nikogo, chcąc pokazać rodzicom, zwłaszcza ojcu, swoją złość, która przepełnia go po tym, jak Władysław stłukł syna na kwaśne jabłko za udział w turnieju bokserskim. Co więcej, ojciec poszedł do trenera z klubu sportowego, zrobił mu karczemną awanturę i oświadczył, że jego syn nie będzie sobie obijał mordy. Za nic w świecie nie chciał się zgodzić, aby Cyryl został bokserem. I syn w końcu ustąpił.

Stać go było tylko na tyle, aby okazać niezadowolenie w momentach, gdy siedział z ojcem przy stole.

Nagle skrzypią drzwi i do pokoju wchodzi mieszkający w przybudówce ich domu młodszy brat Władysława, stryj Wacek. Jego zgaszone spojrzenie wędruje gdzieś po podłodze. Sprawia przygnębiające wrażenie – łysiejący mężczyzna o przygarbionej sylwetce, ubrany w obszarpaną koszulę. Spodnie noszone kiedyś przez Władka przytrzymuje pasek, inaczej zsunęłyby się z wychudzonego ciała. Nikt nie powiedziałby, że ten człowiek ma zaledwie trzydzieści pięć lat. Wygląda jak obłąkany starzec.

Prawie nigdy się nie odzywa. Przestał mówić, jeszcze zanim Błońscy opuścili Wołyń w 1945 roku. Wacek żył we własnym świecie i uważany był za nieszkodliwego idiotę. Pokazywał się tylko w porze posiłków, a całe dnie spędzał w swojej malutkiej izbie, do której nikt inny nie miał dostępu.

Władysław tego wieczoru również jest milczący. Skręcił papierosa i pali go z namaszczeniem. Halina obserwuje ojca przez chwilę i nagle, nie mówiąc słowa, sięga dłonią po leżące na stole skręty. Drżącą ręką bierze zapałki i jak gdyby nigdy nic przypala sobie papierosa. Zaciąga się chciwie i nagle czuje na policzku siarczyste uderzenie ojcowskiej ręki. Aż zachwiała się na krześle.

– Za co to? Przecież mam już osiemnaście lat! Pracuję, zarabiam, jestem dorosła! Mogę palić. Wszyscy w biurze palą… – mówi płaczliwie.

– Odczep się od niej, Władek – staje w jej obronie matka. – Zaraz kawaler będzie się jej oświadczał, a ona z obitą mordą…

– Jaki kawaler? Ten kapral? – Władysław aż podskoczył. – Co ty o nim wiesz? Jaka jego familia?

– Znojek – mówi Halina zrezygnowanym głosem. „Zaraz się zacznie – myśli. – Dla ojca najważniejsza jest «familia», nic innego się nie liczy”.

– Znojek? Taka jego familia? Co za jakieś dziwaczne nazwisko? Oni skąd?

– Z Chęcin. Tata wie, gdzie są Kielce? To zaraz pod Kielcami jest. Ojciec Mietka był stolarzem, w partyzantce siedział i krył się w lasach. Teraz chory jest, nie może pracować – opowiada Halina.

– Nu, mnie nie podoba się ta familia. Goły jest ten twój kawaler, a? – podsumowuje Władysław i zabiera się do jedzenia.

– Jest żołnierzem Ludowego Wojska Polskiego, to nie byle co. Wojsko da mu mieszkanie! Jeśli się pobierzemy, będziemy mieli własną kawalerkę w nowym budownictwie – mówi Halina z dumą.

Mietek jeszcze co prawda nie zaproponował jej małżeństwa, ale ona dobrze wie, że jeśli tylko porozmawiają poważnie, nie będzie miał nic przeciwko temu, żeby się pobrali. Sam wspominał, że teraz dają mieszkania w wojsku tym, którzy się żenią. Chociaż na razie ślub kościelny nie wchodził w grę, a ona chciała mieć piękną białą suknię. Ale wojskowy nie mógł ujawniać, że jest wierzący. Gdyby ktoś na niego doniósł, mógłby mieć kłopoty. Do tego, żeby złożyć wniosek o własną kawalerkę, potrzebny był tylko akt z urzędu.

Rzeczywiście ta informacja zrobiła duże wrażenie na siedzących przy stole. Własne mieszkanie – to przecież było marzenie większości ludzi.

– Nu, a ty co taki skrzywiony, dziewczyna buziaka nie dała, hę? – śmieje się Władysław, kierując uwagę na syna.

– Janek! Kolacja!!! – woła Konstancja nieprzyjemnym, zniecierpliwionym tonem, spoglądając w kierunku poddasza.

Po kilku minutach po skrzypiących schodach schodzi na dół najmłodszy Błoński, urodzony już po wojnie chłopak o figlarnych malutkich oczach i płowej czuprynie. Jak wszyscy w tej rodzinie jest szczupły, wysoki (jak na dziewięciolatka) i nie ma głowy do nauki. Z powodu wagarów ojciec zabronił mu opuszczać poddasze aż do najbliższego poniedziałku. Chłopak może tylko schodzić na dół na posiłki, bo chory kręgosłup Konstancji nie pozwala jej wdrapywać się po schodach.

Halina patrzy na Janka z mieszaniną niechęci i czułości. „Co ja się miałam przez tego chłopaka” – myśli, zanurzając łyżkę w masie tłustych ziemniaków. Bierze do ust łyk maślanki. Policzek ciągle ją piecze.

Od kiedy urodził się jej brat, to ona była jego główną opiekunką. Matka wręcz unikała najmłodszego dziecka. Zawsze zajęta pracą, karmiła inwentarz, siała, zajmowała się żniwami, nie miała czasu dla chłopca. To Halina musiała pilnować, karmić i zabawiać braciszka, który był jej kulą u nogi, ciężarem nie do zniesienia – przez niego nie mogła się bawić z innymi dziećmi, zajmować się sobą. Zawsze tylko Janek, tylko on był ważny.

Ileż to razy modliła się w myślach, żeby Bóg zabrał Janka, jak zabrał w czterdziestym piątym jej braciszka Tadzia, który zmarł na dyfteryt w bydlęcym wagonie, w trakcie podróży z Wołynia na Zamojszczyznę.

– Czemu ty się nie przeżegnał przed jedzeniem, a? Podziękuj choć Matce Boskiej! – Władysław mierzy Cyryla srogim wzrokiem.

Ten wzrusza ramionami, nie przerywając jedzenia.

– A za co mam dziękować?

– Żyjesz i masz co do giemby włożyć! – krzyczy Władysław z kresowym zaciąganiem, trzęsąc się z oburzenia.

„O! Zaczyna się” – myśli Halina. Już wie, że musi zrobić wszystko, aby jak najszybciej uwolnić się od rodziny i zniknąć z tego domu.

– Ty patałachu! Pochyl choć głowę przed Matką Boską, przeproś za to, coś powiedział! Toż to cud boski, że żyjem! Ilu na Wołyniu zamordowanych, zakatowanych gorzej jak psy! Całą rodzinę wymordowano. Ty nie widział? Nie był tam? Przecie pamiętasz. I ty nie masz za co dziękować? Za życie dziękuj, każdego dnia! Za to, że masz strawę w brzuchu, dziękuj! Już żeś zapomniał, jak nam dom spalili, cały nasz dorobek, a my skrywali się w Łucku u ciotki? Już zapomniał, jak jeden posiłek dziennie tylko jadł? Matka całe dnie po mieście krążyła, żeby chleba zdobyć, ziemniaków dla nas. A sama nie dojadała, chociaż dziecko w brzuchu nosiła! Już nie pamiętasz?

– Daj spokój, Władek, znowu serce cię rozboli – wzdycha Konstancja, krzątając się wokół stołu. Zbiera puste talerze i zanosi je do zlewu. Sama jak zwykle niemal nic nie zjadła.

– Mój ty Boże! Tam teraz pora żniw… Pamiętasz, Kostunia, tamto zboże?! – Władysław przestaje jeść, zapatrzony w wiszący na ścianie nad wersalką tekturowy wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej pod szkłem, cały pozieleniały, o wystrzępionych krawędziach i z urwanym dolnym prawym rogiem.

„Wołyń, Wołyń… Znowu się zaczęło. Nie wytrzymam tego, nie zniosę tego babrania się w przeszłości. Muszę się wyprowadzić” – myśli Halina. Nie było dnia, aby ojciec czy matka nie wspominali Wołynia, swego gospodarstwa w kolonii Marusia, boskiej interwencji, która – jak wierzyli – pozwoliła im uratować się z rzezi.

Tylko ta jedyna rzecz, ten właśnie obraz ocalał z pożogi po tym, jak Ukraińcy puścili z dymem całą osadę. Błońscy po wielu perypetiach zdołali uciec, chociaż większości członków ich rodziny to się nie udało. Ta Matka Boska nad nimi czuwała. Nie było innego wytłumaczenia. To musiał być cud i znak.

– Kończcie jeść. Ja jeszcze placek upiekła, z rabarbarem – przerywa ciszę Konstancja.

– Placek… Dzisiaj to żaden placek, na margarynie i kilku jajkach. Przed wojną u nas na Wołyniu to były placki, nie, Kostunia? Tego smaku nigdzie żem nie spotkał… – wzdycha Władysław.

– Ze czterdziestu jaj ciasto się ucierało, a na święta to i z pięćdziesięciu… – podchwytuje Konstancja. Na jej smutnej bladej twarzy pojawia się cień uśmiechu.

– A wiesz, że ja dzisiaj Negrów spotkał? – pyta Władysław.

– Negry tu, w Olsztynie? Jak to być może?

– No idę w stronę poczty list do Związku Kresowiaków nadać, patrzę i widzę na ulicy czarną kobietę i ciemnego jak nasz mahoniowy kredens chłopaka. Widać było od razu, że nie wiedzą, jak drogę znaleźć, nic po polsku nie rozumieją. A więc ja podszedł i po angielsku do nich zagadał. „How do you do” i tak dalej. Oczy im się zrobiły o, takie wielkie! Ja im powiedział, żem był w Ameryce i pracowałem z takimi jak oni, no i że chętnie im pomogę. Tu w Olsztynie ludzie patrzyli na nich jak na odmieńców jakichś, jedna matka dziecku ich palcem pokazywała. Ja im wszystko wytłumaczył, jak dojechać, co tu gdzie załatwić. Na studia rolnicze tu przyjechali z Afryki. Na herbatę ja ich na jutro zaprosił…

– Co? Będziesz mi tu Negrów do domu sprowadzał! Za jakie grzechy! – Konstancja nie ukrywa oburzenia i kłótnia z Władkiem zaczyna się od nowa.

Zmywając naczynia po kolacji, Halina myśli o Mietku, o tym, że nazajutrz się z nim spotka i poruszy temat małżeństwa. Nie ma na co czekać. Przystojny jest, wysoki, ma piękne falujące włosy. Karierę w wojsku ma szansę zrobić. Wspominał, że może kiedyś będzie nawet oficerem. Ambitny! Może Halina zostanie panią pułkownikową! To by dopiero było coś. Trochę jest małomówny, zamknięty w sobie, ale nie to jest przecież ważne, nie musi być wesołkiem. Ciekawe, jak długo będą musieli czekać na przydział mieszkania?

Matka jakby czyta w jej myślach, bo wychodząc ze spiżarki, mówi:

– Weź tego kaprala, Halina, co tam, że wojskowy, że do kościoła z nim nie pójdziesz. Ważne, że młody jest i jeszcze życia przy nim użyjesz. Nie jak ja… Kiedy wychodziłam za Władka, ja miałam osiemnaście, a on czterdzieści pięć lat. Wielkim panem był i mógł mieć każdą dziewczynę. Ale znał mojego ojca, bo jego ojciec jak i mój byli leśniczymi. Przy wódce dogadali się, że właśnie mnie weźmie Władysław za żonę. I stało się. Mieliśmy najbogatsze gospodarstwo w okolicy, pierwszy murowany dom, kryty dachówką, nie gontem. Wielki sad, inwentarz, konie mieliśmy…

Halina kiwa tylko głową. Zna te opowieści na pamięć, słyszała je tysiące razy.

– Ale co z tego, jak Władek już za stary dla mnie był. Ja byłam młoda, ładna, chciałam się bawić. Nogi same się do tańca rwały, a ten nigdzie nie chciał wychodzić, żadne potańcówki go nie interesowały. Tylko gorzałka, machorka i drzewka w sadzie, to go najbardziej zajmowało. Podobał mi się jeden chłopak, młody, wysoki taki. Ale było już za późno. Płakałam, że nie mam szczęścia w życiu. A potem przyszła wojna i dopiero się zaczęło…

Matka była tego wieczoru wyjątkowo – jak na nią – skłonna do rozmowy. Halina postanawia więc skorzystać z okazji i wyrywa się z pytaniem, na które od lat nie otrzymywała odpowiedzi:

– Mamo, powiesz mi wreszcie, dlaczego stryj Wacek zwariował?

Ale Konstancja tylko wydaje niewyraźny pomruk, coś szepcze pod nosem i znika w spiżarce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: