Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kołyska Judasza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 stycznia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kołyska Judasza - ebook

„Zajrzyj pod fotel, Jessiko…”

Psychopata przy użyciu bomb chowanych we wnętrzu samochodu zmusza młode kobiety do jazdy na pustkowia. Tam torturuje je i zabija, stosując średniowieczne narzędzie tortur: kołyskę Judasza.

Książkę wyróżniają opisywane przez autora innowacyjne techniki śledcze, takie jak: eksperymentalna jednostka Cyber Crime Unit, która wykorzystuje specjalne oprogramowanie do poszukiwania zaginionych osób w sieci, eskadra wyszkolonych kondorów do poszukiwania zwłok oraz wprowadzenie pojęcia „triple-identity” (potrójnej tożsamości) do profilu sprawcy.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-267-8
Rozmiar pliku: 740 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Czer­wiec 2004

Big Be­ach, wy­spa Maui, Ha­wa­je

Jes­si­ca, bez­tro­sko roześmia­na, z plu­skiem roz­bi­jała sto­pa­mi płyt­kie fale roz­le­wające się po plaży. Wokół niej do­ka­zy­wał obcy czar­no-biały pies. Cie­szyła się z tej przy­pad­ko­wej zna­jo­mości z sym­pa­tycz­nym fu­trza­nym kłębkiem. Ze śmie­chem spry­skała mu mordkę kil­ko­ma kro­pla­mi wody, co zwie­rzak skwi­to­wał krótkim szczek­nięciem i popędził z po­wro­tem do pana po miękkiej plaży, rozświe­tlo­nej wie­czor­nym słońcem.

Po­zwo­liła fa­lom spłukać pia­sek ze stóp i wróciła bie­giem do ręczni­ka; zro­biło się późno. Była za kwa­drans siódma, o wpół do ósmej miała zjeść ko­lację z Ad­ria­nem. Pew­nie zno­wu wy­cza­ru­je coś wspa­niałego; był ku­cha­rzem nie tyl­ko z za­wo­du, ale i pa­sji. Nic dziw­ne­go, że sta­wał przy kuch­ni na­wet w niektóre wie­czo­ry ich mio­do­we­go mie­siąca. Jes­si­ca ko­rzy­stała wte­dy z oka­zji, żeby popływać albo po­cho­dzić po górach, ale na ko­lację punk­tu­al­nie wra­cała do kwa­te­ry.

Czy to nie piękne, że po sześciu la­tach nadal wy­cze­ki­wała spo­tka­nia z nim z radością, pomyślała z uśmie­chem. Wiatr mu­skał drob­ne włoski na jej cie­le, aż zadrżała z zim­na. Owinęła ręcznik wokół bio­der i wzięła klap­ki.

Raz jesz­cze obej­rzała się za sie­bie na mo­rze, na ta­jem­niczą wyspę, która wzno­siła się u wy­brzeża jak po­nadwy­mia­ro­wy ciem­ny głaz. Cie­ka­we, czy miesz­kają tam lu­dzie? – po raz set­ny zadała so­bie to py­ta­nie po dro­dze do sa­mo­cho­du wziętego z wypożyczal­ni. Mo­kry, lep­ki pia­sek łasko­tał przy­jem­nie między pal­ca­mi stóp.

Po nie­całych dwóch mi­nu­tach była przy sa­mo­cho­dzie. Włożyła let­nią su­kienkę na bi­ki­ni. Wnętrze je­epa było na­grza­ne; ze środ­ka buchnęła fala dusz­ne­go, gorącego po­wie­trza. Po­otwie­rała okna, po­tem uru­cho­miła sil­nik i sa­mochód po­wo­li wy­to­czył się z par­kin­gu. Czuła ssa­nie w żołądku. Naj­wyższa pora, żeby coś zjeść. Może zno­wu będą te fan­ta­stycz­ne ste­ki z sa­mogłowa?

Ślin­ka na­biegła jej do ust i w tym mo­men­cie z zamyśle­nia wy­rwał ją dźwięk komórki. To pew­nie Ad­rian za­sta­na­wiał się, gdzie się po­dzie­wa.

– Halo, Ad­rian – przy­wi­tała z uśmie­chem swe­go świeżo poślu­bio­ne­go uko­cha­ne­go. Coś trzasnęło w słuchaw­ce. Słabe połącze­nie, pomyślała. To ty­po­we na Maui, wy­spia­rze wyraźnie nie pa­nują nad swo­imi sie­cia­mi komórko­wy­mi.

– Ad­rian? – powtórzyła.

– Nie­zu­pełnie – od­po­wie­dział czyjś ci­chy głos.

– Kto mówi? – za­py­tała z lek­kim po­iry­to­wa­niem, pew­na, że ktoś do­dzwo­nił się do niej przez pomyłkę.

– Jes­si­co, chcę, żebyś za­cho­wała spokój – po­wie­dział nie­zna­jo­my.

Co to miało zna­czyć? Czyżby coś się stało z Ad­ria­nem? Żołądek ścisnął się jej w prze­czu­ciu cze­goś złego.

– Co się stało? – Chciała wie­dzieć.

– Jesz­cze nic – uspo­koił ją głos. – Zaj­rzyj pod fo­tel, Jes­si­co. – Głos brzmiał zim­no i bez­na­miętnie.

Zadrżała jej ręka. Cze­go chciał ten fa­cet? Po co miała zaglądać pod fo­tel? Oszołomio­na skie­ro­wała ciężki wóz na po­bo­cze i spoj­rzała we wstecz­ne lu­ster­ko. Oprócz niej na szo­sie nie było żywej du­szy. Prze­sunęła dźwi­gnię au­to­ma­tycz­nej skrzy­ni biegów w po­zycję par­ko­wa­nia i schy­liła się. Jej oczy z tru­dem przy­zwy­cza­jały się do ciem­ności pod sie­dze­niem. Wstrzy­mała od­dech, ser­ce biło jej nierówno. Co to wszyst­ko miało zna­czyć? Kiep­ski żart któregoś ze zna­jo­mych Ad­ria­na? Za­trzy­mała wzrok na czer­wo­nej, mi­gającej równo­mier­nie dio­dzie. Świa­tełko umiesz­czo­ne było na spo­rym sza­rym pa­kun­ku z pla­sti­ku, okle­jo­nym sze­roką taśmą.

Sie­działa na bom­bie.

– Jes­si­co, zaj­rzałaś pod sie­dze­nie? – ode­zwał się głos. Tym ra­zem po­brzmie­wała w nim wyższość. Od­niosła wrażenie, że mężczy­zna na dru­gim końcu li­nii się uśmie­cha.

– Tak – wy­du­siła.

– Do­brze. Nie wy­sia­daj z wozu.

Myślała gorączko­wo. W zasięgu wzro­ku nie było żad­nych sa­mo­chodów, była sama na za­ku­rzo­nej szo­sie. Skąd niby miał wie­dzieć, czy wysiądzie, czy nie?

Jak­by czy­tając w jej myślach, powtórzył:

– Nie wy­sia­daj, Jes­si­co. Nie rób nam tego. Widzę cię.

Cho­ciaż Jes­si­ca nie miała skłonności do po­ce­nia się, su­kien­ka lepiła się jej do skóry; ad­re­na­li­na robiła swo­je. Strach, stres i pot. Ogarnęła ją pa­ni­ka. Co miała robić, cze­go chciał ten fa­cet? Chciał ją upro­wa­dzić? Z po­wo­du Ad­ria­na? Dla pie­niędzy? Do cho­le­ry, Ad­rian…

– Nie py­taj, dla­cze­go. Nie cho­dzi o Ad­ria­na, cho­dzi tyl­ko o nas dwo­je.

Jak­by czy­tał w jej myślach. Przełknęła ślinę i wybąkała:

– Co to zna­czy: o nas dwo­je?

– Do­wiesz się we właści­wym cza­sie – zaśmiał się głos. – A te­raz jedź da­lej. I nie prze­kra­czaj prędkości, w końcu nie chce­my, żeby wy­da­rzył się wy­pa­dek, praw­da, Jes­si­co?

Dla­cze­go on bez prze­rwy po­wta­rza moje imię? – zi­ry­to­wała się. Po­pie­przo­ny fre­ak. Jaki miała wybór? Jeśli bom­ba jest praw­dzi­wa, musi grać na zwłokę. A jeśli nie, jeśli to tyl­ko jakiś psy­chol, który chce napędzić jej stra­chu? Jakoś w to nie wie­rzyła. Może to daw­ny ko­cha­nek. Który z nich był na tyle sza­lo­ny, żeby zro­bić coś ta­kie­go? Nie miała pojęcia. Z dru­giej stro­ny, kto wie, co w kim sie­dzi? W naj­ciem­niej­szych za­ka­mar­kach, tam, gdzie kryją się naj­mrocz­niej­sze fan­ta­zje.?

Je­dy­ne, co przy­cho­dziło jej na myśl, to tam­ten je­den raz. Parę lat temu, mrocz­ny bar, parę drinków, jed­na noc. W łóżku zaczął ją pod­du­szać. Nie robiła z tego afe­ry, była za­mro­czo­na al­ko­ho­lem i na­wet ją to kręciło. Czy to mógł być jego głos? Nic już nie wie­działa, poza tym, że sie­dzi na bom­bie, a jakiś głos gro­zi jej, że bombę zde­to­nu­je, jeśli nie zro­bi tego, cze­go żąda.

Po­sta­no­wiła nie ry­zy­ko­wać i chwi­lo­wo pod­dać się jego woli. Rozsądek wal­czył o przejęcie pa­no­wa­nia nad sy­tu­acją. A gdy­by tak po pro­stu za­trzy­mała się gdzieś przed po­ste­run­kiem po­li­cji i wy­sko­czyła z wozu? Bo­ha­te­ro­wie filmów za­wsze wy­ska­ki­wa­li z eks­plo­dujących sa­mo­chodów i ucho­dzi­li z tego cało. Oce­niła własne szan­se, ale mu­siała przy­znać, że zbyt mało wie­działa. Czuła wszech­ogar­niającą bez­rad­ność. Mimo to uru­cho­miła sil­nik.

– Do­brze, Jes­si­co. Po­jedź tą drogą do następne­go roz­droża i na północy wy­spy skręć w stronę Hany. Po­tem do cie­bie za­dzwo­nię. I pamiętaj, że cię widzę, do­brze? Zro­bisz to dla mnie, Jes­si­co?

Jak­by mogła w ten sposób cofnąć czas, przy­cisnęła słuchawkę do ucha, wsłucha­na we własny od­dech. Wal­czyła z pa­niką. Kie­dy nie od­po­wie­działa, głos przy­brał ostrzej­szy ton:

– Jes­si­co, zro­zu­miałaś mnie?

– Tak – od­parła. Co in­ne­go jej po­zo­stało?

– Do­brze. Odezwę się – obie­cał.

Zgod­nie z żąda­niem sza­leńca ru­szyła da­lej szosą i we wska­za­nym miej­scu skręciła do Hany. Dro­ga pro­wa­dziła wzdłuż wy­brzeża ostry­mi zakrętami. Trasę tę upodo­ba­li so­bie turyści; po­dob­no należała do naj­piękniej­szych na Ha­wa­jach. Był kwa­drans po siódmej. O tej po­rze oko­li­ca już się wy­lud­niła, a zakręty prze­ci­nały sa­mot­nym wężykiem bujną roślin­ność Maui. Mu­siała je­chać wol­no, dro­ga raz po raz zwężała się w jed­no­pasmówkę. Mijała ko­lej­ne atrak­cje: bliźnia­cze wo­do­spa­dy i… opusz­czo­ny stra­gan ofe­rujący za dnia chleb ba­na­no­wy. O tej po­rze jed­nak wszyst­kie skle­py były za­mknięte na głucho.

Nie­kie­dy wy­da­wało się jej, że do­strze­ga w tyle parę re­flek­torów. Zwol­niła, ale sa­mochód jej nie do­go­nił. A więc tam je­steś, pomyślała. Czy mogła za­ry­zy­ko­wać wy­sko­cze­nie z wozu w tym miej­scu? Dro­ga była tak kręta, że prześla­dow­ca, chcąc nie chcąc, mu­siał stra­cić ją z oczu. Tak, to mogło się udać. Za­cze­kała na dwa bar­dzo wąskie następujące po so­bie prze­smy­ki, jed­no­cześnie próbowała wy­biec wzro­kiem jak naj­da­lej naprzód. Kie­dy żółty znak z dużymi czar­ny­mi strzałkami za­po­wie­dział nie­zwy­kle ostry zakręt, po­sta­no­wiła spróbować szczęścia w tym miej­scu. Jesz­cze czter­dzieści metrów, dwa­dzieścia. Za­dzwo­niła komórka. Drżącymi pal­ca­mi wcisnęła przy­cisk.

– Jes­si­co, spójrz na pra­wo, w górny róg przy ra­mie drzwi. I proszę, nie trak­tuj mnie jak idio­ty. To dra­stycz­nie zmniej­sza two­je szan­se przeżycia. Je­steśmy pra­wie na miej­scu, pierwszą część masz już nie­mal za sobą. Za naj­bliższym zakrętem zjedź w pra­wo w bam­bu­so­wy za­gaj­nik. Dro­ga jest wąska i błotni­sta, ale je­stem pe­wien, że ją znaj­dziesz.

Rozłączył się. Zerknęła we wska­za­ne miej­sce i zaklęła. Do szy­by przy­kle­jo­ny był le­d­wie wi­docz­ny czar­ny obiek­tyw. Ob­ser­wo­wał ją przez cały czas. Shit. Jej plan spa­lił na pa­new­ce. Nie miała szans, to on dyk­to­wał wa­run­ki. To miażdżące przeświad­cze­nie spra­wiło, że weszła w zakręt ze zbyt dużą prędkością. Po­czuła, że wy­pa­da z dro­gi. Potężnym wo­zem za­rzu­ciło i Jes­si­ca gwałtow­nie wcisnęła ha­mu­lec. W ostat­niej chwi­li za­trzy­mała się przed stro­mym urwi­skiem. Puls i od­dech ścigały się ze sobą w sza­leńczym tem­pie. Miała wrażenie, że ser­ce za mo­ment prze­sta­nie jej bić. Ale wte­dy ten po­my­le­niec osiągnąłby swój cel bez kiw­nięcia pal­cem. Za­cisnęła kur­czo­wo dłonie na kie­row­ni­cy i ru­szyła da­lej.

Za ko­lej­nym zakrętem w pra­wo zaczęła szu­kać bocz­nej dro­gi, o której mówił. Gęste kępy bam­busów wy­strze­li­wały w górę ni­czym set­ki mon­stru­al­nych szaszłyków. Cze­go on od niej chciał? W głowie prze­my­kały jej kosz­mar­ne ob­ra­zy: roz­war­te uda, krzyk, dłoń zasłaniająca jej usta. I ból. Po­czuła skurcz w żołądku. Jaki miała wybór?

Roz­pacz­li­wie próbowała utrzy­mać w drżących rękach kie­row­nicę, kie­dy po pra­wej stro­nie do­strzegła od­chodzący w bok błotni­sty trakt, pro­wadzący w głąb nie­prze­by­tej gęstwi­ny. Pra­wie prze­ga­piła skręt. W ostat­niej chwi­li szarpnęła kie­row­nicą, a sa­mochód zno­wu wpadł w poślizg.

Kie­dy od­zy­skała nad nim kon­trolę, tak gwałtow­nie zakołysał się na wy­kro­tach, że wy­stra­szyła się, iż bom­ba sa­mo­ist­nie eks­plo­du­je, ale nic ta­kie­go się nie stało. Po pięćdzie­sięciu me­trach dro­ga skończyła się raptow­nie. Mu­siała źle skręcić. Odwróciła głowę i wrzu­ciła wstecz­ny bieg, i w tym mo­men­cie zno­wu za­dzwo­nił te­le­fon. To cud, że na tym od­lu­dziu w ogóle miała zasięg. Ode­zwała się drżącym głosem:

– Tak?

– Do­brze się spra­wiłaś, Jes­si­co. Pierw­szy etap masz za sobą.

– Jaki pierw­szy etap? – wy­krzyknęła w pa­ni­ce łamiącym się głosem. – Cze­go pan chce?

– Za­cho­waj spokój. To znacz­nie zwiększa two­je szan­se przeżycia. Nie lek­ce­waż mnie i trzy­maj ner­wy na wo­dzy, to naj­ważniej­sze.

Przełknęła łzy. Jed­no było pew­ne: jeśli chciała bez szwan­ku wyjść z tego kosz­ma­ru, mu­siała wziąć się w garść. Nie dla­te­go, że on tak mówił, ale dla­te­go, że in­a­czej umrze ze stra­chu. Nie po­trze­bo­wała do tego per­wer­syj­ne­go gwałci­cie­la, który podłożył jej pod fo­tel bombę. Więc do­brze. Przede wszyst­kim musi się do­wie­dzieć, cze­go on od niej chce, a po­tem jakoś po­wia­do­mić Ad­ria­na. On będzie wie­dział, co robić; on za­wsze wie, co robić.

– Cze­go pan ode mnie chce? – za­py­tała po­now­nie. Jej głos brzmiał pew­niej, miała już przy­najm­niej mgli­sty po­mysł, jak umknąć sza­leńcowi.

– Ro­zu­miem twoją cie­ka­wość. Po­wiem ci. – Jej uwagę zwrócił błysk we wstecz­nym lu­ster­ku. Z głównej dro­gi zbo­czył na błotni­sty leśny trakt dru­gi sa­mochód. To mu­siał być on. Światła pod­ska­ki­wały, kie­dy wóz po­ko­ny­wał wy­bo­je. Zno­wu po­czuła na­ra­stającą pa­nikę, ale stłumiła ją. Pa­nuj nad ner­wa­mi, uspo­ka­jała się.

– Jes­si­ca? – ode­zwał się głos. Prześla­dow­ca się za­trzy­mał. Re­flek­to­ry rozświe­tlały mrok; słońce już pra­wie zaszło i za parę mi­nut w bam­bu­so­wym za­gaj­ni­ku za­pa­nują kom­plet­ne ciem­ności.

– Tak? – od­po­wie­działa.

– Te­raz zga­sisz sil­nik i wyłączysz światła, a po­tem położysz klu­czy­ki na da­chu sa­mo­cho­du.

Przełknęła ślinę. Uświa­do­miła so­bie, że z każdym
się z tego piekła. Z dru­giej stro­ny – nie mogła go pro­wo­ko­wać. Chciał, żeby położyła klu­czy­ki na da­chu. No i do­brze, na tej ty­kającej bom­bie i tak nie wy­trzy­małaby ani se­kun­dy dłużej. Jeśli chciał, żeby wy­siadła z wozu, to niech tak będzie. Wyłączyła światła. Las wyrósł przed nią ciemną zasłoną. W zwol­nio­nym tem­pie wyjęła klu­czy­ki ze sta­cyj­ki, przełożyła je do le­wej ręki i położyła na da­chu. Za­mknęła oczy, w myślach układała plan.

– Cze­go pan ode mnie chce?

– Do­sta­niesz szansę. Na­prawdę – po­wie­dział ta­kim to­nem, jak­by to było coś naj­bar­dziej na­tu­ral­ne­go na świe­cie.

– Gdy­by nie pan, nie po­trze­bo­wałabym żad­nej szan­sy. Nie pro­siłam o to wszyst­ko, za­po­mniał pan?

Głos za­re­cho­tał. Po­zba­wio­ny emo­cji śmiech, dziw­nie nie­rze­czy­wi­sty. Śmiech psy­cho­pa­ty.

Jes­si­ca pomyślała o Ad­ria­nie i mat­ce, która za­wsze ostrze­gała ją przed mężczy­zna­mi. Mamo, ge­ne­ra­li­zu­jesz, od­po­wia­dała wte­dy.

– Te­raz komórka i możesz ru­szać. Daję ci pół go­dzi­ny prze­wa­gi, w końcu obie­całem ci szansę.

A więc to o to cho­dzi.? Co to ma być? Jakaś zbo­czo­na gra? Za­ba­wa w pod­cho­dy w ogródku sąsia­da;. Nie­win­na i bez kon­se­kwen­cji. Co pla­nu­je ten człowiek, który zadał so­bie tyle tru­du, by umieścić bombę w jej samocho­dzie? A może jed­nak bom­ba jest atrapą? Zda­wała so­bie sprawę, że ma związane ręce: on może ją ob­ser­wo­wać i na każdy jej krok od­po­wie­dzieć uru­cho­mie­niem de­to­na­to­ra. Na każdy, poza – być może – jed­nym. Ostrożnie, tak żeby się nie zo­rien­to­wał, wy­ma­cała przez cien­ki ma­te­riał su­kien­ki za­pa­sową komórkę. Tak, jesz­cze ją miała. To była jej szan­sa na zdo­by­cie prze­wa­gi. Mogła spo­koj­nie zo­sta­wić te­le­fon na da­chu wozu. Jeśli się okaże, że to kawał, nic nie stra­ci.

Kie­dy jed­nak kładła te­le­fon na da­chu sa­mo­cho­du, nie mogła po­wstrzy­mać drżenia rąk. Cofnęła dłoń, za­sta­na­wiając się, co te­raz za­mie­rza zro­bić mężczy­zna, sko­ro nie mógł już się z nią po­ro­zu­mie­wać. Usłyszała prze­ciągły pisk. Ogarnęła ją pa­ni­ka. Odpięła pasy i spoj­rzała na bombę. Na wyświe­tla­czu po­ja­wiły się czer­wo­ne cy­fry: 00:27, po­tem 00:26. Ze­gar od­li­czał po se­kun­dzie. Miała nie­całe pół mi­nu­ty, żeby od­biec od auta na bez­pieczną od­ległość. Fuck. Na tyl­nym sie­dze­niu chy­ba leżała la­tar­ka. Szu­kała tam wczo­raj zgu­bio­ne­go kol­czy­ka. Czar­na ma­gli­te, ciężka i z no­wy­mi ba­te­ria­mi. Po­trze­bo­wała la­tar­ki. Gorączko­wo grze­bała w bałaga­nie, prze­kli­nając własne nie­dbal­stwo. Raz jesz­cze rzu­ciła okiem na ze­gar. Piętnaście se­kund. Czter­naście. Wresz­cie wy­ma­cała opusz­ka­mi palców chłodny me­tal. Napięła się i po­rwała la­tarkę, po­tem otwo­rzyła drzwi wozu i wy­sko­czyła na zewnątrz. Biegła, po­ty­kając się na błotni­stym podłożu. Dla­cze­go nie założyła te­nisówek, tyl­ko wsiadła do sa­mo­cho­du na bo­sa­ka? Po­nie­waż dziś po południu nie było po­wo­du, by wkładać kry­te obu­wie. Dzi­siej­sze popołudnie wydało jej się na­gle bar­dzo od­ległe.

Jesz­cze dwa­naście se­kund. Śli­zgała się po leśnym po­szy­ciu, roz­pacz­li­wie próbując cze­goś się przy­trzy­mać. Zsunęła się po zbo­czu pagórka. Ale stok po­wi­nien osłabić siłę wy­bu­chu, praw­da? Jesz­cze pięć se­kund. Przy­cupnęła za wyjątko­wo gęstym sku­pi­skiem krzewów, gdy ogłuszająca eks­plo­zja nie­mal ro­ze­rwała jej bęben­ki. Noc rozświe­tliła ogrom­na kula ognia. Jes­si­ca pa­trzyła na nią z nie­do­wie­rza­niem. Z jej te­renówki nie zo­stało chy­ba zbyt wie­le.

A jed­nak nie atra­pa, pomyślała. Prze­czu­cie jej nie myliło. To na­prawdę było dzieło psy­cho­pa­ty, a nie kiep­ski żart. Uświa­do­miła so­bie, że gra to­czy się o jej życie. Tam­ten obie­cał jej pół go­dzi­ny prze­wa­gi, ale wolała nie ry­zy­ko­wać i zna­leźć się gdzieś da­lej, za­nim za­dzwo­ni po po­moc. Kto wie, czy ten świr do­trzy­ma słowa. Puściła się co sił w no­gach w dół zbo­cza. Z zie­mi wy­sta­wały ka­mie­nie, na jed­nym z nich stra­ciła równo­wagę i przewróciła się w błoto. Ja­sna cho­le­ra. Ner­wo­wo zerknęła przez ramię. Zdołała po­ko­nać nie­całe dwa­dzieścia metrów. Jesz­cze kawałek.

Dźwignęła się i brnęła chwiej­nie da­lej. Do­strzegła przed sobą rzeczkę. Trud­no, musi do­stać się na prze­ciw­legły brzeg. Woda była lo­do­wa­ta, co na Ha­wa­jach nie zda­rzało się często, ale na szczęście nie­zbyt głęboka. Wzięła komórkę do ręki, żeby jej nie za­mo­czyć, i ru­szyła, brodząc, w kie­run­ku dru­gie­go brze­gu. Bam­bu­so­wy las wyglądał tam na jesz­cze gęstszy. Zdołała roz­po­znać tyl­ko za­ry­sy drzew, głębiej w zaroślach pa­no­wały zupełne ciem­ności.

Kie­dy do­tarła na brzeg, osunęła się na zie­mię i wy­brała nu­mer Ad­ria­na. Nic. Czuła, jak wzbie­ra w niej pa­ni­ka. Po­pa­trzyła na wyświe­tlacz i prze­ko­nała się, w czym tkwi pro­blem: nie było zasięgu. Stłumiła pa­nikę, ale strach po­zo­stał. Tyl­ko nie świ­ruj. Ro­zej­rzała się wokół gorączko­wo. Za dnia rzecz­ka na pew­no wyglądałaby uro­czo. Tuż za miej­scem, gdzie przez nią przeszła, stru­ga nie­dużym wo­do­spa­dem wpa­dała do do­li­ny. Powyżej roz­ciągały się roz­ległe góry re­zer­wa­tu Ko’olau Fo­rest: lasu tro­pi­kal­ne­go położone­go we wschod­niej części Maui.

W górę czy w dół? Gdzieś w dole leżało mia­stecz­ko Paia, sen­na dziu­ra, którą upodo­ba­li so­bie sur­fe­rzy. Jak da­le­ko do­je­chała? Do­bre piętnaście ki­lo­metrów. Na przełaj przez dżunglę zej­dzie jej co naj­mniej do rana, za­nim do­trze do cy­wi­li­za­cji. Z dru­giej stro­ny nie wia­do­mo, czy zasięg w górach będzie lep­szy. Pomyśl, myśl wresz­cie. Spoj­rzała na wyświe­tlacz komórki: dzie­więtna­sta czter­dzieści pięć. Jej prze­wa­ga skur­czyła się do nie­całych dwu­dzie­stu mi­nut.

Naj­bar­dziej obie­cująca możliwość była oczy­wi­sta: mu­siała wrócić do miej­sca, w którym wa­riat połączył się z nią po raz ostat­ni. Stamtąd będzie mogła za­dzwo­nić. Ale to ozna­czało powrót w kie­run­ku głosu. Powrót do psy­cho­pa­ty, który cze­kał na nią w swo­im wo­zie. Jes­si­ca wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Ale czy nie była to naj­lep­sza z wszyst­kich możliwości? Myślała gorączko­wo. A może po­win­na prze­bić się przez dżunglę do mia­stecz­ka? Nie, zde­cy­do­wała. Musi jak najprędzej do­dzwo­nić się do Ad­ria­na, musi spra­wić, by sza­la prze­chy­liła się na jej stronę, i wziąć los w swo­je ręce. Spoj­rzała raz jesz­cze na te­le­fon: za dzie­sięć ósma. Zo­stało jej jesz­cze piętnaście mi­nut. A cze­kanie z pew­nością nie po­pra­wiało sy­tu­acji.

Wyszła z kryjówki za łody­ga­mi bam­bu­sa i spoj­rzała w stronę rze­ki. Było jesz­cze na tyle wid­no, by bez pro­ble­mu do­stać się na drugą stronę. Rusz się, po­na­gliła samą sie­bie. Wzięła swój naj­większy skarb, te­le­fon komórko­wy, do le­wej ręki, a ciężką la­tarkę, swą je­dyną broń, do pra­wej. Była go­to­wa jej użyć, jeśli zaj­dzie po­trze­ba.

Kie­dy do­tarła na dru­gi brzeg, przy­stanęła na chwilę i wytężyła słuch. Do­biegł ją trzask gałęzi. Skąd do­cho­dził ten dźwięk? Nie po­tra­fiła go zlo­ka­li­zo­wać. Czy to on? Z roz­paczą wpa­try­wała się w czarną ścianę lasu. Na­gle wszyst­ko ucichło. Słyszała tyl­ko plusk wody i lo­do­wa­ty głos w swo­jej głowie: „Daję ci pół go­dzi­ny, Jes­si­co”.

Za­cisnęła moc­niej dłoń na la­tar­ce i zaczęła prze­dzie­rać się przez gąszcz. Liście i gałązki przy każdym ru­chu dra­pały ją po rękach i, sprężynując, wra­cały z sze­le­stem do po­zy­cji wyjścio­wej. Ich szmer wydał jej się nie­re­al­nie głośny. Ale miała prze­cież jesz­cze spo­ry kawałek do po­ko­na­nia, po­nie­waż mu­siała obejść sa­mochód świra, by wy­do­stać się na drogę od za­cho­du. Stamtąd wresz­cie będzie mogła za­dzwo­nić. Dla pew­ności jesz­cze raz spraw­dziła zasięg: nic. Z zie­mi wy­ra­stały gru­be źdźbła, które nie­mal przy każdym kro­ku głęboko cięły skórę bo­sych stóp. Nie myśl o tym.

Skra­dając się, po­ko­nała mniej więcej pięćdzie­siąt metrów w stronę szo­sy. Co rusz zer­kała na sym­bol zasięgu, ale po­zo­sta­wał bez zmian. Na szczęście te­le­fon był nałado­wa­ny. Za­to­czyła sze­ro­ki łuk i do­tarła do nie­wiel­kie­go wznie­sie­nia. Stąd mogła już do­strzec w mro­ku as­fal­tową na­wierzch­nię szo­sy parę metrów poniżej. Wresz­cie! Te­le­fon właśnie za­lo­go­wał się do sie­ci. Drżącym pal­cem wy­brała nu­mer. Minęła wiecz­ność, za­nim w słuchaw­ce roz­legł się ciągły sy­gnał. Do­cisnęła te­le­fon do ucha i cze­kała. Wresz­cie usłyszała sy­gnał łącze­nia. Te­le­fonu nikt nie od­bie­rał. Po­dejdź, Ad­rian, proszę, od­bierz wresz­cie. I wte­dy po­czuła na ple­cach de­li­kat­ny po­wiew.

– Wie­działem, że wrócisz – wy­szep­tał zim­ny głos pro­sto do jej ucha. Szarpnęła głową i spoj­rzała w odrażającą czarną gębę. Ścigał ją sam dia­beł! Ze stra­chu ugięły się pod nią nogi. Za­machnęła się wście­kle la­tarką, żeby ude­rzyć nią na­past­ni­ka. Ręka, w której trzy­mała te­le­fon, zo­stała bru­tal­nie szarp­nięta w lewo.

– Ad­rian! – krzyknęła Jes­si­ca i wyciągnęła rękę po te­le­fon, ale tra­fiła w próżnię; jej skarb roz­trza­skał się na as­fal­cie. Potwór chwy­cił ją za włosy, pociągnął gwałtow­nie w tył, aż trzasnęło jej w kręgosłupie.

– A te­raz bie­gnij, Jes­si­co – po­le­cił, ciężko dysząc, po czym bru­tal­nie ją ode­pchnął.Roz­dział 2

Luty 2011

Kra­jo­we Cen­trum Ana­li­zy Przestępstw Bru­tal­nych, Qu­an­ti­co, Wir­gi­nia

Agent spe­cjal­ny Sam Bur­ke wydłuby­wał brud zza pa­znok­ci i pstryk­nięciem posyłał grud­ki do ko­sza na śmie­ci, stojącego po pra­wej stro­nie biur­ka. Muszę częściej upra­wiać sport, pomyślał i pogładził lek­kie wy­brzu­sze­nie na śnieżno­białej ko­szu­li, zdra­dzające, że przy­tył, odkąd zaczął pra­co­wać w Qu­an­ti­co. Nic dziw­ne­go: rano je­chał sa­mo­cho­dem do pra­cy, cały dzień spędzał przy kom­pu­te­rze, a wie­czo­rem wra­cał sa­mo­cho­dem do domu. Ru­chu miał mniej niż go­ryl w zoo; na­wet nie mógł się pohuśtać na li­nach. W prze­rwach stołówko­we żar­cie i do­nu­ty. Stra­co­na spra­wa, za­wy­ro­ko­wał Sam i wgryzł się w słod­kie ciast­ko w kształcie śli­ma­ka, leżące na jego wymie­cionym z akt i ku­rzu biur­ku.

Bur­ke nie cier­piał pa­pie­rzysk, a jesz­cze bar­dziej roz­poczętej i po­rzu­co­nej ro­bo­ty. Pa­pie­ry roz­mnażają się, gdy zo­sta­wić je same so­bie, po­wta­rzał, za­ga­dy­wa­ny o czyściut­ki blat. Był prze­ko­na­ny, że to żaden fioł na punk­cie porządku, mimo że ten czy ów dro­biazg mógł na to wska­zy­wać: po­sia­dał sie­dem­naście par butów w dwóch ko­lo­rach, dzie­więć czar­nych gar­ni­turów, dwa­dzieścia pięć par iden­tycz­nych skar­pe­tek, trzy­naście białych ko­szul i jed­ne dżinsy. Dżinsy wkładał tyl­ko w nie­dzielę, co tyl­ko pod­sy­cało biu­ro­we plot­ki. Ale on miał swo­je za­sa­dy. Nie cho­dziło o porządek, tyl­ko o to, że tak było prak­tycz­niej.

Mo­gli go so­bie uważać za pe­dan­ta, naj­ważniej­sze, żeby ro­bo­ta nie roz­mnażała się jak króliki tyl­ko dla­te­go, że człowiek na mo­ment spuścił ją z oczu. Jego roz­myśla­nia prze­rwał te­le­fon. Znu­dzo­ny spoj­rzał na wyświe­tlacz: We­sley Brown z wewnętrzne­go 2256.

– We­sley, ty cho­ler­ny nadęty małola­cie. Nie­na­wi­dziłem cię już na stat­ku En­ter­pri­se. Za­wsze wszyst­ko mu­sisz wie­dzieć le­piej – po­wie­dział do sie­bie. Mimo to ode­brał. Go­dzinę później miał stwier­dzić, że nie całkiem się mylił.

Prze­mie­rzając asce­tycz­ny ko­ry­tarz wy­działu zaj­mującego się cy­ber­przestępczością, za­sta­na­wiał się, ja­ki­mi trze­ba być ro­dzi­ca­mi, by dać dziec­ku na imię We­sley. Czy to możliwe, że sta­rym nie zaświtało w głowie, iż w ten sposób wy­mie­rzają sy­no­wi su­rową karę? Nie, nie­możliwe. Do­ra­sta­li w la­tach osiem­dzie­siątych i dzie­więćdzie­siątych i mu­sie­li znać Star Tre­ka. Każdy zna Star Tre­ka i tego przemądrzałego dup­ka We­sleya Cru­she­ra. I Tashę Yar, ideał ko­bie­ty z czasów młodości Sama. Równać się z nią mogła tyl­ko jego eks, Kla­ra, która go skreśliła, kie­dy znisz­czył jej ka­rierę.

Jakże często za­da­wał so­bie py­ta­nie, czy wszyst­ko mogło po­to­czyć się in­a­czej i czy rze­czy­wiście wyłącznie on po­no­sił winę, jak su­ge­ro­wała Kla­ra. Do dzi­siaj co ty­dzień nie­wy­raźnym cha­rak­te­rem pi­sma gry­zmo­lił do niej li­sty na czer­pa­nym pa­pie­rze. Cie­ka­we, czy nadal pra­cu­je jako kel­ner­ka? Pew­nie tak, jaki wybór miała jako była agent­ka spe­cjal­na na zwol­nie­niu wa­run­ko­wym. Czy ona kie­dy­kol­wiek za­ak­cep­tu­je, że wszyst­ko i tak daw­no było stra­co­ne, że zupełnie nic nie mógł dla niej zro­bić?

Ich związek roz­padł się nie­od­wra­cal­nie, i to przez nie­go, co do tego nie było naj­mniej­szych wątpli­wości. Czy nie mo­gli jed­nak po­zo­stać przy­najm­niej przy­ja­ciółmi? W głębi du­szy w to nie wie­rzył, ale na­dzie­ja umie­ra ostat­nia. Tęsknił za wie­czo­ra­mi spędza­ny­mi z Klarą przy ko­min­ku, za chwi­la­mi, gdy mówił do niej „Sis­si”, i mo­men­ta­mi, kie­dy zaśmie­wa­li się z naj­większych głupot.

Otwo­rzył drzwi do po­ko­ju We­sleya Brow­na. W noz­drza ude­rzyła go spe­cy­ficz­na woń: ewi­dent­nie pach­niało tu bur­ge­rem. Cu­dow­nie wy­smażonym, z ce­bulą i pla­strem świeżutkie­go po­mi­do­ra.

– Co tu się dzie­je? Jakiś pie­przo­ny dri­ve-in? – rzu­cił z uda­waną złością.

Drob­ny, ru­dowłosy chłopak, który rze­czy­wiście wyglądał trochę jak chorąży Cru­sher z te­le­wi­zyj­ne­go se­ria­lu, po­spiesz­nie zdjął nogi z biur­ka i zasłonił nieszczęsne­go bur­ge­ra kupką pa­pierów. Co za ma­nie­ry, pomyślał Sam.

– Prze­pra­szam naj­moc­niej, sir. To mój lunch…

– Wy­lu­zuj­cie, chorąży Cru­sher – prze­rwał mu Sam. Czy mu się wy­da­wało, czy ten szcza­wik na­prawdę wywrócił ocza­mi? Nie mógł mieć więcej lat niż jego se­ria­lo­wy imien­nik, pew­nie le­d­wie skończył dwu­dziestkę. Nowo utwo­rzo­ny wy­dział zaj­mujący się ha­ke­ra­mi i in­nym wy­wro­to­wym ele­men­tem no­we­go tysiącle­cia sku­piał całą masę osob­ników wyglądających nie­co in­a­czej niż resz­ta ko­legów z FBI, a przede wszyst­kim znacz­nie młod­szych. Sam, który – mimo kon­ser­wa­tyw­nych przy­zwy­cza­jeń – ucho­dził za otwar­te­go przed­sta­wi­cie­la swe­go rocz­ni­ka, cie­szył się z tego, cho­ciaż pu­blicz­nie nig­dy by się do tego nie przy­znał. Dla chłopców z cy­ber­ne­tycz­ne­go po­ko­le­nia jako czter­dzie­sto­dwu­la­tek był już pra­wie dziad­kiem.

– Okej, sir, nie ma pro­ble­mu, sir – wybąkał We­sley. Wyraźnie od­zy­ski­wał pew­ność sie­bie.

– Hej, wra­casz z balu ma­ry­na­rzy? Prze­stań mi tu „si­ro­wać”, tyl­ko po­wiedz, o co cho­dzi z tym fo­to­ska­ne­rem, o którym tak piałeś przez te­le­fon – zażądał Sam i z za­do­wo­le­niem za­uważył, że udało mu się zbić rozmówcę z pan­tałyku. Od daw­na sto­so­wał tę tak­tykę wo­bec żółto­dziobów i za­zwy­czaj działała bez za­rzu­tu. Tyl­ko w przy­pad­ku Kla­ry jakoś nie. Zno­wu myślał o Kla­rze. Znik­nij z mo­jej głowy, przy­najm­niej do faj­ran­tu, do­brze?

– Eem… – zająknął się chłopak. – Więc tak: te­stu­je­my właśnie nową tech­no­lo­gię, którą opra­co­wa­liśmy ra­zem z gost­ka­mi z Go­ogle’a. Uprasz­czając, cho­dzi o roz­sze­rzoną wy­szu­ki­warkę zdjęć w sie­ci, które porównu­je się następnie ze zdjęcia­mi osób z bazy za­gi­nio­nych.

Sam wpa­try­wał się w We­sleya bez zro­zu­mie­nia.

– Okej, jesz­cze raz, dru­ko­wa­ny­mi li­te­ra­mi – zaczął ru­dzie­lec.

To była bez­czel­ność, ja­kiej nor­mal­nie Sam nig­dy by nie prze­puścił, ale dziś był wyjątko­wo łaska­wie uspo­so­bio­ny. Młody wska­zał na mo­ni­tor na biur­ku.

– Weźmy to zdjęcie za­gi­nio­nej oso­by…

Fo­to­gra­fia przed­sta­wiała niezłą laskę o la­ty­no­skich ry­sach twa­rzy. Przy­stojną ko­bietę, po­pra­wił się na­tych­miast w myślach.

– A tu­taj. – Chłopak po­ka­zał na dru­gi mo­ni­tor: – leci pro­ces wy­szu­ki­wa­nia zdjęć w In­ter­ne­cie: na ser­we­rach fir­mo­wych, na pry­wat­nych stro­nach, w por­ta­lach społecz­nościo­wych, wszędzie. Re­zul­ta­ty wi­dzi pan tu­taj.

Sam uniósł prawą brew. Czy ten młokos chciał mu za­ko­mu­ni­ko­wać, że FBI po­tra­fiło od­na­leźć za­gi­nioną osobę, jeśli założyła so­bie kon­to na Fa­ce­bo­oku na dru­gim końcu świa­ta? Bo chy­ba na tym to, w uprosz­cze­niu, po­le­gało. Mu­siał przy­znać, że wy­wo­dy młode­go ge­eka były dość in­te­re­sujące. Tyl­ko co to miało wspólne­go z nim? Ofia­ry klien­te­li, którą się zaj­mo­wał, nie zakładały kont na fej­sie. Nie mogły. Jego sek­cja Wy­działu Badań nad Za­cho­wa­niem zaj­mo­wała się se­ryj­ny­mi zabójca­mi.

– Pod­czas testów na ba­zie da­nych Pro­gra­mu Ści­ga­nia Bru­tal­nych Przestępców, zna­leźliśmy to…

We­sley kliknął ikonkę pli­ku. Ob­raz wypełnił cały ekran.

– Ja pier­dzielę – mruknął Sam i usiadł na wol­nym miej­scu obok chorążego Cru­she­ra.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: