Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Komik i pierwsza dama - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Komik i pierwsza dama - ebook

Mateusz Brosman, znany aktor i komik, zostaje wiceministrem kultury. Tym samym wydaje się, że powinien porzucić dotychczasowe, dla wielu ludzi niepoważne życie i stać się odpowiedzialnym człowiekiem. Okazuje się jednak, że z roli komika nie wychodzi się tak łatwo. Tym bardziej że Mateusz zupełnie nie zna się na rządzeniu. I nie jest to żaden problem, wszak dzisiaj polityk ma bawić widzów w telewizji, a nie dobrze rządzić.

Jak potoczą się losy komika, który został politykiem? Jaki wpływ na jego życie będzie miało poznanie pierwszej damy? Czy odnajdzie w końcu swoje miejsce na ziemi? Odpowiedzi na te pytania znajdziesz w tej pełnej humoru, absurdów, ale i refleksji książce.

Byłem ozdobą towarzystwa, tancerzem, piosenkarzem i uwodzicielem, gdy tak naprawdę byłem kimś zupełnie innym. Byłem biedny, ale mogłem rozdawać dobre chwile. Na scenie i poza nią. Na poczekaniu wymyślałem absurdy, które rozśmieszały ludzi. Gdy widziałem w oczach ludzi radość, zapominałem o tym smutnym introwertyku, który siedział w środku. We mnie. I tak już zostało. Największym moim sukcesem jestem ja sam. To efekt ciężkiej nauki, pracy i ćwiczeń. Zrobiłem to i dałem ludziom. Mnie taki facet nie był potrzebny. Pozostałem skromny i nieśmiały. Ale to wiem tylko ja.

Krzysztof Riege jest absolwentem łódzkiej filmówki. Przez wiele lat pełnił funkcję reżysera, a także scenarzysty w Telewizji Polskiej. Zrealizował kilkaset programów satyrycznych, muzycznych i rozrywkowych.

Przez całe życie pisał do szuflady historie zbyt drogie, by stały się filmami i, jak sądził, zbyt zwariowane, by ktoś je wydał. W ten sposób w szufladzie znalazły się dwadzieścia trzy powieści i sześć tomów opowiadań. Autor nazywa je żartobliwie: „nienakręcone filmy Quentina Tarantino”. „Tytuł” jest jego debiutem prozatorskim.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7942-276-0
Rozmiar pliku: 1 005 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Durne baby z radia zamówiły u mnie kolejny skecz zaczynający się jak zwykle od słów: „Polska to jest bardzo dziwny kraj” – to pierwsza linijka. Wymyśliłem ją w pięć sekund. Druga linijka jest za każdym razem inna i już tak łatwo mi nie przychodzi. Mam też pisać raporty o osobach umieszczonych na liście, bo inaczej… bo inaczej…

Otworzył oczy i zobaczył czubki swoich butów.

– Kimkolwiek są, czy oni nie wiedzą, że kłamię, cały czas kłamię, żyję z kłamstwa?

Coraz mocniej naciskał czołem na twarde sploty.

– A gdyby nagle trysnęła z głowy krew? Gdybym umarł? To byłby koniec tej blagi.

Stuknął czubkami butów jeden o drugi.

– Tylko czy ja jeszcze umiem mówić prawdę? Kłamałem, ludzie myśleli, że to prawda. Zmieniłem wszystko. Teraz, gdy mówię prawdę, wszyscy myślą, że kłamię. Kłamstwo na kłamstwie. Ślepa ulica? Jeden kierunek ruchu? Czy może żyję, dopóki kłamię?

Spojrzał na kartkę leżącą na kolanach.

– „Moją pasją jest aktywizacja kulturalna Podlasia i Podkarpacia” – przeczytał. Kropla spadła na papier.

*

W porannym tłoku na wielkomiejskim skrzyżowaniu światło zmieniło się na zielone. Zakurzyło się pod kołami i niebieskobeżowy kurz o zapachu rozgrzanego metalu uniósł się nad dachy samochodów i otoczył drzewa bez liści.

Jeden zabłocony, lekko poobijany samochód osobowy, ciemnoniebieska skoda, nie ruszył z miejsca. Siedział w nim mężczyzna z głową opartą na kierownicy. Ci, którzy ugrzęźli na tym samym pasie, walili pięściami w klaksony, klęli i usiłowali wydostać się z pułapki. Mijając stojące na środku ulicy auto, zaglądali ciekawie do wnętrza. Koniecznie chcieli zobaczyć kierowcę, który umarł na zawał, czekając na zielone światło, ale ten poruszał się, więc odjeżdżali zawiedzeni.

Na sąsiednim pasie po lewej stronie zatrzymał się radiowóz. Policjant na miejscu pasażera opuścił szybę i do jego uszu doszedł głos ze stojącego samochodu:

– Moją jedyną miłością są dzieci. Kocham dzieci, a im jestem starszy, tym bardziej je kocham.

– Ty, on żyje, bo gada – powiedział policjant do kierowcy radiowozu.

– Gada przez komórkę? To dawaj go tu.

Światło wirujących lamp alarmowych przywróciło koncentrację przystojnemu, szczupłemu, szpakowatemu mężczyźnie po pięćdziesiątce. Miał lekko opaloną twarz niepasującą do pory roku. Uśmiechnął się i przeprosił gestem funkcjonariuszy, którzy odpowiedzieli lekkim skinieniem głowy. Mateusz rzucił kartkę papieru na siedzenie pasażera.

– To pan Madzio z radiowej „Trójki”! – Komisarz rozpoznał kierowcę. – Zdaje się, że jest teraz ministrem.

– Mandat?

– Na co nam kłopoty… – zastanawiał się policjant za kierownicą.

– No to chociaż autograf.

– Zostaw, ich wszystko wkurza. Lepkie rączki lubią pisać…

Mateusz opuścił szybę.

– Dzień dobry – zaczął – ależ mnie przyuważyliście. Uczę się roli na wieczór i zagapiłem się, przepraszam.

– No to będzie pouczenie. – Policjant przy oknie podrapał się po brodzie. – I autograf.

– Chcecie panowie autograf? – Mateusz zaczął szukać po schowkach, aż wreszcie pod siedzeniem znalazł plik dawno zrobionych zdjęć wielkości kartki pocztowej. Na zdjęciu Mateusz w kabaretowym fraku, w cylindrze i z laseczką stał na tle świecącego napisu „Dancing World”. Oparł teczkę o kierownicę i zatrzymał pióro nad obrazkiem. – Dla kogo?

– No dla mnie… to znaczy… jestem Czesław.

– „Dla miłego pana Czesława Mateusz Brosman” – mówił i pisał Mateusz.

– To dla mnie też – krzyknął kierowca radiowozu. – Ja jestem Mieczysław.

Mateusz podał policjantowi zdjęcie z autografem i już zaczynał pisać na następnym, gdy nagle zauważył, że dalej są już tylko zdjęcia roznegliżowanych tancerek z nocnego kabaretu.

– O, znalazłem zdjęcia artystek… moje było tylko jedno, ale one są ładniejsze ode mnie. Będzie pan miał dwie przyjemności w jednym. „Dla miłego pana Mieczysława…”

– A dla mojej córki pan napisze? Ma na imię Aldona.

– Oczywiście! – Pisał dedykację na zdjęciu kolejnej artystki z kabaretu.

Z samochodu, który utkwił za Mateuszem, wysiadł trzydziestolatek, podbiegł do okienka i spytał:

– Przepraszam, czy ja też mogę prosić? Sam autograf. – Uczestnik korka grzecznie się uśmiechał.

– Naturalnie – odpowiedział Mateusz.

Korek miał już kilkaset metrów i ciągle narastał.

– Co tam się u was dzieje? – odezwał się głos z krótkofalówki w policyjnym samochodzie.

– Pomagamy panu ministrowi w jednej sprawie – zameldował komisarz. Spojrzał na Mateusza i bezradnie rozłożył ręce. Pora była kończyć miłe spotkanie. Policjanci włączyli syreny i ruszyli, a skoda ministra ryknęła dziurawymi tłumikami.

Mateusz posuwał się dalej w porannych korkach.

– I to właśnie dla nich, moich i państwa, dla wszystkich dzieci, staram się zrobić coś dobrego… – Mateusz zajrzał do kartki. – Dobrego – powtórzył z inną interpretacją. – Kropka. A ile pan ma dzieci? – Mateusz czytał także kwestie wyimaginowanej dziennikarki. – Jak wiem, jest pan w piątym związku małżeńskim, a w każdym miał pan dzieci. – Mateusz odłożył kartkę. – Wydaje mi się, że dziewięcioro, ale mogę się mylić. – Mateusz roześmiał się. Nudziły go te przygotowywania do idiotycznych wywiadów.

Ostre sygnały klaksonów po raz kolejny kazały mu wrócić myślami do samochodu. I znowu przeprosił uśmiechem wyprzedzających go kierowców. Ten uśmiech miał na zawołanie. Zawsze ten sam, który załatwiał wszystko u kobiet, dzieci i urzędników. U przechodniów, pijaczków i duchownych, którzy po tym uśmiechu już nie pytali o metrykę chrztu ani o kartkę od spowiedzi. Ten uśmiech ukazywał człowieka dobrotliwego i bezproblemowego. Mateusz znał ten wizerunek, w końcu sam go opracował przed lustrem. Nie, nie był nieprawdziwy, ale prawdziwy do końca też nie był. Ile mu do stuprocentowej prawdy brakowało, tego Mateusz przez całe życie nie rozgryzł.

Patrzył na drogę, ale myślami był gdzie indziej. Najchętniej zmyślał absurdalne dialogi. Mówił je na głos, co robił nagminnie, gdy nikt nie widział, bo to przenosiło go do teatru, na próbę sztuki, i pozwalało nie stresować się sytuacją.

– Dzieci? Dziewięcioro, ale mogę się mylić. To już przecież trzy tysiące dwieście osiemdziesiąt trzy panie. – Roześmiał się i z udanym ubolewaniem pokręcił głową. – Jestem stary i głupi, zawsze tysiąc dodaję. Wróć. – Spojrzał do kartki. – Kretyństwo.

Ostatecznie machnął na tekst ręką i schował kartkę do wewnętrznej kieszeni marynarki. Stalowoniebieskiej, lekko połyskującej marynarki od dobrego garnituru, o ton ciemniejszego od koloru samochodu. Kiedyś stanowili zgraną parę, jednak samochód starzał się szybciej niż ubranie.

Pomysł na ostatnią odpowiedź rozbawił go i jeszcze raz spróbował ułożyć sobie zbliżającą się rozmowę przed kamerami.

– Ile mam dzieci? Dziewięcioro lub dziewięćdziesiąt dziewięć samych dziewczynek. Widzi pani, bo dzieci to ja najbardziej lubię… robić. Może pani redaktor ma dziś wolny wieczór? – fantazjował dalej ku własnej uciesze i nie nudziło mu się w korku.

Mateusz minął Telewizję Nowa. Przejechał przez skrzyżowanie i zatrzymał samochód za nowiutkim, olbrzymim, złotym audi. Wysiadł z niego krótko ostrzyżony, solidnie zbudowany, a może po prostu gruby młody mężczyzna w beżowym garniturze. Trzymał przed sobą papierową teczkę, w jakiej przechowuje się sądowe akta, i z radosnym uśmiechem ruszył na powitanie Mateusza.

– Dzień dobry, panie ministrze! – przywitał go głośno, żeby ludzie na chodniku spojrzeli w ich kierunku.

– Cześć, Gaweł – odpowiedział Mateusz, szarpiąc się z zamkiem starej skody.

– Musisz kupić nowy samochód. Nie możesz tym jeździć. – Gaweł kręcił głową.

Mateusz patrzył na swojego od niedawna sekretarza. „To smarkacz – myślał. – Ma trzydzieści pięć lat, ale psychicznie piętnaście. Krzykliwy, jowialny, nieudolnie gra niezależnego inteligenta. I jak on się ubiera? – Mateusz uśmiechnął się pod nosem do swoich myśli. – Zaraz wywróci się o rozwiązaną sznurówkę. Źle zawiązany i luźny krawat. No i guzik! Na który guzik on zapiął marynarkę?! Brzuch mu wystaje, jakby miał urodzić pięcioraczki. Tłuste, czerwone policzki jak u ruskiej babuszki. No i łysina. Czoło kończy mu się na dupie. Okropny, ale przynajmniej nikt nie pomyśli, że jesteśmy parówkami”.

– Po pierwsze, lubię ten samochód. – Mateusz wskazał na skodę. – Po drugie, po co mają ludzie mówić, że to z ich podatków, a po trzecie, stale jestem bez grosza. – Mateusz odruchowo zaczesał rzadkie, lekko kręcone, szpakowate włosy na abażurek, jak mówił o swojej łysinie na czubku głowy. Bardzo się jej wstydził, a miał ją już od dobrych dwudziestu pięciu lat. Kilka razy dziennie oburącz, robiąc z dłoni pięciozębne grzebienie, usiłował zaczesać ten świecący placek.

– Robisz abażurek na żaróweczkę? – Gaweł powtórzył gest zaczesywania włosów, ale Mateusz jak zwykle żarty na ten temat ignorował.

Gaweł patrzył na Mateusza. „Takie chuchro – myślał – a mówią, że taki żywotny. Delikatny jak śliczne pacholę. Ciekawe, ile godzin stoi przed lustrem i sobie wklepuje kremy żony. – Gaweł zaśmiał się pod nosem. – Spodnie prasuje codziennie, to na mur. Pieniędzy niby nie ma, ale buty, zegarek, krawat i wszelkie pachnidła najdroższe, jakie są na rynku. Na to ma pieniądze. I powolutku, żeby się nie spocić i nie przeziębić. Tak mamusia nauczyła lalusia. Co te baby w nim widziały? Wygląda na ciotkę. Stary satyr!”

– Jesteś bez grosza? – spytał Gaweł. – To bez znaczenia. Ja za moje auto jeszcze nie zapłaciłem, a dla salonu gwarancją jest fakt, że zostałem asystentem pana ministra.

– Wiceministra – poprawił go Mateusz.

– Tu będziemy się spotykać. – Gaweł wskazał na bistro Ryjek ozdobione trofeami myśliwskimi. – Oczywiście wtedy, gdy będziesz zapraszany do Telewizji Nowa, a pewnie będziesz co tydzień, w każdym razie o to się staram.

Ruszyli w stronę knajpki.

– Działasz jak amerykański menago. Małgorzata mówiła mi, że jesteś szybszy od błyskawicy… szczególnie w zarabianiu pieniędzy.

Gaweł otworzył przed Mateuszem drzwi do lokalu.

– Dzień dobry, pani Agatko. Dwie białe kawy i proszę mi to dopisać… – rzucił w stronę barmanki.

– Witam panią, dawno pani nie widziałem! – powiedział Mateusz do barmanki i zabrał z kontuaru długopis, który schował do wewnętrznej kieszeni marynarki.

– Ty ją znasz? – zdziwił się Gaweł.

– Nie. Ale wiesz… kiedy ludzie patrzą na mnie w telewizji, często myślą, że ja ich też widzę. To niech już tak zostanie. Wiem to po sobie. Zawsze spikerom odpowiadam „dzień dobry” – wyjaśnił Mateusz.

„Pieprzyć głupoty – pomyślał Gaweł – to on potrafi jak nikt. Tylko jak to przerobić na kasę?”

Po chwili siedzieli przy stoliku, spoglądając na telewizor, na którym toczyła się akcja programu śniadaniowego Telewizji Nowa.

– Zaczęli już, czyli masz około czterdziestu minut do swojego wejścia – skomentował obraz na ekranie telewizora Gaweł.

– To jak można załatwić tanio samochód? – zaczął Mateusz.

– Opowiem ci, jak wrócisz po programie – przerwał wątek Gaweł i szukał numeru w telefonie.

– Wiesz, moja żona jeździ moim dwunastoletnim bmw. Ładne, ale dałem jej, bo okropnie na mnie krzyczała, i wziąłem jej skodę… – Mateusz przerwał, ponieważ Gaweł i tak był zajęty telefonowaniem.

– Pani redaktor Lusia? Gaweł z tej strony. Powiedz mi, z kim idzie do pary pan minister Brosman?

Cisza przeciągała się, a twarz Gawła tężała. Chwycił opadającą głowę ręką opartą łokciem o blat stołu.

– Nie no, cieszę się. To super – kontynuował rozmowę. – Miej tam, proszę, oko, pan minister urzęduje od niedawna… rozumiesz.

– Gaweł, dla mnie kamery to pestka – zapewniał Mateusz półgłosem. – Ponad trzydzieści lat byłem aktorem! – podpowiadał Gawłowi Mateusz.

– To super – zapewniał Gaweł swoją rozmówczynię. – Kwiatki lecą… kwiatki z wkładką… jakby co, to ja tu jestem w Ryju, dzwoń. Pa!

– W Ryjku! – poprawiła Gawła barmanka.

Nie zwrócił na nią uwagi. Patrzył na Mateusza i z przestraszonej twarzy powoli wydobywał się na wierzch uroczy, zjednujący ludzi uśmiech.

– Ty to jesteś szczęściarzem, Mati! Żebym ja miał takiego farta…

– No mów. Z kim występuję? – Mateusz też był coraz bardziej rozbawiony.

Gaweł spojrzał za okno. Po drugiej stronie ulicy pod wejściem do Telewizji Nowa zatrzymały się dwie czarne limuzyny.

– Popatrz. – Gaweł skierował tam spojrzenie Mateusza.

Agenci Biura Ochrony Rządu z wygolonymi wysoko karkami wysiedli z pierwszego samochodu i dwaj z nich szybko weszli do budynku stacji. Po chwili trzeci otworzył drzwi limuzyny stojącej z tyłu. Wysiadła z niej drobna kobieta w beżowym kostiumie. Energicznymi kroczkami ruszyła w stronę wejścia. W oszklonych drzwiach czekało na nią dwóch uśmiechniętych przedstawicieli zarządu telewizji.

– To twoja partnerka, Mateusz – z dumą podszytą strachem powiedział Gaweł.

– No… Marylin Monroe to nie jest. A kto to jest? Bo ja stąd dobrze nie widzę.

– Mateusz… to jest pani prezydentowa Maria Rybczyńska! Rozumiesz?

– Nie krzycz tak – obruszył się Mateusz. – Głuchy jeszcze nie jestem. A skąd ja mam znać tył pani prezydentowej?

– Chyba nie muszę ci mówić, że to, delikatnie rzecz ujmując, bardzo ważne… – motał Gaweł.

– Uspokój się, występowałem przed królową Anglii. Podobno nawet klaskała. Pewnie dlatego, że nic nie rozumiała. To co ja tam robię w tym programie? Jest jakiś scenariusz? – zainteresował się Mateusz.

– To jest program… program… no przecież wysłałem ci mailem.

– No tak, o seksie. – Mateusz wyjął z kieszeni zmiętą kartkę.

– Nieee! – Chwycił za telefon. – Lusia? Co Mati, to znaczy pan minister, tam jej robi? Kanapkę… jaką kanapkę? Ja wiem, że już jest. Mateusz już idzie. – Rozłączył się.

– Musisz już iść. – Gaweł zerwał się i zaczął podnosić Mateusza z krzesła.

– Co znaczy „kanapkę”? Mam z nią leżeć? – dopytywał się Mateusz.

– Nie wiem, kurwa, może leżeć, może tańczyć, to taki program z niespodziankami. Rób, co ci powiedzą, i bądź czarujący. – Gaweł wypychał Mateusza za drzwi.

– Tylko tyle? – zdziwił się Mateusz.

– Gaweł – krzyczała za nimi Agata. – Na ladzie był mój długopis, nie brałeś go?

Gaweł szybkim gestem wskazał marynarkę Mateusza.

– Oddaj jej długopis – polecił swojemu szefowi.

Mateusz odchylił połę i ku swojemu zaskoczeniu w wewnętrznej kieszeni zobaczył obcy długopis.

– No tak, jest! – Mateusz uśmiechnął się czarująco. – Przepraszam panią, widocznie chciałem coś napisać.

– Nie ma sprawy. – Bufetowa też się uśmiechnęła.

– A o programie dofinansowania teatrów mówić? – dopytywał Mateusz.

– Nieee!

– A o krzewieniu kultury na Podlasiu?

– Nic nie mów, jeśli nie spytają. Nie śpiewaj piosenek i nie mów skeczy z remizy, błagam!! – krzyknął za odchodzącym Gaweł.

Mateusz usłyszał te słowa i bardzo go zabolały.

– Pitol się, chłoptasiu. Daleko ci jeszcze do remizy – wymamrotał pod nosem.

Przeszedł skrzyżowanie, zatrzymał się na chodniku i spojrzał w górę na klockowate litery nad wejściem, które układały się w napis „Telewizja TN”. Kiedy to było? Piętnaście, dwadzieścia lat temu? „Gdybym wtedy wiedział, że to są moje najlepsze lata… gdybym wiedział, to byłbym jasnowidzem, a nie aktorem dramatycznym i komediowym” – pomyślał.

Dwadzieścia lat temu Mateusz w każdy piątek około dziewiętnastej, zaraz po emisji jego autorskiego programu satyrycznego „Pan Madzio w krainie gigantów”, wychodził tymi drzwiami. „To były moje najlepsze lata, dlaczego wtedy się nie cieszyłem? Dlaczego wszystko mnie denerwowało?” – zastanawiał się Mateusz.

Pewnego dnia czekała na niego grupka fanów w różnym wieku z przygotowanymi notesami i pisakami. Rozdawał autografy. Jakiś chłopczyk, chyba najmłodszy z wielbicieli, rozpłakał się, gdy spojrzał na autograf.

– Dlaczego płaczesz, chłopczyku? – spytał Mateusz.

– A co to jest?! – Chłopczyk pokazywał Mateuszowi swój notes. – „Pawełkowi Mateusz Brosman”? Kto to jest Brosman?! Miało być „Pawełkowi Pan Maaaadziooo”!!!! – Chłopczyk, płacząc, wyrzucił notes do śmietnika i poszedł w stronę osiedla.

– A wy jak wolicie? – zwrócił się do pozostałych fanów Mateusz. – Żebym pisał tak, jak się nazywam, czyli Mateusz Brosman, czy pan Madzio?

– Pan Madzio!!! – odpowiedział mu gromki chór wielbicieli. Zaczął dalej rozdawać autografy, ale w myślach przeklinał swojego bohatera. „Od lat zapieprzam, a wszystkie miody zlizuje jakiś nieistniejący pan Madzio. W dodatku sam go wymyśliłem. Coś z tym trzeba przecież zrobić…”

Mieszkali wtedy z Martą i małym Adasiem w wynajętym mieszkaniu na Madalińskiego, w trzypiętrowej kamienicy obok poczty. Raz w miesiącu na niedzielny obiad zapraszali wtedy ojca Mateusza, Kazimierza Brosmana. Od śmierci matki tato mieszkał w kawalerce kilka ulic dalej, na Batorego. Nadal był wziętym tłumaczem i mimo podeszłego wieku stale pracował.

Któregoś dnia Mateusz postanowił pokazać ojcu swój telewizyjny hit „Pan Madzio w krainie gigantów”. W połowie audycji ojciec poprosił, by zatrzymał nagranie. Drobny, przypominający zmięty pergamin, stary mężczyzna, siedząc na fotelu, zatopił twarz w dłoniach.

– Nie pokazuj mi takich bzdur, proszę… Czego ja doczekałem… mój syn błaznuje, żeby utrzymać rodzinę, i to na poziomie niedzielnego rosołu ze starej kury.

Mateusz omal nie eksplodował.

– Tato… tato… tata po prostu nie zna się na satyrze, na telewizji. To ogląda dwanaście milionów ludzi!!!

– Durnie – dokończył ojciec.

– Tato od pięćdziesięciu lat tłumaczy głupawe kryminały i świata poza tym nie widzi. Mama zawsze około dwudziestej strony wiedziała, kto zabił. A tato mówił, że tak właśnie pisze się kryminały. To po co to czytać?

– Mnie tam nigdy nie obchodziło, kto zabił. Widocznie tak się pisze, skoro tak wszyscy piszą. Mnie tylko interesuje, żeby tłumaczenie było lepsze od oryginału. A od matki się odczep, niech spoczywa w spokoju. Pójdę już. – Ojciec wstał z fotela.

Mateusz nerwowo spojrzał na powiększenie bardzo starej fotografii, na którym matka miała pięć lat. Na sepiowanym zdjęciu dziewczynka w sukience z falbankami trzymała bukiecik polnych kwiatków. „Pomóż, mamo – błagał w myślach. – Jak mi ojciec nie pożyczy stu tysięcy, skończymy pod mostem!”

– Czyli co – starał się bronić Mateusz – miliony ludzi ktoś zmusza do oglądania mojego programu?

– To, co robisz, jest wtórne. Pięć razy widziałem, jak ktoś wyciąga sobie nos i gra na nim smyczkiem. Zrób coś oryginalnego, niebanalnego, nieprzewidywalnego i wtedy to nie będzie pusty rechot, ale stworzysz coś swojego. Zrób coś, czego jeszcze nikt nie zrobił. To klucz do sukcesu w każdej dziedzinie. Dorośnij wreszcie. Odnieś się do rzeczywistości!!

– To myśli tato, że granie ludziom na nosie nie odnosi się do naszej rzeczywistości?

Ojciec milczał. Mateusz czuł, że musi ojcu przyznać rację.

– Dobrze, tato – powiedział, zamykając za staruszkiem drzwi.

Zaraz potem podszedł do wiszącego nad komódką zdjęcia matki. „Mamo kochana, kochana mamo, on nas nigdy nie rozumiał. Ani ciebie, ani mnie. Nie chciał jeść naszej zupy z kwiatków ani kompotu z wołowych kości. Zawsze był jak kąt prosty. Nie rozumiał absurdu. A tymczasem absurd to wielka szkoła, po której widać, że wszystko jest możliwe, choćby w słowach. Tu bogacz i słoń przechodzą przez ucho igielne, a akademia nauk wreszcie wie, na co kotu ogon. Ludzie się śmieją, a lepiej, gdyby się zastanowili. Ale kto chce wiedzieć, że mógł wszystko, a zrobił tak niewiele?”

*

– Strasznie zbladłeś – powiedziała barmanka do Gawła. – Może kieliszek koniaku?

– Nie, nie piję. – Gaweł, zataczając się, podszedł do baru. Wyjął z kieszeni tabletki z napisem „Prozal”. – Daj mi wody.

Połknął jedną i odetchnął głęboko.

– Tak od razu ci nie pomoże, to działa po tygodniu.

– A ty, Agata, skąd to wiesz? – zdziwił się Gaweł.

– Mój tata jest psychiatrą. Pełno u niego celebrytów z depresją. Na ladzie mam jego wizytówki. Wciskam je różnym figurom, co wysiadują w Ryjku wpatrzone w okna stacji i czekają na swoje pięć minut.

Gaweł wyjął inne tabletki z napisem „Xanac”.

– A to? – spytał.

– To po tamtym… może za jakieś dwie godziny.

– Muszę, bo się rozlecę. – Gaweł połknął kolejną tabletkę, a barmanka wychyliła kieliszek czegoś w złotym kolorze.

– Będziesz na niego czekał? – spytała.

– Spróbuję… – Gaweł, słaniając się na nogach, doczołgał się do swojego stolika.

– Ale co tak cię strach obleciał? Olej to! – poradziła Agata.

– Jak wszystko dobrze pójdzie, to potem ci powiem, a jak będzie wpadka, to niczego nie będę ci musiał tłumaczyć. Ten facet to nieprzewidywalny wariat, gorąca torpeda, pijane dziecko z brzytwą. Dupek utkany z głupot. Jak mu nie napiszą, sam nic nie wyduka. Jak nie ma pod ręką jakiegoś Szekspira, to bredzi. Ale oni wszyscy tak mają. Są tam, gdzie ich nie ma, czyli na ekranie.

– Fajnie! Pewnie nigdy nie jest z nim nudno. – Agata miała swoje zdanie na ten temat. Ruchem głowy uporządkowała czarne włosy i usiadła wygodnie na ladzie.

– Lepiej oglądajmy…

*

Na drzwiach studia widniał tytuł programu: „Śniadanie na kolanie”. Kierowniczka produkcji z identyfikatorem i notatkami prowadziła Mateusza. W środku była już pani prezydentowa. Siedziała na swoim miejscu i rozmawiała z dziennikarką prowadzącą program, którą charakteryzatorka dopieszczała kolorowym pędzlem z pudrem. Mateusz dłońmi poprawił włosy, przysłaniając łysinę, i ruszył w ich stronę z wyrazem nieopisanej radości na twarzy, trochę jak do kogoś, kogo zna się od dawna, ale całe lata nie widziało. Przecież jego też właściwie wszyscy w kraju znali, i to przez dwa lub trzy pokolenia.

– Witam pierwszą damę. – Ucałował dłoń uśmiechniętej kobiety siedzącej na fotelu. – Mateusz Brosman – przedstawił się, przytrzymując dłoń żony prezydenta.

– Maria Rybczyńska… Jak to możliwe, że dopiero teraz mamy okazję się poznać, i to w tak niecodziennej sytuacji? Ja od dziecka słuchałam pańskich audycji radiowych. – W sposobie mówienia, siedzenia i patrzenia było w niej coś z królowej.

„To jednak prawdziwa dama” – pomyślał Mateusz. Wiedział, że tym oświadczeniem chce zdobyć jego przychylność. Chciał się odwdzięczyć, ale zdenerwowana prowadząca program dziennikarka przerwała miłą konwersację.

– Ja nazywam się Lucyna Boniecka, witam państwa. Bardzo proszę na miejsce, za trzydzieści sekund zaczynamy.

*

W bistro Ryjek barmanka przysiadła się do stolika Gawła, żeby lepiej widzieć ekran telewizora.

– To co, trzymamy za niego kciuki? – spytała.

– Za niego? Trzymaj za mnie. On coś palnie, a ja lecę z roboty. Czy ty wiesz, dziewczyno, ile mnie ta moja posada kosztowała?

*

W studiu na kamerze z numerem dwa zapaliło się czerwone światełko, a na wielkim monitorze ukazała się twarz prowadzącej. Mateusz w ostatniej chwili poprawił abażurek.

– Dziś ekstragościem naszego programu „Śniadanie na kolanie” jest pierwsza dama kraju, pani prezydentowa Maria Rybczyńska. – Tu rozległy się oklaski z taśmy. – A szybkie śniadanie skomponuje, i to na oczach telewidzów, pan minister Mateusz Brosman. – I znowu wirtualna owacja.

– Czy lubi pan gotować? – spytała prowadząca Mateusza.

– Szczerze mówiąc, nienawidzę, a w dodatku nie umiem. Zaraz chwycę nóż za ostrze i zaserwuję słone paluszki – odparł.

Pani prezydentowa parsknęła. Była w siódmym niebie. Żart Mateusza ucieszył ją szczerze. Czuła, że artysta wspina się na wyżyny specjalnie dla niej. Patrzyła na niego maślanym wzrokiem, co oczywiście nie uszło uwadze Mateusza.

– Co na to pierwsza dama? – spytała prowadząca.

– Jak na razie jestem ciężko przestraszona. – Zabawnie udała, że boi się jeść wyroby, które miał przygotować Mati. – Gdybym wiedziała, zabrałabym z domu coś do zjedzenia. – A pomyślała: „Już jest mój, cały we łzach. Pochwalić artystę to straszna broń!”.

– Dla pierwszej damy kraju szybkie śniadanie przyrządza wiceminister Mateusz Brosman – podbijała tempo Lusia.

– Wspólne śniadanie, i to w telewizji. Będzie co wspominać – dwuznacznie zaczepił prezydentową Mateusz.

– Co to będzie? – Lusia starała się uciec od ciszy.

– To będzie… Madzio Sandwich!

– No to… czas start!

– Skoro to wspólne śniadanie, to niech pan dla siebie też zrobi Madzio Sandwich – powiedziała pani Maria.

– Jeśli pani pozwoli, to ja dla siebie przyrządzę First Lady Sandwich.

Pierwsza dama roześmiała się w głos i przyklasnęła. Mateusz zajął się robieniem kanapek.

– Przypominam, że nasz gość ma tylko trzy minuty na przyrządzenie szybkiego, ale smacznego śniadania dla supergościa.

*

W bistro Gaweł rozcierał skronie, aż jego czoło zrobiło się czerwone.

– O masz, to o takie kanapki chodziło…

– Ty, on jest znakomity – zauważyła barmanka.

– A ty skąd się na tym znasz?

– No wiesz… całe życie pod budynkiem telewizji, to się otrzaskałam.

*

W studiu akcja szybko posuwała się naprzód.

– O… pan Mateusz Brosman już skończył… dwie minuty trzydzieści sekund, brawo! – Oklaski rozległy się jak żywe.

Prowadząca podniosła tacę z kanapkami i zatrzymała się przed panią prezydentową tak nieszczęśliwie, że pupę miała kilkanaście centymetrów od twarzy Mateusza. Kiedy usiłowała nakłonić panią Marię do zgadywania, co jest na tacy, wtedy… wtedy Mateuszowi przemknął przez głowę szaleńczy pomysł. Może wielki, a być może tragiczny w skutkach.

„Jeżeli tego teraz nie zrobię – myśli jak błyskawice przelatywały przez mózg Mateusza – nigdy nie dowiem się, czy to był dobry pomysł, a taka okazja nie przytrafi mi się drugi raz w życiu. Wielkie dzienniki i najgorsze brukowce będą zamieszczać filmik ze mną w roli głównej przez wiele lat! Mam nadzieję, że w więzieniu mają już telewizory… Przejdę do historii wielkiej polityki, a tego się nie zrobi, występując na wieczorkach wspomnieniowych poświęconych dawnym kabaretom i piosenkom Violetty Villas, Ludwika Sempolińskiego i Toli Mankiewiczówny! Postawić całe życie na jedną kartę, mimo że nie gram nawet w tysiąca? Zachwiać losem partii, do której dopiero co mnie zapisali tylko dlatego, że nie protestowałem? A życie moich żon, dzieci i wnuków? Nieważne? Także los moich wyborców, elektoratu koalicji i jej kierownictwa? Pana Premiera i Pana Marszałka?”

Usłyszał głos swojego ojca: „Zrób coś oryginalnego, niebanalnego, nieprzewidywalnego i wtedy to nie będzie pusty rechot, ale stworzysz coś swojego. Zrób coś, czego jeszcze nikt nie zrobił. To klucz do sukcesu w każdej dziedzinie. Dorośnij wreszcie. Odnieś się do rzeczywistości!!”. „Dobrze, tato! Nie jestem jeszcze starym rupieciem! Ruszam zgodnie z duchem współczesnej telewizji!”

Mateusz zbliżył usta do tyłka autorki programu i ugryzł Lusię w pośladek. Rozległ się pisk, taca wyleciała w powietrze i kanapki majonezem na dół wylądowały na kolanach pierwszej damy. Krzyki, lamenty, przeprosiny i rozpacz.

„To, co zrobiłem, to samobójstwo – myślał Mateusz. – Dlaczego we mnie jest ten drugi, który mi podpowiada takie wariactwa? On jest silniejszy ode mnie. Boże, wybacz, że znowu narozrabiałem. Czuję, jak mój duch opuszcza moje ciało i rycząc ze śmiechu, akceptująco wali mnie pięścią po plecach…”

Mateusz bał się. A im bardziej się bał, tym pewniej i radośniej wyglądał.

Operatorzy szarpali kamerami, jakby grali w piłkarzyki, a wrzask redaktorów w słuchawkach przewiercał ich głowy i wdzierał się do studia. Palce realizatora nerwowo tańczyły między klawiszami miksera. Na monitorze antenowym sieczka roztrzęsionych obrazów przypominała teledysk heavymetalowy, gdy nagle Mateusz zwrócił się do kamery numer cztery. Realizator natychmiast wcisnął klawisz z numerem cztery i tym samym wziął na antenę to ujęcie jak deskę ratunku, a wtedy Mateusz z udawanym diabolicznym uśmiechem poinformował widzów:

– Od dzisiaj Telewizja Nowa zmienia tytuł porannej audycji ze „Śniadanie na kolanie” na „Śniadanie na kolanach u pierwszej damy”… ale pewnie już go nigdy więcej nie zobaczymy. – Pomachał widzom na pożegnanie.

„Wystarczy – pomyślał. – Tak czy owak, przeszedłem do historii kraju i śmiesznych filmików. Czy ktoś przede mną obrzucił żonę prezydenta majonezem? Mamo, tato, czy wasz syn spełnił wreszcie wasze oczekiwania? Ja wiem, teraz będzie Komisja Śledcza i Trybunał Stanu. A co mi tam! To bardziej zajmujące od występów w bibliotekach i parafiach”.

*

– Mówiłem? Mówiłem?! – Gaweł biegał po bistro i rwał sobie włosy z głowy.

– No ale nie wariuj, przecież to było znakomite. Ty się, człowieku, nic a nic nie znasz na telewizji – uspokajała go bufetowa Agata.

– To koniec, mogę się pakować. Mój minister ugryzł w dupę prezenterkę i wysmarował majonezem żonę prezydenta. Goodbye!

– Opamiętaj się, oni to na pewno ze sobą uzgodnili. Takie rzeczy normalnie się nie zdarzają. Po prostu stacja zyska nowych widzów, twój szef będzie teraz zapraszany co parę dni.

Gaweł patrzył na Agatę i starał się zrozumieć, co mówi. A może ona ma rację?

– Żeby wysmarował majonezem niewygodne gęby?

– Pracuję tu, to wiem, o czym kierownictwo rozmawia przy stolikach – zapewniła barmanka. – Liczą się tylko słupki oglądalności!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: