Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kontury - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
4 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kontury - ebook

Czy przyjaźń kobiety z mężczyzną jest w ogóle możliwa? Zdania są tu podzielone…

Faye wybiera się służbowo do Aten – ma tam poprowadzić kurs pisarstwa. W samolocie poznaje pewnego Greka, który zaczyna opowiadać jej o swoim życiu. Zaprasza ją na swoją łódź, na lunch... i gdy okazuje się, że Faye ze względu na wybuch wulkanu nie może wrócić do Londynu, kobieta spędza trzy tygodnie tylko z nim. Czy ich przyjaźń przerodzi się w coś więcej?

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3258-3
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Przed wylotem dostałam zaproszenie do londyńskiego klubu na lunch z miliarderem o liberalnych, jak mnie zapewniono, poglądach. Przyszedł ubrany w koszulę rozpiętą pod szyją i opowiedział, nad czym obecnie pracuje: nad nowym oprogramowaniem dla firm, typującym z dużym prawdopodobieństwem pracowników mogących w przyszłości dopuścić się kradzieży bądź ujawnienia sekretów przedsiębiorstwa. Mieliśmy omówić kwestię magazynu literackiego, do którego założenia się przymierzał; niestety, musiałam wyjść, zanim zdążyliśmy poruszyć ten temat. Nalegał, że zapłaci za taksówkę na lotnisko. Zgodziłam się, bo byłam spóźniona i miałam ciężką walizkę.

Miliarder palił się do przedstawienia mi zarysu historii swojego życia, które rozpoczęło się mało obiecująco, po czym – rzecz jasna – osiągnęło etap, w którym dziś naprzeciwko mnie siedział rozluźniony majętny mężczyzna. Przyszło mi do głowy, że może tak naprawdę zapragnął zostać pisarzem, a magazyn literacki miał być jego przepustką do kariery. Wiele osób chciałoby zacząć parać się pisarstwem; dlaczego by nie wkupić się w tę profesję? Mój rozmówca wielokrotnie torował sobie drogę pieniędzmi – i ratował się nimi z opresji. Wspomniał, że pracuje nad projektem zmierzającym do odsunięcia prawników od sfery osobistej ludzkiego życia. Oprócz tego tworzył plany pływającej farmy wiatrowej, na tyle okazałej, by pomieściła całą społeczność, personel niezbędny do obsługi urządzeń; gigantyczna platforma znajdowałaby się w tak dużej odległości od lądu, że z wybrzeża – na którym miał nadzieję przeprowadzić program pilotażowy i na którym nawiasem mówiąc, znajdował się jego dom – nie byłoby widać szpetnych turbin. W niedziele grywał na perkusji w zespole rockowym – ot, dla przyjemności. Czekał na narodziny swojego jedenastego potomka, co nie przeraża aż tak bardzo, kiedy weźmie się pod uwagę, że kiedyś z żoną adoptowali gwatemalskie czworaczki. Z trudem przyswajałam wszystko, o czym mi opowiadał. Kelnerki wciąż donosiły nowe potrawy: ostrygi, sosy, odpowiednie wina. Łatwo się rozpraszał, jak dziecko, które dostało zbyt wiele prezentów pod choinkę. Odprowadzając mnie do taksówki, powiedział: „Miłego pobytu w Atenach”, choć nie przypominam sobie, żebym zdradziła, że tam właśnie się wybieram.

Pasażerowie w kabinie samolotu stojącego na pasie lotniska Heathrow w milczeniu czekali na wzbicie się maszyny w powietrze. Stewardesa stała w przejściu i za pomocą rekwizytów i gestów ilustrowała instrukcje wypowiadane przez głos z taśmy. My zaś, zbiorowisko obcych sobie ludzi, siedzieliśmy przypięci pasami w ciszy takiej jak ta, w której pogrążają się wierni podczas liturgii. Stewardesa pokazała kamizelkę ratunkową z gwizdkiem, wyjścia awaryjne i maski tlenowe z długimi przezroczystymi rurkami. Omówiła prawdopodobieństwo katastrofy i śmierci, tak jak ksiądz wprowadza parafian w zagadnienia czyśćca i piekła. I nikt z nas nie rzucił się do ucieczki, choć miał na to czas. Słuchaliśmy jednym bądź obojgiem uszu, myśląc o innych rzeczach, jak gdyby to połączenie formalności i czarnowidztwa przydawało nam jakiejś wyjątkowej hardości. Cisza pozostała niezmącona, nawet kiedy głos w nagraniu poruszył temat masek tlenowych; nikt nie zaprotestował, nikt nie wyraził sprzeciwu wobec przykazania, które mówi, że w pierwszej kolejności należy zatroszczyć się o siebie, a dopiero potem o innych. Nie byłam jednak pewna, czy to do końca prawda.

Siedziałam pomiędzy rozwalonym w fotelu śniadym chłopcem, który grubymi kciukami przebierał po ekranie przenośnej konsoli do gier, a drobnym, mocno opalonym mężczyzną z siwą grzywą, ubranym w jasny lniany garnitur. Za oknem nad pasem startowym gasło nabrzmiałe letnie popołudnie. Niewielkie pojazdy lotniskowe przemieszczały się raźnie po płaskiej, rozległej przestrzeni, pomykały, obracały się i krążyły niczym zabawki, a dalej widać było srebrną nitkę autostrady, która biegła i połyskiwała jak okolony jednostajnymi wzgórzami potok. Samolot ruszył i toczył się tak, że widok, jakby nagle wyrwany z bezruchu, zaczął się przesuwać za oknem, najpierw powoli, potem szybciej, aż w końcu miało się wrażenie obarczonego pewnym wysiłkiem, niezdecydowanego wznoszenia, kiedy maszyna oderwała się od ziemi. Był taki moment, w którym wydawało się, że rzecz jest niewykonalna. A jednak udało się.

Mężczyzna siedzący po prawej odwrócił się do mnie i zapytał o powód mojej podróży do Aten. Odparłam, że lecę do pracy.

– Mam nadzieję, że zamierza pani zatrzymać się gdzieś blisko wody – skomentował. – W Atenach będzie bardzo gorąco.

Odpowiedziałam, że raczej nie, na co uniósł siwe brwi, wyrastające z czoła zaskakująco chaotycznymi i zgrzebnymi kępkami, niczym trawa na kamienistym podłożu. Osobliwość ta, nic innego, skłoniła mnie do udzielenia mu odpowiedzi. To, co nieoczekiwane, czasem bowiem sprawia wrażenie zachęty od losu.

– W tym roku wcześnie zaczęło być gorąco – powiedział. – Normalnie fala upałów przychodzi dużo później. Potrafi mocno dać się we znaki, jeżeli człowiek jest nieprzyzwyczajony.

W trzęsącej się kabinie co pewien czas migotały światła. Słychać było odgłos otwieranych i zatrzaskiwanych drzwi, ciągły stukot i brzęk, ludzie wiercili się, rozmawiali, wstawali. W interkomie odezwał się męski głos; rozniósł się zapach kawy i jedzenia; stewardesy w szeleszczących nylonowych pończochach pewnym krokiem przemierzały tam i z powrotem wąski, wyłożony wykładziną korytarz. Mój sąsiad poinformował mnie, że odbywa tę podróż raz albo dwa razy w miesiącu. Kiedyś miał mieszkanie w Londynie, w Mayfair.

– Ale teraz – dodał z nonszalancką miną – wolę nocować w Dorchesterze.

Posługiwał się elegancką, oficjalną angielszczyzną, która jednak wydawała się nie do końca naturalna, jak gdyby w pewnym momencie starannie naniesiono na nią ten język pędzlem, niczym farbę. Zapytałam go o pochodzenie.

– Kiedy miałem siedem lat, posłano mnie do angielskiej szkoły z internatem – odparł. – Można zatem powiedzieć, że nawyki mam angielskie, ale serce greckie. Podobno – dodał – w drugą stronę byłoby znacznie gorzej.

Oboje rodzice byli Grekami, mówił dalej, ale na pewnym etapie życia cała rodzina – matka, ojciec, czterech synów, dziadkowie, a także liczni wujowie i ciotki – przeniosła się do Londynu i zaczęła prowadzić wzorem angielskich wyższych sfer: czterech chłopców posłano do szkół, z domu uczyniono zaś forum służące zadzierzgiwaniu użytecznych więzi społecznych; przez jego próg zaczął się przelewać niewysychający strumień arystokratów, polityków i biznesmenów. Zapytałam, w jaki sposób rodzina uzyskała dostęp do tego obcego środowiska. Mój rozmówca wzruszył ramionami.

– Pieniądze stanowią państwo samo w sobie – powiedział. – Moi rodzice byli armatorami. Przed przenosinami do Londynu mieszkaliśmy na małej wyspie, na której oboje się urodzili i o której z pewnością pani nie słyszała, pomimo jej śliskiego położenia względem znanych kurortów – a mimo to prowadzili międzynarodowe przedsiębiorstwo.

– Bliskiego, zauważyłam. Chyba miał pan na myśli bliskie położenie.

– Najmocniej przepraszam – odrzekł. – Oczywiście, chodziło mi o bliskie położenie.

Ale podobnie jak wszyscy zamożni ludzie, ciągnął, jego rodzice dawno przerośli własne pochodzenie i przenieśli się do niemającej granic sfery, by zamieszkać pośród ważnych i bogatych. Utrzymywali, rzecz jasna, okazały budynek na wyspie, który do osiągnięcia przez dzieci dojrzałości służył jako dom rodzinny. Kiedy jednak nadeszła pora wysłania synów do szkół, przenieśli się do Anglii, gdzie mieli wielu znajomych, wśród nich zaś kilku takich, dodał tonem niepozbawionym dumy, dzięki którym mogli się choć trochę zbliżyć do pałacu Buckingham.

Ich rodzina zawsze zajmowała wysoką pozycję na wyspie; zaślubiny przyszłych rodziców mojego sąsiada połączyły dwa miejscowe arystokratyczne rody i co więcej, scaliły dwie armatorskie fortuny. Wyspa wyróżniała się tym, że panował na niej matriarchat. Nie mężczyźni bowiem, ale kobiety dzierżyły tam władzę. Własność przechodziła zatem nie z ojca na syna, lecz z matki na córkę. Zwyczaj ten, powiedział mój sąsiad, przyczyniał się do powstawania napięć w łonie rodziny przeciwnych do tych, z którymi zetknął się po przyjeździe do Anglii. W świecie jego dzieciństwa narodziny syna budziły rozczarowanie. On sam, ostatni z długiej serii zawodów, traktowany był ze szczególną ambiwalencją, jego matka pragnęła bowiem wierzyć, że urodziła córeczkę. Włosy układano mu w długie pukle; ubierano go w sukienki i zwracano się do niego dziewczęcym imieniem, które rodzice wybrali w nadziei, że nareszcie zostaną obdarzeni spadkobierczynią. Korzenie tego nietypowego obyczaju, wyjaśnił, sięgają starożytności. Otóż od najdawniejszych czasów gospodarka wyspy opierała się na wydobywaniu z morskiego dna gąbek, w związku z czym młodzi męscy członkowie lokalnej społeczności nabywali umiejętność nurkowania na pełnym morzu. Zajęcie należało jednak do niebezpiecznych, toteż przeżywalność poławiaczy gąbek była nadzwyczaj niska. W tej sytuacji, w obliczu wysokiej śmiertelności mężów, kobiety przejęły nadzór nad kwestiami finansowymi, a także, co istotne, zaczęły przekazywać tę rolę swoim córkom.

– Trudno sobie wyobrazić – powiedział – jak wyglądał świat w najlepszych latach życia moich rodziców; pod pewnymi względami musiał być przyjemny, pod innymi – bezlitosny. Dam pani przykład: otóż moim rodzicom urodziło się piąte dziecko, chłopiec, ale podczas porodu jego mózg uległ uszkodzeniu. I kiedy cała rodzina przeprowadzała się do Anglii, najmłodszego syna zwyczajnie pozostawiono na wyspie pod opieką niań, których referencji – w tamtych czasach i na taką odległość – nikt, jak sądzę, nie kwapił się wnikliwie sprawdzać.

Nadal tam mieszkał, starzejący się mężczyzna z umysłem małego dziecka, niezdolny, naturalnie, do przedstawienia własnej wersji zdarzeń. Tymczasem mój sąsiad i jego bracia wypłynęli na chłodne wody angielskiego szkolnictwa prywatnego, uczyli się myśleć i mówić jak angielscy chłopcy. Mojemu sąsiadowi obcięto pukle, ku jego uldze, i po raz pierwszy w życiu doświadczył okrucieństwa, a wraz z nim nieszczęścia w nowej postaci: samotności, tęsknoty za domem i rodzicami. Pogrzebał w górnej kieszeni marynarki i wydobył portfel z miękkiej czarnej skóry, z którego wyjął zmięte czarno-białe zdjęcie matki i ojca. Przedstawiało stojącego sztywno mężczyznę, ubranego w dopasowany, zapięty pod samą szyję strój przypominający surdut; czerń jego włosów z przedziałkiem, gęstych, prostych brwi oraz grubych, zawiniętych wąsów była tak intensywna, że emanował niezwykłą srogością. Obok niego stała kobieta o pozbawionej uśmiechu twarzy, okrągłej, surowej i nieprzeniknionej jak moneta. Zdjęcie zrobiono pod koniec lat trzydziestych dwudziestego wieku, powiedział mój sąsiad, i dodał, że było to przed jego narodzinami. Małżeństwo już wtedy było nieszczęśliwe, zaciekłość ojca i nieprzejednanie matki wykraczały poza przyjęte konwenanse. Między rodzicami toczyła się zażarta bitwa woli, w której nigdy nikomu nie udało się rozdzielić walczących – stało się to możliwe, na krótko, dopiero po ich śmierci. To jednak, powiedział z bladym uśmiechem, temat na odrębną opowieść.

Przez cały ten czas stewardesa powoli przesuwała się korytarzem, pchając metalowy wózek, z którego rozdawała plastikowe tacki z jedzeniem i napoje. Dotarła do naszego rzędu: podała nam tacki z białego plastiku, jedną przekazałam chłopcu siedzącemu po mojej lewej stronie, ten zaś bez słowa uniósł konsolę obiema dłońmi, tak bym mogła położyć tackę na składanym stoliku przed nim. Sąsiad po prawej i ja podnieśliśmy wieczka naszych pojemników, żeby można było wlać herbatę do białych plastikowych kubeczków, które dostaliśmy razem z tackami. Zaczął zadawać mi pytania, jak gdyby kiedyś uczono go, że należy to robić, i teraz przypomniał sobie tę lekcję. Zastanawiałam się, kto lub co go tego nauczyło, wielu ludzi nigdy bowiem tej wiedzy nie nabywa. Odparłam, że mieszkam w Londynie i że całkiem niedawno przeniosłam się do miasta ze wsi, z domu, który przez siedem lat zajmowałam razem z moimi dziećmi i ich ojcem, potem zaś jeszcze przez trzy lata z samymi tylko dziećmi. Był to, innymi słowy, nasz dom rodzinny, który na moich oczach zamienił się w grób czegoś, czego nie potrafiłam jednoznacznie nazwać ani rzeczywistością, ani złudzeniem.

Zapadło milczenie. Wykorzystaliśmy je, żeby napić się herbaty i zjeść rozdawane razem z nią biszkopty. Za oknem fiolet nieba przechodził w czerń. Silniki ryczały miarowo. W kabinie też zrobiło się ciemniej, mrok rozpraszały jedynie promienie światła z zainstalowanych nad siedzeniami lampek punktowych. Nie widziałam wyraźnie twarzy sąsiada, spostrzegłam jednak, że w przecinanej smugami światła ciemności zamieniła się ona w pejzaż wybrzuszeń i bruzd, pośrodku którego wznosił się niezwykły hak nosa, rzucający po obu stronach cienie głębokie jak wąwozy, tak że ledwie widziałam oczy mężczyzny. Wargi miał wąskie, ale usta szerokie i niedomykające się; odcinek pomiędzy nosem a górną wargą był długi i mięsisty, często go dotykał, tak że nawet przy uśmiechu jego zęby pozostawały niewidoczne. Nie sposób, powiedziałam w odpowiedzi na jego pytanie, podać przyczyn, z których rozpadło się moje małżeństwo; małżeństwo to bowiem cały system wierzeń, układ zdarzeń, i choć przejawia się ono w rzeczach jak najbardziej realnych, to jednak wciąż nie wiadomo, jaki impuls nim kieruje. Tym zaś, co w moim przypadku okazało się realne, była utrata domu, który stał się po prostu miejscem na mapie, lokalizacją tego, co nieobecne, i chyba odzwierciedleniem nadziei, że pewnego dnia rzeczy te powrócą. Wyprowadzka z domu była w pewnym sensie deklaracją, że przestaliśmy czekać; nie można nas już odnaleźć pod dawnym numerem, pod starym adresem. Mój młodszy syn, powiedziałam sąsiadowi, ma wyjątkowo irytujący zwyczaj polegający na tym, że kiedy zjawia się tam, gdzie się z tobą umówił, a ciebie nie ma na miejscu, nie czeka, lecz zaczyna cię szukać, po czym gubi się i denerwuje. Nie mogłem cię znaleźć! – krzyczy potem wściekły. Ale przecież jedyną nadzieją na odnalezienie czegokolwiek jest pozostanie dokładnie tam, gdzie się jest, w umówionym miejscu. Rzecz sprowadza się do tego, jak długo jesteś w stanie wytrzymać.

– Czasem wydaje mi się, że moje pierwsze małżeństwo – odparł mój sąsiad po chwili milczenia – rozpadło się z najgłupszej przyczyny, jaką można sobie wyobrazić. Kiedy byłem mały, przyglądałem się powracającym z pola wozom z sianem, wyładowanym tak, że tylko cudem się nie wywracały. Telepały się i niebezpiecznie kołysały, ale jakimś sposobem zawsze zachowywały równowagę. Aż pewnego dnia to się stało: zobaczyłem wóz leżący na boku, porozrzucane siano, poruszonych i krzyczących ludzi. Zapytałem jakiegoś mężczyznę, co się wydarzyło, i usłyszałem, że koło wozu wjechało w wybój na drodze. Pamiętam dobrze – ciągnął – że wydało mi się to zarazem nieuchronne i głupie. Tak samo było z moją pierwszą żoną i ze mną – dodał. – Trafiliśmy na wybój na drodze i wywróciliśmy się.

Był to, właśnie sobie uświadomił, szczęśliwy związek, najbardziej harmonijny w całym jego życiu. Poznali się z żoną i zaręczyli jako nastolatkowie. Nigdy się nie kłócili, aż do awantury, która zniszczyła wszystko, co było między nimi. Dochowali się dwojga dzieci, zgromadzili znaczny majątek: mieli duży dom na przedmieściach Aten, mieszkanie w Londynie i jeszcze lokum w Genewie. Hodowali konie, wakacje spędzali na nartach i na dwunastometrowym jachcie zacumowanym na wodach Morza Egejskiego. Oboje byli na tyle młodzi, by wierzyć, że rozwój nadal będzie postępował geometrycznie; że życie może się tylko rozszerzać – i rozbijali kolejne naczynia mogące powstrzymać życie w dalszym dążeniu do owego rozszerzania się. Po kłótni, nie chcąc ostatecznie wyprowadzać się z domu, mój sąsiad zamieszkał na jachcie. Było lato, jacht zaś należał do luksusowych jednostek, mój sąsiad mógł pływać w morzu, łowić ryby i podejmować znajomych. Przez kilka tygodni żył złudzeniem, będącym w istocie otępieniem takim jak to, które następuje po urazie, zanim ból rozpocznie penetrację i powolne, lecz niepowstrzymane przedzieranie się przez gęstą mgłę znieczulenia. Pogoda się załamała, mieszkanie na jachcie zrobiło się zimne i niewygodne. Ojciec żony mojego sąsiada wezwał go do siebie i zażądał, by ten zrzekł się wszelkich roszczeń do wspólnego majątku małżonków. Mój sąsiad się zgodził. Był przekonany, że stać go na wspaniałomyślność i że odrobi stratę. Miał trzydzieści sześć lat, wciąż czuł krążącą w żyłach energię pomyślnej koniunktury i życia usiłującego rozbić naczynie, w którym zostało zamknięte. Mógł ponownie wejść w posiadanie wszystkiego, co utracił, z tą różnicą, że tym razem zdobywałby tylko to, co odpowiadało jego pragnieniom.

– Przekonałem się jednak – powiedział, dotykając mięsistej górnej wargi – że to trudniejsze, niż się wydaje.

Nie stało się, rzecz jasna, tak, jak to sobie wyobrażał. Wybój spowodował nie tylko zachwianie się podstaw małżeństwa; sprawił, że mój sąsiad zjechał na zupełnie inną drogę, drogę będącą długim, bezcelowym objazdem, taką, którą w ogóle nie powinien podążać i którą nawet dziś czasem miał wrażenie, że nadal podróżuje. Luźny ścieg sprawia, że tkanina się pruje, dlatego też trudno było odtworzyć łańcuch zdarzeń i cofnąć się do pierwotnego błędu. Wydarzenia te złożyły się wszakże na większą część dorosłego życia mojego sąsiada. Minęło niespełna trzydzieści lat od rozpadu jego pierwszego małżeństwa i im bardziej oddalał się od tamtego życia, tym stawało się ono dla niego bardziej prawdziwe. Albo właściwie nie całkiem prawdziwe, powiedział – to, co wydarzyło się potem, było bowiem wystarczająco rzeczywiste. Słowo, którego szukał, brzmiało: autentyczny. Pierwsze małżeństwo mojego sąsiada było autentyczne w sposób, jakiego za nic nie udało się powtórzyć. Z wiekiem postrzegał je jako rodzaj domu, miejsce, do którego pragnął powrócić. Gdy jednak wspominał je uczciwie, a zwłaszcza kiedy rozmawiał ze swoją pierwszą żoną – co ostatnio zdarzało się rzadko – dawne poczucie ograniczenia wracało. Tak czy inaczej, wydawało mu się teraz, że wiódł tamto życie niemal nieświadomie, że zagubił się w nim, pogrążył, tak jak lektura książki pochłania człowieka do tego stopnia, że zaczyna wierzyć w opisywane zdarzenia i żyć wraz z jej postaciami. Potem już nigdy nie był w stanie aż tak się zaangażować; nigdy nie potrafił tak uwierzyć. Być może właśnie to – utrata wiary – wywołało tęsknotę za dawnym życiem. Bo mimo wszystko razem z żoną zbudował coś, co rozkwitło, razem z nią powiększył całość tego, czym wspólnie byli i co mieli. Życie ochoczo im się poddawało, nie odmawiało dostatku, i to – dziś to rozumiał – zrodziło w nim przekonanie, że należy wszystko zniszczyć, rozbić z niebywałą – jak to teraz postrzegał – beztroską, ponieważ wydawało mu się, że dalej będzie coś więcej.

– Więcej czego? – spytałam.

– Więcej… życia – powiedział, otwierając dłonie. – I więcej uczucia – dodał po chwili. – Pragnąłem więcej uczucia.

Włożył fotografię rodziców z powrotem do portfela. Za oknem było już całkiem ciemno. Pasażerowie czytali, spali, rozmawiali. Mężczyzna w workowatych szortach chodził przejściem tam i z powrotem, kołysząc na ramieniu dziecko. Wydawało się, że samolot trwa niemal w bezruchu; kontakt pomiędzy wnętrzem a tym, co znajdowało się poza kabiną, był tak nikły, tarcie tak małe, że trudno było uwierzyć, iż maszyna posuwa się do przodu. Przy panującej na zewnątrz ciemności sztuczne światło wydobywało z ludzi całą ich cielesność i realność, podkreślało szczegóły i czyniło je bezdusznymi i nieskończonymi. Ilekroć mijał mnie mężczyzna z dzieckiem, dostrzegałam sieć zagnieceń na jego szortach, piegowate ręce pokryte szorstkimi rudawymi włoskami, bladoskóry wzgórek na brzuchu w miejscu, gdzie podjechała koszulka, a także delikatne, pomarszczone stópki spoczywającego na ramieniu ojca niemowlęcia, jego małe zgarbione plecy, miękką główkę i zawijas z włosów.

Sąsiad ponownie zwrócił się do mnie i zapytał, jakie zajęcie sprowadza mnie do Aten. Po raz drugi poczułam, że jego pytanie wynika ze świadomego wysiłku, jak gdyby wyszkolił się w umiejętności odzyskiwania przedmiotów, które wymykają mu się z rąk. Przypomniało mi się, jak moi synowie, kiedy byli mali, siedzieli w wysokich krzesełkach i celowo rzucali różne rzeczy na podłogę po to tylko, by się przyglądać, jak spadają. Czynność ta zachwycała ich w takim samym stopniu, w jakim jej konsekwencje przerażały. Wpatrywali się w leżący na podłodze przedmiot – niedojedzony sucharek, plastikową piłeczkę – i narastało w nich wzburzenie, ponieważ ów odmawiał powrotu na górę. W końcu wybuchali płaczem i odkrywali, że dzięki temu rzecz, która upadła, do nich wraca. Zawsze zdumiewało mnie, że ich reakcją na ten ciąg zdarzeń było powtarzanie wszystkiego od nowa: jak tylko przedmiot z powrotem trafiał do ich rączek, wypuszczali go i znów się wychylali, by popatrzeć, jak spada. Ich radość nigdy nie słabła, podobnie jak rozpacz. W pewnym momencie, mówiłam sobie, pojmą, że mogą uniknąć bólu, i zaczną to robić – tak się jednak nie działo. Wspomnienie cierpienia nie miało żadnego wpływu na ich decyzje, przeciwnie: zmuszało ich do powtarzania wszystkiego po raz kolejny, albowiem właśnie cierpienie było tą magią, która sprawiała, że przedmiot wracał, i umożliwiała ponowne czerpanie przyjemności z upuszczania go. Gdybym nie podniosła za pierwszym razem tego, co upuścili, pewnie nauczyliby się zupełnie innej rzeczy, jakiej – tego jednak nie wiedziałam.

Powiedziałam sąsiadowi, że jestem pisarką i wybieram się do Aten na kilka dni, by poprowadzić tam zajęcia w letniej szkole. Kurs nosił nazwę „Jak pisać” i w jego ramach wykładać miało kilku literatów, a ponieważ nie istnieje jeden uniwersalny sposób pisania, uznałam, że studenci usłyszą od nas sprzeczne rady. Powiedziano mi, że większość kursantów to Grecy, którzy na potrzeby zajęć będą pisali po angielsku. Niektórzy moi koledzy byli sceptycznie nastawieni do tego pomysłu, ale ja nie widziałam w nim nic złego. Studenci mogli pisać w dowolnym języku, dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Czasem, powiedziałam, rezygnacja z przekształcenia przekłada się na korzyść w postaci prostoty. Nauczanie to tylko sposób zarabiania na życie, dodałam. Miałam kilkoro znajomych w Atenach, których mogłam odwiedzić przy okazji pobytu w tym mieście.

Pisarka, rzekł mój sąsiad, pochylając głowę w geście mogącym oznaczać zarówno szacunek dla profesji, jak też zupełną ignorancję. Kiedy siadałam obok niego, zauważyłam, że czytał mocno sfatygowany egzemplarz książki Wilbura Smitha, co, jak dopiero teraz zaznaczył, nie do końca odzwierciedla jego czytelnicze gusta, choć to prawda, że brakuje mu rozeznania, jeśli chodzi o prozę. Interesuje się bowiem literaturą niebeletrystyczną, ciekawią go fakty oraz interpretacje tychże, i w tym – o czym jest przekonany – orientuje się znakomicie. Potrafi rozpoznać dobry styl prozatorski; jednym z jego ulubionych pisarzy jest na przykład John Julius Norwich. Ale rzeczywiście, na literaturze pięknej się nie zna. Wyjął Wilbura Smitha z kieszeni w fotelu, gdzie ten nadal spoczywał, i umieścił go w stojącej na podłodze teczce, tak by zniknął z oczu, jak gdyby mój rozmówca nie chciał się do niego przyznać albo może sądził, że zapomnę, iż go widziałam. Tak się akurat składało, że literatura przestała mnie interesować jako forma snobizmu, a nawet samookreślenia – nie miałam ochoty udowadniać, że jedna książka jest lepsza od drugiej; było wręcz odwrotnie: ilekroć przeczytałam coś, co mnie zachwyciło, czułam rosnącą niechęć do jakiegokolwiek wspominania o tym. To, co osobiście odbierałam jako prawdę, zaczęło mi się wydawać czymś niezwiązanym z procesem przekonywania innych. Nie chciałam już przekonywać kogokolwiek do czegokolwiek.

– Moja druga żona – odezwał się sąsiad – przez całe życie nie przeczytała ani jednej książki.

Była całkowitą ignorantką, ciągnął, nie posiadała nawet podstawowej wiedzy z historii i geografii, w towarzystwie zdarzało jej się wygłaszać najbardziej krępujące opinie bez cienia zażenowania. Złościło ją natomiast, kiedy ktoś mówił o rzeczach, o których nie miała pojęcia: na przykład kiedy odwiedził ich znajomy z Wenezueli, nie uwierzyła, że istnieje taki kraj – ponieważ nigdy o nim nie słyszała. Była Angielką, w dodatku o tak wyjątkowej urodzie, że doprawdy nie sposób było nie przypisywać jej wewnętrznej wytworności, lecz mimo iż jej charakter rzeczywiście skrywał pewne niespodzianki, nie należały one do najprzyjemniejszych. Mój sąsiad często zapraszał rodziców żony, jak gdyby sądził, że przyglądając się im, zdoła rozwikłać zagadkę ich córki. Przyjeżdżali na wyspę, na której wciąż znajdowało się gniazdo rodzinne mojego sąsiada, i spędzali tam kilka tygodni z rzędu. Nigdy mój sąsiad nie miał do czynienia z ludźmi tak niebywale nijakimi, aż tak bardzo pozbawionymi wyrazu: pomimo wysiłków, jakie podejmował, aby ich pobudzić, oboje reagowali na bodźce z obojętnością fotela. W końcu bardzo ich polubił – sympatią, jaką darzy się fotel; upodobał sobie zwłaszcza ojca, którego bezkresna powściągliwość okazała się tak głęboko zakorzeniona, że z czasem zięć doszedł do wniosku, iż człowiek ten musi cierpieć z powodu jakiegoś urazu psychicznego. Wzruszał go widok kogoś tak głęboko zranionego przez życie. W młodości niemal na pewno nie zwróciłby uwagi na tego człowieka, a tym bardziej nie zastanawiałby się nad przyczynami jego milkliwości; tym sposobem, dostrzegłszy cierpienie teścia, zaczął uświadamiać sobie własną udrękę. Brzmi to banalnie, ale można wręcz powiedzieć, że za sprawą tego olśnienia poczuł, że jego świat obraca się wokół własnej osi, i historia własnego uporu ukazała mu się, poprzez zmianę perspektywy, jako moralna podróż. Popatrzył za siebie tak jak alpinista, który niepochłonięty już wspinaczką, odwraca się i spogląda w dół zbocza, przypatruje się trasie, jaką właśnie pokonał.

Dawno temu – tak dawno, że zapomniał nazwisko autora – przeczytał pamiętne słowa w opowieści o człowieku, który usiłuje przełożyć pewną historię napisaną przez innego, dużo bardziej znanego twórcę. Słowami tymi – które, przyznał mój sąsiad, na dobre utkwiły mu w pamięci – tłumacz wyraża myśl, iż zdanie, rodząc się, nie jest ani dobre, ani złe i że ustalenie jego charakteru polega na dokonywaniu najdelikatniejszych modyfikacji i jest zasadzającym się na wyczuciu procesem, w którym przesada i nadmierna siła mogą mieć zgubne skutki. Słowa te dotyczyły wprawdzie sztuki pisania, ale wkroczywszy w wiek średni, mój sąsiad rozejrzał się dokoła i stwierdził, że mają one zastosowanie również w sztuce życia. Wszędzie, gdziekolwiek spojrzał, widział ludzi jakby zniszczonych przez skrajność ich własnych doświadczeń, czego jego nowi teściowie byli doskonałym przykładem. W każdym razie stało się jasne, że córka tych ludzi wzięła go za dużo zamożniejszego, niż był w istocie; zwiódł ją nieszczęsny jacht, na którym mój sąsiad skrył się jako uciekinier z małżeństwa i który w owym czasie pozostawał jedynym jego majątkiem. Żona miała silną potrzebę luksusu, toteż mój sąsiad rzucił się w wir pracy jak nigdy dotąd, na oślep, jak szalony, zaczął spędzać cały czas na spotkaniach i w samolotach, negocjować i podpisywać umowy, brać na siebie coraz większe ryzyko po to, aby zapewnić małżonce dostatek, który ta uważała za rzecz oczywistą. Tak naprawdę tworzył złudzenie: nieważne, co robił – przepaści pomiędzy złudzeniem a rzeczywistością nie dało się zasypać. Stopniowo, powiedział, przepaść, ten rozziew pomiędzy prawdziwą istotą rzeczy a moim wyobrażeniem, zaczął mnie osłabiać. Poczułem, że staję się pusty, jak gdybym do tej pory żył napędzany rezerwami paliwa, które zgromadziłem przez lata i które stopniowo się wyczerpały.

Wtedy to zaczęły się na nim mścić przyzwoitość pierwszej żony, zdrowie i powodzenie jej rodziny, a także głębia ich wspólnej przeszłości. Pierwsza żona, przetrwawszy okres zgryzot, ponownie wyszła za mąż; po rozwodzie z moim sąsiadem sfiksowała na punkcie nart i kiedy tylko mogła, jeździła w góry i na północ Europy. Wkrótce powiedziała „tak” instruktorowi z Lechu, dzięki któremu, jak mówiła, odzyskała pewność siebie. Małżeństwo to, przyznał mój sąsiad, przetrwało do dziś. Jednakże w czasie, kiedy ten związek dopiero się rodził, mój sąsiad uzmysłowił sobie, że popełnił błąd, a następnie podjął próbę nawiązania kontaktu z byłą żoną, nie wiedząc właściwie z jakim zamiarem. Ich dzieci, chłopiec i dziewczynka, nadal były małe, toteż utrzymywanie przez rodziców stałego kontaktu było uzasadnione. Pamiętał jak przez mgłę, że tuż po rozstaniu to żona nieustannie próbowała do niego dotrzeć; przypomniał sobie też, że nie odbierał od niej telefonów, skupiony na pogoni za kobietą, która później została jego drugą małżonką. Był niedostępny, przeniósł się do nowego świata, w którym pierwsza żona istniała zaledwie na marginesie i była jak niedorzeczna postać wycięta z kartonu, w dodatku zachowująca się – jak przekonywał siebie i innych – jak wariatka. Tym razem jednak to ona stała się nieuchwytna: szusowała po zimnych białych zboczach Arlbergu, tam gdzie nie istniał dla niej pierwszy mąż, tak jak ona nie istniała dla niego. Nie odbierała od niego telefonów, a jeśli już, odzywała się szorstkim, nieobecnym głosem i mówiła, że nie może dłużej rozmawiać. Tak jakby przestała go rozpoznawać, co dla niego było bodaj najbardziej zdumiewające ze wszystkiego, sprawiało bowiem, że czuł się zupełnie nierzeczywisty. To przecież przy niej ukształtowała się jego tożsamość. Skoro zatem przestała go rozpoznawać, to kimże był?

Osobliwe, powiedział, jest to, że nawet dziś, gdy te wydarzenia od dawna należą do przeszłości, a on i była żona utrzymują bardziej regularny kontakt, wystarczy, że posłucha jej dłużej niż minutę i zaczyna czuć rozdrażnienie. Nie miał wątpliwości, że gdyby przerwała pobyt w górach i przyjechała wtedy, kiedy się rozmyślił, wkrótce znów zaczęłaby go irytować, tak że powtórzyłaby się cała historia upadku ich małżeństwa. Zamiast tego zestarzeli się na odległość. Kiedy z nią rozmawia, oczami wyobraźni widzi wyraźnie życie, które dziś mogliby wieść, które mogliby dzielić. To jak przechodzenie obok domu, w którym kiedyś się mieszkało: sam fakt, że ów nadal stoi i wciąż pozostaje solidny, sprawia, że wszystko, co wydarzyło się od tamtej pory, zdaje się w pewien sposób nieistotne. Zdarzenia pozbawione struktury stają się nierzeczywiste: rzeczywistość żony mojego sąsiada, podobnie jak realność domu, miała charakter strukturalny, wskazujący. Miała swoje ograniczenia, z którymi stykał się, rozmawiając z żoną przez telefon. Niemniej życie pozbawione ograniczeń było wyczerpujące, było długą listą prawdziwych i emocjonalnych wydatków, tak jak trzydzieści lat mieszkania w kolejnych hotelach. Ceną jest poczucie tymczasowości i bezdomności. Mój sąsiad wydał wiele, aby pozbyć się tego uczucia i znaleźć dach nad głową. Wciąż jednak widział w oddali swój dom – swoją żonę – stojący tam, gdzie stał, i zasadniczo niezmieniony, lecz należący już do kogoś innego.

Powiedziałam, że sposób, w jaki przekazał mi swoją historię, dowodzi słuszności tej obserwacji, ponieważ jego pierwsza żona stała mi przed oczami niemal jak żywa, druga – nie. Nawet nie do końca w nią uwierzyłam. Nadał jej rysy uniwersalnego czarnego charakteru, ale właściwie cóż złego uczyniła? Nie udawała intelektualistki – za to on podawał się za zamożnego człowieka – a skoro jedynym źródłem jej wartości była uroda, to naturalne – niektórzy powiedzieliby, że również rozsądne – że odpowiednio ją wyceniła. Co zaś się tyczy Wenezueli, to kim jest mój sąsiad, by dyktować, co powinno się wiedzieć? Byłam pewna, że sam nie wiedział mnóstwa rzeczy, a o czym nie wiedział, to dla niego nie istniało, tak jak Wenezuela nie istniała dla jego ślicznej żony. Sąsiad tak mocno zmarszczył brwi, że po obu stronach jego podbródka pojawiły się bruzdy przypominające makijaż klauna.

– Przyznaję – odezwał się po długim milczeniu – że w tej kwestii mogę być nieco stronniczy.

Prawda była taka, że nie mógł wybaczyć drugiej żonie tego, jak traktowała jego dzieci, które spędzały z nimi wakacje, przeważnie w starym rodzinnym domu na wyspie. Szczególną zazdrość budziło w niej młodsze – chłopiec – którego każdy ruch krytykowała. Obserwowała go ze stanowiącym niesamowity widok natręctwem, zawsze wynajdywała mu coś do zrobienia w domu, winiła go za najmniejszą oznakę nieporządku i rościła sobie prawo do karania go za rzeczy, których nikt poza nią nie postrzegał w kategoriach występku. Pewnego razu po powrocie do domu mój sąsiad odkrył, że chłopiec został zamknięty w obszernych, przypominających katakumby i ciągnących się pod całym budynkiem piwnicach, miejscu w najlepszym razie wyjątkowo mrocznym i ponurym, do którego on sam bał się schodzić, gdy był dzieckiem. Roztrzęsiony chłopiec leżał na posadzce. Powiedział ojcu, że został wtrącony do piwnicy, ponieważ nie sprzątnął swojego talerza ze stołu. Jak gdyby reprezentował całe małżeńskie brzemię, jak gdyby stanowił uosobienie jakiejś niesprawiedliwości, którą kobieta czuła się przytłoczona; był też dla niej świadectwem, że nie jest i nigdy nie będzie u męża na pierwszym miejscu.

Mój sąsiad nie potrafił zrozumieć tej potrzeby dominacji, bo przecież nie było jego winą, że zanim ją poznał, żył innym życiem. Z czasem jednak stało się rzeczą oczywistą, że postanowiła wymazać tę historię oraz dzieci, będące jej niezatartym śladem. Wtedy mieli już własne dziecko, też chłopca, ale jego narodziny wcale nie uspokoiły sytuacji, przeciwnie: zazdrość drugiej żony zdawała się jeszcze rosnąć. Oskarżyła męża, że ten nie darzy najmłodszego syna miłością tak silną jak starsze dzieci; nieustannie go obserwowała, szukając oznak specjalnych względów dla starszego potomstwa. Własnego syna faworyzowała w sposób ewidentny, często jednak złościła się na malca, jak gdyby czuła, że inne dziecko wygrałoby tę bitwę za nią. I stało się tak, że w końcu właściwie porzuciła syna. Spędzali lato na wyspie, byli tam też jej rodzice – fotele. Mój sąsiad darzył ich wówczas wyjątkową sympatią, postrzegał bowiem ich bezbarwność – odbieraną życzliwie – jako dowód na cykloniczną naturę swojej żony. Byli niczym kraina wiecznie nawiedzana przez tornada; żyli w stanie trwałego częściowego spustoszenia. Żona wbiła sobie do głowy, że chce wrócić do Aten. Przypuszczał, że nudzi się na wyspie, zapewne brakuje jej przyjęć i zajęć, męczy ją wieczne spędzanie wakacji na wyspie, w rodzinnym mauzoleum męża, poza tym jej rodzice planowali rychły powrót do siebie, samolotem z Aten, mogą więc, powiedziała, zostawić starsze dzieci pod opieką gospodyni i polecieć wszyscy razem. Mój sąsiad odparł, że nie ma mowy o powrocie do Aten. Nie mógł przecież zostawić dzieci na wyspie – miały być u niego jeszcze przez dwa albo trzy tygodnie. Jakże mógłby je opuścić, kiedy miał jedyną okazję, by spędzić z nimi nieco czasu? Wobec tego, skoro nie chce jechać, oświadczyła żona, może śmiało uznać ich małżeństwo za zakończone.

Doszło zatem do starcia: mój sąsiad został poproszony o dokonanie wyboru i oczywiście, poczuł, że nie ma żadnego wyboru. Uznał sytuację za całkowicie niedorzeczną, wobec czego wywiązała się straszna kłótnia, zakończona tym, że żona zabrała ich wspólnego synka oraz swoich rodziców, wsiadła na prom i wróciła do Aten. Przed wypłynięciem teść podjął rzadką próbę zabrania głosu. Powiedział mianowicie, że rozumie punkt widzenia zięcia. Wtedy to mój sąsiad po raz ostatni widział rodziców żony i długo też nie miał okazji spotkać się z nią samą, ponieważ wróciła z matką i ojcem do Anglii i rozwiodła się z nim na odległość. Wynajęła bardzo dobrego prawnika i mój sąsiad po raz drugi w życiu znalazł się na krawędzi ruiny finansowej. Sprzedał jacht i kupił niewielką motorówkę, dużo precyzyjniej odzwierciedlającą jego stan posiadania. Ich wspólny syn zaczął powracać na wyspę, kiedy jego matka ponownie wyszła za mąż; znalazła sobie angielskiego arystokratę, oczywiście bajecznie bogatego – i odkryła, że w drugim małżeństwie dziecko przeszkadza jej tak samo, jak dzieci mojego sąsiada przeszkadzały w pierwszym. W tym ostatnim szczególe krył się dowód, jeśli nie wyjątkowej wytrwałości byłej żony mojego sąsiada, to przynajmniej jej osobliwej konsekwencji.

Tak wiele się traci, powiedział, kiedy statek rozbija się o skały. Pozostają szczątki, które jeśli się ich nie wyłowi, też przepadną w morzu. Mimo to, dodał, nadal wierzę w miłość. Miłość naprawia niemal wszystko, a gdy czegoś nie może naprawić, przynajmniej koi ból. Na przykład pani, zwrócił się do mnie, w tej chwili jest pani smutna, ale gdyby była pani zakochana, smutek by pani minął. Znów pomyślałam o swoich synach i ich odkryciu, że cierpienie w magiczny sposób pozwala odzyskać przedmiot. W tej samej chwili poczułam, jak w ciemności samolot bierze pierwszy, delikatny przechył ku ziemi. Odezwał się głos w interkomie, stewardesy ruszyły przejściem, prosząc pasażerów o zajęcie miejsc w fotelach. Mój sąsiad zapytał, czy mogłabym podać mu swój numer telefonu; może wybralibyśmy się na kolację podczas mojego pobytu w Atenach.

Byłam rozczarowana historią jego drugiego małżeństwa. Brakowało w niej obiektywizmu, zbytnio opierała się na skrajnościach, a właściwości moralne przypisywane tym skrajnościom często były niewłaściwe. Nie ma, przykładowo, nic złego w zazdrości o dziecko, choć w tym wypadku rzeczywiście okazała się ona bardzo bolesna dla wszystkich zainteresowanych. Niektóre elementy opowieści wydawały mi się nieprawdziwe, na przykład nie wierzyłam, że żona mojego sąsiada rzeczywiście zamknęła jego syna w piwnicy, nie przekonały mnie również uwagi o jej urodzie, które też odebrałam jako błędnie nacechowane. Nie ma nic złego w zazdrości, a już na pewno nie ma nic niewłaściwego w byciu pięknym; złem było posługiwanie się fałszem i w pewnym sensie, kradzież piękna przez narratora. Rzeczywistość można określić mianem nieustannej równowagi pomiędzy tym, co pozytywne i negatywne, ale w narracji mojego sąsiada harmonia tych skrajności uległa zaburzeniu i zostały im przypisane osobne, sprzeczne tożsamości. W opowiadaniu niektóre postaci – narrator i jego dzieci – nieodmiennie były ukazywane w dobrym świetle, natomiast żona pojawiała się jedynie wówczas, gdy należało przypisać jej dalsze przewiny. Na przykład: podstępne próby narratora skontaktowania się z pierwszą żoną zostały ukazane pozytywnie jako świadczące o wrażliwości, zaś poczucie zagubienia drugiej małżonki – mające, jak już wiemy, solidne podstawy – potraktowano jako niezrozumiałe przestępstwo. Jedynym wyjątkiem było uwielbienie narratora dla nudnych, targanych tornadami teściów, gorzko-słodki szczegół, w którym powracała równowaga pomiędzy tym, co pozytywne i negatywne. Poza tym jednak była to opowieść, w której jak wyczuwałam, narrator poświęcił prawdę dla zdobycia nagrody.

Sąsiad roześmiał się i stwierdził, że pewnie mam rację. Moi rodzice walczyli ze sobą przez całe życie, powiedział, i żadne z nich nie wygrało. Ale też żadne nie zrejterowało. Uciekły za to dzieci. Mój brat żenił się pięć razy, a teraz w Boże Narodzenie siedzi samotnie w mieszkaniu w Zurychu, liczy pieniądze i je kanapki z serem. Niech pan powie prawdę, poprosiłam: czy rzeczywiście żona zamknęła pańskiego syna w piwnicy? Przechylił głowę.

– Zawsze temu zaprzeczała – odparł. – Twierdziła, że Takis sam się zamknął, żeby przysporzyć jej kłopotów.

Przyznaje wszakże, dodał, że miała powód, by nalegać, żeby pojechał z nią do Aten. Nie powiedział mi wszystkiego. Otóż matka żony zachorowała. Sytuacja nie była poważna, ale teściowa musiała udać się do szpitala na stałym lądzie, a znajomość greckiego jego żony pozostawiała nieco do życzenia. Wydawało mu się jednak, że żona i teść poradzą sobie sami. Wypowiedziana na odchodnym uwaga teścia okazała się zatem bardziej ambiwalentna niż w pierwszej wersji opowieści. Zapięliśmy pasy, posłuszni instrukcji z interkomu, a kiedy maszyna z drżeniem skierowała dziób w dół, po raz pierwszy ujrzałam światła na ziemi, ogromny las świateł, tajemniczo wznoszący się i opadający w ciemności.

W owym czasie, powiedział mój sąsiad, stale bardzo martwiłem się o dzieci. Nie potrafiłem myśleć o naszych, moich i żony, potrzebach; sądziłem, że bardziej potrzebują mnie dzieci. Jego słowa przypomniały mi o maskach tlenowych, z których w czasie lotu, rzecz jasna, nie skorzystaliśmy. Swego rodzaju wzajemny cynizm, powiedziałam, sprawił, że wyposażono samolot w maski tlenowe przy milczącym porozumieniu, że i tak nigdy nie będą potrzebne. Mój sąsiad odparł, że jego zdaniem prawda ta obejmuje wiele aspektów życia, lecz zarazem prawo średnich nie jest czymś, na czym warto opierać swoje oczekiwania.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: