Korona szaleńca - ebook
Korona szaleńca - ebook
Słynny władca Bawarii Ludwik II, zwany też Łabędzim Królem, rządził przez dwadzieścia dwa lata. Uważany za szaleńca, był miłośnikiem sztuki i wybudował wiele ekstrawaganckich zamków. Legenda głosi, że Ludwik II Bawarski zgromadził niewyobrażalną fortunę – kufry pełne złota i diamentów. Od czasów śmierci króla w 1886 roku nic nie potwierdziło prawdziwości tego podania. Aż do teraz...W przypadkowo odkrytym tajnym bunkrze z okresu drugiej wojny światowej znajduje się kilkadziesiąt skrzyń. W jaki sposób trafiły tam trzy obrazy van Gogha, skąd pochodzą sztaby złota z symbolem łabędzia? Dwaj specjaliści Johathon Payne i David Jones muszą rozwikłać tę zagadkę i poznać sekret śmierci Ludwika II.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-074-2 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez lata płacono mu za ochronę króla. Teraz otrzymał rozkaz, by go zabić.
Należało to zrobić dzisiaj.
Bez świadków. Bez ran. Zanim zdąży się wymknąć.
Wytropiwszy cel pośród pobliskich drzew, patrzył, jak Ludwik opuszcza teren zamkowy i spaceruje wzdłuż brzegu. Król, odziany w płaszcz, trzymał parasol mający go osłonić przed groźnym niebem, zachmurzonym przez znaczną część dnia. Zazwyczaj słońce zachodziło dopiero kwadrans po dziewiątej, ale nadciągająca burza sprawiła, że zmierzch zapadł wcześnie.
Burza miała zmyć wszelkie ślady zbrodni.
Zabójca spojrzał na zegarek i zapamiętał godzinę. Za dziesięć siódma. Kolację podadzą o ósmej, ani chwili wcześniej. Jeśli jego cel się spóźni, ogłoszą alarm i zarządzą poszukiwania. Tego mógł być pewien. W Bawarii nastały burzliwe czasy, z Ludwikiem jako centralną postacią, budzącą zarówno miłość, jak nienawiść.
Jedni widzieli w nim bohatera, błyskotliwego wizjonera, który nie mógł zrobić fałszywego ruchu. Dla innych był paranoidalnym szaleńcem, który swoją nieokiełznaną wyobraźnią doprowadził rodzinę do ruiny. Zabójca zdawał sobie sprawę, że prawda leżała pewnie gdzieś pośrodku, ale za grosz nie dbał o politykę. On miał wykonać zlecenie, i zrobi to bez litości.
– Idź na przystań – szepnął do partnera. – Daj mi znać, kiedy będziemy sami.
Wspólnik skinął głową, po czym zaczął bezgłośnie skradać się przez las. Zajęli pozycje na północno-wschodnim krańcu jeziora Starnberg, czwartego co do wielkości jeziora w cesarstwie niemieckim. Utworzone przez lodowce, rozciągało się dwadzieścia dwa kilometry z północy na południe i trzy ze wschodu na zachód. O tej porze roku woda była zbyt zimna na kąpiel, przez co Ludwik zostanie zapędzony na brzegu w pułapkę bez wyjścia.
Człowiekowi bez łodzi jezioro nie oferowało żadnego schronienia.
Jeśli nie zdarzy się cud, przed zapadnięciem zmroku Ludwik będzie martwy.
Zabójca uśmiechnął się, pewien, że podoła. Ostatnio królowi towarzyszyli strażnicy, mający chronić go nie tylko przez wrogami, ale i przed nim samym. Tej nocy sytuacja przedstawiała się jednak inaczej. Łapówki i ustalenia zagwarantowały, że król znalazł się sam. Zgodnie z przewidywaniem jedyną przeszkodę stanowił psychiatra Ludwika, człowiek w podeszłym wieku, który opiekował się swoim pacjentem. Najpierw zabójca uderzy w psychiatrę. Potem zajmie się Ludwikiem, sławnym Królem Łabędzim.
Zabójca zerknął w stronę domku na przystani, czekając na sygnał towarzysza. Kiedy tylko go zobaczył, zajął miejsce za dwoma celami, odcinając ich od bezpiecznych terenów zamkowych. Zrobił to bezgłośnie, pilnując, by nie zdradzić swojego położenia, do chwili gdy znajdzie się wystarczająco blisko, by uderzyć. W ciągu kilku sekund zredukował odległość do siedmiu metrów.
Potem do pięciu.
Do trzech.
Zmniejszywszy dystans do półtora metra, spojrzał na trzymaną w dłoni prymitywną broń. Kamień znad jeziora był brunatny, nierówny i zabłocony.
Po chwili był także zakrwawiony.
Lekarz upadł natychmiast, straciwszy przytomność, nim jeszcze dotknął ziemi. Uderzenie zmiażdżyło mu czaszkę, upadek połamał żebra. Mimo to żadne z tych obrażeń nie okazało się śmiertelne. Lekarz wydał ostatnie tchnienie dopiero kilka minut później, kiedy jego bezwładne ciało zawleczono do zimnego jeziora. Utonął, ukarany za rolę odegraną w spisku.
Zabójca miał tymczasem ważniejsze sprawy na głowie. Zanim opuścił pałac królewski w Monachium, powierzono mu niecodzienne zadanie. Przed powrotem do domu musiał wykonać jeszcze dwie rzeczy. Dwie rzeczy, które ocalą królestwo przed ruiną i zabezpieczą przyszłość na całe dziesięciolecia. Dwie rzeczy, które nie należały do łatwych.
Zmusić Ludwika do mówienia, a następnie uciszyć na zawsze.1 WSPÓŁCZEŚNIE 15 WRZEŚNIA, ŚRODA Alpy Bawarskie, Niemcy (98 kilometrów na południowy zachód od Monachium)
Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, Klaus Becker stał nieruchomo i obserwował cel z kryjówki na pobliskim drzewie. Mniej doświadczony strzelec posłużyłby się celownikiem wojskowym, który z tej odległości zapewniłby celny strzał, ale gdzie w tym rywalizacja? Beckera nie interesowała walka, jeśli ofiara nie miała szans.
Właśnie taki kodeks mu przyświecał, tego nauczył go ojciec.
Pewnego dnia miał nadzieję wpoić ten kodeks swoim dzieciom.
Niestety, taki dzień nie miał nigdy nadejść, ponieważ Klausa czekała rychła śmierć.
Nieświadomy zbliżającego się przeznaczenia, czterdziestolatek przekrzywił głowę i mrużąc oczy, spojrzał wzdłuż lufy strzelby. Nagle cały świat rozmył się we mgle, liczył się tylko wielki cel, który znalazł się na linii ognia. Ważący dwieście pięćdziesiąt kilogramów dzik miał dwa zabójcze kły trzydziestocentymetrowej długości. Bardzo inteligentne, często kapryśne, dziki występowały licznie w Europie Środkowej, ale rzadko osiągały podobne rozmiary. Tylko dorosłe samce w najbardziej surowym klimacie bywały tak wielkie, i właśnie z tego powodu Becker zapuścił się w te strony na kilkudniowe polowanie.
Chciał upolować sporą sztukę.
Na zachodzie wznosił się ośnieżony szczyt Zugspitze, najwyższej góry w Niemczech. Góra należała do łańcucha Alp Bawarskich, biegnących przez te tereny niczym masywny mur i wyznaczających naturalną granicę z Austrią na południu. Na poszarpany szczyt dawało się wejść kilkoma trasami z doliny, gdzie leżało miasteczko Grainau, ale żadna z tych tras nie interesowała Beckera. Jako doświadczony myśliwy wiedział, że dziki ryją w poszukiwaniu pożywienia w gęstych zaroślach poniżej linii drzew – największej wysokości, na której mogą rosnąć drzewa i inne rośliny – toteż zajął pozycję w głębi lasu, z dala od szlaków turystycznych i intruzów.
Tutaj rywalizowali ze sobą tylko Becker i dzik.
Dokładnie na to liczył.
Biorąc głęboki wdech, Becker wycelował i pociągnął za spust. Lufa mausera M98 zagrzmiała, kolba uderzyła go w ramię. Ułamek sekundy później dzik kwiknął z bólu, gdy pocisk kalibru 9,3 × 64 mm wbił mu się w lewy bok i utkwił głęboko w płucu. O dziwo, dzik nadal stał. Instynkt przetrwania natychmiast kazał mu się rzucić do ucieczki. Ponieważ strzał padł z jego lewej strony, zwierzę skręciło w prawo i znikło w leśnym poszyciu.
– Scheiße! – zaklął Becker i zeskoczył z kryjówki na drzewie.
Aby dobić ofiarę, musiał ją wytropić pieszo.
Idąc po krwawych śladach, Klaus poruszał się energicznie. Mimo potężnych rozmiarów dziki nie były tłuste jak świnie domowe i potrafiły poruszać się z szybkością dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę. Obarczony strzelbą, w stroju myśliwskim, Becker nie zdołałby jechać tak szybko na rowerze. Biorąc jednak pod uwagę ilość krwi na górskim zboczu, wiedział, że w końcu wygra ten pościg.
Każde uderzenie serca przybliżało dzika do śmierci.
Becker chciał, by nastąpiło to z jego przyczyny.
Pięć minut później dogonił zranionego dzika w naturalnym ślepym załomie, utworzonym przez strome zbocze oraz stertę kamieni i przewalonych drzew. Wieloletnie doświadczenie nauczyło Beckera, jak niebezpieczne potrafią być ranne zwierzęta, zwłaszcza zapędzone w pułapkę. Dobrze wiedział, że w obliczu zagrożenia atakowały resztkami sił. Ponieważ Becker nie chciał zostać stratowany przez rozpędzoną ćwierćtonową kulę z ostrymi kłami, zatrzymał się w bezpiecznej odległości i uniósł strzelbę, by dokonać dzieła.
– Spokojnie – szepnął po niemiecku. – Nie zrobię ci krzywdy.
Dzik parsknął głośno, spojrzał na Beckera małymi oczkami, z gardła dobywał się cichy charkot. Czując niebezpieczeństwo, dzik postanowił okazać agresję. Nagle, bez ostrzeżenia, pochylił łeb i ruszył do ataku, po kilku krokach osiągając maksymalną szybkość. Becker dokładnie tego się spodziewał, wycelował więc, biorąc poprawkę na szybkość dzika i zmniejszającą się odległość między nimi. Bez zmrużenia, nie uskakując na bok, Becker spokojnie pociągnął za spust, pewien, że nie chybi.
Na swoje szczęście dobrze wycelował.
Kula wbiła się w czaszkę dzika i rozorała mózg, natychmiast go zabijając. W jednej chwili nacierał na Beckera, w następnej ślizgał się na brzuchu, jakby ktoś odłączył mu pilotem zasilanie. Na wszelki wypadek Becker jeszcze raz strzelił mu w mózg i dopiero wtedy podszedł, by lepiej przyjrzeć się zdobyczy.
Chociaż w czasopismach myśliwskich widział wiele zdjęć dzików, żadne nie oddawało potęgi tego zwierzęcia. Bestia była ogromna. Pokryta sztywną brunatną szczeciną, miała duży ryj, ostre kły i muskularny tułów. Becker dwukrotnie obszedł dzika dookoła, szturchając go strzelbą, aby upewnić się, że nie żyje. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było zostać przebitym przez kły konającego zwierzęcia. Szybko zdał sobie sprawę, że ten dzik nie zgotuje mu takiego losu.
W końcu mogąc się rozluźnić, Becker odstawił strzelbę i dotknął dzika gołymi dłońmi. Coś obecnego w świeżo ubitej zwierzynie – kiedy ciało było jeszcze ciepłe, a krew nie zdążyła zaschnąć – dawało Beckerowi głębokie zadowolenie, odpowiadało na pierwotny popęd, zapisany w jego DNA przez przodków, którzy polowali nie dla rozrywki, ale dla pożywienia. Niezależnie od tego, czy chodziło o adrenalinę wywołaną pościgiem, czy poczucie mocy, jakie ogarniało go, gdy odbierał życie, tylko na polowaniu czuł, że naprawdę żyje.
Ironia losu sprawiła, że właśnie polowanie sprowadziło na niego śmierć.
Kiedy Becker usłyszał odgłos, w pierwszej chwili nie wiedział, skąd pochodzi. Na chwilę zamarł, zlustrował wzrokiem okolicę, by upewnić się, czy inne zwierzę nie zwęszyło krwi i nie przyszło się posilić. Becker wiedział, że te góry obfitują w wilki, niedźwiedzie i kilka innych stworzeń, które chętnie zatopiłyby zęby w świeżym mięsie – dzika lub myśliwego. Becker był gotów bronić swojej pozycji.
Na coś takiego nie był jednak przygotowany.
Zanim zdążył poderwać się do biegu, skoczyć czy zareagować w inny sposób, wydarzyło się coś niewiarygodnego. Pod jego stopami rozwarła się duża szczelina i ziemia nagle się rozstąpiła. Becker runął do wykopanej ludzką ręką jaskini pod leśnym poszyciem. W ślad za nim poleciały ziemia, piach, a na koniec dzik. Gdyby kolejność była inna, Becker by przeżył, odnosząc zaledwie trochę ran i siniaków, ponieważ dzik złagodziłby upadek. Czasami jednak wszechświat przejawia złośliwe poczucie humoru i w najbardziej ironiczny sposób naprawia krzywdy. Tak się stało tym razem.
Ułamek sekundy po tym, jak Becker padł na ziemię, dzik wylądował na nim.
Dwa kły, a za nimi ćwierć tony mięsa.
Gdyby Becker przeżył upadek, odkrycie uczyniłoby go zamożnym człowiekiem i bohaterem w ojczystych Niemczech. Ponieważ jednak zginął, szereg osób miało stracić życie w wyścigu do odkrycia tego, co spoczywało w Alpach Bawarskich, zapomniane przez czas.2 18 WRZEŚNIA, SOBOTA Pittsburgh, Pensylwania
Dziesięć metrów pod powierzchnią rzeki Ohio mężczyzna badał dno, w nadziei że znajdzie przedmiot, zanim brak tlenu zmusi go do wynurzenia się. Od ponad czterech minut szukał wśród kamieni, co stanowiło nadzwyczajny wynik przebywania pod wodą bez powietrza, zwłaszcza biorąc pod uwagę trudne warunki.
Z powodu burzy, jaka przeszła w połowie tygodnia, powodując niewielką powódź, nurt rzeki był nadzwyczaj wartki. Szarpał nurka za ramiona jak niewidzialna zjawa. Chcąc się utrzymać w miejscu, musiał mocno płynąć, pompując rękoma i nogami jak zestawem tłoków. Ruchy wzburzyły muł, który przesłonił rzeczne dno ciemną zasłoną.
W jednej chwili woda była przejrzysta jak wódka, w następnej wyglądała jak piwo.
W okularach, które niewiele pomagały, macał muł w poszukiwaniu błyszczącego przedmiotu. Owszem, znalazł pustą puszkę, kilka monet, ale nie to, czego szukał. Mimo to nie ulegał frustracji. Brak powodzenia tylko wyostrzał jego czujność i wzmagał determinację. Tę cechę miał od dzieciństwa – nieugiętego ducha, który pozwalał mu kontynuować tam, gdzie pośledniejsi duchem ludzie by się poddali. Właśnie ta cecha pozwoliła mu wzbić się na wyżyny swego fachu.
Ta cecha czyniła go niebezpiecznym.
Za nim, w mroku coś otarło się o jego stopy. Mężczyzna odwrócił się szybko w poszukiwaniu sprawcy. Blisko dziesięciokilogramowy sum, długi prawie na metr, miał na pysku cztery pary wąsów. Sum, słynący z brzydoty i niewybrednego apetytu, pływał obok niego przez chwilę, wreszcie śmignął w dal. Nurek nie przestawał się zastanawiać, czy ryba połknęła jego zatopiony skarb i przypłynęła tylko po to, żeby się z nim droczyć. Podczas służby w jednostkach specjalnych od ludzi z marynarki wojennej nasłuchał się tylu historii o rybach, że sam już nie wiedział, w co wierzyć. Nawet jeśli jeden procent tych opowieści był prawdziwy, pod wodą wszystko mogło się wydarzyć.
Kiedy sum przestał go rozpraszać, nurek ponownie podjął poszukiwania. Piekące płuca ostrzegały go, że za niespełna minutę będzie musiał się wynurzyć, a nie chciał tego robić z pustymi rękami. Potężnym kopnięciem zbliżył się do rzecznego dna, uważając, by nie zadrasnąć się o głazy. Posługując się kotwicą jako punktem orientacyjnym, pozwolił, by prąd niósł go przez kilka sekund; w ten sposób oszacował jego moc. Skoro prąd był na tyle silny, że poruszał nim, blisko stukilowym mężczyzną, nie sposób było przewidzieć, jak daleko mógł unieść przedmiot. Trzy metry? Siedem? Może nawet piętnaście?
A może rozmiary i kształt przedmiotu sprawiły, że wcale nie zmienił położenia?
Nurek wiedział z doświadczenia, że broń zapadała się prosto w wodę bez względu na siłę rzecznego nurtu. Jeśli wrzuciłeś do wody pistolet czy nóż, szedł prosto na dno, nawet przy mocnym nurcie. Ale coś tak małego? Nie miał pojęcia, gdzie mogło wylądować ani jak się zachować po opadnięciu na dno.
Ostatecznie był skazany na domysły; pozostawała nadzieja, że się uda.
Starając się nie wzburzać więcej mułu, pozwolił prowadzić się rzece, w nadziei że powiedzie go we właściwym kierunku; modlił się, by zaprowadziła go do skarbu. Z każdą sekundą płuca paliły go bardziej, aż poczuł się tak, jakby wdychał płomień.
Czas się kończył, a nurek dobrze o tym wiedział.
Jeśli nie zrezygnuje, wkrótce zginie.
Niechętnie podkulił nogi, gotów odepchnąć się od dna, kiedy poczuł pod stopą metal. Nie patrząc tam, sięgnął w dół, chwycił przedmiot i wreszcie ruszył w kierunku powierzchni. Czas stanął w miejscu, kiedy przecinał mętną wodę, nie mając pewności, gdzie się znajduje ani jak daleko od celu. Wreszcie wynurzył się, łapczywie zaczerpnął powietrza i oddychał, aż pieczenie ustało. Teraz wiedział, że przeżył.
Dopiero wtedy zauważył otaczający go świat.
Miasto Pittsburgh na wschodzie. Stadion piłkarski na północy.
Łódź pełną ludzi, czekających na jego powrót.
– No i? – rzucił ktoś. – Znalazłeś?
Zbyt zmęczony, by mówić, Jonathon Payne uniósł w górę otwieracz. Goście momentalnie zaczęli wiwatować – nie tylko będą mogli otwierać pozostałe butelki piwa, ale większość z nich porobiła zakłady o powodzenie jego misji.
– Cholera! – krzyknął David Jones, ponieważ sukces jego najlepszego przyjaciela oznaczał, że on sam przegrał sporą sumę pieniędzy. Chociaż DJ służył z Payne’em w wojsku i wiedział, do czego jest zdolny, nie wierzył, by ktokolwiek mógł znaleźć tak mały przedmiot przy pierwszym nurkowaniu w mulistej rzece. – Pokaż! Chcę to natychmiast zobaczyć.
Payne podpłynął wolno do łodzi i wręczył otwieracz Jonesowi.
– Proszę cię, nie upuść go znowu.
– Jak to znowu? Przecież to nie ja go upuściłem.
– Jednak ktoś to zrobił, a stało się to podczas twojej wachty.
– Mojej wachty? Dlaczego to ma być moja wachta? To twoja łódź.
Payne wspiął się po drabince z wody na jacht. Zgodnie z tradycją w ostatni weekend lata urządzał przyjęcie na pokładzie na zakończenie sezonu wodniackiego. Od jutra jacht czekał wielomiesięczny pobyt w suchym doku.
– Jako kapitan tej jednostki mianuję cię odpowiedzialnym za otwieracz do kapsli.
– A jeśli odmówię? – spytał Jones, podając mu ręcznik.
– Wtedy będziesz odpowiadał za sprzątanie.
– Ja cię kręcę! Nie babram się w brudach. Będę chronił tego otwieracza za cenę życia.
– Jasne – stęknął Payne. – Spodziewałem się takiej odpowiedzi.
Dla postronnych obserwatorów ci dwaj nie mieli ze sobą wiele wspólnego, ale to wrażenie opierało się wyłącznie na wyglądzie zewnętrznym. Masywny Payne miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Białą skórę jego muskularnego ciała pokrywały blizny po kulach i ranach ciętych; brązowe włosy miał w doskonałym nieładzie. Jonathon wyglądał jak legenda futbolu, były sportowiec, który żył pełnią życia, chociaż wciąż pozostały mu tereny do zdobycia. W czepku urodzony, nie zadowolił się wygodnym luksusem. Kilka lat służył w wojsku, a po śmierci dziadka przejął zarządzanie rodzinną korporacją.
Niestety, od tamtej pory nie opuszczał go głód przygód.
Jones też był uzależniony od adrenaliny, chociaż z wyglądu przypominał bardziej urzędnika niż oficera. Znany raczej z inteligencji niż siły, miał żylastą budowę gwiazdora bieżni, kogoś, kto nie pocąc się, mógł przebiec maraton, ale zupełnie nie wyróżniał się z tłumu. Mimo że kawowa skóra i łagodne rysy twarzy nadawały mu delikatny wygląd, Jones, który zaliczył takie samo szkolenie wojskowe jak Payne, był w walce zabójczy.
Dawniej Payne i Jones dowodzili elitarną jednostką MANIAC, złożoną z najlepszych żołnierzy piechoty morskiej, regularnej armii, marynarki, wywiadu, lotnictwa i straży przybrzeżnej. Niezależnie od tego, czy chodziło o odbijanie jeńców, walkę niekonwencjonalną czy sabotaż w wojnie partyzanckiej MANIAC byli najlepsi. O tych ludziach z cienia się nie mówiło. Tajna broń rządu. Chociaż obaj przyjaciele kilka lat temu przeszli w stan spoczynku, nadal stanowili zabójczy duet.
– Tak przy okazji – powiedział Jones. – Kiedy byłeś pod wodą, słyszałem, jak dzwonił telefon. Co za boski sygnał. Czy to piosenka Menudo?
Payne warknął i z irytacją potrząsnął głową. Kilka tygodni temu ktoś nauczył się bezprzewodowo zmieniać dzwonek w jego komórce. Mimo usilnych starań Payne’a, by powstrzymać żartownisia – kupił nawet nowy telefon i zmienił numer – tamten ściągał najbardziej żenujące melodie. Najwyraźniej najnowsza była piosenką Menudo, portorykańskiego zespołu chłopięcego, z którego wywodziło się wiele gwiazd popu.
– Odebrałeś? – spytał Payne, pewien, że żartownisiem jest Jones.
– Oczywiście, że nie – zaśmiał się Jones. – W życiu nie tknąłbym twojej komórki.3
Pittsburgh leży u zbiegu trzech rzek, co pomaga wyjaśnić, dlaczego jest tam więcej mostów (czterysta czterdzieści sześć) niż w jakimkolwiek innym mieście świata, łącznie z Wenecją, do niedawna zajmującą pierwsze miejsce. Z pokładu jachtu Greek Gold Payne widział na północy rzekę Allegheny, na południu zaś Monongahelę. Oba szlaki wodne zbiegały się w pobliżu ogromnej fontanny w parku Point State. Ten początek rzeki Ohio stanowił popularne miejsce spotkań ludzi wszystkich pokoleń, szczególnie latem.
Jako nastolatek Payne odwiedzał ten park z dziadkiem, który założył Payne Industries i wybudował główną siedzibę firmy na szczycie malowniczej góry Washington. Mimo licznych obowiązków dziadek znalazł czas, by wychować Jona po śmierci jego rodziców w wypadku samochodowym. W tamtych czasach, gdy przemysł stalowy wciąż stanowił siłę napędową miejscowej gospodarki, a brudne rzeki nie nadawały się do pływania, bawili się w berka nad wodą nieopodal Stadionu Trzech Rzek. Patrząc teraz na odnowiony północny brzeg, Payne widział dwa najbardziej malownicze obiekty sportowe, Carnegie Science Center, okręt podwodny z czasu drugiej wojny światowej (USS Requin) oraz świeżo otwarte Rivers Casino.
Nic dziwnego, że respondenci ankiety uznali Pittsburgh za najlepsze do życia miasto w Ameryce.
Wciąż mokry po nurkowaniu, Payne powoli przeszedł przez rozbawiony tłum, przyjmując gratulacje. Połowę gości stanowili ludzie z pracy, głównie pracownicy niższego szczebla z Payne Industries, których nagrodzono za wyniki. Druga połowa składała się z kontaktów biznesowych i ich gości. Payne był hojnym gospodarzem, potrafił się porozumieć prawie z każdym, ale rzadko czuł się na miejscu. Z wyjątkiem Jonesa, nikogo na pokładzie nie mógłby nazwać przyjacielem. W połowie należąc do klasy wyższej, w połowie do robotniczej, czuł się zawieszony między obydwoma światami, nie potrafiąc nawiązać pełnego kontaktu z żadnym z nich. Bynajmniej się nie skarżył. Payne kochał swoje życie, doceniał to, co miał. Mimo to część jego natury tęskniła za tym, z czego zrezygnował po objęciu firmy rodzinnej.
Brakowało mu przygód, akcji, zagrożenia.
Wszystkiego, czego nie dawało mu obecne życie.
Zerknąwszy na komórkę, Payne zobaczył, że dzwoniono z zastrzeżonego numeru. Doświadczenie podpowiadało mu, że to ktoś z dawnego życia. Ludzie ze świata biznesu, zwłaszcza dzwoniący do prezesa rady nadzorczej dużej korporacji, chcieli, by mógł ich rozpoznać po numerze. Inaczej rzecz się miała z personelem wojskowym, zwłaszcza z ludźmi, z którymi Payne zetknął się w MANIAC.
Tym ludziom bardziej zależało na chronieniu informacji niż na ich dostarczaniu.
– Kto to był? – zainteresował się Jones.
Payne wzruszył ramionami i wstukał hasło, by odblokować telefon.
– Nie wiem. Ktoś dzwonił z zastrzeżonego numeru.
– Może Ricky Martin? – Jones uniósł brew.
Ignorując aluzję do zespołu Menudo, Payne sprawdził pocztę głosową.
– Nawet się nie uśmiechniesz? No, dalej, stary. To było zabawne.
Payne zatkał ucho dłonią i odwrócił się, żeby odsłuchać wiadomość. Przyjęcie za jego plecami huczało głośniej, niż powinno. Muzyka dudniła z głośników. Ludzie śmiali się, tańczyli, rozładowywali napięcie. Drobne fale lizały burtę jachtu, a jego najlepszy przyjaciel jazgotał mu nad uchem. Mimo to Payne usłyszał wiadomość. Lata treningu wyostrzyły jego uwagę.
– Mówi Kaiser – rozległ się głos w komórce. – Oddzwoń natychmiast.
Żadnych zbędnych słów. Żadnych zbędnych sylab.
Oddzwoń natychmiast.
Payne zaklął pod nosem. To nie były dobre wieści. Nie mogły być.
Jeśli dzwonił Kaiser, wydarzyło się coś niedobrego.
Payne i Jones znali Kaisera od dziesięciu lat, ale tak naprawdę nigdy dobrze go nie poznali.
Nie znali jego prawdziwego nazwiska. Nie wiedzieli, gdzie mieszka ani czy ma rodzinę. Jeśli jednak potrzebowali czegokolwiek z czarnego rynku, właśnie z nim należało się skontaktować.
Legenda głosiła, że Kaiser, były sierżant zaopatrzenia, wystąpił z armii amerykańskiej, zrozumiawszy, że więcej zarobi na własną rękę. Działalność rozpoczął w Niemczech, w pobliżu miasteczka wojskowego Kaiserslautern, największej amerykańskiej społeczności wojskowej poza granicami Stanów Zjednoczonych. W miasteczku, znanym jako K-Town, mieszka blisko pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Początkowo Kaiser dostarczał tym wygnańcom proste towary z ojczyzny, których nie mogli zdobyć sami. Jedzenie, odzież, filmy, książki – wszystko po rozsądnej cenie.
Później pojawił się Internet, konkurencja dla interesów Kaisera, zmuszając go do rozszerzenia działalności na inne obszary: broń, przemyt, fałszywe dowody tożsamości. Praktycznie wszystko, z wyjątkiem narkotyków.
Na przestrzeni lat Payne i Jones tak często robili interesy z Kaiserem, że w końcu, chcąc okazać wdzięczność, zaprosił ich na kolację. W świecie transakcji Kaisera spotkania twarzą w twarz należały do rzadkości, ale dobrze wiedział, że gdyby Payne czy Jones zechcieli go wytropić, nie zajęłoby im to więcej niż tydzień. Nie z powodu niedbałości czy nieostrożności Kaisera, ale ponieważ ci dwaj byli tak świetnymi fachowcami. Kaiser uważał, że skoro potrafili namierzyć i zlikwidować bazy terrorystyczne w górach Afganistanu, z pewnością wytropiliby go w Niemczech.
Mając to na uwadze, robił, co w jego mocy, żeby stać po ich stronie.
Mimo to jeszcze nigdy nie dzwonił do nich do Stanów.
Jones dostrzegł troskę na twarzy Payne’a.
– Co się stało?
– Nic się nie stało.
– Jesteś pewien?
– Niezupełnie.
– Kto dzwonił? – szepnął Jones.
Payne mimowolnie obejrzał się przez ramię.
– Kaiser.
– Kaiser? Oddzwaniał po twoim telefonie?
– Nie.
– W takim razie coś jest nie tak. W przeciwnym razie Kaiser by nie zadzwonił.
– Niekoniecznie. Może jest w Stanach i chce się załapać na kolację.
– Czy powiedział, że chce się załapać na kolację? – skrzywił się Jones.
– Nie tymi słowami.
– Wobec tego co powiedział?
Payne odchrząknął i odparł:
– Mówi Kaiser. Oddzwoń natychmiast.
– Dobry Boże! Ktoś zginął.
– Spokojnie, księżniczko. – Payne nie mógł pohamować śmiechu. – Jeszcze tego nie wiemy.
– Mów za siebie. Ja dobrze to czuję. Ktoś zginął.
– Coś ci podsunę. Może najpierw do niego zadzwoń, zanim wpadniesz w panikę?
– Ja nie panikuję. Ja przewiduję.
– Cóż, dla mnie to brzmi jak panika.
– Daj spokój, Jon. Wiesz dobrze, że jest inaczej. Jeśli już, podniecają mnie rysujące się możliwości. Przyglądanie się, jak nurkujesz po sprzęt kuchenny, raczej mnie nie rajcuje.
– Bardzo śmieszne. Jakoś nie przypominam sobie, żebyś sam zaproponował, że skoczysz.
– To dlatego, że nie nurkuję po alkoholu.
– Trafiony – uśmiechnął się Payne.
– Zresztą, nawet gdybym nurkował, w życiu nie skoczyłbym do tej wody. Spójrzmy prawdzie w oczy: przez resztę weekendu będziesz cuchnął jak ryba.
Payne powąchał ręcznik, owinięty wokół szyi.
– Proszę cię, powiedz, że żartujesz.
Jones potrząsnął głową.
– Ujmijmy to następująco. Jesteś przystojnym miliarderem, ale od wyjścia z wody nie flirtowała z tobą żadna kobieta. Co ci to mówi?
– To mi mówi, że według ciebie jestem przystojny.
– Co takiego? Nie to miałem na myśli.
– Wobec tego co miałeś na myśli? Czy to było freudowskie przejęzyczenie?
– Nie, Jon. Miałem na myśli to, że cuchniesz.
– W porównaniu z tym, jak pachnę zazwyczaj?
– Otóż to.
– Innymi słowy, zazwyczaj podoba ci się mój zapach? – dociekał Payne.
– Co?
– Uważasz, że jestem przystojnym, przyjemnie pachnącym facetem.
– Przestań! Nie wkładaj mi słów w usta.
– Niczego nie wkładam ci w usta, kolego.
Jones oblał się rumieńcem, obawiając się, że ktoś z gości mógł usłyszeć słowa Payne’a. Początkowo zamierzał ripostować, ale zrezygnował. Bez względu na to, co powie, jego słowa zostaną wyrwane z kontekstu i użyte przeciwko niemu. W milczeniu czekał więc, aż Payne mu odpuści. Jednak Payne nie skończył ze słownymi utarczkami.
– Co się stało, DJ? Zażenowałem cię? A może jesteś zazdrosny?
– Zazdrosny? O co?
– Że dzwonił do mnie inny facet. Przysięgam, tylko się przyjaźnimy.
Jones zaśmiał się, zdziwiony, że Payne nadal się na nim wyżywa. Z nich dwóch to on zazwyczaj zachowywał się dziecinnie, żartował w nieodpowiednich momentach, natomiast Payne był tym dorosłym. Nagła zmiana ról kazała Jonesowi się zastanowić, czy przyjaciel nie przebywał trochę za długo pod wodą.
– To dobry moment, żeby się napić – powiedział.
Payne uśmiechnął się triumfalnie, ale nie mógł sobie darować nokautującego ciosu.
– Chyba skończyło się już daiquiri, ale jeśli chcesz, załatwimy ci różową parasoleczkę do piwa.4
Mimo protestujących jęków gości Payne ściszył muzykę – na tyle, by oddzwonić do Kaisera, ale nie dość, by można go było podsłuchać – po czym przeszedł do oddalonego zakątka jachtu. Ktoś mógłby go uznać za paranoika, ale nie Jones. Wieloletnie doświadczenie przekonało ich o wartości dyskrecji. Jeden z ich przełożonych w Pentagonie zwykł mawiać, że „największe statki mogą zatonąć z powodu najmniejszego przecieku”, a przyjaciele wiedzieli, że to prawda.
W ich świecie drobne przecieki nierzadko zatykało się kulami.
Posługując się kodowanym telefonem komórkowym, Payne wybrał 0-1-1, następnie numer kierunkowy Niemiec, wreszcie numer Kaisera. Po chwili rozmawiał z człowiekiem, który kierował największą w Europie siecią czarnorynkowego handlu.
– Dzięki, że tak szybko oddzwaniasz – powiedział Kaiser. – Nie byłem pewien, czy człowiek twojego pokroju odezwie się do kogoś takiego jak ja.
– Czemu nie? – uśmiechnął się Payne. – Nieustannie gadam z dupkami. W tym z DJ-em.
Kaiser wybuchnął śmiechem. Niewielu ludzi miało odwagę się z nim droczyć, jeszcze mniejszej liczbie on sam na to pozwalał. Payne należał do nielicznych wybrańców.
– Ile to już lat? Dwa, może trzy?
– Rany, mam nadzieję, że nie aż tyle – odparł Payne, żartując. – W przeciwnym razie oznaczałoby to, że obaj się ostro starzejemy.
– W moim biznesie nie ma starzenia się. Człowiek albo żyje, albo nie.
– Cholera, Kaiser, ależ to przygnębiające! I dziwisz się, że do ciebie nie dzwonię?
Kaiser uśmiechnął się, zadowolony, że mimo upływu czasu nadal dobrze się porozumiewają. Gdyby było inaczej, nie ujawniłby powodu, dla którego telefonował.
– Powiedz, co słychać w świecie korporacyjnym?
– Wieje nudą. A co u ciebie? Jak posada… hm… dozorcy?
– Lukratywna.
– Nawet podczas recesji?
– Zwłaszcza podczas recesji.
– Miło to słyszeć – stwierdził Payne, ani trochę nie zdziwiony.
– Co u DJ-a? Jak się miewa?
Payne zerknął na Jonesa, popijającego piwo nieopodal.
– Aktualnie pracuje nad opalenizną. Jeśli chcesz, mogę go zawołać.
– Właściwie, czy mógłbym porozmawiać z wami jednocześnie? – spytał Kaiser. – Tak byłoby prościej.
– Żaden problem. Nie rozłączaj się, a ja do niego zadzwonię. Możemy urządzić jedną z tych rozmówek konferencyjnych.
– Słucham?
– No wiesz, rozmowę w trójkę.
– Zabawne – zaśmiał się Kaiser. – Postaram się to zapamiętać.
– Wierz mi, czegoś takiego łatwo się nie zapomina – zażartował Payne.
– Czego on chciał? – spytał zdezorientowany Jones.
– Jeszcze nie wiem – wzruszył ramionami Payne. – Chce rozmawiać z nami oboma.
– O czym?
– Nie mam pojęcia. Ale jest w dobrym humorze. To raczej nic wielkiego.
– Założę się o dolara, że ktoś zginął.
– O całego dolara? – uśmiechnął się Payne. – Jesteś pewien, że cię stać?
– Dobra! Stawiam stówę. W ten sposób za twoje pieniądze spłacę zakłady, które przegrałem na twoim nurkowaniu. Myślę, że jest w tym jakaś sprawiedliwość.
– Chcę dobrze zrozumieć: za pomocą hazardu spłacasz długi hazardowe? To mi wygląda na plan doskonały.
Jones udał oburzenie.
– Daj spokój, Jon. Nie potrzebuję wsparcia. Założę się o dwadzieścia dolców, że nie jestem uzależniony od hazardu.
Payne zaśmiał się i wybrał numer Kaisera.
– Odbierz telefon, żebyśmy mogli porozmawiać z Kaiserem. Ciekawe, z czym dzwoni.
Po chwili cała trójka wspominała dawne czasy.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, ostatnio spotkaliśmy się przed waszą podróżą do Grecji. Wygląda na to, że wyprawa sowicie się wam opłaciła.
– Owszem – potwierdził Jones z pokładu jachtu nazwanego na cześć tamtej greckiej przygody. – Można tak powiedzieć.
Payne i Jones, pomagając amerykańskiemu studentowi, który utknął w Rosji, zaplątali się w ogólnoświatowy spisek, obejmujący zabójców, Spartan i kilku martwych mnichów. Centralnym punktem przygody był zabytek ze starożytnej Grecji oraz skarb, którego nikt nie zdołałby przepuścić w ciągu życia. Chociaż przyjaciele go odkryli, z powodu interwencji rządu i prawa międzynarodowego nie mogli przejąć go na własność. Mimo to zainteresowane kraje wypłaciły im znaleźne z większą liczbą cyfr, niż szejk ma żon.
Rozumie się samo przez się, że Payne i Jones trafili na łamy międzynarodowej prasy.
– Co było bardziej podniecające? – spytał Kaiser. – Poszukiwanie skarbu czy nagroda?
– Poszukiwanie, stanowczo poszukiwanie – odparł natychmiast Payne.
– Łatwo ci mówić – włączył się Jones. – Ty już byłeś bogaty.
– Bardzo słuszna uwaga – uśmiechnął się Payne.
– Czy to znaczy, że się nie zgadzasz? – spytał Kaiser.
– Właściwie nie – przyznał Jones. – Po prostu lubię się droczyć z Jonem.
– Innymi słowy, poszukiwanie sprawiło ci frajdę?
– Można tak powiedzieć – przytaknął Jones.
– Znakomicie! Miło mi to słyszeć.
Payne zastanawiał się, dokąd właściwie zmierza rozmowa.
– Dobra, Kaiser. Dość gry wstępnej. Co jest grane?
– Właśnie – dorzucił Jones. – Czy ktoś zginął?
– Czy ktoś zginął? – powtórzył Kaiser. – Czemu o to pytasz?
– Bez powodu. Po prostu przeczucie.
– Cóż. – Kaiser zawahał się w poszukiwaniu najwłaściwszej odpowiedzi. – Tak się składa, że ktoś faktycznie zginął, ale jego śmierć okazała się pomyślna.
– Nie dla niego – zauważył Payne.
– Istotnie, ale dla nas tak.
– Trudno mi się nie zgodzić – uśmiechnął się Jones triumfalnie.
Kaiser czuł, że coś mu umyka, może prywatny żart, ale nie tracił czasu, by zapytać. Wiedział, że stawką może być majątek, a czas płynął.
– Tak z ciekawości: czy któryś z was był kiedyś w Monachium?
– W Monachium? – powtórzyli chórem.
– Tak. To stolica Bawarii.
– Raczej sobie nie przypominam – pokręcił głową Payne.
– Ja też nie.
– To cudowne miasto, może moje najulubieńsze w całych Niemczech – ciągnął Kaiser. – Stanowi ciekawą mieszankę starego i nowego, a weisswurst jest po prostu wyborna.
– Co znaczy wurst? – spytał Jones.
– Weisswurst – powtórzył Kaiser. – Biała kiełbasa. Bawarska specjalność.
Payne i Jones z trudem stłumili śmiech. Podczas ostatniej kolacji z Kaiserem słuchali jego niekończących się peanów na cześć kiełbasy. Ten człowiek miał dziesiątki wrogów w Europie Środkowej, ale istniało duże prawdopodobieństwo, że serce załatwi go szybciej niż którykolwiek z nich. Między jednym kęsem mięsiwa a drugim Kaiser przyznawał, że tak się pewnie stanie.
– Zanim zaczniesz nam podawać przepis na ten przysmak, chciałbym trochę cofnąć czas – zażądał Payne. – Opowiedz nam więcej o tym gościu, który zginął.
– Wolałbym nie podawać szczegółów przez telefon – odparł wymijająco Kaiser. – Mogę tylko zapewnić, że nie przyłożyłem ręki do jego śmierci, jeśli to miałeś na myśli.
– A jednak jego śmierć jest dla nas pomyślna. Sądzę, że tak to ująłeś.
– Owszem, tak to ująłem. I owszem, jest pomyślna.
– Zechciałbyś to wyjaśnić?
– Z radością, ale nie przez telefon. Aby poznać dodatkowe szczegóły, musicie tu przyjechać.
– Tu, czyli gdzie? – spytał Jones.
– Do Monachium. Sądziłem, że to jasne.
– Wiesz, w tej rozmowie nic nie jest jasne – zaśmiał się głośno Payne.
– Chyba masz rację – odparł Kaiser po chwili zastanowienia. – Zapewniam was jednak, że mam powody, by zachowywać ostrożność. Im mniej osób o tym wie, tym dla nas lepiej.
– Na razie nieźle ci idzie zachowywanie dyskrecji. Gawędzimy tak sobie już od pięciu minut, a żaden z nas nie ma pojęcia, o co ci chodzi.
Kaiser spróbował ugryźć temat z innej strony.
– Jon, czy ty mi ufasz? Jeśli tak, przyjedź do Monachium. Obiecuję, że ci się opłaci.
Payne potrząsnął głową.
– To raczej ty, Kaiser, musisz nam zaufać. Jeśli nie chcesz wykrztusić, o co chodzi, nie ma mowy, żebyśmy się mieszali. Na razie wiemy tylko, że ktoś zginął i że lubisz weisswurst. To trochę za mało.
Wyczuwając napięcie, Jones ponownie włączył się do rozmowy.
– Skoro mowa o weisswurst, nic dziwnego, że białą kiełbasę wymyślili właśnie Niemcy. Co to za rasistowskie brednie?
Kaiser się zaśmiał. Najpierw cicho, potem znacznie głośniej. Po chwili stało się jasne, że nie śmieje się z Jonesa, ale z siebie.
– Masz rację, Jon. Oczywiście, że masz rację. Zadzwoniłem do ciebie niespodziewanie, oczekując zbyt dużego zaufania. Gdyby role się odwróciły, też bym się najeżył.
Kaiser wziął głęboki wdech i postanowił zacząć od początku.
– Co chcielibyście wiedzieć?
– Zacznijmy od podstaw. Dlaczego w ogóle do nas zadzwoniłeś?
– Dlaczego? Bo jesteście jedynymi znanymi mi ludźmi z doświadczeniem w tej dziedzinie.
– Serio? A co to za dziedzina?
– Ukryte skarby – odparł z uśmiechem Kaiser.7
Zbliżając się do celu, Payne i Jones rozglądali się we wszystkich kierunkach. Nie tylko dlatego, że uzbrojeni strażnicy śledzili każdy ich ruch, ale również z tego względu, iż nadal nie wiedzieli, co takiego odkrył Kaiser na tym leśnym pustkowiu. Nie wiedzieli też, po co zostali wezwani.
W ciągu minionej doby Kaiser skąpił informacji ze względów bezpieczeństwa. Tak przynajmniej utrzymywał. Początkowo przyjaciele godzili się na to z uwagi na doświadczenia z Kaiserem. Ufali mu i wiedzieli, że nie sprowadziłby ich do Niemiec dla czegoś błahego czy nielegalnego. Ale im dłużej utrzymywały się tajemnice, im dłużej zwlekał z wyjaśnieniem, na czym polegała ich rola, tym bardziej stawali się podejrzliwi.
– Na dziesiątej – szepnął Payne do Jonesa. – Za głazami.
Jones spojrzał w tamtym kierunku i skinął głową. Chociaż ludzie Kaisera mieli na sobie stroje maskujące – w kolorach zielonym, brunatnym i czarnym, doskonale wtapiających się w teren – Payne i Jones wytropili czterech strażników w niecałą minutę. Niezwykły wyczyn w słabym świetle.
– Niewiarygodne – zachwycił się Kaiser. – Znaleźliście ich wszystkich.
– Jeszcze nie – odparł Payne, po czym wskazał na wzgórze, wznoszące się naprzeciwko celu ich wędrówki. – Na dwunastej, na półce skalnej. Tam jest ptasie gniazdo.
„Ptasie gniazdo” było wojskowym określeniem wysoko położonego stanowiska snajperskiego.
– Ładna miejscówka – stwierdził Jones. – Dobra ochrona, szeroki zasięg rażenia. Poza tym dość wysoko, by się zdrzemnąć bez wiedzy innych strażników. Sam bym się tam zakamuflował. Przytulnie.
– Przepraszam – rzekł Kaiser, przyglądając się skałom. – Zapomniałem o nim.
– Jakoś nie chce mi się w to wierzyć – podejrzliwie rzucił Payne. – Ale jeśli tak, to zaczynam się zastanawiać.
– Nad czym?
– O czym jeszcze zapomniałeś nam powiedzieć.
Słysząc ton głosu Payne’a, Kaiser się skrzywił. W żartobliwym zazwyczaj głosie Payne’a dało się wyczuć nutę nieufności.
– Zapomniałem? O niczym – powiedział. – Pominąłem? Wiele. Ale przysięgam, w moim szaleństwie jest metoda. Kiedy zobaczycie, co odkryliśmy, zrozumiecie, po co was sprowadziłem. Wręcz podziękujecie mi za dyskrecję.
– My, czyli kto? – spytał Payne.
– Nie rozumiem? – Kaiser zamrugał oczami.
– Powiedziałeś: odkryliśmy. Kogo miałeś na myśli?
– Daj spokój, Jon. Naprawdę sądziłeś, że znalazłem to miejsce sam? Spójrz na mój brzuch. Widzisz, jak się przelewa przez pasek? Czy wyglądam na człowieka, który w wolnych chwilach wspina się po górach?
– Chyba że są zrobione z kiełbasy – dociął mu Jones.
Payne przewrócił oczami i zapytał:
– Kto wobec tego to znalazł?
– Przyjaciel zmarłego.
– A kiedy ty się włączyłeś?
– Tak się składa, że powiadomiono mnie natychmiast po odkryciu. Z powodu żenujących okoliczności śmierci myśliwego – przygniecionego latającą świnią – mojemu znajomemu zapłacono sowicie za przeniesienie zwłok w inne, bardziej godne miejsce. Mój znajomy zorganizował to tak, by wyglądało, że myśliwy poniósł śmierć w wyniku upadku.
– Czy ten znajomy to twój wspólnik?
Kaiser potrząsnął głową.
– Tak się szczęśliwie złożyło, że mój znajomy miał wobec mnie dług, więc odstąpił mi prawa do znaleziska. Uważam, że ubiłem dobry interes.
– Ufasz temu gościowi? – spytał Payne.
– Nie całkowicie, ale mam na niego wystarczająco dużo haków, by zapewnić sobie jego milczenie.
– Czasami to nawet lepsze niż zaufanie – zgodził się Payne.
Kaiser wychwycił aluzję, ale starał się zachować spokój.
– Słuchaj, rozumiem twoją frustrację. Naprawdę. Przylecieliście taki kawał drogi, a ja bez przerwy was zbywam. Obiecuję jednak, że to się zmieni. Dajcie mi pięć minut, jeszcze tylko pięć minut. Tylko tyle mi trzeba. Potem wszystko nabierze dla was sensu. Moja skrytość, wasza rola, wszystko!
– Lepiej, żeby tak się stało, bo inaczej wyjeżdżam – ostrzegł Payne.
Kaiser uśmiechnął się, pragnąc rozluźnić atmosferę.
– Wierz mi, Jon, to, co zobaczysz, sprawi, że zostaniesz. Gwarantuję.
Payne spojrzał na zegarek. Ponad dwadzieścia cztery godziny upłynęły od pierwszego telefonu Kaisera. W tym czasie on i Jones przemierzyli siedem tysięcy dwieście kilometrów z Pittsburgha przez Monachium do Garmisch-Partenkirchen. Teraz, pod czujnym okiem pięciu uzbrojonych strażników, przyjaciele wspinali się z przemytnikiem na Zugspitze, chociaż nie wiedzieli po co. Pod wieloma względami było to podniecające.
– Masz pięć minut. Prowadź.
Kaiser posłusznie powiódł ich w naturalny ślepy zaułek, gdzie został zastrzelony dzik. Teren nie wyróżniał się niczym szczególnym, jeśli pominąć dużą wyrwę w poszyciu. Ze względów bezpieczeństwa obwód oznaczono drewnianymi palikami i jaskrawożółtą liną. Lina, zostawiając trzymetrową strefę buforową, tworzyła półkole, ze skałą po drugiej stronie otworu.
– Co myślicie? – spytał Kaiser.
Jones ukląkł i z udaną powagą zbadał zabezpieczenie.
– Podoba mi się ta lina. Nylonowa?
– Miałem na myśli to miejsce.
– To jest właśnie to miejsce? – skrzywił się Payne.
– Technicznie rzecz biorąc, jest to wejście, ale co o tym sądzicie?
Payne przystanął, szukając właściwych słów.
– Wygląda jak dziura.
– Cóż, to jest dziura. Ale dziura w czym?
– W ziemi – zgadywał Payne.
– Tak się składa, że jest to dziura w dachu – powiedział Kaiser, potrząsając głową.
– W dachu czego? – zdziwił się Jones.
– Tajnego bunkra – odparł Kaiser. – Według mnie ziemia zapadła się pod ciężarem świni. Mówię wam, to potężna sztuka. Waży co najmniej ćwierć tony.
– Duża świnia – gwizdnął Jones.
– Niestety, nie zobaczycie jej, ani nie powąchacie. Jest o wiele za duża, żeby unieść ją ręcznie. Aby przenieść całe to mięcho, będzie potrzebny kołowrót.
– Kiedyś spotykałem się z dziewczyną, która mówiła o mnie to samo – powiedział Jones, szczerząc zęby w uśmiechu.
Kaiser pominął ten dowcip milczeniem.
– Oczywiście mogę tu dla was sprowadzić wszystko, czego potrzebujecie – powiedział. – Ale więcej sprzętu oznacza więcej pracowników, a na tym etapie rozgrywki uznałem, że ważniejsza jest dyskrecja.
– Wciąż ten sam stary Kaiser – uśmiechnął się Payne. – I ta jego skrytość.
– Nie chodzi o moją skrytość – poprawił go Kaiser. – Robię to dla ciebie.
– Dla mnie? – zdziwił się Payne.
– Dla was wszystkich.
Chociaż Payne chciał, żeby Kaiser mu wyjaśnił, teraz uznał to za stratę czasu. Po co zadowalać się dwuznaczną odpowiedzią, skoro znajdowali się tak blisko od prawdy? Kaiser kilkakrotnie powtarzał, że wszystko stanie się jasne, kiedy zobaczą znalezisko. Zadawanie dalszych pytań wydawało się niemądre.
Oto stali trzy metry od wejścia.
Nadszedł czas, by zejść na dół.