Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Korponinja - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
3 sierpnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Korponinja - ebook

Nienawidzisz swojej firmy – przeczytaj tę książkę.
Kochasz swoją firmę – przeczytaj tym bardziej! Oto brawurowa satyra, która przyniosła autorowi międzynarodowe uznanie.

W Helm Tech (branża: bezpieczeństwo, produkt: kaski rowerowe), jednej z setek podobnych do siebie „superważnych” korporacji, urzęduje Jens Jansen – pracownik średniego szczebla, brand manager, ot, typowy przedstawiciel nowej klasy średniej. Jego przeciętność wpędza go w depresję, związek się rozpada, a nadęte gadki pseudospecjalistów od zawodowej motywacji budzą w nim dreszcz obrzydzenia. Mężczyzna nie ma w sobie dość ikry, by cokolwiek w swoim życiu zmienić. Po prostu – trwa. Na czym polega to trwanie? Otóż Jensen głównie markuje robotę. Krąży po biurze z pustymi kartkami A4, przechadza się w te i we w te, organizuje fikcyjne zebrania, trzyma przy uchu telefon z włączonym trybem samolotowym… Byle tylko przetrwać do końca dnia pracy.

Wypalony i znudzony postanawia w końcu zrobić to, o czym marzył od dawna: zniknąć raz na zawsze. Tylko w jaki sposób? Wyjechać za granicę? Zaszyć się w lasach Szwecji? Zmienić tożsamość? Niestety to nie takie proste… A gdyby tak znaleźć schronienie tam, gdzie nikt się nie spodziewa? Bo przecież kto szukałby go w przepastnych korporacyjnych korytarzach, pustoszejących nocą openspejsach, serwerowniach i nieużywanych magazynach? Mężczyzna porzuca więc swój samochód, a telefon wysyła pocztą do górskiego schroniska w Laponii.

Sprytne? Cóż, jak się okazuje, nie tylko Jens wpadł na ten pomysł…

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3304-7
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Think outside the box

Karton stał na palecie. Zajmował całą jej powierzchnię, standardowy rozmiar tysiąc sto sześćdziesiąt osiem na siedemset sześćdziesiąt osiem milimetrów. Pudło miało dobry metr wysokości, było zabezpieczone taśmą klejącą i mocnymi białymi opaskami z nylonu.

Według opisu paczka zawierała wyposażenie biurowe. Z wnętrza dochodziło skrobanie. Kiedy po chwili przeszło w mocne łomotanie, nie było już wątpliwości, że w pudle tak naprawdę znajdowała się żywa istota. Słychać było zduszone wołanie o pomoc. Chociaż głos był wyjątkowo piskliwy, ewidentnie należał do mężczyzny. Nie było nikogo, kto mógłby usłyszeć jego krzyki. Pomieszczenie było puste i ciemne. Duży zegar na ścianie wskazywał chwilę po wpół do siódmej rano.

Rozległ się głuchy odgłos. Kartonowe ściany pudła wyginały się, gdy zamknięta w nim osoba próbowała się wydostać. W końcu paczka runęła na podłogę. Przypominało to wykluwanie się z sześciennego jajka. Jedna stopa przecisnęła się przez pokrywę. Następnie ramię i kudłata głowa. Nylonowe opaski puściły z bezsilnym trzaskiem i z kartonu wyturlał się mężczyzna w czarnym trykocie razem z milionem małych białych kuleczek ze styropianu. Naelektryzowane przyklejały się do niego. Wpychały mu się do nosa. Osiadały na języku i wewnętrznej stronie policzków. Dławiły w gardle. Mężczyzna kaszlnął tak mocno, że aż zebrało mu się na mdłości. Kuleczki zwisały w długich pasmach śliny z jego ust, kiedy tak stał pochylony z rękami wspartymi na kolanach. Odchrząknął i splunął na podłogę.

Wyprostował się. Rozejrzał się dookoła, mrużąc oczy. Grzebał po omacku w pudle i klął zawzięcie, dopóki spośród kuleczek nie wyłowił okularów w grubych oprawkach. Niezdarnie włożył je na nos. Na ślepo przesuwał się w ciemności w stronę drzwi. Zorientował się, że klamka jest zablokowana od wewnątrz miotłą. Odsunął ją i otworzył drzwi. Zmrużył oczy od porannego słońca świecącego prosto w okna sąsiedniego pomieszczenia.

– Nie, nie, nie… – zajęczał mężczyzna, który wcześniej leżał zapakowany w pudło z ekologicznego kartonu. Poślizgnął się na stercie papieru A4. Uderzył nogą o przewrócone ergonomiczne krzesło biurowe.

Rozejrzał się dookoła z rosnącą rozpaczą. Znajdował się w kompletnie zdewastowanym open spasie. Rozbite monitory. Przewrócone stoły i boksy biurowe. Potłuczone lampy, zwisające na przewodach z sufitu. Części drukarki laserowej rozrzucone po podłodze. Wielkie dziury ziejące z gipsowych ścian. Na środku wykładziny ciemna plama przypominająca krew. Ślady prowadziły do tylnych drzwi. Wyglądało to tak, jakby ktoś na środku podłogi zarżnął wielkie zwierzę, a potem ciągnął je wśród tego zniszczenia aż do windy prowadzącej w dół na parking.

Mężczyzna zauważył dystrybutor wody – najwyraźniej w dobrym stanie przetrwał huragan, który niechybnie przetoczył się przez pomieszczenie. Na dystrybutorze widniało logo przedsiębiorstwa Eden Spring oraz slogan: Zwiększ swoją kreatywność! Mężczyzna niezdarnie majstrował plastikowym kubeczkiem pod dyszą, ale kiedy odkręcił kurek, z małego metalowego kranu wydobyło się jedynie syknięcie. Ktoś – bezskutecznie – próbował rozbić grube szkło w automacie z napojami stojącym obok. Została w nim jeszcze puszka wody Bonaqua o sztucznym smaku owoców leśnych. Mężczyzna znalazł na podłodze kilka monet i drżącymi dłońmi spróbował wrzucić je przez otwór. Upadły na podłogę i zakręciły się. Cicho zaklął. Dopiero kiedy spróbował wystukać kombinację cyfr, odpowiadającą zimnemu napojowi, zdał sobie sprawę, że do automatu, podobnie jak do innych urządzeń w biurze, nie dochodził prąd. Wyświetlacz był srebrzystoszary i pusty, jak niebo za oknem. Mężczyzna, kaszląc, pokuśtykał dalej w kierunku znaku WC zawieszonego pod sufitem. Dzięki wodzie z kranu w toalecie mógł wreszcie ugasić pragnienie. Dłuższą chwilę łapczywie pił ciepławy, smakujący chlorem płyn. Kiedy przepłukał twarz, stanął przed lustrem. Pochylił się do przodu, żeby lepiej widzieć.

Był przed czterdziestką. Jego oczy za grubymi plastikowymi oprawkami były zapadnięte i matowe, a wokół nich widniały sine cienie. Bladą, prawie przezroczystą skórę pokrywał rzadki zarost. Włosy w kolorze ciemnoblond były tłuste i skołtunione. Przypominające piżamę ubranie podkreślało smukłe ramiona i zaokrąglony brzuch. Twarz wykrzywiła się w grymasie. Mężczyzna podrapał się po kroczu. To wtedy zdał sobie sprawę, że ma na sobie pieluchomajtki. Ciskając przekleństwami, zerwał z siebie nasiąkniętą niczym gąbka pieluchę i wyrzucił ją do przepełnionego kosza na śmieci. Zmarszczył nos od ostrego zapachu uryny, zdarł z siebie ubranie i letnią wodą przemył się pod pachami i w kroczu. Mydło i środek do dezynfekcji rąk się skończyły.

Mężczyzna wrócił do spustoszonego pomieszczenia. Zaczął szperać w szufladzie jednego z biurek. Wyciągnął z niej plastikową reklamówkę. Wyjął parę równo złożonych chinosów, jasnoniebieską koszulę i marynarkę. Ubrał się w milczeniu. Wsunął stopy w czarne, zamszowe trzewiki. Rozerwał sznurówkę i zaklął cicho. But w każdym razie nie spadał.

Mężczyzna z pudła rozsiadł się ciężko na brudnej kanapie w tym, co zostało z pomieszczenia, które w nowoczesnych biurach często nazywane jest „lobby”. Ukrył twarz w dłoniach. Pociągał nosem, ale nie płakał. Jego myśli przerwał dźwięk dzwonka windy za drzwiami wejściowymi. Zamarł, nasłuchując. Automatyczne drzwi rozsunęły się. Kroki na korytarzu się zbliżały. Usłyszał ściszone głosy i chrzęst szkła pod podeszwami.

– Halo?! – zawołał ktoś.

Głos wydawał się należeć do starszego mężczyzny. Ktoś po niego przyszedł.

– Jens Jansen? Jesteś tam?The pause that refreshes

Zaczęło się od dzwonka telefonu. To on stał się zapalnikiem dla dziwnego łańcucha zdarzeń, które doprowadziły do tego, że pewien mężczyzna w średnim wieku ostatecznie wylądował w kartonowym pudle. To było zaraz po wakacjach, ponad trzy miesiące wcześniej. Telefon stał na biurku zawalonym pustymi papierowymi kubkami po kawie. Nikt go nie odebrał.

W tym okresie Jens Jansen prowadził zwyczajne życie przedstawiciela klasy średniej. Z pozoru zupełnie normalne, jak pewnie stwierdziłaby większość. Był zameldowany w dwupokojowym mieszkaniu na Västmannagatan w Sztokholmie razem ze swoją partnerką Mari. Miał tytuł magistra ekonomii i pracował jako kierownik średniego szczebla w średniej wielkości przedsiębiorstwie w branży bezpieczeństwa. Jens Jansen był brand managerem Helm Techu, producenta szwedzkich kasków rowerowych. Brand manager tworzy cele, strategie oraz plany taktyczne linii produktów lub marki. Zadaniem brand managera jest składanie raportów brand group managerowi, który z kolei składa raporty marketing directorowi.

Telefon dalej dzwonił na siódmym piętrze w Infra Business Center, samym sercu anonimowego miasteczka biurowego Infra City. W okolicy znajdowało się centrum handlowe i kilka biurowców położonych przy bardzo ruchliwej trasie E4 między Sztokholmem a lotniskiem Arlanda. Dzielnica kryła w sobie zapomnianą historię. Została zbudowana na początku lat dziewięćdziesiątych jako Centrum GLG przez budowniczego i przedsiębiorcę Görana Larsa Gullstedta. W przeszłości był on znany ze swojego światowego, luksusowego życia i kumplowania się z królem. Gullstedt zamierzał mieszkać w wielkim apartamencie o powierzchni sześciuset metrów kwadratowych, na samej górze dwudziestoczterokondygnacyjnego hotelu konferencyjnego o błyszczącej fasadzie ze szkła, ale nigdy do tego nie doszło. Zrujnował go kryzys bankowy w Szwecji. W 1993 roku sąd rejonowy w Eskilstunie ogłosił jego upadłość osobistą i nakazał przekazanie całego majątku bankowi, któremu był dłużny miliard dwieście milionów koron. Nowi właściciele przemianowali budynki na Infra City. Kiedyś szyldy z niebiesko-pomarańczowymi napisami czcionką Helvetica Thin stanowiły obietnicę zaawansowanej technologicznie globalnej przyszłości. Dziś pokrywała je warstwa sadzy i zanieczyszczeń z autostrady. Ponad dwie dekady później w Europie miał miejsce najgłębszy kryzys ekonomiczny, jaki świat widział od lat trzydziestych dwudziestego wieku. Z życia, które zgodnie z oczekiwaniami właścicieli nieruchomości miały wnieść do Infra City nowe przedsiębiorstwa z branży IT, nie zostało nic. Niektóre biura były teraz wynajmowane przez ospałe filie globalnych korporacyjnych gigantów lub tkwiących w stagnacji szwedzkich przedsiębiorstw średniej wielkości z umierających branż. Reszta lokali stała pusta. Centrum konferencyjne było nieużywane, poza sytuacją, kiedy gmina Upplands Väsby okazała swoją przychylność i słono zapłaciła za zorganizowanie dni tematycznych i kursów w opustoszałych budynkach. W olbrzymim hotelu biznesowym, o błyszczącej jak w Dallas fasadzie i dwustu trzydziestu sześciu pokojach, pomieszkiwali w dużej mierze jedynie sfrustrowani podróżni z zagranicy, którym zdarzyło się spóźnić na swój lot powrotny. Upijali i podrywali się nawzajem w ewidentnie zbyt przestronnym hotelowym barze, niezdarnie uprawiali seks w pokojach hotelowych o obniżonych cenach, a następnego ranka bardzo tego żałowali.

To właśnie w tej okolicy Jens Jansen spędził ostatnie dziewięć lat.

Telefon na biurku zamilkł. Słychać było tylko uciążliwy szum klimatyzacji. Zazwyczaj pomieszczenie wypełniał szmer głosów, terkot drukarki laserowej i buczenie automatu z kawą. Teraz tysiąc dwieście metrów kwadratowych open space’u wypełniała cisza.

Po chwili rozległa się ledwo rozpoznawalna fortepianowa melodia, zastrzeżona przez jednego z wielkich producentów telefonów komórkowych. Jedynie ktoś o bardzo wyostrzonym słuchu mógłby stwierdzić, że dźwięk dochodzi z męskiej toalety, dokładnie rzecz biorąc, zza środkowych drzwi. Jedynym, co zdradzało, że ktoś ostatnio mógł znajdować się w którejś z trzech kabin, był delikatny zapach sportowej wody po goleniu o lekkiej nucie cytrusów. Acqua di Gio od Armaniego. To była ulubiona woda po goleniu Jensa Jansena. Muszlę, lustro i umywalkę pokrywał drobny, biały pył azbestowy. W pustej przestrzeni słychać było zduszony kaszel. Dochodził z sufitu. Gdyby ktoś odsunął dźwiękoszczelny kaseton i zajrzał na górę do tego ciasnego pomieszczenia, znalazłby tam Jensa Jansena. Niczym przerażony szczur laboratoryjny, któremu udało się uciec z klatki, brand manager z Helm Techu uczepił się jedną ręką metalowej drabinki do kabli, biegnącej nad podwieszanym sufitem, a drugą rozpaczliwie próbował uciszyć dzwoniący telefon palcami, które odmawiały mu posłuszeństwa. Gdy już niewiele brakowało, by go upuścił, udało mu się wyłączyć dźwięk i dzwonek zamilkł.

Połączenie telefoniczne, które sprawiło, że Jens Jansen uciekł do toalety, a następnie wdrapał się do ciasnego pomieszczenia nad kasetonami i ukrył w nim, wykonano z parteru budynku. Oprócz sali konferencyjnej i sali kongresowej znajdowały się tam również pokoje konferencyjne, oznaczone kodami międzynarodowego alfabetu fonetycznego. W pokoju Delta, ze słuchawką przyciśniętą do ucha i ponurą miną, siedział dyrektor naczelny Helm Techu, Karl Frid. Przed nim tkwili koledzy Jensa Jansena. Ci nerwowi szeptali między sobą. Inni byli skupieni na swoich smartfonach. Pozostali po prostu bez wyrazu gapili się przed siebie. Wynajęty konsultant rozwoju organizacji wycierał tablicę. Przyszedł czas na kolejną restrukturyzację obciążonego stratami przedsiębiorstwa i obecność wszystkich pracowników była obowiązkowa. W tej kwestii Karl Frid wyraził się wyjątkowo jasno. Więc gdzie, do cholery, podziewał się Jens Jansen?Empowering people

Elisabeth Pukka wjechała szklaną windą na siódme piętro, żeby poszukać zaginionego Jensa Jansena. W tym czasie konsultant rozwoju organizacji narysował czerwonym pisakiem na tablicy coś, co przypominało chiński znak. Potem z uroczystą miną zwrócił się do zgromadzonych w pokoju konferencyjnym Delta.

– Wei Ji – powiedział przeciągle – to po chińsku kryzys.

Zgromadzeni popatrzyli przemęczonym wzrokiem na opalonego mężczyznę, który najwyraźniej spędził urlop w miejscu o lepszym klimacie niż pozostali siedzący w pomieszczeniu. Uśmiechał się, prezentując idealny rząd wybielonych zębów. Na nadgarstku miał ciężki zegarek. Koszula była dobrze wyprasowana, a włosy zaczesane do tyłu, co w dzielnicy finansowej wokół Stureplan w Sztokholmie uznawano za fryzurę sukcesu. Wszyscy widzieli, że mężczyzna wyróżniał się na tle tych bladych biurowych roboli, którzy siedzieli przed nim w rzędach. Wszyscy widzieli też, jak bardzo on sam był tego świadomy. Konsultant nonszalancko zastukał pisakiem o tablicę i strzelił jeszcze jeden zwycięski uśmiech. Przeprowadzał dokładnie tę samą procedurę w setkach innych przedsiębiorstw przechodzących kryzys i potrzebujących redukcji zatrudnienia.

– Wei Ji składa się z dwóch różnych znaków o odmiennych znaczeniach – dodał z powagą. – Mianowicie: zagrożenie i szansa. – Zastosował dobrze wyćwiczoną pauzę retoryczną, po czym ciągnął dalej: – I chciałbym, żebyśmy właśnie w ten sposób spojrzeli na sytuację, w jakiej się teraz znajdujemy. Jak na szansę.

Dyrektor naczelny Karl Frid głośno przełknął ślinę i rozejrzał się dookoła z nerwowym uśmiechem. Nikt ze zgromadzonych nie zaprzątał sobie głowy, by zwrócić uwagę konsultantowi rozwoju organizacji, że właśnie opowiedział jedną z najbardziej znanych legend miejskich w świecie biznesu. Tak czy siak, przesłanie dotarło. Kiedy szef wynajmuje drogich konsultantów, którzy serwują pseudomądrości ze Wschodu, wszyscy wiedzą, co ich czeka. Przyszedł czas na kolejne cięcia i redukcję zatrudnienia. Ludzie stracą pracę i dochody. Wskutek tego jeszcze więcej zadłużonych po uszy nieruchomości zostanie wystawionych na sprzedaż na i tak rozchwianym już rynku mieszkaniowym. Zaplanowane urlopy zostaną odwołane. Remonty mieszkań przesunięte na przyszłość. Ale podczas przerwy na kawę nikt nie odważy się opowiedzieć, jak bardzo się boi. Niektórzy zaczęli już czuć odór z paszczy biedy. Jak długo rodzina wyżyje z jednej pensji? Co się stanie, jeśli odsetki pójdą w górę? Czy będziemy musieli sprzedać dom? Jak zareagują dzieci na oderwanie od szkolnej codzienności? Niepokój rozchodził się po pokoju konferencyjnym. Ale wszystko spływało po teflonowym konsultancie rozwoju organizacji jak po kaczce. Po krótkim wykładzie na temat pozytywnego myślenia, z odniesieniami do dawnych ludów i ich mądrości życiowych, przyszedł czas na bukowanie indywidualnych rozmów, czy raczej na „personal business planning w trzech krokach”, jak te brzemienne w skutki spotkania nazwał konsultant. Przez trzy miesiące pracownicy Helm Techu będą dostawać wypowiedzenia, a on sam do zdziesiątkowanego i poddanego ciężkim próbom działu finansowego przedsiębiorstwa miał wysłać rachunki na ponad milion koron.

W tej samej chwili, gdy konsultant rozwoju organizacji próbował skłonić niechętnych i zdjętych paniką zgromadzonych do wykonania powitania słońca, Elisabeth Pukka wyszła z windy na poziomie siedmiu pięter nad ziemią. Jej twarz była kanciasta i chłopięca. Wargi wąskie i bez koloru. Oczy mocno umalowane, a kruczoczarne włosy związane ciasno w koński ogon. Jej obcasy stukały o posadzkę, co odbijało się echem w wielkim atrium. Czytnik piknął, gdy zbliżyła do niego swoją kartę magnetyczną. Drzwi się otworzyły i weszła do środka. Dźwięk jej kroków tłumiły wykładziny rozpościerające się w pomieszczeniu niczym szara i bardzo krótko przystrzyżona syntetyczna trawa. Kobieta zatrzymała się przy boksie, który dzieliła z Jensem Jansenem i Stefanem Yorkiem. Modułowe meble wyznaczały dział PR Helm Techu. Elisabeth zmarszczyła brwi, kiedy zobaczyła bałagan na biurku kolegi. Monitor był obramowany karteczkami Post-it w różnych kolorach. Na dźwiękoszczelnych ściankach boksu wisiał pitch nadchodzącej kampanii plakatowej Helm Techu. Obrazki przedstawiały dwa jajka. Jedno w miniaturowym kasku rowerowym. Drugie roztrzaskane o ziemię. Pay-off kampanii brzmiał: How do you want your head? Kobieta westchnęła zrezygnowana. Z toalety dobiegł jakiś dźwięk.

– Jens?

Elisabeth Pukka nigdy nie przejmowała się podziałem na damskie i męskie toalety. W knajpach z reguły chodziła do męskiej, kiedy kolejka do damskiej była zbyt długa. Przynajmniej wtedy, gdy była pijana. Życie wydawało się dużo łatwiejsze w stanie nietrzeźwości. Miała świadomość swojego ryzykownego zachowania. Alkoholizm był obecny w jej rodzinie. Dlatego dokładnie liczyła swoje drinki i nigdy nie pozwalała sobie stawiać. Zawsze kończyła na góra czterech. Starannie odnotowywała w swoim kalendarzu wieczory na mieście, nie pozwalała, aby zdarzały się częściej niż raz w tygodniu. Tak czy owak, nigdy nie rozumiała sensu czasochłonnych rytuałów w damskiej toalecie. Bawiło ją, że mężczyźni przy pisuarach wyraźnie czuli się niekomfortowo, kiedy w tym śmierdzącym pomieszczeniu znajdowała się kobieta i ewentualnie mogły jej mignąć przed oczami ich sflaczałe siusiaki. Z impetem otworzyła drzwi służbowej toalety i zawołała piękną fińską odmianą szwedzkiego:

– Tu się chowasz?! Chyba mamy przesrane. W Delcie ma miejsce publiczna egzekucja i WSZYSCY muszą być obecni.

Stała, nasłuchując. Usłyszała dźwięk, który brzmiał jak zduszone kichnięcie albo może pociągnięcie nosem. Zapukała ostrożnie i uchyliła drzwi środkowej kabiny.

– Jens? Wszystko w porządku?

Nikogo tam nie było. Kobieta rozejrzała się dookoła zbita z pantałyku i po chwili wyszła z męskiej toalety. Drzwi zamknęły się za nią z trzaskiem, a jej kroki znów rozbrzmiały echem, gdy kierowała się ku windzie.Because you’re worth it

Na parkingu przed biurowcem wiatr szarpał małe, powykrzywiane drzewa. W ich koronach wisiały opuszczone ptasie gniazda i skrawki szeleszczących reklamówek. Stado kawek urządziło sobie ucztę przy śmietniku pod pustym McDonaldem. Diody na fasadzie biurowca pokazywały na przemian godzinę i temperaturę. 21:12, 14°C. 21:12, 14°C. 21:13. We wnętrzu głównej siedziby Helm Techu pokazało się pasmo światła. Wolno otworzyły się jakieś drzwi. Z wejścia do służbowej toalety wyłoniła się głowa o poczochranych włosach.

Jens Jansen, lekko pochylony, skradał się na palcach w kierunku swojego biurka, jednocześnie próbując strzepnąć warstwę białego pyłu z ubrań. Rzucał niespokojne spojrzenia na przemian na otoczenie i na swój telefon. Miał trzy nieodebrane połączenia. Dwa od dyrektora naczelnego Karla Frida i jedno od swojej dziewczyny Mari. Zresztą, jakiej tam dziewczyny? Już razem nie mieszkali. To było zbyt skomplikowane, by opowiadać o tym w skrócie, w każdym razie nie zamierzał oddzwaniać. Wcisnął telefon z powrotem do kieszeni. Kiedy upewnił się, że jest na piętrze sam, otworzył lodówkę w lobby. W środku był karton przeterminowanej maślanki i dwa piwa Falcon Export, które zostały po niemrawej firmowej imprezie. W koszu z owocami dostrzegł samotnego banana z czarnymi plamkami. Pogrzebał w kieszeni i znalazł dwie jednokoronówki. Umieścił je we wrzutniku na monety i wzdrygnął się, kiedy młynek do kawy z hukiem zaczął mielić ziarna z ekologicznej uprawy. W końcu automat wysikał brązowoszary płyn do papierowego kubeczka, a na zakończenie parsknął białą pianą. Jens Jansen wziął kubek i usiadł przy jednym ze stołów w lobby.

Jego kurtka dalej wisiała na wieszaku pod półką na kapelusze przy tylnym wejściu. Mógł jeszcze pojechać do domu. Udawać, że nic się nie stało. Karlowi Fridowi powiedziałby, że był u dentysty albo optyka. Dostałby reprymendę, a potem musiałby poświęcić resztę tygodnia na zarządzanie sytuacją kryzysową. Mari już nie obchodziło, gdzie się podziewał. Prawdopodobnie chciała się dowiedzieć, jak poszło ze sprzedażą ich wspólnego mieszkania. Po dwunastu wspólnych latach byli w trakcie separacji. Jens siorbał swoją kawę, spoglądając na ciemny open space. Boksy oddzielone ściankami wyciszającymi stały pod rzędami wygaszonych świetlówek. Wygaszacze ekranu tworzyły wirujące, sugestywne wzory na monitorach.

Zgodnie z czytelnym komunikatem na drzwiach wejściowych alarm włączał się automatycznie po godzinie dwudziestej. Bez identyfikatora i kodu nie można było niezauważenie opuścić lokalu. Jens Jansen siedział dalej w tym samym miejscu, podczas gdy wieczór zmienił się w noc i słońce zaszło za kurtynę lasu. Światła samochodów na E4 tworzyły na horyzoncie czerwono-biały naszyjnik z pereł. Chowanie się nad podwieszanym sufitem w toalecie, kiedy dzwoni szef, mogło wydawać się irracjonalne. Nic bardziej mylnego. Jens Jansen nie zdawał się na los. Miał stać się numerem telefonu bez przekierowania, page not found, nieważnym kodem. Miał zniknąć. Chować się tak długo, aż przestaną go szukać. Miał dokładnie opracowany plan. Przyszedł czas, by wprowadzić go w życie.Ideas for life

Jens Jansen przekierowywał zwykle wszystkie przychodzące do niego połączenia jednym dotknięciem palca bezpośrednio na telefon Elisabeth Pukki. Nikt z zarządu nie wiedział, że całą działalnością PR zajmowała się ta młoda Szwedofinka. Stefan York był z pewnością bardzo ambitny, ale przez swoją niekompetencję, przyprawiającą chwilami o zawrót głowy, stanowił raczej ciężar dla organizacji. A ściślej rzecz ujmując, dla Elisabeth Pukki. Ona jedyna z ich trojga wykonywała jakąś rozsądną pracę. W nadziei na awans ciągle walczyła. Kiedy nikt nie doceniał jej wkładu, pracowała jeszcze ciężej, z coraz większą frustracją.

W przeciwieństwie do Elisabeth Pukki dla Jensa Jansena awans był najgorszym, co w ogóle mógł sobie wyobrazić. Miał w nosie pieniądze. W pewnym momencie stracił całe zainteresowanie sprzętami RTV, wyposażeniem wnętrz, samochodami, modą, muzyką, piwem z mikrobrowarów i innymi produktami lajfstajlowymi, którymi wielkomiejski mężczyzna zgodnie z oczekiwaniami upiększał swoje życie. Władza nad innymi w ogóle go nie interesowała. Władza oznaczała odpowiedzialność. A dla Jensa Jansena nie było nic okropniejszego niż odpowiedzialność. Ponieważ Elisabeth Pukka, podobnie jak inne młode i ambitne kobiety, wypalała się w milczeniu, Jens Jansen obawiał się, że wkrótce zostanie nagrodzony za jej wkład i zaoferują mu w firmie stanowisko o wyższym statusie i zarobkach. Taki scenariusz byłby dla niego najgorszym koszmarem. W trakcie wcześniejszych restrukturyzacji podczas rozmów oceniających dzięki nic niemówiącym frazesom i udawanej nadgorliwości udało mu się przedstawić siebie jako idealnego dyrektora średniego szczebla. Kogoś, kto nie wyróżniając się, odpowiadał wymaganiom zarządu przedsiębiorstwa, a jednocześnie nie wykazywał potencjału kwalifikującego go na stanowisko dyrektora wyższego szczebla. Balansował na granicy ryzyka. Jego zachowanie zbiło z tropu konsultantów rozwoju organizacji, którzy regularnie zasiadali przed nim po drugiej stronie stołu w pokoju konferencyjnym Helm Techu.

– O mojej pozycji w grupie? Oj, ciężko powiedzieć. Lubię grać zespołowo, ale jednocześnie nie boję się pracy indywidualnej. Ci, którzy mnie znają, pewnie określiliby mnie jako niezwykle elastycznego.

– Elastycznego?

– No, wiedzą państwo. Dopasowuję się do wymagań otoczenia, a jednocześnie nie wahałbym się powiedzieć, co myślę. Mam zawsze fokus na całość sytuacji.

– Fokus na całość? To brzmi trochę, jak by to ująć, sprzecznie.

– Dokładnie, na tym właśnie polega siła mojej elastyczności. Mówię jedną rzecz, a jednocześnie mam na myśli coś innego. Mój przekaz jest czysty jak kryształ.

– Tak? A co to tak konkretnie znaczy? Mógłby pan rozwinąć myśl?

– Jestem jak czysta kartka. To państwo wypełniają mnie kontentem.

– Gdyby miał pan w dziesięciostopniowej skali ocenić swój wkład w ciągu ostatniego roku, jaką wystawiłby pan sobie notę?

„Cyfry trudno rozgryźć” – pomyślał Jens Jansen. Jeśli oceniłby się za wysoko, istniałoby ryzyko, że konsultanci rozwoju organizacji założą, że ma tę pewność siebie, jakiej potrzeba do awansu w ramach organizacji. Za niska ocena wskazałaby na to, że jest znudzony i brakuje mu wyzwań, i właśnie dlatego można by mu zaoferować inne stanowisko. Musi idealnie trafić w skalę, tak by zostać na stanowisku brand managera Helm Techu i poświęcać swój czas pracy na nierobienie niczego.

– Hm. Wystawiłbym sobie szóstkę. Albo raczej siódemkę. Albo nie, niech będzie szóstka. Wciąż wydaje mi się, że mam duży potencjał, aby rozwijać się jako brand manager.

Kobieta przed nim kiwnęła głową i zapisała coś w swoim notesie. Tym razem było blisko. Bardzo blisko. O włos od tego, żeby zaproponowali mu pozycję group managera, który podlega bezpośrednio dyrektorowi naczelnemu. Udało mu się. Ale to tylko kwestia czasu, kiedy zmuszą go do dalszego awansowania. Kiedy tamtego ranka, pewnego dnia pod koniec sierpnia, zaraz po urlopie, zobaczył tego eleganckiego konsultanta rozwoju organizacji z zaczesanymi do tyłu włosami i aktówką huśtającą się w mocnym uścisku, idącego w towarzystwie dyrektora naczelnego Karla Frida, zrozumiał, że nadszedł czas. Tym razem się nie wywinie. Najprawdopodobniej zwolnią Elisabeth Pukkę. Mężczyźni z zarządu nie mieli pojęcia, że to będzie tak, jakby z samochodu wymontować silnik, bo wszyscy byli ślepi na to, co kształtuje ta młoda kobieta (poza jej dobrze wytrenowanym tyłkiem). Jens Jansen będzie przez to zmuszony przejąć liczne obowiązki zawodowe Pukki, co oczywiście pociągnie za sobą katastrofę. Podczas gdy Jens Jansen ćwiczył zamachy w symulatorze golfa w dzielnicy handlowej razem z zarządem albo po prostu zamykał się w toalecie i grał na swoim telefonie, Pukka na własną rękę zoptymalizowała organizację i efektywność pracy. Wszystko zgodnie z jakimś nowoczesnym systemem, którego Jens Jansen nigdy nie miał zamiaru się nauczyć.

Pracownicy zebrali się w sali konferencyjnej Delta, a on siedział sam w opustoszałym biurze. Ignorował wściekłe dzwonienie telefonu. Kiedy przez panoramiczne okna wychodzące na atrium zobaczył wjeżdżającą na górę szklaną windę, niczym bańkę mydlaną na sznurku, zrozumiał, że idą po niego. Poczuł się jak więzień skazany na śmierć, na chwilę zanim wstrzykną mu środki zwiotczające mięśnie. To wtedy podjął ostateczną decyzję. To wtedy wprowadził swój plan w życie. Nadszedł czas, żeby opuścić ten świat. Kiedy zadźwięczał dzwonek windy, a twarde obcasy Elisabeth Pukki uderzyły o posadzkę na siódmym piętrze, on stał w toalecie i patrzył na swoje odbicie w lustrze. Kiedy głuchy dźwięk jej kroków na miękkiej podłodze biura zbliżał się, wdrapał się na muszlę klozetową, poluzował kaseton i podciągnął się. Od tamtej pory zniknął.

To stało się w mgnieniu oka. Jakie granice przekroczył w tym czasie? Czy teraz formalnie mógł być postrzegany jako szaleniec? Czy był to pierwszy krok do choroby psychicznej? Jens Jansen nie miał pojęcia. Może jego reakcja była w istocie czymś zupełnie normalnym? Może należałoby raczej zdiagnozować ludzi w jego otoczeniu? Wiedział na pewno, że zaginionemu nie można stawiać żadnych wymagań. W gruncie rzeczy tylko to go wtedy obchodziło.Setting the standards

Zbliżała się północ. Jens Jansen siedział bez ruchu na kanapie w lobby. Diody automatu z kawą lśniły w otaczającej go ciemności. Po drugiej stronie open space’u grzechotał faks. Kim trzeba być, żeby porzucić własne życie? Kim trzeba być, żeby wyrzec się przyjaciół, rodziny i kariery i zamknąć się w anonimowym biurowcu przy autostradzie w północnej Europie? Jens Jansen nie miał żadnego dobrego usprawiedliwienia poza tym monumentalnym marazmem i apatią, które powoli i przez długi czas wypełniały każdą komórkę jego ciała. Takiego stanu nie należało mylić z niezadowoleniem. Nie był zgorzkniały, tylko stopniowo tracił wiarę w system, w którym on sam był tylko małym i nic nieznaczącym komponentem. Nie chciał umrzeć. Po prostu nie chciał już dłużej być reprezentatywny i konkurencyjny, nie chciał być zwycięzcą, kimś, kto wykorzystywał sytuację i walczył o swoje. Nie widział już sensu takiego życia. Jens Jansen chciał po prostu być. Kiedy tego lata wrócił ze swojego trzytygodniowego urlopu, wystarczyło zaledwie kilka dni, żeby praca zawodowa zaczęła mu się wydawać przejmująco nieprzyjemna, tak jakby rozwinęła się u niego jakaś forma alergii. Chociaż żłopał kawę z automatu z leasingu, kubek za kubkiem, to nigdy właściwie nie obudził się do życia. Robił się chory od wykonywania biurokratycznych czynności, wymaganych od kierownika średniego szczebla w średniej wielkości przedsiębiorstwie eksportowym. Wystarczyło, że usłyszał symfonijkę Microsoft Windows, która rozbrzmiewała przy włączaniu komputera, żeby zaczynało go palić pod powiekami. Głowa powoli opadała mu ku podłodze od samego promieniowania z monitorów, jakby był jakimś heroinistą w grzechoczącym wagonie metra w porannych godzinach szczytu.

Z powodu swojego stanu był osamotniony w otoczeniu, w którym wszyscy twierdzili, że palą się do pracy, wszyscy mierzyli wyżej, chcieli osiągać jeszcze więcej i realizować swoje cele pośrednie na drodze do dalszego awansu, większej odpowiedzialności, wyższych zarobków. Jens Jansen nie miał motywacji do niczego. Albo raczej: chciał sobie odpuścić. Obniżyć poprzeczkę. Chciał mieć niezadowalające wyniki, a w najlepszym przypadku podejmować działania w sposób mierny i od niechcenia. W odróżnieniu od swoich współpracowników, Stefana Yorka i Elisabeth Pukki, Jens Jansen chciał znaleźć się na marginesie, zostać zapomnianym. Chciał być zupełnym przeciwieństwem sloganu reklamowego Just do it. Just do it? Nie, gdyby Jens Jansen był butem do biegania, jego slogan brzmiałby raczej „I don’t think so” albo „impossible is everything”. Poza tym, jakim butem do biegania? On raczej powinien być jakiegoś rodzaju klapkiem pod prysznic, w którym nawet nie da się szybko poruszać. I podobnie jak u alkoholika, przejmujący brak motywacji Jensa Jansena był problemem, który skrzętnie ukrywał przed innymi. Grafitowa marynarka, błękitne koszule i koszulki polo – nie czuł się dobrze w takich ubraniach. Szeroko reklamowane marki kryły w sobie opowieści o odnoszących sukcesy młodych mężczyznach o dużym potencjale i dobrym guście. Dla Jensa Jansena były uniformem. Swojego rodzaju kamuflażem, który miał ukrywać, kim naprawdę jest. Segregatory, które bez przerwy nosił po open spasie, były pełne pustych arkuszy A4. Telefon, który trzymał przyciśnięty do ucha, był ustawiony na tryb samolotowy. Jego pewny siebie chód był wyćwiczony, aby zniechęcać otoczenie do wchodzenia z nim w interakcję. Jens Jansen nigdzie nie szedł. Zwykle tylko się przechadzał ustaloną wcześniej ścieżką między swoim krzesłem, drukarką w samym rogu, przegródką na pocztę a automatem z kawą w lobby. Gdyby dokładnie przyjrzeć się podłodze biura, można byłoby dostrzec wydeptaną dróżkę na wykładzinie odpornej na ścieranie. Jednego razu, żeby upozorować spotkanie z klientami, Jens Jansen wynajął z agencji pracy tymczasowej pracowników z branży IT. Przez dwie godziny skonfundowani konsultanci musieli pić wodę mineralną i gapić się na zupełnie niezrozumiałą prezentację w PowerPoincie w pokoju konferencyjnym Foxtrot. Kiedy jeden z nich zapytał, co znaczą te wszystkie krzywe i wykresy, Jens Jansen wzruszył ramionami i odpowiedział, że opisują to, czego konsultant sam sobie życzy.

– Czyli co?

– Na przykład po jakim dokładnie czasie Hubba Bubba traci smak. Albo jak długo śpi sowa w różnych okresach w roku. To pan widzi wzór. To pan decyduje – wyjaśnił.

Administrator systemów z zadumą kiwnął głową i dalej gapił się na informacje przed sobą.

Po dłuższej ciszy Jens Jansen zapytał:

– Taa, a co powiedzą państwo na krótką przerwę, żeby rozprostować kości?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: