Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Korsarz z Saint-Malo - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Korsarz z Saint-Malo - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 509 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

W po­łu­dnie, gdy za­brzmiał dzwon na Anioł Pań­ski, da­le­ko na mo­rzu roz­legł się huk dzia­ła, a stra­że wie­ży No­tre-Dame sy­gna­li­zo­wa­ły, że z pół­noc­ne­go za­cho­du zbli­ża się do redy kor­sar­ska fre­ga­ta. Nie było w tym wy­da­rze­niu nic nad­zwy­czaj­ne­go. Miesz­kań­cy Sa­int-Malo czę­sto mie­li oka­zję oglą­dać po­wra­ca­ją­ce z wo­jen­nych po­ty­czek okrę­ty. Za­nim fre­ga­ta mi­nę­ła for­ty Col­li­fi­chet i Epe­ron, na na­brze­żu ze­brał się tłum. W więk­szo­ści była to zbie­ra­ni­na próż­nia­ków, któ­rych naj­mil­szym za­ję­ciem było ga­pie­nie się z za­ło­żo­ny­mi rę­ka­mi, bez tru­du i ry­zy­ka,lecz znaj­do­wa­li się tam rów­nież ma­ry­na­rze, za­wsze go­to­wi wy­ra­zić swą rze­czo­wą opi­nię na te­mat ma­new­rów ko­le­gi po fa­chu, a tak­że bo­ga­ci miesz­cza­nie, ar­ma­to­rzy i do­staw­cy,ho­no­ro­wi miesz­kań­cy dum­ne­go mia­sta, ry­zy­ku­ją­cy na mo­rzu swo­ją for­tu­nę i los. Naj­ru­chliw­szą i naj­gło­śniej­szą część tłu­mu sta­no­wi­ły jed­nak ro­dzi­ny ma­ry­na­rzy, ich ko­bie­ty: mat­ki, sio­stry,żony i na­rze­czo­ne oraz dzie­ci, o bla­dych po­licz­kach i nie­spo­koj­nych oczach. Wśród tych ostat­nich wła­śnie pod­niósł się na­mięt­ny i pe­łen nie­cier­pli­wo­ści krzyk, gdy wiel­ka reja fre­ga­ty,ni­czym dłu­ga ko­lu­bry­na, wy­ło­ni­ła się spo­za Epe­ro­nu, łą­cząc się z dzia­ła­mi, któ­rych spi­żo­we lufy je­ży­ły flank gra­ni­to­we­go ba­stio­nu. W chwi­lę póź­niej uka­zał się bia­ły ża­giel i fre­ga­ta wy­szła z prze­smy­ku. Wów­czas je­den z gru­py bo­ga­tych miesz­czan zwró­cił się do swe­go są­sia­da, gru­be­go ar­ma­to­ra w pro­stym sza­rym ubra­niu, o ru­mia­nej twa­rzy pod okrą­głą pe­ru­ką:

– Pa­nie Gra­vé, czy mnie wzrok nie myli?! To chy­ba pań­ska "Wiel­ka Ty­fe­na"!

Ju­lian Gra­vé wy­trą­co­ny na­gle ze sta­nu bło­giej obo­jęt­no­ści, po­chy­lił się, zmarsz­czył czo­ło, mru­żąc i tak już bar­dzo małe oczy.

– Pan ra­czy żar­to­wać, Da­ny­can. Moja "Wiel­ka Ty­fe­na" ma o ja­kieś dwa­dzie­ścia stóp wyż­sze masz­ty od tych, do któ­rych cie­śla naj­wy­raź­niej przy­ciął zbyt krót­kie drze­wa.

Lecz Da­ny­can,wy­so­ki,tęgi,o wy­nio­słym spoj­rze­niu męż­czy­zna,któ­re­go szpa­da uno­si­ła pięk­nie ob­szy­tą ga­lo­nem połę z de­li­kat­ne­go suk­na,w plu­drach we­dług ostat­niej mody,uśmiech­nął się tyl­ko i rzu­cił:

– Przyj­rzyj się pan temu okrę­to­wi uważ­nie! To na pew­no kule Ruy­te­ra tak go urzą­dzi­ły.

Był rok 1672. Groź­ne eska­dry ho­len­der­skich okrę­tów wal­czy­ły na Mo­rzu Pół­noc­nym, w ka­na­le La Man­che, na Atlan­ty­ku i na­wet na Mo­rzu Śród­ziem­nym. Wpraw­dzie król Lu­dwik XIV wy­gry­wał bi­twę za bi­twą w Ni­der­lan­dach, we Flan­drii i tak­że za Re­nem, a zwy­cię­żo­na, spu­sto­szo­na, za­la­na wodą Re­pu­bli­ka Zjed­no­czo­nych Pro­win­cji Nie­der­lan­dów na lą­dzie była po­zba­wio­na zna­cze­nia, jed­nak na mo­rzach sta­no­wi­ła nadal siłę, któ­rej nie moż­na się było sku­tecz­nie prze­ciw­sta­wić. I jak­kol­wiek pan Col­bert, jak mó­wio­no, pra­co­wał dzień i noc, aby dać kró­le­stwu flo­tę, nie osią­gnął do­tych­czas ni­cze­go. Dla­te­go w tym cza­sie rze­mio­sło kor­sar­skie było za­wo­dem jak nig­dy nie­bez­piecz­nym, i czę­sto dro­żej kosz­to­wa­ło złu­pić to­war na nie­przy­ja­ciel­skim okrę­cie, niż spo­koj­nie ku­pić to samo na ryn­ku. Za­nie­po­ko­jo­ny ar­ma­tor Ju­lian Gra­vé, uważ­nie ba­dał wzro­kiem fre­ga­tę, któ­ra wła­śnie okrą­ża­ła Ra­ve­lin.

– To mój okręt – jęk­nął na­gle. – Na Boga! W ja­kim on jest sta­nie?!

"Wiel­ka Ty­fe­na" okrą­ży­ła Ra­ve­lin i kie­ro­wa­ła się na Do­bre Mo­rze od­sła­nia­jąc w ca­łej oka­za­ło­ści swo­ją lewą bur­tę. Wśród ze­bra­nych na na­brze­żu prze­biegł szmer zgro­zy. Po­roz­dzie­ra­na, po­rą­ba­na, po­cię­ta bur­ta ta przy­po­mi­na­ła ra­czej ko­ron­kę, przez któ­rej otwo­ry fale z ła­two­ścią mo­gły się we­drzeć do wnę­trza, stwa­rza­jąc ogrom­ne nie­bez­pie­czeń­stwo dla ła­dun­ku, a na­wet i sa­mej fre­ga­ty.

– Niech za­ra­za wy­du­si te ho­len­der­skie szczu­ry – syk­nął po­bla­dły ar­ma­tor za­ci­ska­jąc pię­ści.

Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że fre­ga­ta mu­sia­ła zna­leźć się w nie lada opa­łach i było mało praw­do­po­dob­ne, aby cie­śle kie­dy­kol­wiek zdo­ła­li do­pro­wa­dzić ją do po­rząd­ku. Z ja­kiej stro­ny by się na nią nie spoj­rza­ło, wszę­dzie zna­leźć moż­na było wiel­kie dziu­ry od kul i kar­ta­czy – i za­iste wspa­nia­ła była ta wal­ka, z któ­rej fre­ga­ta wy­szła zwy­cię­sko. Na jej masz­tach po­wie­wa­ły fla­gi kor­sa­rzy z Sa­int-Malo – nie­bie­skie z bia­łym krzy­żem i bie­gną­cą srebr­ną ła­si­cą na szkar­łat­nym polu. Naj­więk­sza z nich, wy­wie­sza­na pod­czas bi­twy, nie unik­nę­ła bru­tal­nej piesz­czo­ty ognia i kul nie­przy­ja­cie­la, któ­re uczy­ni­ły z niej ko­ron­kę ni­czym kunsz­tow­ny wy­rób z Ale­nçon. Na fre­ga­cie, kie­dy już mi­nę­ła Sta­re Na­brze­że, roz­po­czę­to przy­go­to­wy­wać się do ko­twi­cze­nia i po­wo­li zwi­ja­no ża­gle. Do zgro­ma­dzo­ne­go na na­brze­żu tłu­mu do­biegł do­no­śny głos ka­pi­ta­na, a po chwi­li moż­na było uj­rzeć jego syl­wet­kę na po­kła­dzie kasz­te­lu ru­fo­we­go.

– To­masz Tru­blet?!… – po­da­wa­no so­bie z ust do ust z nie­ma­łym zdzi­wie­niem.

Na­raz Ju­lian Gra­vé, ro­ze­pchnął bru­tal­nie lu­dzi, to­ru­jąc so­bie dro­gę. Nic nie ro­zu­miał. W spi­sie za­ło­gi, któ­ry jako ar­ma­tor pod­pi­sał kil­ka ty­go­dni temu, Tru­blet nie fi­gu­ro­wał jako ka­pi­tan ani na­wet jako po­rucz­nik…

Tym­cza­sem na na­brze­żu za­pa­no­wa­ła na­pię­ta ci­sza. Na "Wiel­kiej Ty­fe­nie" zwi­nię­to mar­sle, grot – i fok­ża­giel, a po chwi­li rzu­co­no ko­twi­cę. Wów­czas w ci­szę tę wdarł się pierw­szy ża­ło­sny płacz.

– Pa­no­wie – zwró­cił się ar­ma­tor do ota­cza­ją­cych go no­ta­bli – czy ze­chce­cie to­wa­rzy­szyć mi jako świad­ko­wie? Mu­szę po­wi­tać ka­pi­ta­na, a na­stęp­nie wo­bec ofi­ce­ra Ad­mi­ra­li­cji zło­żyć ra­port z wy­pad­ków, ja­kie mia­ły miej­sce. Przez fur­tę przy Cro­ix du Fief i uli­ce Beur­re­rie, Or­bet­tes skie­ro­wa­li się do Wiel­kiej Bra­my, pod­czas gdy roz­pę­ta­ne te­raz na na­brze­żu krzy­ki i la­men­ty nie po raz pierw­szy ogła­sza­ły ca­łe­mu mia­stu ża­ło­bę po stra­cie kor­sa­rzy z Sa­int-Malo.II

Na piasz­czy­stym wy­brze­żu na pół­noc od Ra­ve­li­nu za­trzy­ma­ła się sza­lu­pa z dwo­ma wio­śla­rza­mi. To­masz Tru­blet zręcz­nie ze­sko­czył na ląd i skie­ro­wał się w stro­nę mia­sta. Tuż przed wej­ściem pod skle­pie­nie Wiel­kiej Bra­my za­trzy­mał się, wzno­sząc oczy do góry. Po­nad jej łu­kiem od stro­ny mo­rza roz­cią­ga­ła swo­je spi­żo­we ra­mio­na po­stać Chry­stu­sa. To­masz zdjął ka­pe­lusz, ukło­nił się ni­sko, po czym prze­stą­pił próg mia­sta. Na stop­niach wio­dą­cych do sali zgro­ma­dzeń ocze­ki­wał go Ju­lian Gra­vé w oto­cze­niu in­nych ar­ma­to­rów. Pa­no­wie, wśród któ­rych znaj­do­wał się rów­nież Da­ny­can, przy­glą­da­li się ma­ry­na­rzo­wi z za­in­te­re­so­wa­niem. Jego sze­ro­ką, te­raz po­bla­dłą twarz prze­ci­na­ła od ucha do środ­ka czo­ła jesz­cze świe­ża bli­zna, rękę po­kry­wa­ły ban­da­że. Te wi­do­me ozna­ki prze­by­tych cięż­kich walk do­da­wa­ły ma­je­sta­tu jego z na­tu­ry wiel­kiej i tę­giej po­sta­ci. I jak­kol­wiek To­masz Tru­blet był bar­dzo ni­skie­go po­cho­dze­nia i miał je­dy­nie ty­tuł bos­ma­na naj­nędz­niej­szej fre­ga­ty – Ju­lian Gra­vé, bo­ga­ty wła­ści­ciel dwu­dzie­stu in­nych po­tęż­niej­szych stat­ków od­krył gło­wę, aby go przy­wi­tać.

– To­ma­szu Tru­blet, niech nas Bóg ma w swo­jej opie­ce! Oto wra­casz dzię­ki Opatrz­no­ści… – za­czął zgod­nie ze zwy­cza­jem, od któ­re­go nikt nie śmiał­by od­stą­pić.- Lecz wy­ja­śnij ła­ska­wie, co się wła­ści­wie zda­rzy­ło?! – za­koń­czył nie kry­jąc znie­cier­pli­wie­nia i wsparł pięść na bio­drze.

Pió­ra jego pil­śnio­we­go ka­pe­lu­sza do­ty­ka­ły zie­mi, pod­czas gdy To­masz ko­ły­sał w po­tęż­nej dło­ni okry­cie gło­wy, któ­re­go całą ozdo­bę sta­no­wi­ły dwie dłu­gie wstąż­ki ma­ry­nar­skie. Przez chwi­lę pa­no­wa­ło mil­cze­nie.

– Nic szcze­gól­ne­go, pa­nie… – wy­du­sił wresz­cie To­masz i prze­łknął śli­nę. Wy­mo­wa była wi­docz­nie sła­bą stro­ną ma­ry­na­rza na­wy­kłe­go ra­czej do czy­nu. – Nic szcze­gól­ne­go… – po­wtó­rzył, głę­bo­ko wcią­gnął w płu­ca po­wie­trze i na­gle wy­rzu­cił: – Nic szcze­gól­ne­go poza tym, że na­tknę­li­śmy się na pod­łe­go psa ho­len­der­skie­go, że za­ka­tru­pi­li­śmy go jak na­le­ży… i że ka­pi­tan Wil­helm Mo­rvan, po­rucz­nik Ives le Gof­fic oraz sie­dem­na­stu z za­ło­gi zgi­nę­ło… Oto wszyst­ko. Trzy­ma­ny w ręce skó­rza­ny ka­pe­lusz z dłu­gi­mi wstąż­ka­mi, wy­ko­naw­szy dwa po­kło­ny – dla każ­de­go z wy­gło­szo­nych na­zwisk – po­wró­cił na roz­czo­chra­ne, kę­dzie­rza­we rude wło­sy To­ma­sza Tru­ble­ta. Te­raz kie­dy już uczcił pa­mięć zmar­łych, To­masz nie wi­dział po­wo­du, aby się kła­niać ży­wym.

– Opo­wia­daj! – roz­ka­zał ar­ma­tor. – Co to był za ho­len­der?

– Pod­ły pies, pa­nie! Wil­helm Mo­rvan dał się prze­ko­nać, że to sta­tek ku­piec­ki, po­nie­waż jego dzia­ła ukry­te były pod­stęp­nie pod płót­nem ża­glo­wym. Po czym kie­dy zbli­ży­li­śmy się do nich na ja­kie dwa strza­ły z musz­kie­tu, ścią­gnę­li liną płót­no i dali sal­wę.

– No, a wte­dy?

– Wte­dy o mało co nie na­stą­pi­ła ka­ta­stro­fa, bo na­sze dzia­ła nie były na­bi­te, z wy­jąt­kiem dwóch ar­ma­tek po­ści­go­wych. Poza tym ho­len­der był wy­po­sa­żo­ny w dwa­dzie­ścia czte­ry osiem­na­sto­fun­to­we dzia­ła prze­ciw­ko na­szym ośmiu, po­zo­sta­łym z dwu­na­stu.

– Mów da­lej – za­chę­cił ar­ma­tor.

– Do­zna­li­śmy wie­lu uszko­dzeń w ta­kie­lun­ku i pod po­kła­dem. Bie­ga­łem w sza­lo­nym po­śpie­chu do dział, aby je na­bi­jać i od­pa­lać. W pew­nej chwi­li ho­len­der dał w na­szym kie­run­ku dwie sal­wy tak cel­nie, że z wie­lu na­szych ża­gli po­zo­sta­ły strzę­py, a ma­ry­na­rze za­czę­li w pa­ni­ce ucie­kać pod po­kład, aby tam szu­kać schro­nie­nia. A je­den łotr. na­zwi­ska nie wy­mie­nię, aby nie spro­wa­dzać hań­by na jego ro­dzi­nę, któ­ra jest z Sa­int-Malo… otóż ten łotr chciał pod­dać nasz okręt i w za­mę­cie schwy­cił lin­kę ban­de­ry, aby ją ścią­gnąć. Pod­bie­głem i sta­now­czo mu to wy­per­swa­do­wa­łem – kulą pro­sto w łeb…

– Słusz­nie. A po­tem?

– Przy­szła na mnie ko­lej ob­jąć ko­men­dę. Wil­helm Mo­rvan i Ives le Gof­fic pa­dli. Ho­len­der nie prze­sta­wał pra­żyć ogniem pro­sto w nasz ka­dłub, co mógł czy­nić z ła­two­ścią, ma­jąc po­dwój­ną licz­bę dział. To nie po­trwa­ło­by już dłu­go… Pod­sze­dłem więc do nie­go, ma­new­ru­jąc tyl­ko ste­rem, gdyż po­zo­sta­łem na po­kła­dzie sam, i usta­wi­łem się bur­ta w bur­tę. Wów­czas nie omiesz­ka­łem wy­wo­łać za­ło­gi na po­kład…

– W jaki spo­sób? – prze­rwał Ju­lian Gra­vé.

– Gra­na­ta­mi, do wszyst­kich dia­błów! Rzu­ca­łem je pod po­kład! – za­spo­ko­ił cie­ka­wość ar­ma­to­ra To­masz. – No, a wte­dy chłop­com zro­bi­ło się na dole go­rą­co, wy­bie­gli tak wście­kli, że nie było pro­ble­mu prze­pro­wa­dzić ich na nie­przy­ja­ciel­ską fre­ga­tę… Bom­bar­die­rzy ho­len­dra oka­za­li się mało spryt­ni i nadal tkwi­li przy swo­ich dzia­łach, tak że do wal­ki słu­ży­ły im tyl­ko wy­cio­ry ar­mat­nie. Szyb­ko zro­bi­li­śmy z nimi ko­niec – do­dał z sa­tys­fak­cją.

– Gdzie jest zdo­by­ta fre­ga­ta?

– Za­to­pio­na, pa­nie. Za mało było ma­ry­na­rzy, aby ją brać na hol. Mie­li­śmy sie­dem­na­stu za­bi­tych i czter­dzie­stu pię­ciu ran­nych, z cze­go po­ło­wa do­zna­ła bar­dzo cięż­kich oka­le­czeń. Zresz­tą zdo­bycz nie była wie­le war­ta.

– Wzię­li­ście jeń­ców? – za­py­tał jesz­cze ar­ma­tor.

– Nie, pa­nie. To było nie­moż­li­we… Chłop­cy wsty­dzi­li się swe­go po­przed­nie­go stra­chu… nie było więc spo­so­bu utrzy­mać przy ży­ciu lu­dzi, któ­rzy byli świad­ka­mi tego, że ma­ry­na­rze z Sa­int-Malo ucie­kli pod po­kład przed nie­przy­ja­cie­lem. Co do mnie, to kie­dy ho­len­dra już za­to­pi­li­śmy, nie pa­trzy­łem na jego za­ło­gę, zda­je się, że zbi­li nie­wiel­ką tra­twę… A zresz­tą oni do­brze pły­wa­ją, te szczu­ry ho­len­der­skie – za­koń­czył To­masz i wy­buch­nął śmie­chem tak za­raź­li­wym, że ota­cza­ją­cy go ar­ma­to­rzy rów­nież za­czę­li się śmiać. Je­dy­nie Ju­lian Gra­vé za­cho­wał po­waż­ny wy­raz twa­rzy, dla for­my oczy­wi­ście.

W ten spo­sób pro­blem jeń­ców zo­stał roz­strzy­gnię­ty raz na za­wsze i kie­dy już za­pa­no­wa­ła ci­sza, Ju­lian Gra­vé ode­zwał się zno­wu:

– Spi­sa­łeś się dziel­nie. Te­raz pój­dzie­my zło­żyć ra­port w Ad­mi­ra­li­cji. Mam na­dzie­ję, że nie po­trwa to dłu­go, trze­ba prze­cież jak naj­szyb­ciej god­nie uczcić na­szych zwy­cię­skich chłop­ców. Póź­niej chciał­bym z tobą po­ga­dać. Ru­szy­li gro­ma­dą i mi­nąw­szy wy­so­kie skle­pie­nie mię­dzy dwie­ma wie­ża­mi we­szli na bruk ulicz­ny. Wte­dy To­masz Tru­blet za­trzy­mał się i skie­ro­wał spoj­rze­nie w stro­nę Wiel­kiej Bra­my. Na wzór po­sta­ci Chry­stu­sa ze spi­żu zwień­cza­ją­cej jej skle­pie­nie od stro­ny por­tu – po­stać Naj­święt­szej Pan­ny z gra­ni­tu wzno­si­ła się po­nad skle­pie­niem twa­rzą do mia­sta. I To­masz głę­bo­ko wie­rzył, że ta Naj­święt­sza Pan­na Wiel­kiej Bra­my, zwa­na rów­nież Mat­ką Bo­ską Nie­usta­ją­cej Po­mo­cy, do­ko­na­ła wię­cej cu­dów ko­niusz­kiem ma­łe­go pal­ca, niż do­ko­na­li lub do­ko­na­ją ich wszy­scy świę­ci gło­śnych miejsc cu­dow­nych ze wszyst­ki­mi swo­imi naj­świet­niej­szy­mi re­li­kwia­mi…III

Wą­ska i krę­ta uli­ca Gar­bar­ska to­nę­ła w mro­ku, mi­nę­ła dzie­sią­ta i dzwon No­gu­et­te na wie­ży Wiel­kiej Bra­my daw­no już oznaj­mił czas ga­sze­nia świa­teł. Nie wszy­scy miesz­kań­cy Sa­int – Malo przej­mo­wa­li się tym, wie­lu włó­czy­ło się po no­cach, lek­ce­wa­żąc pra­wa i za­ka­zy co raz to ogła­sza­ne przez bi­sku­pa i gar­ni­zon miej­ski. Naj­wię­cej szyn­ków sku­pia­ło się wo­kół Wiel­kiej Bra­my, stam­tąd też przez całą dłu­gość za­cisz­nej uli­cy, przy któ­rej stał dom Tru­ble­tów, do­cie­ra­ły doń nie­kie­dy od­gło­sy bi­ja­ty­ki i wrza­wa. Tej nocy w domu przy uli­cy Gar­bar­skiej nie zga­sło świa­tło o wy­zna­czo­nej go­dzi­nie. W ni­sko skle­pio­nej izbie tań­czy­ły od­bla­ski pło­mie­ni czte­rech świec że­la­zne­go kan­de­la­bra, oświe­tla­jąc ją od bia­łej pod­ło­gi po bru­nat­ne bel­ko­wa­nia su­fi­tu. Pod oka­pem pie­ca trza­ska­ły w ogniu oczysz­czo­ne z po­pio­łu po­la­na i roz­pry­ski­wa­ły się sno­py iskier. Bia­łe fi­ran­ki na skła­da­ją­cym się z wie­lu szyb oknie, dwie sza­fy i ku­fer z rzeź­bio­ne­go drew­na świad­czy­ły o za­moż­no­ści miesz­kań­ców tego domu. Na dę­bo­wym sto­le stał gą­sio­rek ze świe­żo ścią­ga­nym an­tyl­skim wi­nem i pu­cha­ry.Sie­dzie­li przy nim dwaj męż­czyź­ni, jed­nym z nich był Malo Tru­blet, sta­ry ry­bak, gło­wa ro­dzi­ny, dru­gim – jego syn To­masz. Dwie ko­bie­ty, mat­ka i cór­ka, za­ję­te były nie­wie­ści­mi czyn­no­ścia­mi – Per­ry­na szy­ła, Wil­hel­mi­na przę­dła – lecz nie prze­szka­dza­ło im to uważ­nie wsłu­chi­wać się w re­la­cję mło­de­go ma­ry­na­rza. Ku­kuł­ka na drew­nia­nym cy­fer­bla­cie ze­ga­ra daw­no już wy­śpie­wa­ła go­dzi­nę dzie­sią­tą, gdy roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi. Nie była to pora skła­da­nia ani przyj­mo­wa­nia wi­zyt, więc Malo Tru­blet za­wa­hał się kil­ka se­kund. Za­nim pod­szedł do drzwi, aby otwo­rzyć za­kra­to­wa­ne okien­ko, spo­koj­nie zdjął wi­szą­cą na ścia­nie cięż­ką rusz­ni­cę i za­pa­lił jej lont.

– Kto tam? – za­py­tał przy­go­to­wa­ny na naj­gor­sze.

– Wasz są­siad z uli­cy Vi­ca­ire­rie – usły­szał spo­koj­ny głos.

Zdzi­wio­ny Malo Tru­blet odło­żył rusz­ni­cę.

– Otwórz! – po­wie­dział do To­ma­sza, któ­ry pa­trzył na nie­go py­ta­ją­co.

W drzwiach za­ry­so­wa­ła się syl­wet­ka wy­so­kie­go, tę­gie­go męż­czy­zny, któ­re­go dłoń spo­czy­wa­ła na rę­ko­je­ści wiel­kiej szpa­dy.

– Pan Da­ny­can?! – wy­krzyk­nął zdu­mio­ny To­masz.

Gaul­tier Da­ny­can, pan Clos­do­re, młod­szy brat pana de l'Espi­ne, z pew­no­ścią nie był naj­bo­gat­szym z ar­ma­to­rów w Sa­int-Malo, lecz ża­den z nich nie do­rów­ny­wał mu w spry­cie, od­wa­dze i szczę­śli­wych przed­się­wzię­ciach. Kie­dyś pę­dził bez­tro­skie ży­cie dar­mo­zja­da na koszt swe­go star­sze­go bra­ta, lecz w koń­cu znu­dzi­ło mu się to i, wy­ko­rzy­staw­szy sprzy­ja­ją­cy mo­ment, w porę za­ry­zy­ko­wał na mo­rzu całą swo­ją skrom­ną sche­dę. Póź­niej po­dwa­jał staw­ki. A że kor­sar­stwo na­stę­po­wa­ło nie­uchron­nie po han­dlu jak woj­na po po­ko­ju, i każ­de przed­się­wzię­cie do­rzu­ca­ło coś do kie­sy awan­tur­ni­cze­go ka­wa­le­ra, Gaul­tier Da­ny­can, choć jesz­cze mło­dy, za­czął się za­li­czać do naj­znacz­niej­szych miesz­czan Sa­int-Malo. Spo­dzie­wa­no się, że for­tu­na jego wkrót­ce za­ćmi naj­sław­niej­sze w mie­ście, a może na­wet w ca­łej pro­win­cji. Wszedł do izby uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko i wkrót­ce zręcz­ny­mi kom­ple­men­ta­mi i dow­ci­pa­mi roz­we­se­lił cały dom, te­raz pił ze swe­go pu­cha­ru, za­chwy­ca­jąc się do­sko­na­ło­ścią sław­ne­go wina, zra­bo­wa­ne­go nie­gdyś na ga­le­onie hisz­pań­skie­go kró­la. Wszy­scy cze­ka­li, aby ob­ja­wił cel swo­jej wi­zy­ty, wia­do­mo było prze­cież, że taki jak on czło­wiek nie bę­dzie nie­po­ko­ił sie­bie i in­nych po nocy je­dy­nie dla wy­pi­cia an­tyl­skie­go wina i opo­wia­da­nia dyk­te­ry­jek. Da­ny­can zresz­tą mó­wił tyl­ko to, co wy­pa­da, aby oka­zać się dwor­skim. Kie­dy więc już do­peł­nił ce­re­mo­nia­łu, przy­stą­pił do rze­czy.

– Pra­gnął­bym, aby­śmy wszy­scy za­cho­wa­li dla sie­bie to, o czym chcę tu po­wie­dzieć. – Od­piął pas i po­ło­żył szpa­dę na sto­le naj­wy­raź­niej przy­spo­sa­bia­jąc się do dłuż­szej po­ga­węd­ki. Po­tem oparł się łok­cia­mi o blat sto­łu i zwró­cił się do To­ma­sza, pa­trząc mu ba­daw­czo w oczy: – Opo­wiedz mi szcze­rze i bez wy­krę­tów prze­bieg dzi­siej­szej roz­mo­wy z Ju­lia­nem Gra­vém. Co ci twój ar­ma­tor za­pro­po­no­wał?

Da­ny­can nie spusz­czał oczu z ma­ry­na­rza. Za­iste, trud­no by­ło­by kła­mać pod kon­tro­lą tych prze­ni­kli­wych źre­nic, któ­re zda­wa­ły się do­cie­rać do naj­bar­dziej se­kret­nych my­śli roz­mów­cy. Lecz To­masz Tru­blet wca­le nie za­mie­rzał tego czy­nić. Cały jego gniew, z tru­dem stłu­mio­ny przed go­dzi­ną, zno­wu na­peł­nił mu ser­ce i ści­snął go za gar­dło, tak że nie mógł wy­mó­wić ani sło­wa, tyl­ko po­rę­cze fo­te­la za­trzesz­cza­ły w jego kur­czo­wo za­ci­śnię­tych dło­niach. Da­ny­can obo­jęt­nie ob­ser­wo­wał jego fu­rię.

– Uspo­kój się – rzekł po chwi­li. – Po­wiem otwar­cie: wi­dzia­łem się z pa­nem Gra­vém po wa­szej roz­mo­wie. To­masz spoj­rzał py­ta­ją­co spod ścią­gnię­tych brwi.

– No cóż. Za­kpił z cie­bie twój ar­ma­tor. a ra­czej usi­ło­wał za­kpić, praw­da? Po­wiedz mi tyl­ko, czy pod­pi­sa­łeś już kon­trakt?

– Nie – wy­beł­ko­tał To­masz.

– Zna­ko­mi­cie! Je­steś więc wol­ny – ucie­szył się Da­ny­can. – A któ­ry okręt chce Gra­vé uzbro­ić na miej­sce "Wiel­kiej Ty­fe­ny"?

– "Za­lot­ni­cę".

– To był naj­star­szy z jego okrę­tów już przy­najm­niej pięt­na­ście lat temu. Mój dzia­dek był świad­kiem, jak go spusz­cza­no na wodę… Dwa­na­ście go­dzin dzien­nie bę­dziesz spę­dzał na nim przy pom­pach, a przez resz­tę dnia mo­dlił się do swe­go pa­tro­na, aby cię strzegł od sztor­mu. To­masz przy­znał w du­chu ra­cję Da­ny­ca­no­wi, a ten kon­ty­nu­ował: – W do­dat­ku, chłop­cze, ten ka­peć nie do­sta­nie się pod two­ją ko­men­dę. Na tej cał­kiem zmur­sza­łej "Za­lot­ni­cy" bę­dziesz tyl­ko po­rucz­ni­kiem, ni­czym wię­cej. Po­rucz­ni­kiem z pra­wem do ośmiu czę­ści. Czy wiesz, kto zo­sta­nie ka­pi­ta­nem? To­masz nie od­po­wia­dał.

– Sta­ry Qu­in­tin, któ­ry przez całe swo­je ży­cie nie mógł nig­dy wyjść z Do­bre­go Mo­rza, aże­by nie za­cze­pić po dro­dze o wszyst­kie stat­ki sto­ją­ce na ko­twi­cy od Ra­ve­li­nu do Ta­lards!… Tego czło­wie­ka bę­dziesz mu­siał słu­chać ty, przed któ­rym drżał Ruy­ter! A to dla­te­go, że Gra­vé boi się cie­bie, boi się, aby nie wy­bu­ja­ły po­nad mia­rę two­ja od­wa­ga i two­je mę­stwo. On nie lubi woj­ny, a ty w niej za­sma­ko­wa­łeś… Tak wy­glą­da spra­wa!… Jako ka­pi­tan bił­byś się dziel­nie, siekł­byś wro­ga, ale i on nie szczę­dził­by ci ra­zów. A Ju­lian Gra­vé drży o swo­je drew­no, o swo­je liny i płót­no. Chce jak naj­wię­cej zy­skać, ale boi się ry­zy­ko­wać. Qu­in­tin bę­dzie tam po to, aby swo­im roz­sąd­nym tchó­rzo­stwem po­wstrzy­my­wać cię od zbyt­niej gor­li­wo­ści w wal­ce. I za­osz­czę­dzi ci zbyt­nich kło­po­tów, bądź tego pe­wien! Oho, tłu­ste ką­ski przej­dą ci koło nosa! Te moż­na zdo­być tyl­ko przy po­mo­cy ar­mat, a Qu­in­tin bę­dzie chciał za wszel­ką cenę unik­nąć ka­no­na­dy… Bę­dziesz za to ła­pał drob­ne ryb­ki. Na mo­rzu ho­len­der­skim nie brak po­ła­wia­czy śle­dzi… W mia­rę trwa­nia tej prze­mo­wy krew od­pły­wa­ła z po­licz­ków To­ma­sza. Twarz jego, po­cząt­ko­wo szkar­łat­na z wście­kło­ści, sta­wa­ła się co­raz bled­sza, aż w koń­cu przy­bra­ła od­cień zie­lon­ka­wy. Ob­ser­wu­ją­cy tę nie­po­ko­ją­cą prze­mia­nę Da­ny­can uznał, że nad­szedł wła­ści­wy mo­ment, aby ujaw­nić swo­je za­mia­ry. Wstał i po­ło­żył sze­ro­ką dłoń na ra­mie­niu ma­ry­na­rza.

– Do­syć ga­da­nia – rzekł. – Po­wiedz­my so­bie otwar­cie: twój Gra­vé, jego "Za­lot­ni­ca" i Fran­ci­szek Qu­in­tin – to wszyst­ko nie dla cie­bie. Je­stem pe­wien, że bar­dziej od­po­wia­dał­by ci inny ar­ma­tor i inny sta­tek. Co o tym są­dzisz?

To­ma­szo­wi na­gle po­wró­cił spo­kój. Pa­trzył na Da­ny­ca­na ze sku­pio­ną uwa­gą.

– Otóż koń­czę – po­wie­dział szlach­cic – …inny ar­ma­tor to ja, inny sta­tek to moja "Pięk­na Ła­si­ca". Rzuć tego skąp­ca i za­okrę­tuj na moją fre­ga­tę. Po­trze­bu­ję ta­kich chłop­ców jak ty, a i ty po­trze­bu­jesz ta­kie­go jak ja ar­ma­to­ra!

Wzrok ich skrzy­żo­wał się, Da­ny­can z za­do­wo­le­niem za­uwa­żył, że To­masz od­zy­skał już zim­ną krew.

– Do­ce­niam za­szczyt, jaki mnie spo­ty­ka – ode­zwał się ma­ry­narz gło­sem spo­koj­nym, nie­mal uro­czy­stym. – Pań­ska "Pięk­na Ła­si­ca" jest fre­ga­tą bez po­rów­na­nia lep­szą od "Za­lot­ni­cy" Ju­lia­na Gra­végo. Co za­tem pan mi kon­kret­nie pro­po­nu­je?

Da­ny­can oparł za­ci­śnię­te pię­ści na dę­bo­wym sto­le.

– Pro­po­nu­ję ci, abyś wstą­pił na służ­bę do mnie jako ka­pi­tan z pra­wem do dwu­na­stu czę­ści i prze­jął ko­men­dę na przy­go­to­wa­nej do wy­pra­wy "Pięk­nej Ła­si­cy", któ­ra to fre­ga­ta jest wy­po­sa­żo­na w dwa­dzie­ścia osiem­na­sto­fun­to­wych dział i stu­oso­bo­wą za­ło­gę.

To­masz wstał rów­nież, spoj­rzał na sta­re­go Malo, po­tem na mat­kę Per­ry­nę i zwra­ca­jąc się zno­wu twa­rzą do ar­ma­to­ra po­wie­dział krót­ko:

– Zgo­da.

– Oto moja dłoń – po­wie­dział Da­ny­can.

I w ten oto spo­sób zo­sta­ła za­war­ta umo­wa, któ­ra mia­ła za­de­cy­do­wać o ca­łej przy­szło­ści To­ma­sza Tru­ble­ta.IV

– Po­słu­chaj uważ­nie – mó­wił Da­ny­can – bo póź­niej nie bę­dzie­my mie­li wie­le cza­su na po­ga­węd­ki, zwa­żyw­szy, że chciał­bym wi­dzieć na­szą fre­ga­tę roz­wi­ja­ją­cą ża­gle już w naj­bliż­szą nie­dzie­lę, masz więc do dys­po­zy­cji czte­ry dni…

– Kie­dy zdą­ży­my ją uzbro­ić? – prze­rwał To­masz.

– Po­wie­dzia­łem prze­cież, że wszyst­ko jest go­to­we i okręt mógł­by pod­nieść ko­twi­cę przy naj­bliż­szym przy­pły­wie. Bę­dziesz miał zdol­ne­go po­rucz­ni­ka. Jest nim Lu­dwik Gu­éno­lé, syn ko­wa­la z uli­cy Her­se. Zna­cie się prze­cież.

Malo Tru­blet zdzi­wio­ny pod­niósł gło­wę.

– Lu­dwik Gu­éno­lé? Czy on nie jest za mło­dy na taką funk­cję?

– Za mło­dy?! – krzyk­nął Da­ny­can i ude­rzył dło­nią po rę­ko­je­ści szpa­dy, któ­ra wy­da­ła ci­chy brzęk. – For­tu­na jest dziew­ką i tyl­ko mło­dzi po­tra­fią jej w porę pod­ka­sać kiec­ki! Czy uwa­ża­cie może, że trze­ba mieć szpa­ko­wa­tą bro­dę, by zaj­mo­wać się kor­sar­stwem? Z wy­jąt­kiem kil­ku sta­rych wil­ków mor­skich, umie­ją­cych so­bie do­sko­na­le ra­dzić na noku rei pod­czas sztor­mu, chcę mieć mło­dą za­ło­gę. Moja fre­ga­ta ma wró­cić z wy­pra­wy na­peł­nio­na zło­tem! Tu spoj­rzał na To­ma­sza i na­po­tkał jego błysz­czą­cy wzrok.

– Tak więc – kon­ty­nu­ował po chwi­li – fre­ga­ta jest przy­go­to­wa­na do wy­pra­wy, zresz­tą je­śli bę­dziesz chciał wpro­wa­dzić ja­kieś zmia­ny, masz na to czte­ry dni. A te­raz naj­waż­niej­sze: nie wy­sy­łam cię na mo­rze ho­len­der­skie, abyś tam na­pa­dał na spo­koj­nych ry­ba­ków lub był ata­ko­wa­ny przez Ruy­te­ra. Sam król wo­ju­je te­raz prze­ciw Zjed­no­czo­nym Pro­win­cjom nie na te­re­nie Ho­lan­dii, lecz w Al­za­cji, za­pusz­cza­jąc się na­wet w głąb Nie­miec. Za­mie­rzam go na­śla­do­wać!I nie przy wej­ściu do dziur tych ho­len­der­skich szczu­rów bę­dzie cza­to­wa­ła "Pięk­na Ła­si­ca"! Ośmie­la­ją się na­zy­wać "woź­ni­ca­mi mo­rza"! Na mo­rzach i oce­anach stat­ki ich od­da­ją dum­nie sal­wę, jak gdy­by wszyst­kie sło­ne wody do nich na­le­ża­ły! Na przy­kład w In­diach Za­chod­nich, gdzie nie wiem, czy jest choć skra­wek ho­len­der­skiej zie­mi, jak­by na prze­kór wszyst­kim trak­ta­tom wszę­dzie po­wie­wa trój­ko­lo­ro­wa fla­ga na stat­kach prze­wo­żą­cych ła­dun­ki,któ­re po­win­ny na­le­żeć do nas, pod­da­nych kró­la Fran­cji, lub na­szych przy­ja­ciół, pod­da­nych kró­la Hisz­pa­nii lub An­glii. Mu­sisz ukró­cić tę zu­chwa­łość!

– A więc do In­dii Za­chod­nich? – ra­czej stwier­dził niż za­py­tał To­masz.

– Tak. Na An­ty­le. Tam się wła­śnie udasz i rzu­cisz ko­twi­cę u wy­brze­ży Tor­tue. To jed­na z tam­tej­szych wysp. Od tego mo­men­tu po­zo­sta­wiam ci peł­ną swo­bo­dę po­czy­nań. A głów­ny ich cel moż­na sfor­mu­ło­wać krót­ko: opróż­niać okrę­ty nie­przy­ja­ciel­skie, na­peł­niać swój… Za­pa­no­wa­ło mil­cze­nie. Malo Tru­blet ze zmarsz­czo­ny­mi brwia­mi czy­nił wy­sił­ki, aby wy­obra­zić so­bie te le­gen­dar­ne An­ty­le, gdzie nie do­tarł na­wet pod­czas swych naj­bar­dziej awan­tur­ni­czych po­ło­wów. Na twa­rzach ko­biet ma­lo­wał się prze­strach. Lecz o ile Wil­hel­mi­na po­cie­sza­ła się, wi­dząc ocza­mi wy­obraź­ni te cu­dow­nie barw­ne pa­pu­gi, mał­py i inne nie­zwy­kłe zwie­rzę­ta, któ­re brat za­pew­ne przy­wie­zie z wy­pra­wy – o tyle Per­ry­na, jak to zwy­kle mat­ki, wi­dzia­ła już tyl­ko groź­ne sztor­my, ka­ta­stro­fy na mo­rzu, re­ki­ny, ka­ni­ba­li i wszel­kie cho­ro­by. Co do To­ma­sza, to po­grą­żył się w głę­bo­kiej za­du­mie, lecz po jego mi­nie nie­trud­no było za­uwa­żyć, że sło­wa przed­się­bior­cze­go ar­ma­to­ra tra­fi­ły na wła­ści­wy grunt. Wkrót­ce jed­nak ock­nął się i za­py­tał przy­tom­nie:

– Ja­kie mam szan­se, a ja­kie jest ry­zy­ko? – Po czym do­dał wy­ja­śnia­ją­co: – Nie znam sy­tu­acji, jaka pa­nu­je na An­ty­lach.

Gaul­tier Da­ny­can ze zro­zu­mie­niem po­ki­wał gło­wą.

– Ja rów­nież nie znam jej zbyt do­kład­nie. Nic nie szko­dzi, zo­rien­tu­jesz się na miej­scu. Naj­ogól­niej spra­wa przed­sta­wia się tak: na wy­spach tych znaj­du­ją się Fran­cu­zi, An­gli­cy i Hisz­pa­nie, któ­rzy mają pra­wo tam być, i Ho­len­drzy, któ­rzy tego pra­wa nie mają. San Do­min­go jest na pół fran­cu­ska, na pół hisz­pań­ska, Ja­maj­ka od ja­kichś dwu­dzie­stu lat an­giel­ska, jest jesz­cze hisz­pań­ska Kuba. Tor­tue to wy­spa nie­wiel­ka, lecz ob­szar nie jest rze­czą naj­waż­niej­szą, o czym my, miesz­kań­cy Sa­int-Malo, po­win­ni­śmy wie­dzieć naj­le­piej, sko­ro na­sze mia­sto robi w świe­cie wię­cej ha­ła­su, niż­by się tego moż­na było spo­dzie­wać po jego wiel­ko­ści. Po­dob­nie Tor­tue ma sła­wę gło­śniej­szą niż Ja­maj­ka, San Do­min­go i Kuba ra­zem wzię­te. To praw­dzi­wa sto­li­ca An­ty­li i dla­te­go tam rzu­cisz ko­twi­cę, gdyż tam naj­le­piej się zo­rien­tu­jesz we wszyst­kich spra­wach.

– Wnio­sku­ję z tego, że Tor­tue na­le­ży do Fran­cji – po­wie­dział To­masz.

– Oczy­wi­ście – przy­tak­nął Da­ny­can. – Król usta­no­wił tam swe­go gu­ber­na­to­ra. Gu­ber­na­to­rem Jego Kró­lew­skiej Mo­ści na Tor­tue i San Do­min­go jest, we­dług ostat­nich wie­ści, ja­kie do mnie do­tar­ły, pan d'Ore­gon, o któ­rym mówi się z sza­cun­kiem. Te wia­do­mo­ści po­cho­dzą z 1666 roku, kie­dy to gu­ber­na­tor Mar­ty­ni­ki, któ­ry jest moim krew­nym, przy­był na dwór, na roz­kaz pana de Tu­ren­ne, aby zdać spra­wę ze swych rzą­dów. Bez wąt­pie­nia Tor­tue bar­dziej fran­cu­ską być nie może… Choć na wy­spie tej roz­ka­zy kró­la nie za­wsze by­wa­ją po­słusz­nie wy­peł­nia­ne…

Zdzi­wio­ny To­masz Tru­blet spoj­rzał na Da­ny­ca­na py­ta­ją­co.

– Nie dziw się temu. Tor­tue jest przede wszyst­kim len­nem i oj­czy­zną kor­sa­rzy i to tych naj­zu­chwal­szych. Uwa­ża­ją oni, że po­win­ni mieć pew­ne pra­wa do wzglę­dów Jego Kró­lew­skiej Mo­ści i ko­rzy­sta­ją z nich. Po­stę­puj tak jak oni.

Na sze­ro­kiej i ru­mia­nej twarz To­ma­sza, gdzie jak świe­ża krew ja­śnia­ła uko­śna bli­zna, na­ry­so­wa­na ho­len­der­ską sza­blą, zja­wił się na­gły uśmiech.

– Są to fli­bu­stie­rzy – od­parł Da­ny­can. – Za­pa­mię­taj do­brze tę na­zwę. Po niej po­znasz tych, któ­rzy ją no­szą.

Od pew­ne­go cza­su sto­jąc, szlach­cic za­ję­ty był za­pi­na­niem swe­go pasa. Za­wie­siw­szy szpa­dę u boku, spraw­dził, czy ostrze sie­dzi luź­no w po­chwie, aby z ła­two­ścią je w każ­dej chwi­li wy­cią­gnąć. Po­mi­mo stra­ży na­pa­dy w nocy nie były rzad­ko­ścią. Gaul­tier Da­ny­can, owi­ja­jąc się w płaszcz, zo­sta­wił pra­wą rękę wol­ną – na wszel­ki wy­pa­dek.

– A więc, moi ko­cha­ni rzekł – do zo­ba­cze­nia i ży­czę do­brej nocy pod opie­ką świę­te­go Win­cen­te­go, pa­tro­na na­sze­go mia­sta. Malo – zwró­cił się do ojca To­ma­sza – jak tyl­ko twój syn wró­ci z wysp, na­pi­je­my się wina rów­nie do­bre­go jak to, któ­re pi­li­śmy dzi­siej­sze­go wie­czo­ru. Ca­łu­ję ręce pań. Do ju­tra, mój chłop­cze, je­że­li Bóg po­zwo­li.

Wy­szedł.

W domu przy uli­cy Gar­bar­skiej za­pa­no­wał spo­kój. Jak przy­stoi dzie­ciom, pierw­si To­masz z Wil­hel­mi­ną uda­li się po drew­nia­nych scho­dach do swo­ich po­koi, po­tem po­szła Per­ry­na, a Malo, gło­wa ro­dzi­ny, zga­sił wresz­cie ostat­nią ze świec że­la­zne­go kan­de­la­bra, spraw­dziw­szy przed­tem grun­tow­nie, czy przy drzwiach wszyst­ko jest w po­rząd­ku: za­mek, za­su­wa że­la­zna, po­dwój­na za­po­ra.

Po czym wszyst­ko uci­chło.

Póź­niej, wśród tej ci­szy roz­legł się lek­ki szmer kro­ków, sta­wia­nych mięk­ko, ukrad­kiem, zgłu­szo­nych, aby nie obu­dzić sta­rusz­ków. W ni­skiej izbie za­ja­śnia­ło żół­te świa­tło la­tar­ki. To To­masz, cał­ko­wi­cie ubra­ny, go­to­wy do noc­nej włó­czę­gi, prze­mknął się do po­ko­iku sio­stry i te­raz sta­li obok sie­bie ci­chut­ko się śmie­jąc. Już nie od dzi­siaj Wil­hel­mi­na po­ma­ga­ła bra­tu w jego noc­nych wy­ciecz­kach. Jesz­cze za­nim osią­gnął dwu­dzie­sty rok ży­cia – a ona nie mia­ła wów­czas na­wet pięt­na­stu lat – już wte­dy To­masz wy­my­kał się każ­dej nocy z domu, aby biec do szyn­ków lub w inne so­bie tyl­ko zna­ne miej­sca. Za­pew­ne nie był­by to pięk­ny wie­czór po ta­kim dniu – dniu, w któ­rym za­mie­nił srebr­ny gwiz­dek, znak bos­ma­na, na ka­pe­lusz z pió­ra­mi i szpa­dę – gdy­by ka­pi­tan To­masz Tru­blet po­szedł spać ra­zem z ku­ra­mi, nie obie­gł­szy przed­tem mia­sta i nie uści­snąw­szy rąk swych do­brych, wy­pró­bo­wa­nych dru­hów. – Idź więc – rze­kła dziew­czy­na. – Ale ani mi się waż ha­ła­so­wać, jak bę­dziesz wra­cał. Rzuć pia­skiem w moje okno, usły­szę na pew­no i po­bie­gnę ci otwo­rzyć.

V W szyn­ku przy Wiel­kiej Bra­mie ma­ry­na­rze Ju­lia­na Gra­végo jesz­cze pili, żad­ne­go z nich tam nie za­bra­kło. Wcho­dzą­ce­go To­ma­sza Tru­ble­ta po­wi­ta­no gło­śny­mi okrzy­ka­mi.

– Jak się ma­cie, chłop­cy! – za­wo­łał we­so­ło. – Je­stem, jak za­po­wie­dzia­łem. Kto mi zro­bi miej­sce?

Prze­kro­czył dwie ław­ki, po­tem stół. Po­chwa jego szpa­dy ude­rzy­ła w peł­ną szkla­ni­cę i prze­wró­ci­ła ją.

– Do dia­bła! – za­klął pi­jak. – Tru­blet, two­ja szpa­da ma pra­gnie­nie.

To­masz za­śmiał się. Ja­kiś czło­wiek, sie­dzą­cy w głę­bi knaj­py w oto­cze­niu in­nych, pod­niósł się ze swe­go stoł­ka.

– Szpa­da? – po­wie­dział. – E, cóż to? Szlach­cic tu­taj o tej po­rze?

To­masz, któ­ry już zdą­żył usiąść, gwał­tow­nie się pod­niósł.

– Ktoś mnie woła? – za­py­tał za­czep­nie.

Lecz tam­ten, roz­sąd­ny, uwa­żał za sto­sow­ne nie od­po­wie­dzieć. Tak więc To­masz znów usiadł, a jego chłop­cy, oto­czyw­szy go, wznie­śli szkla­ni­ce:

– Wi­wat! Tru­blet, po­każ nam, jak się pije!

Pił. Po­tem, kie­dy słu­żą­ca przy­nio­sła nowy gą­sio­rek, udał, że pas go krę­pu­je i od­piął go, kła­dąc szpa­dę na sto­le – jak to wi­dział nie­daw­no u Da­ny­ca­na.

– Psia­krew! – za­klął – ma pra­gnie­nie czy nie, szpa­da też za­słu­gu­je na swo­ją por­cję wina, jest to bo­wiem ta sama, któ­rą no­sił ka­pi­tan Wil­helm Mo­rvan. I, za­iste, ro­bił z niej do­bry uży­tek.

– Ty tak samo! – krzy­cze­li chłop­cy. – Wina dla szpa­dy!

Jed­ni mó­wi­li: "szpa­da Wil­hel­ma Mo­rva­na", a dru­dzy: "szpa­da To­ma­sza Tru­ble­ta". Za­do­wo­lo­ny To­masz ude­rzył po sta­lo­wej rę­ko­je­ści, wciąż na­śla­du­jąc Da­ny­ca­na.

– Więc tak! – po­wie­dział, pa­trząc w głąb szyn­ku. – Szpa­da jest moja, jak to wszy­scy mó­wi­cie, pra­wem dzie­dzic­twa. I, rów­nież w ran­dze ka­pi­ta­na, będę się nią po­słu­gi­wał jak jej po­przed­ni wła­ści­ciel. A "kto na nią szem­rze, rów­nież niech bę­dzie; ta­kie moje ży­cze­nie!" – za­cy­to­wał z em­fa­zą dum­ną de­wi­zę, jaką księż­na Anna ka­za­ła wy­ryć na gra­ni­cie swe­go zam­ku. Roz­le­gły się okrzy­ki: hur­ra! Je­den z ener­gicz­niej­szych chłop­ców ude­rzył wście­kle pię­ścią w stół.

– Za po­myśl­ność! – za­ry­czał pod­no­sząc w górę szkla­ni­cę. – Za ka­pi­ta­na To­ma­sza!

Ja­kiś głos, nie wia­do­mo skąd, za­py­tał:

– Ka­pi­ta­na? Czy on jest na­praw­dę ka­pi­ta­nem?

– Je­stem nim! – rzekł To­masz dum­nie. – "Kto szem­rze…"

Lecz nikt nie szem­rał, a na­wet prze­ciw­nie. W ca­łej gru­pie ma­ry­na­rzy z "Wiel­kiej Ty­fe­ny" roz­sza­lał się ha­ła­śli­wy en­tu­zjazm.

– Do­sko­na­le! Świet­nie! – krzy­cza­no ze wszyst­kich stron. – Roz­ka­zuj, ka­pi­ta­nie! i jaz­da na Ho­len­drów! Niech żyje Król! Śmierć Ruy­te­ro­wi! To­ma­szu, weź nas na swój po­kład, je­ste­śmy two­imi ludź­mi!

– Dia­beł mnie bę­dzie bło­go­sła­wić – za­klął To­masz – je­że­li was nie we­zmę, was wszyst­kich, któ­rzy­ście się nie­daw­no tak dziel­nie spi­sa­li!

– Kie­dy pod­nie­siesz ko­twi­cę? – za­py­tał je­den z mniej pi­ja­nych.

– Ju­tro, je­że­li ze­chcę! – od­parł re­zo­lut­nie To­masz.

W tej chwi­li po­mię­dzy ludź­mi, któ­rzy pili w głę­bi szyn­ku, po­wstał spór:

– Siedź­że! – ra­dził je­den z nich, ten sam, któ­ry do­pie­ro co wy­śmie­wał się ze szpa­dy To­ma­sza Tru­ble­ta. – Siedź i uwa­żaj, co bę­dzie da­lej. Nie wi­dzisz, że on jest pi­ja­ny?

– Tak! – po­twier­dził ktoś inny. – I zo­bacz, w ja­kim jest bo­jo­wym na­stro­ju!

Ale czło­wiek, któ­ry się pod­niósł, nie ustą­pił swym to­wa­rzy­szom.

– Czy ma na­strój taki, czy inny – rzekł – jest mi wszyst­ko jed­no. Sły­sza­łeś go, jak mó­wił o pod­nie­sie­niu ju­tro ko­twi­cy? Mu­szę z nim po­mó­wić jesz­cze tego wie­czo­ru i, pi­ja­ny czy nie, musi ze mną mó­wić.

– Win­cen­ty, wa­ria­cie! O czym ty my­ślisz? Nie szu­kaj zwa­dy…

– Czy mó­wi­łem o zwa­dzie? Nie! To nie ja szu­kam zwa­dy, klnę się na Naj­święt­szą Pa­nien­kę!

Wciąż sto­jąc, czło­wiek ten wy­rwał się z rąk, któ­re go chcia­ły za­trzy­mać. Idąc do sto­łu chłop­ców z "Wiel­kiej Ty­fe­ny", pod­szedł aż do To­ma­sza Tru­ble­ta i po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu.

– To­ma­szu! – po­wie­dział gło­sem bar­dzo spo­koj­nym, cho­ciaż głu­chym i nie­co ochry­płym.

Za­pa­no­wa­ła ci­sza. Czło­wiek, któ­ry pod­szedł do To­ma­sza, nie mó­wił gło­śno. Po­mi­mo to usły­sza­no go do­sko­na­le, bez wąt­pie­nia z po­wo­du tego szcze­gól­ne­go gło­su, jaki po­sia­dał. Nikt z pi­ją­cych nie my­ślał już krzy­czeć ani śpie­wać, sta­ło się bo­wiem na­gle dla każ­de­go oczy­wi­ste, że nie czas te­raz na pi­ja­ty­kę i że sta­nie się oto rzecz po­waż­na. To­masz zaś po­ru­szył się nie­spo­koj­nie na stoł­ku. Zda­wa­ło się, iż za­sko­czo­ny w ten spo­sób w roz­gwa­rze pi­ja­ty­ki i po­śród swych ma­ry­na­rzy, rzu­ci się z całą wro­dzo­ną gwał­tow­no­ścią na tego, któ­ry prze­rwał za­ba­wę. Pod­niósł się, ści­ska­jąc pię­ści.

Lecz, zo­ba­czyw­szy tego czło­wie­ka i po­znaw­szy go, opa­no­wał się w jed­nej chwi­li, usiadł i uspo­ko­jo­ny ro­ze­śmiał się gło­śno.

– Cóż to! – rzekł. – To ty, Ker­don­cuff? Cóż ty tam ro­bisz w tym ką­cie, za­miast przyjść tu­taj pić ra­zem z nami?

Uspo­ko­jo­ne zgro­ma­dze­nie przy­tak­nę­ło ha­ła­śli­wie. Tyl­ko Win­cen­ty Ker­don­cuff nie przy­łą­czył się do tego ze­spo­łu.

– To­ma­szu – ode­zwał się po chwi­li – je­steś z pew­no­ścią do­brym kom­pa­nem i dzię­ku­ję ci za za­pro­sze­nie. Lecz nie cho­dzi tu wca­le o pi­cie, mam do cie­bie spra­wę i to spra­wę po­waż­ną. Otóż nie­daw­no po­wie­dzia­łeś, że ju­tro, być może, pod­nie­siesz ko­twi­cę i udasz się na mo­rze?

– Po­wie­dzia­łem to.

– A więc trze­ba, aby­śmy jesz­cze tego wie­czo­ru po­roz­ma­wia­li, je­że­li Bóg po­zwo­li, po do­brej przy­jaź­ni.

To­masz, przed chwi­lą roz­ba­wio­ny i krzy­kli­wy – w grun­cie rze­czy nie wy­pił na­wet jesz­cze czwar­tej czę­ści tego, co na­le­ży wy­trą­bić, aby być po­rząd­nie pod­chmie­lo­nym – te­raz spo­waż­niał.

– Po do­brej przy­jaź­ni? – po­wtó­rzył chłod­niej niż Win­cen­ty, jak­kol­wiek ten ostat­ni nie kładł już w tę przy­jaźń wiel­kie­go uczu­cia. – Po przy­jaź­ni? Je­że­li tak jest rze­czy­wi­ście, a ja w to moc­no wie­rzę, po kie­go dia­bła mamy so­bie psuć noc i od­ry­wać się od tego miej­sca, gdzie wino wca­le nie jest naj­gor­sze? Po­rzuć le­piej tę myśl, sia­daj tam i mów, o co cho­dzi. Win­cen­ty Ker­don­cuff po­trzą­snął gło­wą:

– Nie! To nie­moż­li­we. Tyl­ko my dwaj, ty i ja, i nikt wię­cej, mo­że­my o tym mó­wić. Chodź więc stąd – do­kąd chcesz, ale sam.

To­masz pod­niósł się, nie pró­bu­jąc wię­cej pro­te­sto­wać, lecz uczy­nił to tak bru­tal­nie, że cały stół się za­trząsł i po­przew­ra­ca­ło się wie­le szkla­nic.

– Do pio­ru­na! – za­wo­łał spo­glą­da­jąc na swo­ich chłop­ców – wo­bec tych lu­dzi rzad­ko mam ta­jem­ni­ce. I wszy­scy są mi świad­ka­mi, że tym ra­zem, je­że­li przed nimi coś ukry­wam, to nie ja tego chcia­łem.

Chłop­cy po­ru­szy­li się na to we­zwa­nie, a kil­ku z nich za­mru­cza­ło dość gło­śno. Je­den krzyk­nął na­wet:

– Śmierć Ruy­te­ro­wi i śmierć wszyst­kim, któ­rzy czy­ha­ją na na­szą zgu­bę, tu, jak i gdzie in­dziej!

– Ci­cho tam! – roz­ka­zał To­masz dość mięk­ko. Nie­co za­sko­czo­ny, Win­cen­ty Ker­don­cuff po­wie­dział z po­dzi­wem:

– Je­steś wiel­ce po­pu­lar­ny, przy­ja­cie­lu.

Go­tu­jąc się do wyj­ścia To­masz nie za­po­mniał przy­pa­sać szpa­dy ka­pi­ta­na Wil­hel­ma Mo­rva­na – i to wciąż tym sa­mym ge­stem, jaki wi­dział u Da­ny­ca­na w swo­im domu.VI

Wy­szedł­szy pierw­szy za­trzy­mał się za­raz na pro­gu szyn­ku i zwró­cił się twa­rzą do Win­cen­te­go Ker­don­cuf­fa, któ­ry szedł za nim.

– A więc? – za­py­tał, go­tów do roz­mo­wy.

Lecz Ker­don­cuff, nie tak pręd­ki, wska­zał ręką na ko­niec uli­cy.

– Chodź­my da­lej, tu pod drzwia­mi jest za dużo lu­dzi i mógł­by nas kto pod­słu­chać…

Rze­czy­wi­ście, Głów­na Uli­ca była uli­cą bar­dzo oży­wio­ną. Całe noc­ne ży­cie Sa­int-Malo sku­pia­ło się tu­taj i tu­taj to wła­śnie po go­dzi­nie ga­sze­nia świa­tła spo­ty­ka­li się i gro­ma­dzi­li wszy­scy, któ­rzy chcie­li się za­ba­wić, na­pić, po­hu­lać, na­ga­dać – szaj­ki do­brych kom­pa­nów, po­strach spo­koj­nych lu­dzi i naj­więk­szy kło­pot sier­żan­tów stra­ży. Dość sze­ro­ka i pra­wie pro­sta, uli­ca ta mia­ła wy­gląd nie­brzyd­ki i nie przy­po­mi­na­ła wca­le tych roz­bój­ni­czych krę­tych za­ka­mar­ków, ja­kie się spo­ty­ka w in­nych mia­stach i ja­kie są do­brze zna­ne pod na­zwą pie­kiel­nych za­uł­ków. Lecz ha­bit nie czy­ni mni­cha. I Głów­na Uli­ca Sa­int-Malo tyl­ko z po­zo­ru bu­dzi­ła za­ufa­nie, w isto­cie zaś przy niej to od wa­łów do dziel­ni­cy bi­sku­piej mie­ści­ło się pięt­na­ście do dwu­dzie­stu lo­ka­li, sto­ją­cych otwo­rem w dzień i w nocy dla wy­żej wspo­mnia­nych kom­pa­nów, chęt­nie osu­sza­ją­cych szkla­ni­ce, za­le­ca­ją­cych się do dziew­cząt, gra­ją­cych w kar­ty i po­tem to­czą­cych mię­dzy sobą bi­ja­ty­ki.

– Chodź­my da­lej! – po­wie­dział Win­cen­ty Ker­don­cuff.

– Chodź­my! – zgo­dził się To­masz.

Prze­szli za­tem całą Głów­ną Uli­cę aż do Bi­sku­pów­ki, póź­niej, skrę­ca­jąc na pra­wo, po­szli uli­cą Cro­ix du Fief, a na­stęp­nie uli­cą Świę­te­go Jana z Gril­le aż do mu­rów Trzech Cmen­ta­rzy. Win­cen­ty chciał iść jesz­cze i kie­ro­wał się w stro­nę pół­noc­ne­go wału, lecz To­masz osą­dził, że już da­lej iść nie trze­ba.

– Po kie­go dia­bła! – rzekł. – Wi­dzisz prze­cież, że nie ma tu­taj ani nie­po­trzeb­nych oczu, ani nie­po­trzeb­nych uszu?

Miej­sce było istot­nie cał­kiem wy­lud­nio­ne. Za­miesz­ka­ła część mia­sta już do­tąd nie się­ga­ła; poza ni­ski­mi dom­ka­mi nie­zbyt dłu­giej uli­cy Kar­dy­nal­skiej Ker­don­cuff i Tru­blet mo­gli do­strzec mur pa­ła­cu Quic-en-Gro­igne i sły­szeć nie­wy­raź­ny po­szum fal mo­rza.

– Mów więc wresz­cie, o co cho­dzi – po­wie­dział To­masz. – A może wo­lał­byś, aże­by­śmy prze­szli za ten mur, gdzie mo­gli­by­śmy pro­wa­dzić roz­mo­wę jesz­cze da­lej od wszel­kich istot ży­ją­cych? – za­py­tał iro­nicz­nie i wska­zał na mur cmen­tar­ny, niż­szy od muru Bi­sku­pów­ki.

– Nie! – od­parł Win­cen­ty po­waż­nie. – Tu wła­śnie mo­że­my po­roz­ma­wiać, je­że­li ra­czysz mnie wy­słu­chać.

– Mów! – po­wtó­rzył To­masz.

Sta­li twa­rzą do środ­ka uli­cy. W miej­scach, gdzie zbi­ta ciż­ba do­mów rzu­ca­ła gę­sty cień, noc zda­wa­ła się być bar­dzo ciem­na. Ale cmen­ta­rze były jak je­den po­trój­ny ogród, a po­przez jego cisy i wierz­by księ­życ roz­sie­wał uko­śnie swo­je pro­mie­nie. Ni­skie mury nie da­wa­ły wiel­kie­go cie­nia, tak że uli­ca była dość ja­sna. To­masz i Win­cen­ty, wy­cho­dząc z to­ną­cych w cie­niu ulic, zna­leź­li się tu­taj twa­rzą w twarz jak przy świe­tle dzien­nym.

Win­cen­ty Ker­don­cuff przy­stą­pił do rze­czy:

– To­ma­szu, cho­dzi o moją sio­strę Annę Ma­rię… Chcę wie­dzieć, ja­kie masz wo­bec niej za­mia­ry?

Głos jego, jak­kol­wiek ochry­pły i nie­co drżą­cy ze wzru­sze­nia, brzmiał po­mi­mo to ze szcze­gól­ną siłą. To­masz, za­sko­czo­ny i wy­pro­wa­dzo­ny z rów­no­wa­gi, cof­nął się o krok.

– Two­ja sio­stra? – wy­beł­ko­tał. – Two­ja sio­stra? – po­wtó­rzył jak­by nie zro­zu­miał. – O co cho­dzi? I co ja z nią mam wspól­ne­go?

Lecz Ker­don­cuff zbli­żył się do To­ma­sza i schwy­cił go za ręce sil­nym uści­skiem.

– Za­milcz na Boga! – za­wo­łał z na­głą gwał­tow­no­ścią. – Za­milcz, je­że­li chcesz tyl­ko kła­mać!

Wiem wszyst­ko: ta suka mi po­wie­dzia­ła… Ach, tego dnia skó­ra jej nie była wie­le war­ta!

Dla­cze­go jej nie za­bi­łem, za­da­ję so­bie wciąż to py­ta­nie… Ale mniej­sza z tym: te­raz cho­dzi nie o nią, lecz o cie­bie. To­ma­szu, ty ją mia­łeś, była dzie­wi­cą, więc od­po­wiedz mi, co za­mie­rzasz z nią ro­bić te­raz?

Nie pusz­czał z dło­ni rąk To­ma­sza. Zresz­tą ten nie pró­bo­wał ich uwol­nić.

– Bo ja wiem? – ode­zwał się za­kło­po­ta­ny i jak­by znu­dzo­ny.- Czy ja wiem? – po­wtó­rzył. – Win­cen­ty, wy­słu­chaj mnie i nie gnie­waj się, gdyż cała ta hi­sto­ria nie jest żad­nym nie­po­ro­zu­mie­niem. Sko­ro sio­stra ci wszyst­ko wy­zna­ła, nie wi­dzę po­wo­du, abym mil­czał. Tak jest, po­sia­dłem ją. Ale nie gwał­tem, przy­się­gam ci, prze­ciw­nie, sta­ło się to za jej peł­nym ze­zwo­le­niem. Za­py­taj le­piej jej, kto z nas za­czął za kim la­tać? Krót­ko mó­wiąc, w na­stęp­stwie tego… – Tu się za­jąk­nął, ale po chwi­li kon­ty­nu­ował już pew­niej­szym gło­sem. – Po­nad­to, je­śli o mnie cho­dzi, ni­ko­mu o tym nie mó­wi­łem. A więc w czym tu jest zło? Nie myśl, przy­ja­cie­lu, że Anna Ma­ria jest je­dy­ną dziew­czy­ną, któ­rą po­zba­wi­łem dzie­wic­twa. Otóż, żad­na nie robi z tego po­wo­du ha­ła­su… Cóż chcesz, sio­stra two­ja jest z tej sa­mej gli­ny, co inne. Po­zo­staw ją w spo­ko­ju i nie zaj­muj się tym wię­cej, to wy­łącz­nie jej spra­wa.

To­masz Tru­blet wes­tchnął cięż­ko i za­do­wo­lo­ny, że po­wie­dział tak wy­raź­nie to, co jego zda­niem na­le­ża­ło po­wie­dzieć, za­śmiał się.

Win­cen­ty Ker­don­cuff, mil­cząc zło­wro­go, po­zwo­lił mu się wy­po­wie­dzieć. Słu­chał go, lecz, być może, nie ro­zu­miał, po­grą­żo­ny cał­ko­wi­cie w swo­ich po­nu­rych my­ślach. Oby­dwaj męż­czyź­ni byli wciąż jesz­cze złą­cze­ni ze sobą, dło­nie jed­ne­go za­ci­ska­ły się wo­kół rąk dru­gie­go, lecz nie zwra­ca­li na to uwa­gi.Tak więc To­masz Tru­blet, skoń­czyw­szy mó­wić, za­śmiał się. Win­cen­ty Ker­don­cuff, wy­trą­co­ny z za­du­my, usły­szał ten śmiech i w tej sa­mej chwi­li roz­ju­szył się jak byk, któ­ry zo­ba­czy czer­wo­ną płach­tę. Za­trząsł nim od stóp do głów tak wście­kły gniew, że uczy­nił ja­kiś dziw­ny skok, po­tknął się i o mało co nie upadł. Kur­czo­wo za­ci­śnię­te usta nie po­zwa­la­ły mu wy­dać żad­ne­go dźwię­ku. Beł­ko­tał tyl­ko nie­wy­raź­nie, wcze­pia­jąc się pa­znok­cia­mi w cia­ło prze­ciw­ni­ka, któ­ry, na­gle za­sko­czo­ny, nie mógł na ra­zie sta­wić opo­ru.

– Pusz­czaj mnie, pusz­czaj do dia­bła!… Do li­cha, pu­ścisz mnie, czy nie, ty ło­trze?

Za­czę­li bój­kę. To­masz był z pew­no­ścią sil­niej­szy. Lecz czło­wiek, opa­no­wa­ny wście­kło­ścią, może po­ko­nać trzech spo­koj­nych. Win­cen­ty czuł swo­ją prze­wa­gę i trzy­mał zdo­bycz.

To­masz, nie mo­gąc się uwol­nić, zgrab­nym ru­chem schwy­cił rę­ko­jeść szpa­dy i za­klął zno­wu:

– Do wszyst­kich dia­błów! Win­cen­ty, je­że­li mnie nie pu­ścisz, za­bi­ję cię!

Win­cen­ty zo­ba­czył ten jego ruch. Wy­dał dzi­ki okrzyk, pu­ścił To­ma­sza, od­sko­czył w tył i wy­cią­gnął szpa­dę – wszyst­ko to w mgnie­niu oka. W świe­tle księ­ży­ca bły­snę­ło na­gie ostrze. Było dłu­gie i moc­ne, prze­zna­czo­ne do wal­ki, a nie ta­kie jak owe za­baw­ki od pa­ra­dy, ja­kie, zresz­tą nie­chęt­nie, no­si­li miesz­cza­nie Sa­int-Malo. To­masz uj­rzał to ostrze w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści od swe­go gar­dła. Za­trzy­mał jed­nak szpa­dę w po­chwie i na­wet skrzy­żo­wał ręce na pier­siach, od­zy­sku­jąc na­gle spo­kój i zim­ną krew, jak to za­wsze się z nim dzia­ło w ob­li­czu praw­dzi­we­go nie­bez­pie­czeń­stwa. Ker­don­cuff, zgiąw­szy ko­la­no, na­tarł pół­ob­ro­tem ręki.

– No, ude­rzaj! – po­wie­dział z po­gar­dą To­masz, śmie­jąc się zno­wu, lecz tym ra­zem już in­nym śmie­chem. – Je­że­li mnie za­bi­jesz, two­ja sio­stra bę­dzie z tego bar­dzo za­do­wo­lo­na!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: