Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kosiarz. Autobiografia najbardziej skutecznego snajpera sił specjalnych USA - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
2 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kosiarz. Autobiografia najbardziej skutecznego snajpera sił specjalnych USA - ebook

Autobiografia najbardziej skutecznego snajpera w Oddziałach Specjalnych.

Akcja, akcja, akcja! Fascynująca, trzymająca w napięciu, zaskakująco realistyczna i budząca emocje opowieść z frontu walk amerykańskich komandosów z globalnym terroryzmem. Nicholas Irving, przez kolegów okrzyknięty jako KOSIARZ, komandos 3 Batalionu 75 Pułku Ranger, został uznany za najbardziej skutecznego snajpera z 33. udokumentowanymi zabójstwami. Chociaż bardzo możliwe, że podczas działań ofiar było więcej.  

To prawda o poświęceniu i braterskiej przyjaźni w obliczu zagrożenia życia. Żadna inna książka nie sięga tak głęboko w życie amerykańskiego żołnierza i żadna nie robi tego tak dobrze.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3284-2
Rozmiar pliku: 4,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Z mgły snu wyrwał mnie dźwięk pagera. Podnosząc się, czułem jeszcze zmęczenie i ból w kościach. Wciągnąłem bojówki „precision” i poprawiając nakolanniki, sięgnąłem po buty oraz resztę sprzętu. Bluzę założyłem jedną ręką, potrząsając ramionami, drugą wymacałem pas „rigger” i ładownicę. Dopiero w korytarzu, kiedy razem z resztą 3 Batalionu Rangersów szedłem na odprawę, rozjaśniało mi się w głowie. Zaczęło się — akcja. Poczułem uderzenie adrenaliny w żyłach. Nogi mrowiły, jakby przepływał przez nie prąd.

Zająłem moje stałe miejsce w drugim rzędzie po prawej od ekranów i poprawiłem ochraniacze na łokcie. Obok usiadł mój obserwator, Pemberton. Skinęliśmy głowami i uśmiechnęliśmy się do siebie — tak się żyje w prowincji Helmand, powiedzieliśmy sobie bez słów. Niedługo miało zrobić się naprawdę gorąco.

— „Dzień Świstaka”, stary. Czuję się, jakby to był pieprzony „Dzień Świstaka”.

Stary film z Billem Murrayem, w którym bohater wpadł w pętlę czasową. Każdego ranka, po przebudzeniu stwierdza, że dzieje się dokładnie to samo. Osobiście wolałem Murraya w filmie wojennym „Szarże”, ale wiedziałem, o co chodzi Pembertonowi.

Może wyciągnęliśmy szczęśliwy los na loterii albo przyjechaliśmy tu w dobrym momencie (lub złym — zależy od perspektywy). Nie wiem. Ale byliśmy na miejscu dopiero trzy dni i już wiedzieliśmy, co się szykuje. Normalnie na misji człowiek chodzi trzy razy dziennie do siłowni, przesiaduje z chłopakami i myśli o tym wszystkim, co go omija w domu. My nie mieliśmy czasu na takie refleksje; wszystko wskazywało na to, że nasza operacja będzie zupełnie inna. Już w pierwszym tygodniu wypracowaliśmy dobre tempo. Wracaliśmy do bazy, kiedy reszta chłopaków wstawała, myła się i szykowała do roboty, a potem kładliśmy się spać na cały dzień, do czasu wezwania na kolejną nocną operację. I tak w kółko.

Zmiana miała trwać trzy i pół miesiąca. Mentalnie dostosowaliśmy się do tego trybu życia bardzo wcześnie, jednak nasze ciała potrzebowały więcej czasu. Siedziałem, czekając na dowódcę sekcji, który za chwilę rozpoczynał odprawę. Przyłożyłem dłonie do oczu i potarłem w nadziei, że zacznę widzieć nieco wyraźniej i choć trochę nawilżę oczy — suche powieki szorowały o gałki przy każdym mrugnięciu. Wzrok to kluczowa sprawa dla snajpera, zwłaszcza że ciągle prowadziliśmy działania w nocy. Ciemność nie tylko pomagała nam ukryć się przed talibami, ale także przed upałem, który na tej wysokości potrafił w dzień dać niezły wycisk. Ciało ma jednak swój własny rytm i ciągłe nocne działania zachwiały trochę naturalną równowagę.

Na szczęście odprawa okazała się prawdziwie żołnierska i skończyła się w kilka minut. Dowiedzieliśmy się, jak będzie wyglądał teren operacji: miał być dość otwarty i płaski. Dostaliśmy zwięzłe informacje na temat celu: wysoko postawiony członek organizacji talibów, który był ważnym zaopatrzeniowcem okolicznego warsztatu, gdzie przygotowywano „ajdiki”, czyli improwizowane ładunki wybuchowe (IED — Improvised Explosive Device — przyp. tłum.). Dla dobra operacji nasze miejsce zrzutu musiało być oddalone od rejonu celu i wyznaczono je około pięć kilometrów od wioski, gdzie według informacji wywiadowczych ukrywał się poszukiwany talib.

Jednej rzeczy ani mnie, ani Pembertonowi nie trzeba było mówić — byliśmy tak krótko w Afganistanie, a już zaczynaliśmy mieć dobrą passę. Z wyjątkiem jednej wszystkie operacje potoczyły się bez potknięć. I chociaż byliśmy jedynym dwuosobowym zespołem snajperskim w liczącym czterdziestu żołnierzy plutonie, to pokazaliśmy naszą wartość. Atmosfera w pokoju, gdzie przygotowywaliśmy się do akcji, przypominała mi czasy, gdy jako licealista grałem w Maryland w futbol amerykański. Już w szkole byłem czymś w rodzaju tajnej broni trenerów. Nie jestem ani nie byłem dwumetrowym, stukilowym siłaczem. Jestem niski, dość szybki, ale moja główna umiejętność polega na tym, że nie daję się złapać i zachowuję spokój wtedy, kiedy wszystko naokoło się wali. Teraz oczywiście nie braliśmy udziału w grze, byliśmy na wojnie, ale analogia pasowała do tego, co działo się w mojej głowie i w tym pokoju. Zgrywaliśmy się jako zespół. Zgrzyty, które pojawiały się na początku sezonu, zostały zminimalizowane, a może nawet zupełnie wyeliminowane. Chcieliśmy akcji i pokazaliśmy, że potrafimy precyzyjnie wciągnąć do niej nieprzyjaciół. Jednak nikt w tym pokoju nie przekroczył granicy między pewnością siebie i szarżowaniem, która jest bardzo wyraźna. Mieliśmy zadanie, zamierzaliśmy je wykonać, a za jakieś sześć godzin wrócić w pełnym składzie do bazy i dołączyć do nocnych marków, oglądających do późna filmy albo grających na Xboksie.

Koledzy, którym do końca zmiany zostało mało czasu, nie mieli już takiego rutynowego, a zarazem zdecydowanego nastawienia do akcji. W ostatnich dniach zagranicznej misji odliczanie staje się faktem, a nie tylko niewyraźnym mirażem, jak cień w noktowizorze. Kiedy możesz policzyć dni do powrotu na palcach dwóch dłoni, to opanowanie rozbieganych myśli jest jak zawracanie rzeki kijem.

Poza tym nigdy nie spodziewałem się, że pod koniec trwającej trzy i pół miesiąca zmiany zostanę snajperem z największą liczbą potwierdzonych trafień w 3 Batalionie Rangersów. Przez całe życie marzyłem o tym, żeby pewnego dnia wstąpić do armii i walczyć w obronie ojczyzny. To, że w pewien sposób się wyróżniłem, jest kwestią szczęścia, okoliczności i przede wszystkim wynikiem doskonałego szkolenia.

Spośród wszystkich kolegów miałem z wielu względów najmniejsze szanse, żeby zasłynąć jako facet z przydomkiem Kosiarz. Słyszałem wiele historii o mnie i o moich wyczynach. Wojsko ma to do siebie, że często pojawiają się w nim mity i legendy. Nie mogłem powstrzymać wybuchu śmiechu, kiedy pewnego razu ktoś przypisał mi siedemset trafień. Oczywiście chciałbym przyłożyć się w taki spektakularny sposób do zapewnienia bezpieczeństwa moim kolegom, ale trzeba trzymać się faktów. A fakt jest taki, że mam na koncie trzydzieści trzy trafienia.

I właśnie dlatego chciałem napisać tę książkę i podzielić się swoimi doświadczeniami z czytelnikami. Po raz pierwszy usłyszałem, że ktoś powiedział o mnie Kosiarz, po akcji bardzo podobnej do tej, którą dopiero co zacząłem opisywać. Przydomek mi się spodobał i przyjąłem go z dumą, ale późnym wieczorem tego samego dnia pomyślałem o tym wszystkim, co zrobiłem i czego doświadczyłem, żeby na niego zasłużyć. Jak wspomniałem, pod wieloma względami powinienem być ostatnim człowiekiem, na którego mówiliby Kosiarz. Ale gdy spojrzeć na moje życie z innej strony, można uznać, że sukcesy snajperskie były mi nieomal pisane. Pochodzę z militarnej rodziny. Czytałem książki i oglądałem filmy o wyczynach wojskowych bohaterów z przeszłości i potrafiłem nazwać wszystkie rodzaje broni używanych przez nasz kraj w różnych wojnach, ale musiałem przezwyciężyć pewne fizyczne ograniczenia, przez które nieomal nie ukończyłem podstawowego szkolenia rekrutów. Popełniłem też błędy żółtodzioba: prawie zlikwidowałem amerykański czołg, który wziąłem za nieprzyjacielski iracki pojazd bojowy; a gdy pierwszy raz w gniewie użyłem broni na polu walki, to zamiast pociągnąć za cyngiel, wcisnąłem zatrzask zwalniający magazynek. Były też inne pomyłki. Nie radziłem sobie do końca z autorytarną naturą wojskowego życia i podjąłem kilka młodzieńczych, nieroztropnych decyzji.

Kiedy byłem dzieckiem, miałem romantyczną wizję wojny, ale wchodząc w dorosłość, doświadczyłem jej trudniejszych realiów. W kolejnych rozdziałach podzielę się różnymi opowieściami, bo Kosiarz to nie tylko imię i liczba trafień, ale znacznie bardziej skomplikowana historia. Mam przy tym nadzieję, że mogę w ten sposób oddać hołd znajomym, którzy stracili życie, oraz wielu innym, którzy również ponieśli najwyższą ofiarę. Jak już mówiłem, miałem to szczęście, że moje misje w Iraku, a zwłaszcza w Afganistanie w 2009 roku, zbiegły się z okresem podwyższonej aktywności bojowej armii amerykańskiej. Sukces to kwestia wykorzystania szansy. Chociaż to mnie przypisuje się trafienia, wiem, że nie miałbym nic do opowiadania, gdyby nie całe mnóstwo ludzi, którzy dopilnowali, żebym we właściwych okolicznościach stanął na wysokości zadania. Im i wszystkim moim poprzednikom, których dokonań nigdy nie poznam, mogę tylko złożyć wielkie podziękowania.1. Mówią na mnie Kosiarz

Test, który przeszliśmy tej trzeciej nocy w roli wsparcia dla 1 plutonu kompanii Charlie w Kandaharze, nie był naszym pierwszym i nie miał być ostatnim. (75 Pułk Rangersów składa się z trzech batalionów i jednego batalionu specjalnego . 3 Batalion dzieli się na cztery kompanie strzeleckie oraz kompanię dowodzenia. Kompania Charlie to trzy plutony, na czele których stoją dowódca i wspierający go podoficer, oraz jeden pluton wsparcia ogniowego . Sekcja lub grupa snajperska wysyła zespoły (dwójki) snajperskie, które zasilają plutony w konkretnych operacjach. Każdy z trzech plutonów bojowych składa się z trzech drużyn, wspieranych przez drużynę karabinu maszynowego, które dzielą się na sekcje.

Stawałem w obliczu kolejnych wyzwań na długo przed tym, jak wspiąłem się po szczeblach wojskowej hierarchii i zostałem snajperem biorącym udział w akcjach bezpośrednich. Do pewnego stopnia to samo można powiedzieć o większości ludzi niezależnie od tego, czym zajmują się w życiu. Tylko że w moim przypadku trudności skumulowały się w bardzo krótkim okresie. Zaciągnąłem się do wojska od razu, kiedy tylko skończyłem szkołę średnią w 2004 roku, przeszedłem szkolenie rangersów (Ranger Indoctrination Program, RIP) i wykonywałem w jednostce różne zadania. Byłem strzelcem karabinu maszynowego, dowódcą sekcji karabinu maszynowego, grenadierem, dowódcą sekcji, strzelcem wyborowym, snajperem, dowódcą pary snajperskiej.

Na trzyipółmiesięcznej zmianie, od maja do sierpnia 2009 roku, kiedy na moim koncie były 33 śmiertelne trafienia, miałem 23 lata bez trzech miesięcy. Wysyłano mnie do Iraku i Afganistanu kilkukrotnie od 2005 roku; ożeniłem się w 2007 i przewinąłem się przez więcej uczelni i szkoleń niż większość tych, którzy wybrali inną drogę, czyli ukończyli studia licencjackie i magisterskie. Sprawia mi radość myśl, że na mojej ścieżce kariery wiele się nauczyłem — jestem tego pewien. Ale podczas kolejnych szkoleń czułem się jak kamień, który najpierw wolno, a później coraz szybciej, stacza się w dół. Po drodze a to coś roztrzaskałem, a to coś się do mnie przykleiło. Czasem bolało, czasem było fajnie, a na samym końcu — jak każdy, kto toczył się tak jak ja — czułem lekki zawrót głowy.

Można sobie wyobrazić, że nie miałem czasu — zwłaszcza w okresie, kiedy dorobiłem się przydomka Kosiarz — by rozsiąść się wygodnie i oddać refleksji nad tym wszystkim, co doprowadziło mnie do tego szalonego miejsca, w którym się znalazłem. Wiedziałem tylko tyle, że wyciągnąłem szczęśliwy los na loterii, skoro mogłem wziąć udział w tylu akcjach. Kiedy jechaliśmy do Kandaharu, wiele osób w Fort Benning mówiło nam, że musimy się przygotować na piekielną nudę.

Miałem również szczęście służyć w 1 plutonie kompanii Charlie. W końcu była to ta sama kompania, z którą zaczynałem życie w batalionie. Znałem większość żołnierzy, z którymi miałem jechać. Byliśmy już razem na misjach i wiedziałem, że to naprawdę porządne, dobre chłopaki. Robili to, co do nich należało i jeszcze trochę więcej. Dla mnie ta misja miała być pod różnymi względami nieco inna niż wcześniejsze. Teraz byłem oficerem, więc miałem brać udział w planowaniu operacji i w briefingach. Czułem się na to przygotowany, ale jednocześnie wiedziałem, że dowodzenie niesie za sobą odpowiedzialność. To coś zupełnie innego niż podstawowe poczucie odpowiedzialności za towarzyszy broni, które mają w armii wszyscy i bez którego nie ma czego szukać w wojsku. Ja nigdy nie byłem szczególnie odpowiedzialnym dzieckiem i lubiłem się wyszumieć, ale obiecałem sobie, że nie będę się za bardzo zmieniał, żeby dostosować się do nowej roli dowódcy.

Przed wyjazdem na misję człowiek zawsze siedzi jak na szpilkach. Gdy przyszło hasło, że lecimy do Kandaharu, wszyscy przyjęliśmy wiadomość z ulgą i jednocześnie z ciekawością. W tym czasie na miejscu był 2 Batalion Rangersów i chłopcy raportowali stamtąd, że panuje spokój. Skutecznie przeprowadzili kilka operacji; prawie nikt do nich nie strzelał.

W tym miejscu muszę coś wyjaśnić. Pisałem o uczuciu ulgi. To w skrócie wersja, którą przedstawiliśmy naszym dziewczynom i małżonkom. Ja powiedziałem mojej żonie Jessice, że to będzie bardzo nudna misja i być może nie pojadę na następną. Wyjaśniłem, że przez kilka miesięcy mnie nie będzie, a później zastanowimy się wspólnie, co robimy dalej. Afganistan jest do bani. Prawie nikogo się tam nie spotyka — wszyscy mieszkają w górach. Kandahar to miasto. Nie martw się.

Tak naprawdę to byłem nieźle wkurzony — z powodów, które właśnie wymieniłem. Ja chciałem działać. Jak najwięcej robić. Po to były te wszystkie lata przygotowań, po to harowałem jak głupi. Jak zostajesz snajperem, to chcesz strzelać. Chcesz wykonywać swoją robotę. Więc nie tylko niepokoiłem się, co zastaniemy na miejscu, ale też miałem jeszcze przed wyjazdem poczucie pewnego rozczarowania i frustracji. Co gorsza, po całej bazie łaziły chłopaki, które wróciły z wysuniętej bazy operacyjnej (Forward Operating Base, FOB — przyp. tłum.) Wilson i z Kandaharu i stale powtarzały, żebyśmy broń Boże nie zapomnieli zabrać Xboxów i PlayStation. I żebyśmy lepiej zapchali filmami wszystkie dyski twarde, dyskietki i cokolwiek jeszcze wpadnie nam w ręce.

Kilka dni później siedziałem w naszym zdezelowanym aucie Mercury Grand Marquis w Fort Benning przed brązową bramą tajnych koszarów 3 Batalionu. Jessica płakała, a jej łzy płynęły po prostu jak rzeka. Nie umiałem jej uspokoić i przez to wściekałem się na siebie. W dodatku byłem zmordowany wszystkim, co wiązało się z wyjazdem, martwiłem się swoją nową rolą dowódcy i — jak możecie sobie wyobrazić — scena naszego pożegnania nie nadawałaby się do komedii romantycznej. Też trochę popłakałem i czułem się paskudnie z tego powodu, że byliśmy w kraju razem tylko przez kilka miesięcy.

Muszę przyznać, że kiedy wracam z misji, to czasem trochę ciężko ze mną wytrzymać, bo nie jestem wtedy najsympatyczniejszym facetem. Przed tym wylotem służyłem ze swoją kompanią w bazie lotniczej Bagram jako wsparcie dla SEAL Team Six. Moim partnerem był tam Pete, inny snajper rangersów. To właśnie on wprowadził mnie we wszystkie tajniki tej pracy. Służył w drużynie snajperskiej od dawna i był podoficerem wspierającym dowódcę plutonu (platoon sergeant — w Wojsku Polskim pomocnik dowódcy plutonu — przyp. tłum.).

Kiedy wróciłem z Bagram do stanu Georgia, czułem się tak, jakbym przyleciał na obcą planetę. Zawsze tak było po misji, a tym razem jeszcze Jessica przemeblowała cały dom, co nie ułatwiało mi adaptacji. Wiedziałem, że nie powinienem się na takie rzeczy wkurzać. W końcu starała się po prostu coś poprawić, chciała, żeby czas oczekiwania szybciej jej zleciał. No, ale jednak ciężko wcisnąć magiczny przełącznik i po powrocie z dnia na dzień stać się normalnym Nickiem. Tam na misji człowiek nie chce zmian. Trzeba trzymać się pewnej rutyny.

Teraz, przed wyjazdem do Afganistanu, wiedziałem, że muszę znów wcisnąć ten przełącznik i jeszcze raz przestawić się na życie wojskowe. Znów stać się tym innym facetem, z którym, szczerze mówiąc, przez te pięć lat z górką służby wojskowej łatwiej było wytrzymać niż z „normalnym” Nickiem. Staliśmy więc przed samochodem, miałem Jessicę w objęciach, a ona trzymała się mnie mocno i — jak w filmie science fiction — ledwie dostrzegalny cień, duch, oderwał się od niej i już był z resztą chłopaków w garnizonie, biegł, zbierał cały sprzęt, słyszał hałas silników C–17 na pasie startowym. A potem naprawdę odszedłem. Pomachałem Jessice jeszcze jeden raz i zanurzyłem się w innym życiu.

Wystarczyła godzina i już się odnalazłem. Zoldipem przyniósł obiecany sen, a 23 godziny później byłem w Afganistanie. Wysiadłem z samolotu transportowego z mętnym wzrokiem i suchą gębą. Od razu otoczył mnie upał, którego nawet w Georgii nie sposób zaznać — sucha, paląca spiekota. Z powietrza wyparowały ostatnie krople wilgoci.

Podobało mi się takie wejście w inne życie. To był znak, że znów mam czystą kartę: nie jesteśmy już w Stanach. Gdy zmienialiśmy transport, kierując się do wysuniętej bazy operacyjnej, rozejrzałem się wokoło i... nic nie wyglądało znajomo. Zniknęła bujna wiosenna zieloność Georgii. Mogłem szukać i szukać, a i tak nie znalazłbym asfaltowej drogi, domku z białym płotkiem przy podjeździe albo kolonii skrzynek pocztowych, którą mamy przed wejściem do naszego osiedla w Stanach. Nie było już brzęczenia owadów. Tylko upał i charakterystyczny zapach siana i nawozu. Właśnie to miejsce drugi Nick — ten, który zasłynie jako Kosiarz — nazywał domem. Nie potrzebowałem niczego, co kojarzyłoby mi się z moim prawdziwym domem, i pobudzało pamięć. Zabierałem się do pracy i nie chciałem się takimi rzeczami rozpraszać.

Podobało mi się, że zakwaterowano nas z Pembertonem w wydzielonej części bazy. Dla wszystkich żołnierzy zbudowano coś w rodzaju warownego miasta — betonowe zapory drogowe, metalowe bramy, kontenery, całe mile ogrodzenia z siatki stalowej i zasieków z koncertiny. Jeśli to miała być nudna misja, to przynajmniej dobrze się urządziliśmy. Obaj z Pembertonem wylądowaliśmy w jednoosobowych pokojach, które mieściły się w budynku przypominającym dwupiętrowy blok mieszkalny z aluminium.„Nieźle” — powiedziałem do siebie, otwierając drzwi.

W pokoju o wymiarach 3,5 x 4,5 metra miałem kilka zamykanych schowków, łóżko, biurko i krzesła. Chociaż starałem się nie myśleć o domu, to od razu przypomniała mi się moja sypialnia w Maryland, gdzie mieszkałem jako mały dzieciak. Mój ojciec był E–6 (sierżantem sztabowym — przyp. tłum.) i jego oddział stacjonował w Fort Meade. Mieszkaliśmy we czwórkę: ja, ojciec, mama i siostra Jasmine, w skromnym domku w Jessup w stanie Maryland. Rodzice poznali się w Augsburgu w Niemczech, gdzie oboje pełnili służbę wojskową. Mama była E–4 (kapralem — przyp. tłum.), ale nie pamiętam jej w mundurze. Kiedy miałem pójść do szkoły, zostawiła wojsko, żeby zostać mamą na pełen etat. Nie przelewało się nam, więc pomagała nam wiązać koniec z końcem, pracując między innymi w UPC i Burger Kingu.

Dorastanie w bazie i w mieszkaniu wojskowym nie było dla mnie niczym dziwnym. Nie znałem nic innego, bo urodziłem się w takich warunkach, a i większość kolegów z podwórka była w tej samej sytuacji. Jednym z moich najwcześniejszych wspomnień są wizyty w bazie wojskowej. Chodziłem czasem z tatą do jego pracy. Nie mam pojęcia, co tam robiliśmy — pamiętam tylko tyle, że każdego ranka wciągano amerykańską flagę i salutowaliśmy. Nauczono mnie okazywać szacunek wszystkim, a zwłaszcza mężczyznom i kobietom w mundurach oraz tej właśnie amerykańskiej fladze powiewającej nad całym osiedlem. Pod wieloma względami wszystko przypominało kartonowe dekoracje z telewizyjnego programu dla dzieci o życiu na przedmieściach, tylko że wszyscy sąsiedzi mieli u nas stopnie wojskowe. Niektórych zasad nauczono mnie wprost, ale o wielu nie trzeba było mówić. Dopiero później, kiedy poszedłem do miejscowej szkoły podstawowej i średniej, zrozumiałem, że atmosfera szacunku, która panowała w bazie, była czymś wyjątkowym.

Wkładając sprzęt do szafek w wysuniętej bazie operacyjnej Wilson, czułem się tak, jakbym musiał pakować do schowka część z tych wspomnień. Nigdy nie byłem najporządniejszym dzieckiem na świecie i pamiętam, że moja ławka w szkole zawsze zawalona była pracą domową, książkami, teczkami i przeróżnymi śmieciami. Oczywiście nie biurko w domu. Tam wszystko musiało być zawsze poukładane. Myślę, że moim największym osiągnięciem w szkole podstawowej — oprócz przechodzenia z kolejnej klasy do klasy (o włos) — było poznanie Jessiki. Byłem jednym z najmniejszych w szkole, ale i tak przerastałem ją o głowę. Mimo niewielkiego wzrostu Jessica już w wieku sześciu lat wyróżniała się jako najbardziej energiczne dziecko w naszej klasie. Miała wspaniały uśmiech, którym błyskała, przebiegając na przerwie przez szkolne boisko. Pędziła do przodu jak małe dynamo i rzucała wszystkim wyzwanie: spróbujcie dotrzymać mi kroku.

Wziąłem ze sobą parę naszych zdjęć z czasu jeszcze przed ślubem, kiedy wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę do Ocean City. Za nami kilka latawców unosi się na tle idealnie błękitnego nieba, ale wszystko blednie wobec uśmiechu Jessiki. Postawiłem fotografię w ramce na biurku i wróciłem do rozpakowywania rzeczy. Z identycznego budynku obok dobiegało zajadłe szczekanie psa, który nieustępliwie się czegoś domagał. Znów przypomniało mi to dom. Zawsze lubiłem towarzystwo psów i na poprzednich misjach przekonałem się na własnej skórze o przydatności wojskowych czworonogów, które często pomagały realizować nasze zadania. Miłe było też to, że psy zachowywały się podobnie do nas. Od razu po założeniu im sprzętu widać było w nich zmianę nastawienia. Brały się na poważnie do roboty. Siadały prosto, wyciągały uszy do góry, zaczynały uważniej węszyć i zdawało się, że zawężało się im pole widzenia.

Zastanawiałem się nad tym, czy i ja muszę w roli dowódcy podchodzić do pracy żołnierza tak rzeczowo i poważnie. Co prawda zawsze chciałem służyć w wojsku, a zanim mi się to udało, musiałem w bardzo krótkim czasie wydorośleć, ale nie chciałem wyjść na twardogłowego trepa. Ja miałem być dowódcą, przy czym kluczowe słowo w tym zdaniu to „ja”. Musiałem dalej być sobą, pozostać facetem, do którego wszyscy mówili Irv. Miałem w swoim życiu styczność z kilkoma różnymi liderami i wiedziałem, jak to jest być pod czyimś dowództwem. Nikt nie chce czuć się jak pionek, któremu tylko wydaje się rozkazy i który nie ma nic do powiedzenia odnośnie do tego, co się wydarzy. Prawda jest taka, że ktoś musi wydawać polecania i że łańcuch dowodzenia to rzecz konieczna, a czasem wręcz bardzo dobra. Każdy miał swoje zadanie, ale zarówno ja, jak i chłopaki, których miałem chronić, byliśmy czymś więcej niż tylko stopniami wojskowymi w hierarchii. Bez wydziwiania, bez pozerstwa — tak chciałem dowodzić.

Rozmyślania o tym, jak poradzę sobie w nowej roli, zakłócił dźwięk alarmu mojego pagera. Nie miałem ochoty przerywać układania rzeczy w pokoju, ale wzywał mnie inny, znacznie ważniejszy obowiązek. Zabrałem sprzęt, broń i ruszyłem do pokoju Pembertona. Drzwi otworzyłem, popychając je barkiem, i zatrzymałem się w progu, kręcąc głową. Pemberton stał przed małym lustrem i czesał grzebieniem bardzo krótko ostrzyżone brązowe włosy, przeplatane pasemkami siwizny.

— Stary, to nie jest pamiątkowe zdjęcie. Wiem, że chcesz dobrze wyglądać przed górą.

Hałas ciężkich butów na aluminiowej klatce schodowej był nieomal ogłuszający.

— To tyle, jeśli chodzi o nudę, co? — obserwator zignorował moje przemądrzałe docinki. Spojrzał na zegarek. — Trzydzieści godzin temu leżałem na łóżku w domu.

Dołączyliśmy do fali chłopaków zbierających się w pokoju odpraw. Nie siadłem z nimi, trzymałem się blisko przodu. Rozejrzałem się po wyłożonym drewnem pomieszczeniu i sześciu dużych ekranach, na których w czasie rzeczywistym wyświetlano obraz z różnych satelitów oraz inne dane. Obok mnie stała duża kartonowa tablica wielkości tablicy szkolnej, a na niej wisiały zdjęcia różnych bad guys. Na niektórych fotografiach widniał spory czerwony znak „X”. Zdjęcia nie zostały rozmieszczone przypadkowo, ale układały się w coś w rodzaju diagramu, a różne linie wskazywały relacje pomiędzy talibskimi wrogami, których będziemy spotykać w trakcie wykonywania zadania.

Trzymałem w ręku kilka map topograficznych i wysunąłem je lekko z rolki, tak że ułożyły się w stożek. Wciąż zbierałem myśli, wpatrując się w ekrany, oglądając transmisję z dronów, i zastanawiałem się, jak to możliwe, żeby zapach sosny był tak silny. W pomieszczeniu zebrało się wielu spoconych, śmierdzących mężczyzn i może ta cała drewniana boazeria służyła jako odświeżacz powietrza. Wersja choinki w samochodzie dla sił specjalnych.

Rola dowódcy była dla mnie wciąż nowa, a jednocześnie wiedziałem, jak to jest siedzieć na odprawie i słuchać wystąpienia. Zdobywałeś szacunek, jeśli nie przybierałeś żadnej pozy i byłeś nadal tym samym facetem, którego znali, zanim jeszcze stanąłeś przed nimi na briefingu. Pokazał to dobitnie dowódca plutonu (którego wszyscy mieliśmy wspierać). Co dwa słowa wtrącał żargonowe skrótowce w stylu AFI (another fu..ing inconvenience, czyli kolejne je..ne utrudnienie — przyp. tłum.) i ORP (objective rally point, rejon ześrodkowania — przyp. tłum.). Był dobrym żołnierzem, ale załatwiłbym to w innym stylu, bez tych wszystkich wymyślnych akronimów i podręcznikowych zwrotów.

Przez głowę znów przeleciała mi myśl o naszym zdjęciu z Jessicą. Miałem na fotografii koszulkę futbolowej drużyny Dallas Cowboys, której zawsze kibicowałem, chociaż dorastałem w pobliżu Waszyngtonu, gdzie popularniejszy jest zespół Redskins. Sam lubiłem grać w futbol i miałem bardzo miłe wspomnienia z licealnego boiska. Chciałem, żeby sesje briefingów mogły być równie proste, co nasze przedmeczowe odprawy z tablicą. Oczywiście wtedy mieliśmy nieporównanie mniej do stracenia i łatwo było nas po prostu nakręcić do walki. Nacieraliśmy na przeciwnika z całej siły, używając w grze więcej instynktu niż intelektu. Mimo wszystko w takim sportowym podejściu do idei briefingu było dla mnie coś pociągającego.

Gdy przesuwałem wzrokiem po twarzach kolegów zebranych w pokoju i przygotowywałem wystąpienie, przypomniało mi się, jak to było, kiedy graliśmy w podwórkowy futbol amerykański. Wszyscy klękaliśmy, a ja często rysowałem na piasku plan gry. Ty biegniesz na „stop-and-go”, ty ścieżką „post”, a ty się nie wtrącaj.

Moja prezentacja nie była całkiem nieoficjalna, ale i tak rozbawiłem trochę chłopaków, zaczynając od „Dobra ziomki, skupcie się”, żeby stworzyć właściwą atmosferę. Dorzuciłem trochę wojskowego żargonu — sektor obrony, osłona i maskowanie, kierunki natarcia — tylko po to, żeby wszyscy zrozumieli, że wiem, o czym mówię. Powiedziałem, że nasz cel o dużym znaczeniu HVT (high value target — przyp. tłum.) robi pasy dla zamachowców samobójców. To ich zainteresowało. Powiedziałem też rzecz oczywistą, której nie musiałem podkreślać: „Najprawdopodobniej będzie miał taki pas na sobie albo w pobliżu”. Fakt przykuł uwagę wszystkich i dobrze, że trochę się pobudzili.

Plan był stosunkowo prosty. Znaliśmy położenie HVT. Mieliśmy zbliżyć się w jednej grupie, a w odległości 300–500 metrów od celu zespół snajperów powinien oddzielić się od pozostałych żołnierzy. Grupa uderzeniowa miała dalej zbliżać się do rejonu, gdzie znajdował się HVT, a w tym czasie snajperzy mieli wspiąć się na dach budynku. Stamtąd powinni mieć lepszy widok na cały cel. Prezentację zakończyłem tak, jakbym mówił do kolegów w bazie: „Dobra, zwijamy ten interes i wskakujemy do śmigłowców”.

Złapałem kontakt wzrokowy z paroma chłopakami, których wcześniej nie znałem. Kopp. Fredericks. Gilliam. Howard. Wszyscy odwzajemnili spojrzenie i skinęli głowami.

— No to lecimy.

Resztki niepokoju wyparowały. Odprawa przeszła pomyślnie, a teraz czas na najfajniejszą część. Ta zaczęła się od wspięcia się do helikoptera Chinook, którym lecieliśmy w rejon lądowania. Nigdy wcześniej nie siedziałem w nowszym modelu MH47–G, który był ulepszeniem nawet w stosunku do wariantu CH47–F (te śmigłowce weszły do produkcji w 2006 r. — przyp. tłum.). Obydwa były często używane przez siły specjalne, ale dzięki dodatkowej kamerze do obserwacji w podczerwieni FLIR (forward looking infrared — przyp. tłum.) oraz wielofunkcyjnemu radarowi modele MH nadawały się doskonale do lotów w nocy, przy słabym oświetleniu i w złych warunkach atmosferycznych. Z tymi dwoma pierwszymi rodzajami lotów powinniśmy mieć na pewno do czynienia. A kto wie, może również z tym ostatnim.

Interesuję się wszystkim, co wiąże się z wojskowością, zwłaszcza bronią i maszynerią, więc służąc w armii tyle lat, miałem okazję pogadać z wieloma pilotami. Mówili mi, że CH47 w każdym wariancie sprawdzają się lepiej od Black Hawków. Przede wszystkim dysponują mocniejszymi silnikami i nie mają śmigła ogonowego, co sprawia, że wytrzymują podmuchy szalonych afgańskich wiatrów. Co więcej, posiadają system bezpieczeństwa, który też świetnie nadaje się do tego terenu i warunków pogodowych. Wichury potrafią wznieść w powietrze chmury piasku, przez co dość częstym zjawiskiem jest tzw. brownout, czyli oślepienie tumanem pyłu. CH47 mają możliwość przełączenia się na automatyczny system lądowania, z którego można korzystać przy braku widoczności. Dobrze wiedzieć, że cokolwiek się stanie, to jesteśmy w dobrych rękach — człowieka lub komputera.

Uderzenie adrenaliny poczułem, kiedy tylko zbliżyliśmy się do helikopterów. Gdy założyłem na siebie sprzęt, wyostrzyły mi się zmysły. Sprawdziłem baterie, kamizelkę kuloodporną i noktowizor — to taka moja własna wersja lotniczej kontroli przed startem. Teraz, idąc rampą z tyłu helikoptera z dwoma silnikami Honeywell, walącymi mi prosto w twarz jak najsilniejsza suszarka na świecie, wiedziałem, że to jest to. Zaczyna się. Mieliśmy kilka chwil w szatni, ale to już minęło i teraz jest coś zupełnie innego. Noga zaczęła mi podskakiwać z niecierpliwości. To nie były nerwy. Szykowała się niezła zabawa.

W tym wszystkim pojawiła się inna refleksja. Zawsze tuż przed rozpoczęciem operacji wracam myślami do chłopaków, których znałem z domu — niektórych kolegów z drużyny, różnych kumpli. Zastanawiam się, co w tej chwili robią. Wiem, że ja robię coś strasznie fajnego. Mało kto ma okazję zajmować się tym co ja. Do tego jestem liderem, więc jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo dorosłych mężczyzn. Fajnie, co?

Oczywiście myślałem też o mojej rodzinie. Wiem, że wszyscy byli bardzo dumni ze mnie i z tego, że piąłem się do góry w armii. Rodzice nigdy nie wywierali nacisku na to, żebym zaciągnął się do wojska, ale tata na pewno wpłynął na moje zainteresowanie bronią i wojskowością. W pełni popierał moje wybory czytelnicze i pozwalał mi plądrować jego biblioteczkę. Zawsze interesowałem się siłami specjalnymi i czytałem dużo wspomnień z czasów Wietnamu, napisanych przez ludzi z oddziałów LRRP, MACV SOG, SEAL i Zielonych Beretów (LRRP: wysunięta grupa rekonesansowo-patrolowa; MACV SOG: oddział do zadań specjalnych „Dowództwo Wsparcia Militarnego, Wietnam — Grupa Studyjno–Obserwacyjna”; Navy SEAL: siły specjalne amerykańskiej marynarki; Zielone Berety: jednostki specjalne wojsk lądowych — przyp. tłum.). Uważałem, że ich kamuflaż do działań w dżungli był super i strasznie podobało mi się, że malowali twarz ciemnymi farbami, żeby wtopić się w gęste listowie. Ponieważ mieszkaliśmy w stanie Maryland, potrafiłem postawić się w sytuacji ludzi żyjących w gorącej i wilgotnej strefie klimatycznej. Poprzednie misje w Iraku i Afganistanie skonfrontowały mnie jednak z zupełnie innym rodzajem nieprzyjaznego środowiska. Teraz w helikopterze mogłem poczuć się trochę jak w Wietnamie. Powietrze było nagrzane i przepełnione zapachem kolegów, smaru do broni palnej, systemów hydraulicznych śmigłowca i płynów silnikowych. Miałem wrażenie, że czuję emocje wszystkich chłopaków. Zajrzałem w ich rozszerzone źrenice i zastanawiałem się, czy myślą o tym samym co ja.

Nie rozmawialiśmy tylko o działaniach wojennych. Przez pierwsze kilka minut lotu gawędziliśmy w miarę normalnie. Wśród hałasu wirników i silnika wyłapałem, jak paru chłopaków rozmawiało o lidze futbolowej. W lutym 2009 sezon NFL właśnie się skończył (Steelers zostali pokonani przez Cardinals), ale najwierniejsi fani już gadali o tym, kogo wybiorą do swoich wyimaginowanych drużyn.

— Wezmę Holmesa i koniec dyskusji.

— Cardinals nie potrafią wygrać najważniejszego meczu. Widziałeś, co zrobił rozgrywający Roethelisberger. Liczby nie kłamią. Pobił ich wszystkich na głowę.

— Gówno wiesz, stary.

Po chwili ich głosy zamieniły się w szum, tak samo jak dźwięki helikoptera. Siedziałem sobie i przebierałem rękami po kolbie mojego karabinu. Pemberton dostrzegł to i na jego twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek.

— Dirty Diana lubi taką małą grę wstępną?

Nadałem mojemu samopowtarzalnemu karabinowi wyborowemu SR-25 imię już dość dawno temu i dzięki Pembertonowi wszyscy w plutonie je znali, już na samym początku misji. Pemberton wiedział też, że nie znoszę jego karabinu na naboje Winchester Magnum (Win Mag). Radziłem sobie z podobną bronią, czyli innymi karabinami powtarzalnymi (bolt–action — przyp. tłum.), ale wolałem samopowtarzalną i czułem, że o wiele lepiej strzelam z mojego SR.

— Mike — zwróciłem się do niego po imieniu, żeby wiedział, że sprawa jest poważna. — Okaż trochę szacunku mojej dziewczynce. Nie bądź zazdrosny tylko dlatego, że uczepiła się ciebie brzydka jak noc listopadowa, zielona Win Mag. Ona już i tak zzieleniała z zazdrości, więc nie próbuj teraz psuć naszego związku.

Szczerze mówiąc, naprawdę nie podobał mi się wygląd broni Pembertona. Była w takim nudnym zielonym kolorze i nie miała za grosz osobowości. Trochę jak sam Pemberton — spokojny i rzeczowy, nigdy nie ściągał na siebie uwagi. Oczywiście to tylko na pierwszy rzut oka, bo przy bliższym poznaniu zdecydowanie zyskiwał.

— Stary... — Pemberton tylko potrząsnął wolno głową — masz niezłe problemy ze sobą.

Nie powiedziałbym, że mój stosunek do broni był problematyczny. To mogłaby stwierdzić Jessica, gdyby się dowiedziała, że czasem zostawałem dłużej w pracy, bo nakładałem na broń nową warstwę farby. Potrafiłem siedzieć w robocie po trzy, cztery, a nawet pięć godzin dodatkowo, a zajmowałem się tylko i wyłącznie malowaniem karabinu w różne kolory i wzory. Chciałem, żeby każdy centymetr powierzchni był perfekcyjny. Jeśli tylko jedna krawędź była źle albo nierówno pomalowana, to zaczynałem wszystko od początku. Do tamtej pory musiałem nałożyć już około trzydziestu warstw farby. To wszystko składało się na wyczuwalną grubość. Nie chciałem, żeby wylazł oryginalny czarny kolor, gdyby o coś uderzył. A tak, jeśli coś się trochę odłupało, to pod spodem była kolejna warstwa farby, więc mogłem łatwo to naprawić. Zmieniałem wzór kamuflażu przynajmniej raz na dwa tygodnie.

Dla odmiany Pembertonowi trzeba było stale przypominać, żeby wyczyścił karabin.

Przesunąłem palcem po brązowych i czarnych tygrysich pasach, które składały się na obecny kamuflaż Dirty Diany. Sądziłem, że będę miał mnóstwo czasu, żeby się o nią zatroszczyć, bo to będzie jedna z tych misji, na których trzeba jakoś zabijać nudę.

Zobaczyłem, jak Pemberton zdejmuje hełm i przeczesuje włosy. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, jeszcze w garnizonie w kraju, jego długie włosy były pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy. Sprawiały, że wyglądał na kobieciarza (którym był), i dodawały finezji, której brakowało innym chłopakom. Chodziło pewnie częściowo o to, że już wcześniej służył w wojsku. Był w marynarce i pływał po całym świecie. Nie uczestniczył w żadnej walce, ale podróżował do tylu różnych miejsc i spotkał tyle różnych kultur, że mogliśmy uważać go za światowca. Ani ja, ani żaden inny z kolegów nie mógł się czymś takim pochwalić.

Pemberton był ode mnie starszy i chociaż przewyższałem go rangą i był moim obserwatorem, to nasze stosunki nie przypominały relacji pilot — drugi pilot, gdzie jeden jest wyraźnie górą. Niektóre dwójki snajperskie działają na podobnej zasadzie, co golfista i osoba nosząca za nim kije, ale my byliśmy mniej więcej równi sobie. Strzelał tak często jak ja. W przypadku snajperów batalionowych oraz działających w siłach specjalnych charakterystyczne jest to, że tak naprawdę nie mieliśmy tradycyjnego podziału na role, w którym obserwator wie wszystko na temat otoczenia, broni, pocisku i tak dalej, a strzelec wyborowy ma go tylko słuchać i pociągnąć za spust. Musieliśmy być snajperem i obserwatorem w jednym. Czasem się rozdzielaliśmy, żeby działać na własną rękę. Wiedziałem, że prędzej czy później przyjdzie taki moment, że atakując jeden cel, będziemy musieli obstawić jednocześnie dwa budynki albo udzielić wsparcia dwóm różnym grupom uderzeniowym. W takich sytuacjach rozstawaliśmy się i musiałem mieć zaufanie do Pembertona, że zrealizuje wyznaczone zadanie, a on musiał mieć zaufanie do mnie.

Nie było z tym kłopotu. Ufałem Mike’owi, był porządnym gościem. Pamiętam, że na kilka dni przed wyjazdem na misję wpadł do nas do domu. Rozmawiając z Jessicą, powiedział:

— Będę pilnował twojego faceta. Wróci w jednym kawałku.

— Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę? — odparła Jessica, marszcząc nos.

Mike podrapał się po brodzie. Usłyszałem szorstki dźwięk dwudniowego zarostu. — Jakby to powiedzieć... Boję się ciebie, więc zrobię wszystko, żeby tylko nie doświadczyć latynoskiego gniewu, który spadnie mi na głowę, jeśli wrócę bez niego.

Znał Jessicę dość krótko, ale zrozumiał, że jest ostra jak papryczka habanero. Nie musiał tego mówić — wiedziałem, że naprawdę zasłoniłby mnie własną piersią i to wcale nie jest metafora. Z kolei ja nie mówiłem mu, że byłem bardzo zadowolony, kiedy w Fort Benning pomocnik dowódcy plutonu snajperów Pacchini wyznaczył nas do jednego zespołu. Wtedy jeszcze nie znałem Mike’a, ale wiedziałem, że to ten długowłosy facet, który jeździ jaskrawozielonym Mustangiem, na jakiego może pozwolić sobie tylko stary kawaler. Później zdążyliśmy spędzić ze sobą wiele setek godzin i staliśmy się nierozłączni.

W kraju człowiek zawsze patrzy na innych i ocenia, jak poradzą sobie na misji. Jeśli w barze jest jakieś zamieszanie i kolega zrywa się, żeby ci pomóc albo wyciągnąć cię na dwór, to ten facet sprawdzi się doskonale na wyjeździe. Mike był kimś takim; oddałby ci ostatnią koszulę. Podobało mi się też, że nie bał się zadawania pytań. Jest wielu ludzi, którzy nie chcą wyjść na głupków, niedouczonych i tak dalej, więc zawsze trzymają język za zębami i udają, że wszystko rozumieją, choć tak nie jest. Na tym chyba polegała dojrzałość Mike’a. Dwadzieścia siedem lat nie oznaczało, że posiadł starożytną mądrość, ale miał nad nami pewną przewagę.

Rozmawiając z Jessicą potwierdził coś, co mówiłem jej już od dawna.

— Ten facet jest lojalny. Jest jak owczarek niemiecki albo pitbull. Zrobiłby dla mnie wszystko — wyjaśniałem jej.

Lojalność i zaufanie mogły się pojawić w naszych stosunkach częściowo dlatego, że mam ogromny szacunek dla starszych ode mnie. Najpierw wbili mi to do głowy mama z tatą, a później spędzałem dużo czasu w Karolinie Płd. z dziadkami, ciociami i wujami, przez co zasada weszła mi w krew. Wiedzieli o życiu dużo więcej ode mnie. Wszyscy mężczyźni w mojej rodzinie byli myśliwymi i świetnymi strzelcami. Nauczyli mnie bezpiecznego obchodzenia się z bronią i szacunku dla jej siły.

Ponieważ Pemberton był ode mnie starszy, ciężko było mi się przyzwyczaić do tego, że mam od niego wyższy stopień.

— Sierżancie, czy mógłby mi pan przypomnieć jeszcze raz, jaka jest rekomendowana poprawka dla szybkiego piechura na dystansie 800 metrów? — powiedział do mnie pewnego razu na początku naszej współpracy.

— Mogę, ale pod warunkiem, że nie będziesz zwracał się do mnie per „panie sierżancie”. Mów do mnie po imieniu albo Irv. Spędzimy ze sobą jeszcze pierdyliard godzin. Nie życzę sobie tej całej szopki z wyższym stopniem. Bądźmy przyjaciółmi.

Wiem, że doceniał moje podejście, i nasze przekomarzanie się — nawet w obecności innych kolegów — sprawiało, że czuliśmy się ze sobą swobodniej. Im bliżej było do daty wyjazdu, tym więcej czasu spędzaliśmy razem. W czasie treningu pary snajper — obserwator pracowały zwykle niezależnie od pozostałych pięciu lub sześciu zespołów. Jeśli więc spędza się z kimś prawie cały dzień, to trzeba się dopasować, bo inaczej dni te będą bardzo długie i bolesne. Snajperzy i obserwatorzy nie muszą być najlepszymi kumplami, ale jeśli jest między nimi zbyt dużo napięć, to ich efektywność spada na łeb na szyję. Buduje się rodzaj związku, który przypomina relację braci. Wiadomo, jak to czasem wygląda, ale koniec końców brat i tak zawsze chroni brata.

Naturalnie pojawiło się między nami współzawodnictwo, ale szybko stało się jasne, dlaczego ja byłem snajperem, a on obserwatorem. Zawsze go podpuszczałem i dawał się sprowokować, ale on miał swoje własne problemy. Dokładnie trzysta problemów. Z jakiegoś powodu na treningu i na strzelnicy Pemberton nie umiał trafić do celu z 300 metrów. Umiał w miarę celnie strzelać do rzeczy w odległości 1000 metrów i nie miał kłopotu z żadnym innym dystansem, ale 300 metrów było dla niego nie do pokonania. I to nie z winy wyboru karabinu; w końcu inni snajperzy używali .300 Win Mag bardzo, bardzo skutecznie — na tym i na innych dystansach. Trzeba przyznać, że przy strzelaniu z Win Mag rozrzut jest zwykle mniejszy niż w przypadku mojego karabinu, ale jak dla mnie ta broń jest po prostu za wolna. Ręczne ładowanie i machanie zamkiem na wszystkie strony było dla mnie prawdziwym utrapieniem. Wychodziłem z założenia, że często będę musiał prowadzić działania przeciwko wielu celom jednocześnie. Ręczne przeładowanie po każdym strzale daje wrogom czas na zejście z pola widzenia. Chciałem neutralizować cele, zanim zorientują się, co się dzieje.

Nawet pomijając ten szczególny problem z odległością 300 metrów, Pemberton wiedział, że to ja będę pierwszym strzelcem. Obaj zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że niezależnie od kwestii rangi, moja celność była wyższa. On miał swój związek z karabinem, a ja miałem inny ze swoim. To może brzmieć dziwnie dla kogoś, kto nie jest snajperem, zapalonym myśliwym lub strzelcem precyzyjnym, ale nasza broń jest dla nas bardzo ważna. Nie ja jeden nazwałem swój karabin, no może troszkę bardziej obsesyjnie przykładałem się do utrzymywania go w dobrym stanie niż inni. Byłem wobec mojej broni bardzo opiekuńczy i nie chciałem, by ktokolwiek się z nią zadawał za moimi plecami. W czasie lotu do operacyjnego rejonu lądowania obejrzałem ją jeszcze raz, żeby sprawdzić, czy nikt przy niej nie gmerał. Upewniłem się, że pierścień do montażu celownika optycznego znajduje się dokładnie w tej samej pozycji, w jakiej go ustawiłem. Obejrzałem też kolbę, by sprawdzić, czy plama smaru, pozostawiona tam przeze mnie, nadal wygląda tak samo. Gdyby jej nie było, wiedziałbym, że ktoś ruszał moją broń. A tego nienawidziłem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: