Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kostka Napierski - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kostka Napierski - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 355 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERW­SZA I

Dzia­ło się w roku 1651, pod ko­niec mie­sią­ca kwiet­nia, w kró­lew­skim mie­ście Pod­ha­la, w No­wym Tar­gu.

Mia­no wie­szać dwóch hersz­tów zbój­nic­kich: Czep­ca i Saw­kę.

Ostat­ni­mi laty dwa te imio­na – jed­no krwa­we, dru­gie mo­car­no­ścią grom­kie – wy­bi­ły się spo­śród imion znacz­niej­szych har­na­siów. Nie było dzie­dzi­ny li­chej, od Biesz­czad do Tatr oraw­skich, gdzie­by ich nie wy­dzwa­nia­no. To­też wieść o ich poj­ma­niu roz­nie­sła się lo­tem ja­skół­ki po Pod­ha­lu i w dzień na­zna­czo­ny na eg­ze­ku­cję ścią­gał na­ród licz­ny, z po­bli­skich i ostat­nich spod hal osie­dli, do mia­sta.

Nie jeno sama cie­ka­wość była tego ścią­gu licz­ne­go po­bud­ką.

Wia­do­mo: czas to był naj­cięż­szych może dla na­ro­du chłop­skie­go ter­mi­nów – gdy dość ską­pe przy­wi­le­je, pra­wa i osło­ny chło­pów nada­ne im za daw­niej­szych kró­lów stra­ci­ły cał­kiem moc pie­czę­ci swo­ich, a o wszyst­kim sta­no­wi­ły wola i swa­wo­la pa­nów.

Tu, w no­wo­tar­skim pań­stwie, w kró­lewsz­czyź­nie, nie było wpraw­dzie tak okrut­ne­go do­ci­sku bez­pra­wia jak w do­mi­niach pry­wat­nych, nie­mniej jed­nak roz­mi­ło­wa­ni w swo­bo­dzie gó­ra­le, dużo czul­si niż chło­pi ni­zin­ni na wszel­ki ugniot ja­rzem­ny, do­tkli­wie od­czu­wa­li to ście­śnie­nie ob­rę­czy na nie­schyl­nych kar­kach i bu­rzy­li się prze­ciw ręce, któ­ra ów ucisk spra­wia­ła. – Żywi pod­ten­czas byli… jesz­cze, i na­wet w le­ciech nie nad­to po­de­szłych, któ­rzy pod wo­dzą soł­ty­sów bra­li udział w re­be­lii prze­ciw uciąż­li­wym rzą­dom sta­ro­sty Ko­mo­row­skie­go.

Wszyst­ko, co się bun­to­wa­ło prze­ciw no­wym usta­no­wom praw, jako i ich eg­ze­ku­to­rom szla­chec­kim, nie było tu wca­le ka­ry­god­nym, owszem naj­do­wa­ło tu na­okół po­tu­chę i mir. To­też i zbój­nic­two, nie­ja­ko ry­cer­stwo chłop­skie w tej ukra­inie gó­ral­skiej, było w zna­czy nie­ma­łej u ludu pod­ha­lań­skie­go. – Zbój­nik świat rów­na« – po­wia­da­no.

Na­ród czuł w ser­cu, że ta dłoń że­la­zna pra­wa, spadł­szy na onych dwóch har­na­siów, i jego or­lej swo­bo­dzie za­gra­ża. Cią­gnął więc oba­wą zję­ty, aby się na­ocz­nie przyj­rzeć klę­sce swo­jej i aby pro­te­sto­wać choć­by po­nu­rą ci­szą prze­ciw pra­wu, któ­re­go do­tąd w krwi swo­jej nie uznał.

Wia­do­mo też: szu­bie­ni­ca w tam­to­cze­snym osąd­ku gó­ra­li była ja­ko­by zwień­cze­niem ho­nor­nej sła­wy zbój­ni­ka, i za­wi­śnię­cie na niej wca­le imie­nia jego nie hań­bi­ło; prze­to lu­dzie, jak oby­czaj każe, mo­gli chcieć zjaz­dem licz­nym uświet­nić po­grzeb ska­za­nych. A nie­któ­rzy nie­śli jesz­cze spo­dzie­wa­nie w ser­cach, iże coś się stać musi, coś się sta­nie, co hersz­tów w chwi­li ostat­niej spod drze­wa śmier­ci oswo­bo­dzi. Nie mo­gli bo­wiem ni­ja­ko uwie­rzyć, iżby telo roz­gło­śni i hyr­ni ju­na­cy tak bez ni­cze­go dali się ukró­cić.

W ma­sie na­ro­du, by praw­dę rzec, tra­fi­li się też i tacy, któ­rzy z ucie­chą skry­tą wy­glą­da­li eg­ze­ku­cji zbój­ni­ków. Byli,to ci z bo­ga­tych gaz­dów, któ­rzy o ko­mo­ry swe za­sob­ne cią­głą po no­cach mie­li tro­skę, albo insi, z na­tu­ry swej wszel­kie­mu bun­to­wi wro­dzy; tych było jed­nak zni­ko­mie nie­wie­lu.

Już od wcze­sne­go rana dnia one­go po­czę­ło się mia­sto na­pły­wem lu­dzi oży­wiać. Z trzech trak­tów głów­nych: od Wak­smun­da, Sza­flar i Ludź­mie­rza – ścią­ga­li chło­pi gro­mad­ka­mi, pie­szo i na wo­zach; nie brak też było mię­dzy nimi bab i wy­rost­ków nie­let­nich, któ­rym trwo­ga cie­ka­wo­ści nie dala zo­stać w cha­łu­pach.

Jesz­cze cień la­ski ze­ga­ra w ścia­nie ko­ścio­ła far­ne­go nie sta­nął na ćwier­ci dnia, kie­dy ry­nek ob­szer­ny za­jął się już lu­dem, przy­brał po­zór jak cza­su jar­mar­ku.

Sta­ły wozy z pod­przę­ga­ny­mi koń­mi w kil­ku rzę­dach roz­cią­głych po­dłuż za­chod­niej stro­ny ryn­ku, zaś koło nich i da­lej po ca­łym ob­sza­rze pla­cu, naj­gę­ściej pod sto­ją­cym na środ­ku ra­tu­szem, ku­pi­ły się gro­ma­dy mniej­sze i licz­niej­sze, żywo w ko­łach zwar­tych roz­pra­wia­ją­ce.

A nie wszy­stek tu w ryn­ku na­ród ścią­gnio­ny był. Część znacz­na, głów­nie star­si i ko­bie­ty, gdy ze­sy­gno­wa­no u fary na mszę ran­ną, po­szła za przy­kła­dem dą­żą­cych z gru­by­mi księ­ga­mi miesz­czan do ko­ścio­ła. Wie­lu, któ­rzy tu w mie­ście mie­li zna­jom­stwa lub przy­god­ne in­te­re­sa, roz­trą­ci­ło się po wą­skich ulicz­kach. Za­się mło­dzież nie­let­nia, pod­rost­ki, ob­ła­zi­ła za­wcza­su wzgó­rze tra­ce­nia nad mia­stem, gdzie już ra­mię szu­bie­ni­cy z da­le­ka oczy stra­szy­ło, aby wy­brać do­god­ne dla pa­trze­nia miej­sce.

W go­spo­dzie Jana Wę­gra, któ­ra się na ry­nek u wy – lotu uli­cy Ludź­mier­skiej otwie­ra­ła, ze­bra­ła się też spo­ra wie­cha lu­dzi. Lecz nie było tu tak hucz­no, jak pod­czas świę­ta lub jar­mar­ku. Ści­szo­na gwa­ra bul­ko­ta­ła tu ów­dzie przy sto­łach; pod­no­si­ła się i opa­da­ła w szep­ty jak woda na mie­liź­nie; gło­śniej tyl­ko wes­tchnie­nia się wy­dzie­ra­ły przy rzad­kim dźwię­ku szkle­nic.

Nie­któ­rzy sie­dzie­li w zu­peł­nym mil­cze­niu, jak­by tym wi­nem, któ­re sta­ło przed nimi, po­tra­ci.

Tak w mrocz­nym ką­cie izby przy koń­cu dłu­gie­go sto­łu sie­dzie­li dwaj już nie­mło­dzi ju­na­cy. Dzban zie­lo­ny wina stał przed nimi mało co nad­pi­ty, a oni gło­wy po­chy­lo­ne spar­li na dło­niach nad sto­łem i pa­trze­li gdzieś przed się w osę­pie­niu, sro­go su­mu­jąc. Nie­kie­dy wes­tchnie­nia cięż­kie pod­no­si­ły im ser­da­ki na pier­siach lub wy­do­by­wa­ły się jak spod ska­ły przy­tło­czo­ne sło­wa:

– Tak, tak, Ja­siu…

– Tak, tak, Ję­druś…

I za chwi­lę z cięż­szym na­wro­tem to samo.

Kon­trast sta­no­wi­li ze sobą owi dwaj bli­scy, jak się dało uwa­żyć, to­wa­rzy­sze. – Ję­drek, zwa­ny Cho­wa­niec, był wzro­stu wy­so­kie­go, śmi­gły; twarz miał bia­łą, w ko­lo­rach, jak­by się od pło­mie­nia wnętrz­ne­go za­że­gła; wło­sy ja­sne o po­ły­skach mie­dzi; wąs nie­du­ży o żół­ta­wym od­cie­niu; oczy mo­dre i nie do smut­ku. Gdy mó­wił, gdy coś wspo­mi­nał, za­pa­la­ły się w nich ogni­ki dziw­nie lek­ko­myśl­nie, do­wo­dzą­ce fan­ta­zji jak i zu­cho­wa­to­ści ju­nac­kiej. Zaś to­wa­rzysz jego, Ja­siek Ora­wiec, był to chłop krę­py, zwię­zły w so­bie; twarz miał na po­zór groź­ną; brwi duże, i ogrom­ne jak wie­chy, pło­we wą­si­ska. Do twa­rzy swej, tak sro­giej, miał jed­nak nie­co przy­krót­ki wzrost. Odziać go w zbro­ję, po­sa­dzić na ko­nia – był­by zeń ry­cerz okrut­ny. Lecz kto by się złu­dził tą sro­go­ścią, wnet by od­padł lęku, spoj­rzaw­szy w jego oczy. Były to oczy dziec­ka lub ko­bie­ty: ła­god­ne, tkli­we, i tą tkli­wo­ścią ser­decz­ną aż łza­we. Cała ła­god­ność jego go­łę­bie­go ser­ca przez te oczy się wy­le­wa­ła. Mimo tej róż­ni­cy wiel­kiej, je­den te­raz smu­tek… ich gniótł, nie­moc jed­na tło­czy­ła ich pier­si.

– Tak, tak, Ję­druś…

– Tak, tak, Ja­siu.. Nie bę­dzie już z kim wy­la­to­wać nad uher­skie pesz­ty…

– Hej, bo nie.

– Ani kup­com ma­jąt­ku umniej­szać…

– Hej.

– Ani py­chy żu­pa­nów ukró­cać…

– Bo nie.

– Ani stro­mych kasz­te­li do­by­wać…

– Ję­druś, nie mów, bo mi ser­ce ze żalu roz­ta­je.

– Nie pój­dziesz już ze Saw­ką po ba­ra­ny księ­cia Ra­ko­cze­go…

Ja­siek po­czął sa­pać, po­cią­gać no­sem i mru­gać ocza­mi.

– Pij, bra­cie! – trą­cił się z nim Ję­drek. Ja­siek po­słu­chał.

– Telo, co­bych łzy pił – rzekł od­sta­wia­jąc ku­bek. Mó­wi­li pół­gło­sem i, choć w izbie nie było gwa­ru du­że­go, sło­wa ich nie do­bie­ga­ły uszu opo­dal sie­dzą­cych.

Jan Wę­gier, chłop zwa­li­sty, o prze­bie­głych oczkach, stał opar­ty o ladę za szynk­wa­sem i po­zie­rał po ką­tach izby z wy­cze­ku­ją­cą go­to­wo­ścią. Fla­sze i dzba­ny sta­ły na­peł­nio­ne, mało co na­po­czę­te.

– Nie sma­ku­je dziś wino – ozwał się z wy­ro­zu­mie­niem, zwró­co­ny do naj­bliż­szej gru­py.

– Coż po­ra­dzić. Nie w każ­dy dzień ma i wino smak – od­rzekł ktoś wy­mi­ja­ją­co.

– Jesz­cze trzy go­dzi­ny – po­pa­trzał na klep­sy­drę. – Wy­bra­no pono z umy­słu po­łu­dnio­wą porę, aby mieć jak naj­licz­niej świad­ków onej sro­giej eg­ze­ku­cji, dla od­stra­sze­nia i przy­kła­du w tych cza­sach nie­pew­nych.

– Dzie­ci niech stra­szą.

– Hej! – uśmiech­nął się po­ta­kli­wie szyn­karz. – Po­wia­da­ją, że ścią­gnię­to na dziś do mia­sta wszyst­kich haj­du­ków dwor­skich z oko­li­cy.. Z Ustu­pu, z Sza­flar, z Gron­ko­wa. Na­wet od pana Li­sic­kie­go z Ło­pusz­ny mia­no po­ży­czyć lu­dzi.

– Siła bie­dy na jed­ne­go.

– Pono to sta­ło sie na wy­ra­żo­ne oba­wy lan­dwój­ta, że ich to­wa­rzy­sze sprzy­się­gli mogą pró­bo­wać od­bić. He! he! – ro­ze­śmiał się. – Ze sa­me­go środ­ka mia­sta – spo­śród pa­ju­ków i raj­ców – niby dziew­czy­nę z we­sel­nej ko­mo­ry. To śpas był­by!

Wo­dził w uśmie­chu prze­bie­gły­mi oczka­mi po twa­rzach go­ści. Ja­koś nikt nie przy­wtó­ro­wał śmie­cho­wi jego.

– Ale prze­wi­du­ją­cy oj­casz­ko­wie mia­sta – do­rzu­cił szyd­nię – do­brze za­opa­trzy­li pod­zie­mia ra­tu­sza: drzwi gru­bo kute, po­dwój­ne, kra­ty jak w za­mczy­sku…

Przy koń­cu sto­łu mil­cze­nie po­sęp­ne dość dłu­go sta­ło mię­dzy dwo­ma schy­lo­ny­mi czo­ła­mi przy­ja­ciół. – Ej, że­bych tak miał moc! – wes­tchnął Ja­siek.

– To co byś, bra­cie, po­czął?

– Ozwa­lił­bych ten ra­tusz, mia­sto bych całe ozbu­rzył…

– Ba!

Na­chy­lił się Ja­siek jesz­cze bli­żej ku gło­wie Ję­drz­ka i pa­trząc weń tymi łza­wy­mi ocza­mi znad mio­teł pło­wych, że­brał:

– Ję­druś! Czy­by nie spró­bo­wać?… Straż mała – ze dwu­dzie­stu miej­skich. Skrzyk­nąć by chłop­ców do­brych – ani­by się po­strze­gli…

Ję­drz­ko­wi oczy się zja­rzy­ły jak ku za­baw­ce, lecz wnet zga­sły.

– Kie­by nie sta­ro­ściń­scy… Dwór bli­sko. A bez ha­ła­su by sie nie obe­szło.

Ja­siek się zmar­twił.

– To też. Bez ha­ła­su by sie nie obe­szło. Ale co po­cząć? Po­wiedz.

– Może sie co nada­rzy…

– Bóg by dał, świę­ta Anna, pa­trun­ka na­sza. Już­bych jej ofia­ro­wał dzie­sięć świec na on­tarz w mie­ście i je­dwa­biu dro­gie­go na su­kien­kę z naj­pierw­szej wy­pra­wy do Lup­to­wa.

Przez okno stwier­dzić się dało: ry­nek się za­gęsz­czał lu­dem. Msza ran­na wi­dać się koń­czy­ła. Fury też nad­jeż­dża­ły z wy­lo­tów na­roż­nych ulic, wy­sy­pu­jąc na bruk nowe gro­mad­ki Pod­ha­lan.

Do go­spo­dy na­pły­wa­ło co­raz wię­cej lu­dzi. Szynk­was był już w ob­lę­że­niu, ławy wol­ne przy sto­łach zaj­mo­wa­no. Wę­gier przy­wo­łał do po­mo­cy cór­kę, któ­rej zle­cił sta­no­wi­sko za ladą szynk­wa­su, a sam krę­cił się wśród go­ści. Gwar się roz­wią­zał.

Wkro­czył do izby, wid­ny po­nad in­sze gło­wy, soł­tys kli­ku­szow­ski Piotr Czer­wiń­ski. Za nim po­stę­po­wa­ła cór­ka jego Róża. Prze­szli wzdłuż sto­łów, upa­tru­jąc miej­sca.

Ję­drek Cho­wa­niec, czu­ły za­wdy na wdzię­ki nie­wie­ście, wstał ry­cer­sko, by zro­bić miej­sce przy sto­le.

– Pomk sie, Ja­siu – trą­cił to­wa­rzy­sza.

Wę­gier też krzep­ko po­su­nął się ku nim i za­pra­sza­jąc wska­zy­wał drzwi po­bocz­nej iz­deb­ki. Jed­nak już przy­sie­dli obok, a Ora­wiec jak zbu­dzo­ny obej­rzał się i za­ru­mie­nił. Nie­wiast, w prze­ci­wień­stwie do Ję­drz­ka, oba­wiał się i wsty­dził. Z nie­zgrab­ną nie­śmia­ło­ścią cof­nął się na ko­niec ławy.

Wę­gier po­sta­wił przed soł­ty­sem wino. Lecz ów nie śpie­szył się wy­cią­gnąć po nie dłoń. Sie­dział wy­nio­sły, o dłu­gich, rzad­kich, si­wych wło­sach, o twa­rzy czy­sto wy­go­lo­nej, zbruż­dżo­nej la­ta­mi i jak­by ogniem spie­kłej. Ob­ra­cał zwol­na tę gło­wę wy­so­ką, pa­trzał po czo­łach lu­dzi – a miał brwi wznie­sio­ne w górę, oczy roz­sze­rzo­ne w po­wie­kach krwa­wych, jak­by się cze­muś wciąż bo­le­śnie dzi­wił.

Lu­dzie sie­dzą­cy po­bok przy­ci­szy­li gwa­rę, z trwoż­nym sza­cun­kiem po­zie­ra­jąc na tę wy­nio­słą, siwą po­stać. – Któż by soł­ty­sa Czer­wiń­skie­go nie znał lub bo­daj o nim z da­le­ka nie sły­szał?…. Wia­do­mo było star­szym, a mło­dzi zaś od oj­ców wie­dzie­li: jako on w re­be­lii prze­ciw Ko­mo­row­skie­mu, sta­ro­ście, nie­po­śled­ni brał udział; jako w la­sach obi­dow­skich za­sie­ki sztucz­ne po­czy­nił i strzel­ca­mi je ob­sa­dził, aby za­trzy­mać spro­wa­dzo­nych przez sta­ro­stę raj­ta­rów ze Ślą­ska; jako ich wie­lu tam po­bił; jako po­tem, pod­stęp­nie przez sta­ro­stę do mia­sta ścią­gnio­ny, wię­zio­ny był i tor­tu­rom sro­gim pod­da­wa­ny, co go w sile lat zła­ma­ło. Stał się jak roz­dar­ty pio­ru­nem smrek, śmier­cią styg­ma­ty­zo­wa­ny. Od ży­cia też i spraw jego umysł zmierz­chły od­wra­cał.

– Pij­cie wino, ta­tu­siu.

– Hę? – schy­lił się ku cór­ce.

Po­su­nę­ła przed nie­go kie­lich z wi­nem. Oczy­ma cie­ka­wy­mi prze­cho­dzi­ła po twa­rzach ze­bra­nych.

Ję­drek, sie­dzą­cy z uko­sa na­prze­ciw­ka gło­wą me­lan­cho­lij­nie opar­tą na dło­ni, za­pa­trzył się w pięk­ną soł­ty­sów­nę.

– Coż tak pa­trzy­cie na mnie? – roz­śmia­ła się Róża, na­po­tkaw­szy wzrok jego.

– Ej, Boże! – wes­tchnął so­bie i uśmiech­nął się.

– Coż wam tak cię­ży?

– Świat…

– Kto by zaś świat dźwi­gał?

– Dyj to. A ono by mo­gło być, kie­by wej było. – Za­gad­ka­mi w Du­naj­cu ga­du­ją?

– Skąd wie­cie, że ja z Du­naj­ca?

– Po tym or­lim piór­ku na ka­pe­lu­sie.

– Czy to haw ino or­ło­wie piór­ka zru­ca­ją? Nie od razu od­rze­kła:

– Nad ska­ła­mi or­ło­wie ko­łu­ją – na do­li­nach kaw­ki a haw­ra­nie.

– A jak­by oreł na do­li­ny spadł?… – za­wisł w jej oczach ciem­nych oczy­ma śmia­ły­mi.

– To go ustrze­lą…

Soł­tys zda­wał się nie sły­szeć nic z prze­gwar­ki mło­dych, jak­by tu nie był my­śla­mi obec­ny. A nie­spo­dzia­nie do ostat­nich słów-cór­ki, ki­wa­jąc gło­wą wy­nio­słą, do­rzu­cił:

– Tak, tak, star­ką wy­pa­lą mu ser­ce. Mil­cze­nie trwoż­ne chwi­lę przy sto­le po­sta­ło. Wid­no soł­tys kli­ku­szow­ski swo­ją wspo­mniał tor­tu­rę.

Ja­siek Ora­wiec, opar­ty bro­dą na dło­ni, z owi­sły­mi smut­nie wą­si­ska­mi, nie sły­sząc nic wo­kół sie­bie, pa­trzył przez okno na ry­nek. W pew­nym mo­men­cie trą­cił Ję­drz­ka i wska­zał oczy­ma ku ra­tu­szo­wi.

– Haj­du­cy;..

Dały się wi­dzieć spo­za głów sku­pio­nych koło bra­my ra­tu­sza sta­ro­ściń­skie bar­wy. Ję­drek przy­kiw­nął:

– Czas sie zbli­ża.

– Ję­druś…

– Co, Ja­siu? Poj­rze­li so­bie w oczy.

– Tak, tak – wes­tchnę­li ra­zem.

Do go­spo­dy wszedł z trza­skiem szlach­cic lat może trzy­dzie­stu, słusz­ne­go wzro­stu, szczu­pły, odzia­ny w kon­tusz nie­bie­ski, nie­co speł­zły.

Po­su­nął się mię­dzy ciż­bą łu­dzi i pchnął drzwi do bocz­nej izby.

– Wę­gier, wina! – za­wo­łał. A gdy ten nie śpie­szył się zbyt­nio, sta­nął we drzwiach bo­ków­ki i szu­kał go oczy­ma. – Miał ja­snej bar­wy wło­sy, toż i wąs nie­du­ży; uro­dzi­wym na­wet był­by, gdy­by nie twarz przy­bla­dła i zmęt­nia­łe omglą oczy, któ­re zdra­dza­ły hu­la­kę.

Uj­rzaw­szy sie­dzą­ce­go w po­bli­żu soł­ty­sa po­stą­pił ku nie­mu ze sło­wy sztucz­nie afek­to­wa­ny­mi:

– Wi­tam, pa­nie Czer­wiń­ski! Jak zdro­wie? Daw­no nie mie­li­śmy szczę­ścia wi­dzieć was w mie­ście. A pan Zda­now­ski do­py­ty­wał się już pa­ro­krot­nie o was.

Soł­tys zwró­cił nań bo­le­śnie zdzi­wio­ne oczy i z tru­dem spra­wiać się po­czął:

– Bóg za­płać… Bóg za­płać za pa­mięć… i panu Pod­sta­ro­ście­mu. On wie, że ja już nie do lu­dzi… I dziś ja by tu nie był, kie­by nie cie­ka­wość Róży…

– A pan­na Róża co­raz to kra­śniej­sza, aż oczy bolą – rzekł mło­dy szlach­cic, na­chy­la­jąc się ku soł­ty­sów­nie.

– Haj? Nie wie­dzia­łach o tym – za­śmia­ła się.

– Uro­ki! ist­ne uro­ki.

– Wmość już pono ską­di­nąd urze­czon, nie ma prze­to oba­wy.

– O, nie go­dzi się szy­dzić z rze­tel­nych za­chwy­ceń ser­ca.

– Ja­koż­bych śmia­ła!

– Jak mi Bóg…

– Nie wzy­waj Wmość Boga na da­rem­no.

– Wino po­da­ne! – oznaj­mił go­spo­darz.

– Za­tem, pa­nie Czer­wiń­ski – zwró­cił się mło­dy szlach­cic do soł­ty­sa, przy­bie­ra­jąc uprzed­nią po­wa­gę – pro­si­my nie omi­jać nas i od­wie­dzić przy cza­sie we dwor­ku. Pan Pod­sta­ro­ści bę­dzie rad po­wi­tać kuma i swo­ją chrzest­ną cór­kę – uśmiech­nął się na od­chod­nym Róży.

Ję­drek, któ­ry nie­chęt­nym okiem pa­trzał na przy­śmie­chy za­lot­ne szlach­ci­ca – sko­ro ów od­szedł, zwró­cił się do soł­ty­sów­ny:

– Któż to taki?

Róża roz­śmia­ła się z wid­nej bar­dzo nie­chę­ci ju­na­ka.

– Pan Go­sław­ski, kon­ku­rent, jak go w mie­ście zo­wią.

– Czyj?

– Ju­ści nie mój, a pan­ny z Pie­niąż­ko­wic, któ­ra jest na opie­ce u pana Pod­sta­ro­ście­go. Bo­ga­ta pan­na.

– A on wi­dać wia­trów dzie­dzic. – Po czym­że tak uwa­zu­je­cie? – Po kon­tu­szu.

– To­też o bo­gacz­kę sie sta­ra. Ino mu tam ja­koś chro­pa­wo. Pan­na go nie chce, mó­wią.

Sło­wa to­nę­ły we wsta­ją­cym bul­ko­cie roz­mów, któ­ry­mi przy­głu­sza­no nie­po­kój cze­ka­nia.

Przez drzwi raz wraz otwie­ra­ne wpa­dał z ze­wnątrz szum gwa­ru sty­się­o­znia­łe­go. Ry­nek cały za­ciem­nił się lu­dem.

Ktoś przy­by­ły oznaj­mił:

– Raj­cy prze­szli do ra­tu­sza. Pa­dło, jak ude­rze­nie wy­rocz­ne go­dzi­ny. Po­de­rwa­ło

Oraw­ca Jaś­ka i na­stęp­nie przy­bi­ło go ni­żej. Wie­chy wą­sisk zwi­sły ku sto­ło­wi.

– Co ci, Ja­siu? – szep­nął tro­skli­wie Ję­drek.

– Mgli mie.

– Nie daj sie ża­ło­ści. Nie po­mo­że. Jesz­cze też nie po ze­ku­cyi. Ja mam ja­kie­si w ser­cu czu­cie, tak mnie pika, że to sie nie sta­nie. Co bę­dzie, to bę­dzie, ale cosi być musi.

Szep­tał to dla po­tu­chy przy­ja­cie­la, ale i sam się tym tu­żył. W na­tu­rze jego nie po­ba­wiał dłu­go smu­tek. Siłą jego była we­so­ła bez­tro­ska.

– A pa­mię­tasz ty, Ja­siu – mó­wił – ja­keś w Mi­ku­ła­siu u rych­ta­ra w ko­mo­rze za­mknio­ny sie­dział. I już ci sie w ostat­nim fra­sun­ku wi­dzia­ło, że cię nik­to stam­te­la, ża­den świę­ty-boże nie wy­zwo­li. A my z Fran­kiem

Zwi­ja­cem zmó­wi­li sie, psy my rych­tar­skie po­tru­li i pod­kop my w noc ciem­ną po­pod ścia­ną ko­mo­ry zro­bi­li… Ja­siek uści­snął dłoń Ję­drz­ka.

– Ję­druś, bra­cie… – ocza­mi do­po­wie­dział. Dały się sły­szeć od stro­ny ra­tu­sza głu­che ude­rze­nia bęb­na.

Lu­dzie po­rwa­li się z ław. Wo­ła­no ze­wsząd pła­cić. Gwar izby otwar­tej buch­nął z wy­cho­dzą­cy­mi tłum­nie go­ść­mi na ry­nek.

W ści­sku koło drzwi na­leź­li się nasi zna­jo­mi ra­zem. Ję­drek po­bok pana Go­sław­skie­go, któ­ry, na­chy­la­jąc się ku soł­ty­sów­nie, coś szep­tał jej na ucho, na co ona, czer­wie­nie­jąc się, uśmie­chem od­po­wia­da­ła.

Dość tego było Ję­drz­ko­wi. Bez za­sta­no­wy, za­zdro­ścią po­pchnię­ty, ści­snął dło­nią ob­cęż­ną ra­mię Go­sław­skie­go. Nad zdu­mio­ny­mi oczy­ma szlach­ci­ca za­wi­sły bezy ja­strzę­bie, na­pa­stli­we.

– Co to?… – żach­nął się w gnie­wie.

– Miej­sce! Miej­sce dla pana! – za­wo­łał Ję­drek. I ru­chem na­kaź­nym dło­ni po­mógł tak spraw­nie Go­sław­skie­mu wyjść, iż ten nie wie­dział sam, jak wart­ko zna­lazł się za pro­giem.

W od­ru­chu pierw­szym się­gnął do głow­ni ka­ra­be­li – lecz, nie mo­gąc po­miar­ko­wać, czy to ob­ra­za ist­nie, czy tak gru­bo oka­za­na uprzej­mość chłop­ska, mach­nął ręką i od­szedł.

Zaj­ście to trwa­ło jeno mo­ment; nikt nic nie za­uwa­żył, jed­no soł­ty­sów­na, któ­ra też gło­śno się roz­śmia­ła.

– Nie­bez­piecz­no, wi­dzę – rze­kła – wcho­dzić wam w dro­gę;..

A Ję­drek przy­brał minę po­tul­ne­go wilcz­ka; jeno oczy siwe śmia­ły się lek­ko­myśl­nie jak dziec­ku, któ­re coś spso­ci­ło.

Roz­dzie­lił ich tłum w ryn­ku. Róża po­cią­gnę­ła ojca na przej­ście swo­bod­niej­sze wzdłuż ścia­ny do­mów, a Ję­drek z Jaś­kiem prze­ci­ska­li się ku ra­tu­szo­wi. Po dro­dze wi­ta­li ocza­mi zna­jo­me twa­rze ju­na­ków, któ­re jak ką­kol we zbo­żu wy­kwi­ta­ły tu ów­dzie wśród ciż­by.

Przed ra­tu­szem ze­bra­ła się cała Rada miej­ska. Stał lan­dwójt Mi­ko­łaj Krau­zo­wicz, Jan By­li­na pi­sarz, da­lej raj­cy-miesz­cza­nie: Waw­rzy­niec Szasz­kie­wicz, To­masz Raj­ski, Mel­chior Czar­no­ta, Woj­ciech Bry­niar­ski, Bła­żej Mrosz­czak, Ję­drzej Czu­ber­nat, Jan Sien­ko i inni mniej znacz­ni. – W wy­so­kich fu­trza­nych cza­pach, w świ­tach opusz­cza­nych ba­ran­kiem czar­nym, kuną albo li­sem, od­ci­na­li się wy­raź­nie od chłop­stwa w ciem­nych lub bia­łych owczych czu­hach.

Pa­choł­ko­wie miej­scy, zbroj­ni w to­por­ki i kije, wstrzy­my­wa­li z wy­sił­kiem na­pór ciż­by ku sie­niom ra­tu­sza.

Ci­chość na­sta­ła w tłu­mie, gdy wy­pro­wa­dzo­no więź­niów.

Wid­no ich było z da­le­ka. Sta­li na pod­nie­sie­niu, a Saw­ka, chłop ol­brzy­mie­go ro­stu, ra­mio­na­mi się wy­źnił nad gło­wy haj­du­ków. – Twarz miał orlą, wło­sy czar­ne, war­ko­cza­mi spa­da­ją­ce na sze­ro­kie scio­si­ste ra­mio­na. Ju­ha­ską o otwar­tych rę­ka­wach ko­szu­lę spi­na­ła sprzącz­ka mo­sięż­na. Pas mu od­ję­to. – Niż­szy odeń Cze­piec, czo­ła wło­sem skry­te­go, twa­rzy ciem­nej, wil­kiem na boki po­zie­rał.

Pi­sarz By­li­na wstą­pił na ka­mień pod­sie­nia, roz­wi­nął pa­pier z po­wa­gą i po­czął wo­łać wy­rok.

Spraw­ki wy­wo­ły­wa­ne. »pra­co­wi­te­go« Czep­ca Wa­sy­la, syna dzwon­ni­ka z Gry­bo­wa, gło­śne w pro­mie­niach mil kil­ku­na­stu, jako to: na­pa­ści na dwo­ry pa­nów – w Glin­ni­ku, w Ro­pie, w Orze­chwie – spa­le­nie dwo­rzysz­cza w Ro­gach, zra­bo­wa­nie Że­glec – nie zna­la­zły snadź apro­ba­ty w mil­czą­cym po­nu­ro tłu­mie. Wiał od nich za­duch krwi i spa­le­ni­zny, któ­ry jeno po­msta wdy­chi­wać rada. W nie­jed­nym ser­cu tkliw­szym wzbu­dzi­ły jeno otrząs gro­zy.

Na­to­miast przy­wo­dzo­ne na pa­mięć po­stęp­ki Ję­drze­ja z Ora­wy Saw­ki, któ­ry ju­ha­sem był dłu­go u Ra­ko­cze­go w Zbo­ro­wie, nim ze zbyt­ku sił na żen­ty­cy ucho­wa­nych stał się hersz­tem skrzyk­nio­nej dru­ży­ny, by na kasz­te­le ma­dziar­skie na­pa­dać, od­bi­ja­ły się dumą i przy­chwa­lą w str­wo­żo­nych ser­cach słu­cha­czy.

Lecz tak roz­dal­ne imio­na tych dwu nie­rów­nych har­na­siów spo­tka­ły się w wy­wo­ła­niu: we wspól­nym ude­rze­niu ich dru­żyn na wa­row­ny Jam­gród.

Wy­rok gło­sił wia­do­mą już po­przód wszyst­kim karę szu­bie­ni­cy.

Gdy skoń­czył pi­sarz wo­ła­nie i ze­szedł mię­dzy raj­ców, Saw­ka po­to­czył wzro­kiem har­na­sim do­ko­ła i gwizd­nął po ju­ha­sku.

Od­po­wie­dzia­ło mu z tłu­mu parę gwizd­nięć po­dob­nych.

Na to haj­du­cy szczel­niej oto­czy­li więź­niów, sta­nę­li im pa­choł­cy miej­scy ku po­mo­cy, i – na dany znak przez lan­dwój­ta – ru­szo­no na­przód.

Tłum za­fa­lo­wał, ko­łych­nął się na boki i ławą su­nąć po­czął w kie­run­ku mo­stu na Du­naj­cu!

Ja­siek z Ję­drz­kiem zna­leź­li się nie­opo­dal wie­dzio­nych. Pcha­ni przez ciż­bę, mie­li wciąż przed oczy­ma wy­so­kie cza­py haj­du­ków i wy­nie­sio­ną po­nad nie jak buń­czuk gło­wę Saw­ki.

W rogu ryn­ku przed bra­mą za­jaz­du stał za­póź­nio­ny wóz ta­mu­jąc po­chód. Sie­dział na nim chłop spa­sio­ny, gru­by, iż cały pół­kosz był nim peł­ny. Był to zna­ny na Pod­ha­lu bo­gacz, Izy­dor Biel­ski z Ma­niów. – Uj­rzaw­szy pro­wa­dzo­nych, po­czął re­cho­tać szyd­nie i wo­łać za nimi:

– He! he!… Har­na­sie pysz­ne! zbó­je… Siu­bie­ni­ca was cze­ka… siu­bie­ni­ca! ło­try…

Ję­drek, któ­ry aku­rat zna­lazł się przy wo­zie, prze­chy­lił się i krzyk­nął mu do ucha:

– Na siu­bie­ni­cy świ­ni nie wie­sza­ją, ba lu­dzi!

Śmiech do­okol­ny przy­wtó­rzył Ję­dr­ko­wi. Gru­bas ostał po­gnę­bion.

Po­chód do­się­gał mo­stu.

Dwaj przy­ja­cie­le po­stę­po­wa­li te­raz tuż za ple­ca­mi stra­ży. Gdy zna­leź­li się na mo­ście, skąd od­sło­nił się z na­gła wi­dok na bli­skie wzgó­rze tra­ce­nia z bie­le­ją­cym po­środ­ku drze­wem śmier­ci, Saw­ka obej­rzał się le­ni­wo za sie­bie, prze­cią­gnął ręce sko­wa­ne, aż ko­ści za­trzesz­cza­ły, i ża­ło­śli­wie, z wy­so­ka, roz­pacz­ną groź­bą za­śpie­wał:

Hej!… żeby to Pan­bóg dał, Coby ja sie wró­cieł – Ry­chla­rem bych orał, Hu­sa­ra­mi młó­cieł!…

Nie wy­trzy­mał Ja­siek Ora­wiec. Nuta na­kaź­na go po­pchnę­ła. Po­rwał pierw­sze­go z brze­gu pa­choł­ka stra­ży, i ci­snął go przez po­ręcz mo­stu do wody. Gdy po dru­gie­go się­gał, przy­pa­dli haj­du­cy. Za­miótł kil­ko­ma na­raz, jed­nak prze­moc rąk do­pa­dłych za­cię­ży­ła mu u ra­mion. Po­wsta­ło sza­mo­ta­nie. – Sko­czył Ję­drek ku obro­nie przy­ja­cie­la, lecz przez za­gródź stra­ży nie mógł się prze­bić. – Jaś­ka sta­ro­ściń­scy haj­du­cy poj­ma­li i po­wie­dli go do dwo­rzysz­cza, któ­re nie opo­dal mo­stu tuż nad Du­naj­cem sta­ło.

Po­chód tym wy­da­rze­niem wstrzy­ma­ny ru­szył da­lej.

Ję­drek się wa­żył: czy iść za Jaś­kiem poj­ma­nym, czy za eskor­tą hersz­tów. Lecz ogrom­niej­sze prze­wa­ży­ło. Bez to­wa­rzy­sza czuł się dużo słab­szym i opusz­czo­nym.

Gdy mi­nię­to most, lud się roz­sy­pał po zbo­czach i za­ło­mach wzgó­rza, a ska­za­nych po­pro­wa­dzo­no na wznie­sie­nie. Nie­ba­wem też zna­la­zła się tam cała Rada no­wo­tar­ska z lan­dwój­tem na cze­le. – Pod ra­mie­niem szu­bie­ni­cy stał już kat go­to­wy, z gro­du są­dec­kie­go na ten dzień spro­wa­dzo­ny.

Gwar ustał. Ci­chość trwoż­na za­le­gła wśród tłu­mu. I tyl­ko sły­szeć się dało nie­wia­do­me ko­ła­ta­nie, jak­by ktoś w kra­tę bił skrwa­wio­ną pię­ścią – a może tak ser­ca lu­dziom ko­ła­ta­ły w pier­siach – i sły­chać było dzwo­ny far­ne, ję­czą­ce po­nad mia­stem.

Było aku­rat po­łu­dnie. Cze­ka­no z eg­ze­ku­cją na pana Pod­sta­ro­ście­go.

Ja­koż od stro­ny św. Anny, od dwor­ca sta­ro­ściń­skie­go uka­zał się nie­du­ży or­szak i wstę­po­wać po­czął na wznie­sie­nie. – Szedł pan Zda­now­ski, pod­sta­ro­ści, sta­ru­szek bia­ły, ale czer­stwy jesz­cze; z nim szli pa­no­wie: Go­sław­ski Sta­ni­sław, Chrzą­sto­wiec­ki, Li­sic­ki z Łopu – szny, Ustup­ski z Ustu­pu, Ber­wiń­ski, dzier­żaw­ca pań­stwa ostrow­skie­go, Gnie­wosz, pi­sarz ko­mo­ry cel­nej no­wo­tar­skiej…

Tych wszyst­kich – z bliż­sza albo z dal­sza – lud znał.

Lecz po pra­wej ręce pana Zda­now­skie­go po­stę­po­wał nie­zna­ny gó­ra­lom mło­dzie­niec, któ­ry oczy wszyst­kich ku swej dziw­nej po­sta­ci przy­cią­gał. – Był to pa­nicz szczu­pły, mniej niż śred­nie­go wy­ro­stu, o pięk­nym, bla­dym nie­zwy­kle ob­li­czu. Kru­cze wło­sy spa­da­ły mu w kę­dzio­rach ku szyi i strącz­ka­mi krót­szy­mi ocie­nia­ły czo­ło. Wąs mu się do­pie­ro sy­pał. Bród­kę miał w klin przy­cię­tą, modą on­cze­sną Wa­zów. W czar­nym był stro­ju, szwedz­kim, z bia­łą na­okół szyi kry­zą, w sze­ro­kim ka­pe­lu­szu z pió­rem, w bu­tach wy­so­kich, przy szpa­dzie. – W or­sza­ku tym wy­da­wał się wiel­kim ja­kimś pa­nem.

– Czy­by to nie sam król?… – szep­nął ktoś z tłu­mu.

Po­szło jak po­wiew po tra­wie. Ja­kaś otu­cha, ja­kieś na­dzie­je ta­jo­ne po­czę­ły się ro­dzić w ser­cach za zja­wie­niem się na wzgó­rzu tej nie­zna­nej, mło­dzień­czej po­sta­ci.

Or­szak do­szedł do miej­sca eg­ze­ku­cji.

Na znak lan­dwój­ta po­cią­gnię­to ska­za­nych pod drze­wo. Kat ujął sznur.

Gro­za wio­nę­ła po tłu­mie – tu ów­dzie ozwał się szloch nie­wiast.

Tedy to ów mło­dzie­niec, gó­ra­lom nie­zna­ny, któ­ry przy­był z pa­nem Pod­sta­ro­ścim, wy­stą­pił z or­sza­ku na – przód i, zwró­co­ny do lan­dwój­ta, ozwał się w sło­wach spo­koj­nych i zim­nych:

– Jako puł­kow­nik kró­lew­ski, ma­ją­cy li­sty przy­po­wied­nie na za­cią­gi po­śród gó­ra­li i Wę­grów, wer­bu­ję tych dwu ju­na­ków i od­bie­ram ich śmier­ci oraz wszel­kiej ka­rze.

Lan­dwójt zda­wał się nie poj­mo­wać rze­czo­nych doń słów. Gdy jed­nak pan Pod­sta­ro­ści przy­wo­łał po­wa­gę pra­wa na po­par­cie żą­da­nia mło­dzień­ca, rad nie­rad, ka­zał prze­rwać eg­ze­ku­cję i sal­wu­jąc wła­dzę swą su­ro­wy­mi sło­wy na­po­mniał zwol­nio­nych, by od­mie­ni­li ło­trow­ski ży­wot, a po­dzię­ko­wa­li Bogu i panu Puł­kow­ni­ko­wi za oca­le­nie.

Lud nie od razu rzecz po­jął. Do­pie­ro gdy sło­wa Puł­kow­ni­ka, po­da­wa­ne z ust do ust, prze­le­cia­ły po zbo­czach wznie­sie­nia, i oba­czo­no ocznie, jak uwol­nie­ni dwaj hersz­to­wie przy­pa­dli do stóp wy­baw­cy – wte­dy całe wzgó­rze drgnę­ło, za­grzmia­ło okrzy­kiem.

– Niech żyje kró­lew­ski puł­kow­nik! Niech żyje!…

Mło­dzie­niec tęga mo­men­tu wi­dać cze­kał. Bo, do­tąd spo­koj­ne­mu, za­świe­ci­ły się iskra­mi oczy – wsko­czył na głaz wznie­sie­nia i, gdy uci­chły okrzy­ki, po­czął mó­wić…

Nie no­wi­ną gó­ra­lom były wer­bow­ni­cze mowy – gdy za nie­bosz­czy­ka kró­la, a i daw­niej, wer­bo­wa­no na mo­skiew­ską po­trze­bę, to na Moł­daw­ca, na Tur­ka – ale ta­kie­go od­ze­wu do­tąd nie sły­sza­no.

Ten kró­lew­ski puł­kow­nik ja­kimś du­chem tchnął, któ­ry wło­sy pod­no­sił, a dy­got ser­ca się imał.

Nie poj­mo­wa­no wie­le z tego, co w uszach grom­ko dźwię­cza­ło – ale nie­któ­re sło­wa, oso­bli­we, jak strzę­py ogni­ste ża­gwi do­pa­la­ły się na ser­cach, albo jak mło­ty na­ka­zu dzwo­ni­ły w pa­mię­ci.

– …te­sta­ment oj­ców. krzyw­dy, o po­mstę wo­ła­ją­ce… ra­bo­wa­nie praw. Lud jako ple­wy na wie­trze, ziar­na pod młyń­skim ka­mie­niem… ze­lży­wość osta­tecz­na…

– Już też nad­szedł czas. Oj­czy­zna w grób się sta­cza… Król u moż­no­wład­ców w nie­wo­li…

– Od wscho­du fale gnie­wu… Kto sta­nie prze­ciw tamą, gdy Po­spo­li­ta Rzecz spróch­nia­ła?… Czerw to­czy na­ród szla­chec­ki…

Szła ona mowa po ser­cach jak pło­mień po su­chym le­sie.

Soł­tys Czer­wiń­ski, któ­ry stał z cór­ką po­bliż na­prze­ciw wznie­sie­nia, po­czął się nie­po­ko­ić, sa­pać, wresz­cie ujął Różę za ra­mie:

– Chodź, chodź du domu!… Nie słu­chaj!… To tak jak wte­dy, w re­be­lii…

Trząsł ją gniew­nie. Lecz Róża jak­by nie sły­sza­ła oj­cow­skie­go wo­ła­nia; z roz­chy­lo­ny­mi war­ga­mi, z pło­ną­cym li­cem, wpa­trzo­na w Puł­kow­ni­ka mó­wią­ce­go jak w ob­raz świę­ty.

– Na was poj­rze­nie cza­su… – grzmia­ły sło­wa – Wy­ście tą tamą, któ­ra kraj osło­ni… Niech ru­nie, co się chwie­je, co śmier­ci od­da­ne… We was mur trwa­nia – po­tę­ga!… Wy­tęż­cie jeno wolę, chciej­cie – ra­buj­cie pra­wo ofia­ry – sta­nie­cie nowi ry­ce­rze!

– Ta­try oto kła­dą cień na mile… Stań­cie wy prze­ciw słoń­ca du­chem – cień od was pad­nie na po­bla­dłe wie­ki…

– Uwierz­cie w sie­bie – w moc!… Któż jest na­ród?… Poj­rzyj­cie po chłop­skim le­sie…

Od Tatr ode­rwa­ły się zża­gwio­ne ob­ło­ki i pło­mie­niem le­cia­ły nad mia­stem. Zda­wa­ło się, iż od ogni­stych mio­tów mów­cy nie­bo się za­pa­li­ło.II

Jaś­ka Oraw­ca haj­du­cy, poj­maw­szy na mo­ście, przy­wie­dli na dzie­dzi­niec pod­sta­ro­ściń­skich za­bu­do­wań, któ­re ob­szer­nym czwo­ro­bo­kiem na rów­ni nad Du­naj­cem na­prze­ciw ko­ścio­ła far­ne­go le­ża­ły, i tu go do aresz­tu, z la­mu­sa sta­re­go na przy­god­ne wię­zie­nie prze­ro­bio­ne­go, za­mknę­li.

Usiadł na ja­kimś sprzę­cie i dłu­go sie­dział bez my­śli ni­ja­kiej, zga­sły w so­bie, jak­by za­tra­co­ny.

Po­ma­łu, gdy za­czął roz­glą­dać się za­sta­no­wą my­śli w zaj­ściu ca­łym, jęły go mar­twić wy­rzu­ty bo­le­sne we­spół ze wsty­dem, któ­ry wprost wy­ty­kał:

– Co­żeś tym rap­tem zwo­jo­wał? ca­pie ja­kiś. Telo ino, że straż czuj­ność zdwo­iła. A po­tem da­łeś sie po­jąć haj­du­kom jak ba­ran – i to na oczach wszyst­kich!

To go naj­wię­cej mar­twi­ło.

– Ja nie wiem – pró­bo­wał się bro­nić – jako sie to sta­ło. Jak­by to nie ja był, ba, kto in­szy, co sie za mnie pod­sta­wił.

– Ale tuś ty sie zna­lazł, nie kto in­szy, i cie­bie są­dzić będą.

– Niech mnie wie­sza­ją!

– Ba, po­ma­lut­ku! – nie­po­kój się wmie­szał. – Może i to cię nie omi­nie. Wsz­czę­ty gwałt – za­bi­cie człe­ka przy peł­nie­niu służ­by – za­mie­rzo­ne od­bi­cie hersz­tów.

Uczuł się bar­dzo opusz­czo­nym.

– Kany też Ję­drek? – po­my­ślał. – Ja by go tak w kło­po­cie nie osta­wił.

– Coż two­je stra­pa­cy­je – wark­nął wy­rzut – wo­bec ucię­ży tam­tych? Tam też i Ję­drek mu­siał pójść…

– Mu­siał, za­iście, pew­nie… Do­brze, że choć on tam, sko­ro ja w za­mknię­ciu – może sie ku cze­mu przy­dać…

– Ku cze­mu by? – wąt­pie­nie za­bie­gło.

– Czy ja wiem sam.:. Nie wid­no nic… Mia­łoż­by sie to stać?… Je­zu­sie, wszy­scy świę­ci, ka­ny­ście ino jacy…

Pod­szedł do kra­ty okna i wyj­rzał na świat.

Okrzyk zmie­sza­ny, wie­lo­gło­śny – zda­wa­ło się: wy­raz gro­zy – przy­le­ciał wła­śnie z od­da­lo­ne­go wzgó­rza, któ­re za­sła­niał bli­ski dach bu­dyn­ku.

Za­drżał Ora­wiec w ser­cu. Lęk szep­nął:

– Te­raz to sie tam sta­ło…

Trwał, przy­le­pio­ny twa­rzą do kra­ty, i cze­kał w trwo­dze, czy co nie za­sły­szy.

Ci­cho już było. Ja­kiś głos je­den dzwo­nił – czy złu­dze­nie…

Wró­cił od okna, usiadł na miej­scu uprzed­nim i za­padł w dłu­gie, tępe osę­pie­nie. Oczy, w roz­stęp pod­ło­gi, w ja­ko­wyś dół roz­tocz­ny spa­dły i wo­zi­ły się bez my­śli na prze­pły­wa­ją­cych chwi­lach, jak­by gdzieś z brze­gu wy­so­kie­go pa­trzył na męt­ne, bez­na­dziej­ne, le­ni­wo pły­ną­ce fale.

– Skąd ja­kie spo­dzie­wa­nie?… Wszyst­ko skoń­czo­ne. Amen.

Sta­ło mu się okrut­nie cięż­ko. Ska­ła sto­czo­na na ser­ce przy­ci­sła na­wet łzy. Tedy ca­łym wy­si­le­niem ode­rwał oczy zbo­la­łe od onych fal bez­na­dziei i po­czął nimi wę­dro­wać Du­naj­cem w górę – ku Ta­trom…

Ze­lżał przy­gniot, gdy tam się od­na­lazł.

Jęły mu – dziw – przy­cho­dzić na pa­mięć mo­men­ty daw­no prze­ży­te. Skwa­pli­wie po­czął po­ma­gać pa­mię­ci i wska­zy­wać miej­sca pew­ne, gdzie się co zda­rzy­ło..

– Jak to było z tym po­cząt­kiem jego ru­sze­nia….Pasł owce na upła­zie pod Li­lio­wem. Przy­szedł doń Łu­kasz­czyk Jó­zek, co już od kiel­ku lat na uber­ską stro­nę z to­wa­rzy­sza­mi cho­dzo­wał, i po­wia­da: – »Pódź, Ja­siu, se mną!« – »Kany?« – »Na uher­skie.« – »Po co?« – »Po co chłop­cy hyr­ni cho­dzu­ją. Co tu bę­dziesz – po­wia­da – zięb­nął w tych ska­łach? Czyś dziad? Tam świat otwar­ty – dzie­dzi­ny bo­ga­te – mia­sta – wino – fre­ir­ki…« Za­sta­no­wił się Ja­siek. Co mu tam wino, fre­ir­ki – ale by przej­rzeć świat… Zdał owce Wojt­ko­wi Sku­pie­nio­wi. Po­szli. Po dro­dze na­po­tka­li to­wa­rzy­szów Józ­ka. I tak to się za­czę­ło…

Zno­wu zba­czy­ło mu się, jak to z tym­że Łu­kasz­czy­kiem, z Ję­drz­kiem Cho­wań­cem i z Sam­kiem Dlu­hym z Ora­wy we czwór do karcz­my w Mi­ku­la­szu na ucie­chę przy­szli. Peł­no tam było Lup­ta­ków, mie­li mu­zy­kę, tań­czy­li. Cho­wa­niec z Łu­kasz­czy­kiem nie dali się pro­sić. Tan­ce­rze boć też to byli! No­si­li się jak wi­chry. Lup­ta­cy, ozeź­le­ni, że to oczy ich fre­irek ino za tymi skrzy­dla­ty­mi lecą, z nimi ino tań­co­wać chcą, za­po­czę­li zwa­dę. Hur­ma się ich na­le­cia­ła, za­ję­li sie­nie, dzie­dzi­niec przed karcz­mą. Było tam, było!… A prze­cie oni we czwór wy­rą­ba­li się bez szwan­ku.

I to mu się przed­sta­wi­ło, jak po nie­szczę­snej wy­pra­wie pod Be­re­zno­wi­cę po sta­tek gra­fa Hon­drac­kie­go, któ­ry czter­dzie­stu ju­ha­sów uzbro­jo­nych strze­gło, ob­ła­wę na nich wiel­ką uczy­nio­no, wsi po­ru­szyw­szy na ca­łej prze­strze­ni, iż się nie mo­gli ni­jak ku Ta­trom prze­do­stać. Prze­my­ka­li się mię­dzy dzie­dzi­na­mi, ob­cho­dzi­li czu­jem za­sadz­ki przy­le­śne, ustę­po­wa­li jak zwie­rze my­śliw­com, klu­cząc, ko­łu­jąc, aż w le­sie pod Ku­bi­nem wpa­dli na dru­ży­nę Saw­ki – i on ich przy­jął pod swo­ją moc­ną obro­nę.

– A dziś kto jemu obro­nę dał?… – pod­niósł się spod ska­ły ser­ca wy­rzut krwa­wy, i drze­wo szu­bie­nicz­ne sta­nę­ło znów przed oczy­ma gro­zą.

Aby ujść tego nie do znie­sie­nia wi­do­ku, po­czął na nowo prze­mo­cą pa­mię­ci ci­snąć się w za­cień za­ło­nio­nych lat, cze­piać się onych, jak wi­szą­cych nad osy­pi­skiem ga­łę­zi. Wę­dro­wać po­czął niby la­sem za la­ta­mi wstecz, prze­cho­dził nie­po­znacz­nie od zda­rzeń do zda­rzeń, w co­raz to gęst­szą od­da­le­nia mgłę. – Stra­cił się w koń­cu z tym po­go­nem wspo­mnień jak ju­has w chmu­rach opa­dłych u wier­chu z ker­de­lem owiec.

Zmierzch już na świa­tło kra­ty za­szedł, i zmrok obu­jął kaź­nię, nim się ock­nął.

Usły­szał spo­za ścia­ny zna­jo­my gwizd Ję­drz­ka.

Dźwi­gnął się i bez po­śpie­chu zbli­żył się do okna. Wie­dział, co mu oznaj­mi. – Zdzi­wił się też nie­po­mier­nie, uj­rzaw­szy pod oknem twarz one­go uśmiech­nio­ną, jak­by z we­se­la wra­cał.

– Ja­koż ci tam, Ja­siu? – spy­tał, wi­docz­nie z kpi – nami. – Dali ci co jeść? Moc­ny Boże, zmi­ze­ro­wa­li cię sro­dze; wy­glą­dasz jak bor­suk na przed­wie­śniu. Nie we­zwy­cza­jo­nyś, wi­dzę, do he­reś­tu. A jak ci tak pad­nie rok-dwa sie­dzieć…

Ser­ce Jaś­ko­we się ści­snę­ło. Uczuł żal do przy­ja­cie­la, nic też nie od­rzekł.

– To cię nie mi­nie – kpił Ję­drek. – Ty my­ślisz, że mo­sty na to sta­wia­ją, coby z nich ła­cwiej było pa­choł­ków do wody spusz­czać? Pan Pod­sta­ro­ści już ci to, wy­ja­śni. A ba, i lan­dwójt py­tał sie o cie­bie. Strasz­nie sie tobą cie­ka­wi.

Ja­siek się, mimo żalu, prze­mógł. Nie cho­dzi­ło mu o się.

– Ję­drek…

– No co? Zda­wał się pod­pi­ty.

– Skąd idziesz?

– Z mia­sta! – od­rzekł har­nie.

I z uśmie­chem prze­chwa­ły pa­trzył na zdzi­wie­nie Jaś­ka. Wy­trzy­maw­szy go mo­men­tów kil­ka, rzu­cił z wy­so­ka:

– Haw sie wer­bu­nek za­czy­na. Chłop­cy piją jak na od­pu­ście.

I śmiał się znów z try­um­fem prze­ciw zdzi­wie­niu tam­te­go.

– A nie mó­wi­łech ci – do­dał z chwal­bą – że coś sie stać musi, coś sie sta­nie, co ze­ku­cy­ję od­mie­ni. Ja to już na­przód czuł.

Jaś­ko­wi coś po­czę­ło bły­skać przed ocza­mi. Pa­trzał w Ję­dr­ka upar­cie.

– Ba! Bo ty nic nie wiesz… He! Ja­siu! Szko­da, że cię tam nie było!

Tu opo­wie­dział, co za­szło na wzgó­rzu..

– Ale kie­byś był sły­szał prze­mo­wę Puł­kow­ni­ka!… Jaka to w nas gó­ra­lach moc… Jako czas na nas przy­szedł… Jako Oj­czy­zna pa­trzy… Już wiem. Że­byś był pła­kał.

Jaś­ko­wi już i tak nie­wie­le do pła­czu bra­kło. Łzy ra­do­sne miał w oczach.

– A każ jest… – po­czął ją­kać – każ jest ten Puł­kow­nik?

– W mie­ście był. Te­raz je pew­nie we dwo­rze. Nie­śmia­ło spy­tał Ja­siek:

– Czy moż­na by go wi­dzieć?…

– Ja­koż, sko­roś za­mie­nio­ny.

– Też to.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: