Kostuszka - ebook
Kostuszka - ebook
Brzostowscy wraz z ośmioletnią córką wiodą spokojne i szczęśliwe życie na południu Anglii. Z dala od rodziny, z którą nie zawsze się dogadywali, snują plany i marzenia na długie, wspólne lata. Jednak któregoś dnia w ich domu pojawia się włamywacz, z zimną krwią mordując Annę. Jej mąż staje się głównym podejrzanym i wspólnie z opieką społeczną decyduje o przekazaniu tymczasowej pieczy nad dzieckiem babce i ciotce, pozostałym w Polsce. Dotknięta głęboką traumą dziewczynka, z dnia na dzień pozbawiona obojga rodziców, ląduje w obcym kraju, wśród obcych dla siebie ludzi. Jeśli wydaje Ci się, że najgorszym dziecięcym koszmarem jest utrata rodziców, spróbuj sobie wyobrazić, co czuje mała dziewczynka, kiedy najbliżsi jej ludzie okazują się również najbardziej okrutni. Czasami jedynym schronieniem przed bólem bywa miejsce mroczne i niepokojące. Miejsce, w którym można dowiedzieć się zaskakującej prawdy o sobie…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-552-6 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dochodziła dwunasta. Żar lał się z nieba, a na zewnątrz było tak parno, że w ustach niemal czuć było mdły posmak suszy. Gorący asfalt zdawał się skwierczeć jak tłuszcz na rozgrzanej patelni. Rozedrgane powietrze nad nawierzchnią ulic tworzyło wrażenie rozległych kałuż, oszukując spragnionych przechodniów, niczym miraże Sahary. Ptaki umilkły, chroniąc się w swoich gniazdach, a ludzie pospiesznie znikali z widoku, kryjąc się w chłodnych klatkach schodowych. Omdlałe od upału rośliny trwały w bezruchu, oczekując choćby najmniejszego podmuchu wiatru. Osiedlowe trawniki dawno już wyschły na wiór i kolorem niewiele różniły się od zakurzonych chodników, zaś po misternie zaplanowanych rabatkach nie było już śladu. Bezdomny kot wygrzewał się na klombie, pośród spłowiałej, zeschniętej macierzanki. Z daleka słychać było niemrawe pokrzykiwania dzieci, które w tym roku znów nie pojechały na letnie obozy. Z czyjejś kuchni dochodził odgłos tłuczenia kotletów, a od strony otwartego na oścież okna na jednym z niższych pięter czuć było charakterystyczną woń gotowanej kapusty. W chwili, kiedy Polskie Radio wyemitowało pierwsze dźwięki hejnału mariackiego, z nieodległej kościelnej wieży zagrzmiały dzwony.
Spoglądając z pewnej odległości w głąb niedużego osiedla przy ulicy Słowackiego, miało się wrażenie, że ludzie dawno już opuścili to miejsce. Wprawdzie wiekowa szkoła stała zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej, ale w słoneczną letnią niedzielę próżno było szukać tu choćby jednego dziecka. Beton boiska świecił pustkami, nie widać było dziewczynek grających w gumę albo chłopców urządzających rowerowe wyścigi. Idealnie nudnej szarości chodników nie mąciły żadne kolorowe bazgroły. Sraczkowate czteropiętrowe budynki różniły się od siebie tylko kolorami zasłonek w oknach. Wszystko tu wyglądało identycznie nieciekawie, nużąco i ospale. Przy śmietnikach, cuchnących zgnilizną i moczem, pozawieszano foliowe torby na suchy chleb. Z ławek przy trzepakach odchodziły kolejne warstwy farby. Piaskownice od lat już służyły wyłącznie bezpańskim kotom, a pod kilkoma drzewami rozkładały się wyrzucane tu dla ptaków obiadowe resztki.
– Nieładnie tu – zawyrokowała rezolutna pięciolatka, zgrabnie drobiąca u boku swojej odświętnie wystrojonej matki. – I śmierdzi.
– Nieładnie to ty mówisz. Nie wyrażaj się. Mamusia tyle razy prosi.
– Ale śmierdzi. To mówię, że śmierdzi.
– Skaranie boskie z tobą, dziecko. Niemożliwa jesteś, wiesz?
Przez chwilę szły bez słowa.
– Mamo, a może ty jesteś chora?
– Co ty mówisz? Skąd ci to przyszło do głowy?
– Bo jak ja byłam chora kiedyś, to nie czułam, jak kalafior śmierdział, co babcia gotowała.
– Jezu, jaki znowu kalafior?!
– Taki biały. Lubię bardzo, jak babcia robi z bułeczką, tylko śmierdzi jak pierdzioch. A potem się pierdzi jak śmierdzioch. – Dziewczynka zachichotała, teatralnie zasłaniając dłonią usta.
– Boże, nie mów tak, to jest bardzo brzydko! Jak jeszcze raz usłyszę, że tak mówisz, to ci wpiorę. Rozumiemy się? Dupę ci zleję – skarciła małą matka. – I żaba ci urośnie – dodała, nie znajdując widocznie lepszego argumentu. – Uspokój się i chodź szybciej, już jesteśmy spóźnione.
Dziewczynka posłusznie przyspieszyła i chwilę szła w milczeniu, kopiąc przed sobą kamyk. Kołnierzyk czerwonej sukienki najwyraźniej ją uwierał, bo raz po raz odchylała go i obciągała w dół, mnąc uprasowany na sztywno materiał.
– Prrr, prrr… prrr… – wydała z siebie nagle, a potem jeszcze raz.
– Co ty robisz?! – ofuknęła ją matka.
– Nie mogę ci powiedzieć.
– Mów natychmiast!
Dziewczynka zdecydowanie pokręciła głową i wróciła do przerwanego zajęcia.
– Prrr, prrr… prrr…
– Pierdzisz! Pierdzisz buzią! Natychmiast przestań, gnoju jeden! – wrzasnęła na nią matka.
– Urośnie ci! Urośnie ci!
– Co ty tam znowu pieprzysz?! – Kobieta z całej siły szarpnęła córkę za ramię i odwróciła do siebie. – Nie możesz się zachowywać jak normalne dziecko? Nienormalna jesteś czy co?! Masz jakiś, kurwa, autyzm czy jesteś po prostu głupia?!
Mała stała na chodniku, raz po raz potrząsana przez matkę. Łkała. Buzię, wykrzywioną w podkówkę, zasłaniała drobnymi piąstkami i rozmywała po twarzy łzy i smarki.
Na widok łez pierworodnej kobieta oprzytomniała. Zawstydzona swoim nagłym wybuchem, rozejrzała się z lękiem. Niemy lincz, głowy kręcące się z politowaniem, znak krzyża kreślony niedbale w powietrzu i karcący wzrok ludzi, których przy życiu trzyma wyłącznie pragnienie oceniania innych. Była pewna, że jeśli któryś z dawnych sąsiadów był świadkiem jej rodzicielskiej porażki, będzie na językach wszystkich przez długie tygodnie. Omiatając wzrokiem okna blokowiska, spodziewała się zobaczyć tłum gapiów z nosami przyklejonymi do szyb. Nie zauważywszy jednak niczego niepokojącego, wyraźnie odetchnęła z ulgą. Przykucnęła i otarła córce twarz, a potem zabrała się za poprawianie jej sukienki.
– Już się uspokój, no! No opanuj się już, nic ci się nie stało przecież, no – powiedziała małej prosto w nos. Spuściła ponownie wzrok i zauważyła wygnieciony kołnierzyk, ale nie powiedziała nic na jego temat. Zamiast tego wciągnęła ze świstem powietrze i w myślach policzyła do dziesięciu. – Powiesz mi teraz, co mi urośnie?
Dziewczynka dąsała się jeszcze przez moment, ale w końcu zadarła dumnie główkę i wyraźnie ośmielona wypaliła:
– Żaba, bo mówisz brzydko. O, tu ci urośnie! – wykrzyknęła zdecydowanie zbyt głośno i pokazała matce język.
***
Gdyby spojrzeć w dół ulicy na ciąg identycznych budynków, o dowolnej porze dnia w oknie jednego z mieszkań na wysokim parterze już z daleka można było dostrzec dwie, niemal identyczne, kobiece sylwetki. Od świtu do nocy wsparte łokciami o wewnętrzny parapet, obserwowały bacznie ulicę Słowackiego i jej mieszkańców. Po obu stronach okna zamontowały lusterka, żeby zwiększyć pole widzenia i zlikwidować ewentualne „martwe punkty”. Musiały widzieć wszystko, wszystko wiedzieć. Mościły się wygodnie na puchowych poduchach i każdego dnia ramię w ramię trwały na posterunku. Ulubiona rozrywka pochłaniała obie kobiety bez reszty. Były uzależnione od kontrolowania otoczenia tak bardzo, że nawet chwilowe opuszczenie stanowiska powodowało u nich drżenie niepokoju i pewien rodzaj dyskomfortu, uczucie, jakby wyszły z domu, nie będąc pewnymi, że wyłączyły żelazko. Obiad czy zakupy robiły zwykle na zmianę. W ten sposób zawsze pozostawały na bieżąco. Wiedziały wszystko o wszystkich. Znały każdą historię osiedla. Każdy powód kłótni sąsiadów. Adres każdej meliny, datę każdej nieprzyzwoitej schadzki. Nie umknęła im żadna randka nastolatek w obrębie kilku bloków, żadna libacja, żadna małżeńska zdrada i żadna nieuprzątnięta z trawnika psia kupa. Regularnie donosiły do spółdzielni o tym, który z sąsiadów depcze świeżo posianą trawę albo trzaska drzwiami od klatki. Dzięki ich bezustannej obserwacji policja już w kilka minut po dwudziestej drugiej wiedziała o każdym naruszeniu ciszy nocnej, a dyrekcja szkoły była bezzwłocznie informowana o wszystkich młodocianych wagarowiczach. Każdą sąsiadkę znały z imienia i nazwiska, chociaż nieczęsto odpowiadały na grzecznościowe ukłony. Z zasady nie rozmawiały z pijakami, palaczami, małolatami, rozwódkami, posiadaczami hałaśliwych psów i rozwrzeszczanych dzieci, z tymi, którzy nie chodzą do kościoła, krzywo parkują, używają wulgarnego języka, mają szemrane towarzystwo, źle się prowadzą lub mają złą opinię oraz – oczywiście – z tymi, którzy kiedyś nadepnęli im na odcisk. Skutkiem tego nie miały zbyt wielu znajomych i spędzały czas głównie we własnym towarzystwie, dając się porwać swojej ulubionej rozrywce. Wyjątkiem były niedzielne, wczesne poranki, kiedy to zamykały okno na cztery spusty i odświętnie wystrojone udawały się na mszę. Siadały razem w pierwszej ławce i najgłośniej ze wszystkich odśpiewywały psalmy. Zawsze przyjmowały eucharystię, a na tacę rzucały po dziesięciozłotowym banknocie. Po nabożeństwie spacerowały chwilę wokół kościoła, po czym wracały na swój zwykły posterunek. Dziś nie było inaczej. Chwilę po tym, kiedy za rogiem zniknęła czerwona sukienka dziewczynki i ucichł stukot obcasów jej matki, w drzwiach do salonu pojawiła się Józefa.
– I jak? – zwróciła się do córki.
– Ooo, spóźniła się mamusia na widowisko – odpowiedziała Celina, odwracając się od okna. Ton jej głosu wyrażał głębokie współczucie. – Niech mamusia żałuje, to by się mamusi spodobało.
– Nie wyrażaj się do mnie „niech”, dziecko. „Niech” to można mówić do psa. Do Murzyna ewentualnie, jakby się miało jakiegoś akurat, a nie do rodzonej matki, steranej życiem w dodatku. Tyle razy ci to powtarzam. Trochę szacunku!
– Przepraszam, jakoś tak mi się wypsnęło, mamusiu. Niech mi mamusia wybaczy. Ops! – Dziewczyna skryła głowę w ramionach, jakby spodziewała się uderzenia. – To znaczy, proszę mi wybaczyć, mamusiu.
– Wybaczam – łaskawie odparła Józefa po chwili, machnęła ręką i ciężko opadła na swoje zwykłe miejsce. – No i cóż tam zobaczyłaś, dziecko? Co by mi się tak spodobało, hm? – Rozejrzała się po ulicy i uważnie otaksowała wzrokiem podwórko przed blokiem. – O! Sofurowa znowu bielizną świeci. Nie no, ludzie! – zawołała, wznosząc oczy do nieba. – To jest nie do pojęcia, żeby w niedzielę, dzień święty, zostawić na sznurze sprane gacie i pozwalać pobożnym ludziom się na to bezeceństwo patrzeć. Ja nie wiem, gdzie ta baba głowę ma, chyba w dupie, za przeproszeniem! Żeby takie rzeczy…
– Nie, mamusiu. To nie o Sofurową chodziło, chociaż ma mamusia rację z tym praniem jej. To jednak nie wypada, tak przy niedzieli…
– A pewno, że nie wypada! – oburzyła się stara. – Pewno, że nie wypada. Ale mówże wreszcie, co za cyrk przegapiłam? Bo się zabierasz do tego jak pies do jeża, naprawdę.
– A bo tu młoda Ucieklakówna szła z dzieckiem. Jak to jej jest teraz? Pamięta mamusia?
– Ucieklakównie? Najmłodsza to zdaje się Bielak po mężu, czy jakoś tak.
– Bielak, Bielak. Ma mamusia rację. A ten dzieciak to już duuuży, z pięć lat będzie. I ładna taka dziewczynka, kręcone włoski, oczka duże, tylko nosek trochę zadarty, jak to u nich wszystkie te dziewczyny zresztą. Po Ucieklaku chyba, bo matka ich to inny ma, taki orli, nie uważa mamusia? A dziewczynka ładnie ubrana, w taką czerwoną sukienusię. No widać, że tam się powodzi. Tam pieniądz jest.
– A pewno! – podjęła zaraz Józefa. – Ona dobrze za mąż wyszła, ta Ewka. Nie można powiedzieć, bo przystojny ten jej kawaler był, tylko hulaka okropny. I jebaka widać, skoro dzieciak pięć miesięcy po ślubie urodzony. Bękarcie nasienie, jak rany Boga. Ale jak ta wywłoka nogi rozłożyła byle komu przed ślubem, to i nie ma się co dziwić, że teraz nie ma u męża szacunku. A on ani za kołnierz nie wylewa, ani też od bab szczególnie nie stroni chyba. To nawet sama stara Ucieklakowa na niego narzekała, że się dzieckiem nie interesuje, a w domu jest gościem. No, ale nie ma znowu tak źle ta Ewka widać. A i do matki zachodzi. To chociaż tyle, bo te starsze to tylko od wielkiego dzwonu. Taka to wdzięczność od dzieci na stare lata. Człowiek czasem nie wie, że na własnej piersi żmije chowa, a potem to już za późno i pod koniec tylko samotność człowiekowi zostaje i czekanie na kostuchę chyba. I ciemność. I zgrzytanie zębami.
– Proszę tak nie mówić, proszę mamusi. Jak człowiek jest dobry, to i dzieci potrafią docenić. Ja bym mamusi nigdy…
– A jeszcze by tego brakowało! – przerwała Celinie matka, wyraźnie rozweselona. – I gdzie ty byś poszła niby, hę? Co byś sama na tym bożym świecie robiła? Ledwie sobie palcem do buzi potrafisz trafić, sieroto. Ha! Ha! – zaśmiała się rubasznie. – To mnie ubawiłaś teraz, no!
Celina pokiwała głową i chwilę obie trwały w milczeniu. Tylko Józefa raz po raz uśmiechała się pod nosem, najwyraźniej rozpamiętując niedorzeczność, jakoby córka miała ją opuścić i spróbować życia na własną rękę.
– No i co z tego? – powiedziała w końcu do wciąż milczącej Celiny.
– Z czego co, mamusiu?
– Oj, Boże, jaka ty jesteś roztrzepana! No a o czym mówimy cały czas?
– Ach, no tak. O Ucieklakównie przecież – przypomniała sobie dziewczyna. – No i fajny ten dzieciak, wszystko ładnie-pięknie, tylko śmietnik w buzi straszliwy i szacunku zero. Zero! Mówię mamie. Ani do matki, ani w ogóle chyba do niczego. Kamienie rozkopywać, buciki poniszczyć, a żeby mamusia słyszała, jak to-to się wyraża, toby mamusi uszy chyba zwiędły! Ledwo od ziemi odrośnięte, a klnie jak stary chłop, mówię mamusi.
– Ano widzisz, dziecko, takie czasy, że dzieci się telewizorem wychowuje, a pasa wcale nie znają. Od tego to wszystko, bo od niczego innego. Matki młode zamiast się znanego trzymać, to jakieś dyrdymały w tych internetach wyszukują i wszystko najlepiej wiedzą. Rozumy wszystkie pozjadały, a potem płacz jest, że bachora się ogarnąć nie da. Te wychowy teraz wymyślają, bezstresowe jakieś czy coś, to mają potem. A dziwią się… – wyartykułowała śpiewnie i na moment zawiesiła głos. – A kombinują… jak łyse konie. Pod górę w dodatku. Przecież to nie od dzisiaj wiadomo, że z dzieciakiem trzeba krótko, bo na głowę wejdzie. Wyście z Anką pas znały i miałam u was posłuchanie. Nie było to tamto – powiedziała, kiwając głową, jakby sama sobie chciała przytaknąć. – Ale co ja tam wiem. Stara jestem, to i nikt moich rad nie potrzebuje. Kto by tam głupią babę pytał.
– Przesadza mamusia. Jakbym ja miała dziecko, tobym na pewno mamusi się we wszystkim…
– No daruj! – Józefa znów nie pozwoliła jej skończyć i zaniosła się śmiechem. – Chcesz mnie udusić?! – Śmiała się do rozpuku, z trudem łapiąc oddech. – Udusi mnie, normalnie udusi! Ty to potrafisz matce dowcip opowiedzieć, że boki zrywać. Ha, ha! To by chyba było niepokalane poczęcie! Ha, ha, ha! Kto by cię chciał trącić niby, głupia gęsi ty! Ha! Ha! Ha! Ale nie miej takiej żałosnej miny – zwróciła się do córki, najwyraźniej widząc, że sprawiła jej przykrość. – Uszy do góry. Masz jeszcze matkę i nikt ci inny niepotrzebny. Zaufaj mi, dziecko. A z chłopami to tylko użeranie całe życie. Wiem, co mówię. Z tatusiem twoim, Kazimierzem, Panie świeć nad jego duszą, prawie siedemnaście lat przeżyłam i Pan Bóg mi świadkiem, że order mi jaki za to powinni na piersi powiesić. I dwoje dzieci mu urodziłam. A rodzenie też nic przyjemnego. – Poklepała Celinę po ramieniu. – Idź, postaw wodę na herbatę, napijemy się zaraz. Jak coś ciekawego będzie, to cię zawołam. I placka może ukrój, to sobie zjemy.2.
– Mamo, nudzi mi się! – marudziła Konstancja. Odkąd wróciła ze szkoły, nie mogła znaleźć sobie miejsca. Deszczowa aura za oknem uniemożliwiała jej zabawę w ogrodzie, a czytaną właśnie książkę nieopatrznie zostawiła w swojej szafce w szkole. Teraz snuła się z kąta w kąt, zupełnie nie wiedząc, co począć z tym nadmiarem energii, który rozpierał ją od środka.
Anna przyjrzała się córce z troską. Odłożyła trzymaną w rękach robótkę i przygarnęła dziecko do siebie.
– O co chodzi?
– Mam jakiś taki… – Zastanowiła się chwilę. – Nie wiem, mamo. Smutek mam w środku.
– Smutek? W środku? – zdziwiła się Anna. – A próbowałaś myśleć o czymś przyjemnym?
– A o czym?
– To zależy. Na pewno masz jakieś miłe wspomnienie, spróbuj się na nim skupić, to zły humor sam ci przejdzie.
– A mamy lody? – ożywiła się dziewczynka.
– Nie mamy, niestety.
– Bo lody, mamo, mi się akurat bardzo dobrze kojarzą i jak się na nich skupiłam na chwilę, to mi teraz strasznie ślina cieknie, a wcale mi nie przeszło.
Anna przybrała poważną minę i westchnęła ciężko.
– To jest poważna sprawa, widzę. Z takim smutkiem to nie ma żartów. Zwłaszcza w środku. I jeszcze bez lodów… Ale czekaj, może jednak coś zaradzimy, niech pomyślę. Pobawimy się? – zagaiła, jednak Kostuszka (bo lubiła, żeby tak ją nazywać) nie zaszczyciła jej nawet spojrzeniem. – No chodź… – namawiała córkę. – Może powróżymy?
Dziewczynka w mgnieniu oka wdrapała się jej na kolana. Szczupłymi ramionkami objęła matkę za szyję i mocno się w nią wtuliła.
– To co, masz ochotę? – spytała Anna.
W odpowiedzi dziecko wyciągnęło do niej rękę i wskazując na otwartą dłoń, zakomenderowało:
– Wróżymy!
Anna ujęła szczupłą rączkę córeczki i odginając po kolei paluszki, zaczęła recytować dziecięcą wyliczankę:
– Warzyła sroczka kaszkę, warzyła. Ogonek sobie sparzyła. Temu dała na miseczkę, temu dała na łyżeczkę, temu dała do garnuszka, temu dała do dzbanuszka. A temu nic nie dała i frrr… poleciała.
Wraz z ostatnim wersem uwięziła dziewczynkę w swoich ramionach, a Konstancja zaniosła się wdzięcznym śmiechem. Z radością oddawała się pieszczotom matki, wijąc się w spazmach od drażnienia wrażliwych na łaskotki żeber. Jednak po kilku chwilach jej wątłe ciałko napięło się i usztywniło, a na twarzy znać było niepokój, jakby dotarło do niej coś, co z trudem ogarniała rozumem. Kilkoma zręcznymi ruchami wyswobodziła się z objęć Anny i z poważną miną zajrzała jej głęboko w oczy.
– Mamo, kochasz mnie? – spytała i jakby ze strachu przed tym, co usłyszy, mocno przygryzła wargę. – Ale powiedz prawdę.
– Pewnie – odparła Anna z uśmiechem. – Skąd ci to przyszło… – Nie dokończyła, bo Konstancja natychmiast uciszyła ją, przykładając paluszek do jej ust. Pachniała kredkami świecowymi i kremem czekoladowym.
– I zawsze będziemy razem?
– Zawsze. – Tym razem Anna była śmiertelnie poważna.
– Na pewno? – drążyła dziewczynka.
– Na bank.
– Z ręką na sercu?
Kobieta pokiwała głową, po czym, widząc oczekiwanie na twarzy córeczki, szybko narysowała palcem mały krzyżyk na piersi i ucałowała dziecko w czoło.
– No to ufff… – Kostuszka bezwładnie opadła na poduszki kanapy, jakby wyzwolona spod wielkiego ciężaru. – Kamień z serca, można powiedzieć. Wierzę ci, bo jesteś moją mamą i nigdy nie kłamiesz, prawda?
– Nigdy – przytaknęła Anna, z całych sił powstrzymując się od śmiechu.
– To dobrze. – Mała pokiwała głową z aprobatą, a po chwili dodała: – Nie wolno kłamać.
Zamilkła na chwilę i leżąc nieruchomo, wpatrywała się w sufit. Anna ułożyła się obok. Słuchając równego oddechu córki, zastanawiała się, co też mała roi sobie w głowie. Niewiarygodne, jaka była czasami dojrzała. Potrafiła spojrzeć na świat nie jak dziecko, ale jak stuletni filozof myśliciel. Wciąż zaskakiwała. Nie przestawała pytać, ale też sama przemyśliwała wiele rzeczy. Rzeczy, którym dorośli zupełnie nie poświęcają czasu. Skąd się bierze miłość? O co chodzi w życiu? Co znaczy bycie szczęśliwym? Dlaczego ludzie potrafią być wredni? Kostuszka stawiała czasem pytania, o których Anna myślała potem przez długie miesiące.
– Chcę, żebyś wiedziała, że jeśli kiedyś mnie opuścisz, to… – podjęła Konstancja i zaraz przerwała, szukając odpowiednich słów – to…
– To co? – przekomarzała się Anna.
– To ja się nie odzywam! – wypaliła Kostuszka, podniosła się i wystawiła do matki język. Napięcie wyraźnie minęło, a w jej oczach znowu pojawił się znajomy, figlarny błysk. – I się obrażam do końca życia i zniknę! I mnie nie będzie!
– Takaś harda?!
– Taka – zaśmiała się dziewczynka.
– Dobrze, niech tak będzie. Tylko pamiętaj, obietnica to obietnica.
– Obietnica to obietnica!
***
Poza sobą nie miały na świecie nikogo. Józefa owdowiała lata temu i mimo że nigdy naprawdę nie kochała swojego męża, do dziś nosiła po nim żałobę. Uważała, że czerń przydaje jej dostojeństwa i że kobiecie w pewnym wieku po prostu wypada się umartwiać. Właściwie sądziła, że ludzie powinni pielęgnować w sobie ból bez względu na wiek, ponieważ cierpienie uszlachetnia i jest łaską od Boga. Z tego też powodu szczerze nienawidziła widoku roześmianych, dziecięcych buziek i autentycznie brzydziła się zwykłą ludzką radością. Sama nie cieszyła się nigdy, poza tymi krótkimi chwilami, kiedy udawało jej się komuś dopiec, ale nawet wówczas starała się zachować powściągliwość i na jej surowe oblicze wypełzał najwyżej wstydliwy cień półuśmiechu – grymas, podobny bardziej do tiku nerwowego niż rzeczywistej oznaki entuzjazmu. Na krótkie chwile rozluźnienia pozwalała sobie wyłącznie w towarzystwie córki, a i to niezbyt często i tylko w domowym zaciszu.
Głęboka czerń jej ubrań skrywała niewysokie, choć pulchne ciało. Niska i korpulentna, na krótkich, opuchniętych nogach i z lekko tylko przyprószonymi siwizną ciemnymi włosami, wyglądała na znacznie młodszą, niż była naprawdę. Okrągła, pucołowata twarz, tłusta cera i liczne popękane naczynka krwionośne na policzkach sprawiały, że urodą bliska była barokowym aniołkom. Miała niewiele zmarszczek i gdyby nie powolny i ociężały sposób poruszania, z powodzeniem można byłoby ją uznać za zaniedbaną kobietę tuż po czterdziestce.
Celina była młodszą z córek Józefy, choć z daleka brano je raczej za siostry. Nadmierna tusza, odwrotnie niż matce, dodawała jej lat, a sposób ubierania się tylko podkreślał ten, wysoce pożądany przez dziewczynę, efekt. Ciemne, lekko kręcone włosy upinała zwykle w bezkształtny ni to kok, ni palmę na czubku głowy. Ten zwichrzony kołtun przypominał trochę, zwłaszcza z pewnej odległości, splątany kłębek wełny albo małe zwierzę i od zawsze był powodem żartów osiedlowej dzieciarni. Celina jednak, niezrażona docinkami młodzieży, codziennie od nowa tapirowała włosy, ciesząc się w duchu, że dzięki nim w ogóle przyciąga czyjąś uwagę.
Odkąd sięgała pamięcią, starała się zadowolić matkę i każdego dnia w miarę możliwości próbowała sprostać jej wygórowanym oczekiwaniom. Już jako dziecko stłumiła w sobie większość emocji. Nigdy nadmiernie się nie ekscytowała, nie była hałaśliwa ani przesadnie pobudzona. Nie pozwalała sobie na żadne ekscesy i wyskoki. W podstawówce kolekcjonowała różańce i święte obrazki. Chodziła z matką na wszystkie stosowne dla danego okresu liturgicznego nabożeństwa i z pasją wczytywała się w Żywoty świętych. Zamiast na balet zapisała się do Dzieci Maryi, a w adwencie rezygnowała z najmniejszych nawet przyjemności. W liceum jako jedyna przyszywała szkolne tarcze do burych swetrów i ubierała się wyłącznie w przepisowe kolory. Nigdy nie miała przyjaciół ani nawet koleżanek. Na potańcówkę wybrała się tylko raz, ale szybko uciekła stamtąd, oburzona wyuzdanymi strojami rówieśników i gorszącą zachodnią muzyką. Kilka lat później próbowała na własną rękę sabotować studniówkę swojej szkoły, święcie przekonana, że za grzech urządzania hucznych zabaw w okresie Wielkiego Postu odpowiedzą nie tylko uczestnicy i organizatorzy imprezy, ale nawet kucharki zatrudnione na tę okoliczność. Młodość skończyła się dla niej na długo przed tym, nim naprawdę się zaczęła. Z upływem lat Celina stała się stateczna, poważna i surowa. Żyła blisko Kościoła, nie wiedząc tak naprawdę, czy wierzy w jego nauki, czy tylko powiela schemat, który został jej narzucony. Była wierną kopią swojej matki, a ta była dla niej wzorem w każdym aspekcie życia.
Skromna emerytura Józefy starczała im akurat na życie. Celina zaraz po studiach pracowała w podstawówce, ale szybko okazało się, że nie jest w stanie podporządkować się nowym regułom, panującym w placówkach oświaty. Trudno było jej zrezygnować z obrażania uczniów, pokrzykiwania na nich lub nawet dyscyplinowania linijką. Po kilku skargach ze strony rodziców została zawieszona w obowiązkach nauczycielki i raz na zawsze pożegnała się z karierą pedagoga. Od tamtej pory dorabiała, udzielając korepetycji z przedmiotów ścisłych. Uczniowie bali się jej jak ognia i chociaż jej metody nauczania pozostawiały wiele do życzenia, to rodzice z chęcią powierzali Celinie swoje pociechy, żeby tylko pomogła im zdać do następnej klasy. „Szanują mnie” – myślała z dumą, kiedy kolejne dzieciaki siadały na wprost niej przy stole, drżąc na całym ciele. Inaczej niż w szkole, w domu nigdy nie podnosiła na nie głosu. Trenowała tylko podpatrzone u matki metody upokarzania swoich uczniów, tak że żaden z nich nigdy nie odważył się nawet spojrzeć jej w oczy. Te kilka godzin w tygodniu, kiedy zostawała sam na sam ze słabszymi od siebie, pozwalały jej odreagować. W tym czasie nikt nią nie pomiatał.
***
Południe zastało je na zwykłych miejscach. Słońce stało wysoko na niebie, z każdą minutą prażąc coraz mocniej. W rozedrganym od upału, gęstym powietrzu rozchodziły się zapachy niedzielnych obiadów. Odgłosy ubijania kotletów tu i ówdzie zastąpiło miarowe szczękanie sztućców i przytłumione rozmowy przy stole. Polskie Radio wyemitowało przed chwilą skrót wiadomości, a spiker zapowiadał prognozę pogody. Zanim donośne dźwięki dochodzące z nieodległej dzwonnicy na dobre ucichły, w mieszkaniu pań Szczęsnych rozległ się dzwonek telefonu.
Celina pierwsza poderwała się ze swojego miejsca i truchtem podbiegła do aparatu, stojącego na okrągłym stoliku w rogu salonu. Odebrała ze zwyczajowym: „Szczęsna, słucham”, ale odpowiedział jej tylko przerywany sygnał zerwanego połączenia. Zrezygnowana, odłożyła słuchawkę i już miała odejść, gdy telefon rozdzwonił się na nowo.
– Halo? – Odebrała niemal natychmiast.
– Celina? To ty? – odpowiedział niepewny męski głos.
– Kto mówi?
– Jest mama?
– Kto mówi?! – Dziewczyna nie dawała za wygraną.
– Proszę, zawołaj mamę – powiedział jej rozmówca, a w jego głosie słychać było rozpacz i błaganie.
– W takim razie żegnam – ofuknęła rozmówcę i już miała odłożyć słuchawkę, kiedy poczuła ciężar czyjejś dłoni na ramieniu.
– Daj mi telefon i idź do siebie. – Matka odezwała się do niej zwykłym, lodowatym i nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Celina spuściła wzrok, odsunęła się i bez słowa oddała słuchawkę, po czym szybko wyszła z pokoju, cichutko zamykając za sobą drzwi. Józefa westchnęła ciężko i pokręciła głową w geście milczącej dezaprobaty. Powoli przysiadła na podniszczonym rudym fotelu i mechanicznie wygładzając koronkową serwetę zdobiącą stolik, podniosła do ucha aparat.
– Józefa Szczęsna, słucham. – Głos kobiety był tak beznamiętny i pozbawiony wyrazu, jakby na niczym w życiu już jej nie zależało. To, co mówiła, brzmiało automatycznie, jak komunikat na dworcu kolejowym.
Po drugiej stronie słuchawki słychać było tylko szmer przyspieszonego oddechu.
– Słucham! – powtórzyła naprawdę poirytowana i kiedy już miała zwymyślać żartownisia, usłyszała przygaszony, dziwnie znajomy, miękki męski głos.
– To ja, Sławek. Możemy porozmawiać?
***
Podczas pobytu u babci dni były do siebie bliźniaczo podobne, jednak nigdy się nie nudziłam. Z entuzjazmem wyskakiwałam z łóżka już o świcie, budzona przez starego koguta sąsiadów. Starowinka wyprzedała dawno wszystkie hodowlane zwierzęta i kawał urodzajnej ziemi za wsią, zostawiając sobie tylko kilka grządek warzywnych koło domu. Cały teren wokół parterowego, niedużego domostwa porastały dziko rozsiane robinie, o zapachu tak słodkim, że aż kręciło się w głowie. Z początkiem lipca, kiedy białe kwiaty gęsto zdobiły te drzewa, zbierałam ich całe naręcza i błagałam babcię, żeby usmażyła z nich placki. Potem siadałam zadowolona przed całą górą smakołyków i jadłam aż do wypęku. Matka nigdy by mi na to nie pozwoliła.
Tuż przy domu stała buda Miśka – starego przybłędy, który kochał moją babcię z wzajemnością. Żyli razem w niesamowitej symbiozie, szanując nawzajem swoje zwyczaje i upodobania. Misiek nigdy nie odważył się wejść za próg domu. Babcia ani razu nawet nie pomyślała o smyczy czy łańcuchu. Pies, żółtaworudy kundel średniej wielkości, miał własną dziurę w płocie, którą przynajmniej raz dziennie oddalał się w sobie tylko znanym kierunku. Wracał na kolację. Choćby nie wiem co. Babcia zawsze pamiętała o kilku kąskach specjalnie dla niego. Żadne tam karmy, śmierdzące trocinami. Misiek był członkiem rodziny i jadał to, co my. Od cienkiego krupniku, przez schabowe, knedle ze śliwką, aż po kanapki z ogórkiem i kompot. Miskę zawsze wylizywał do czysta. Na noc mościł się w swojej wyłożonej starym kożuchem budzie, składając pysk na łapach, i pilnował, żeby nikt nie zakłócał spokoju jego pani.
Rano myłam tylko zęby i przeczesywałam palcami włosy, po czym łapałam stojącą już w sieni bańkę, gwizdałam na Miśka i razem maszerowaliśmy do Kuroniowej, na sam koniec wsi. Kuroniowa była naprawdę stara. Czasami wydawało mi się, że może być nawet starsza od mojej babci. Lata mocno przygięły ją do ziemi, a twarz i ręce, ogorzałe od słońca i wiatru, wyglądały jak wyciosane z ciemnego drewna. Mimo podeszłego wieku dalej utrzymywała się z gospodarstwa. Miała krowy i kury, a kiedy zachodziłam do niej raniutko, zwykle właśnie wracała z wiadrami z porannego udoju. Przelewała ciepłe jeszcze mleko przez wyprasowaną pieluchę tetrową do mniejszych naczyń, a potem napełniała moją bańkę. Liczyła sobie złotówkę za litr. I dużo, i mało. Ale co to było za mleko! Czysty nektar, ambrozja! Brałam od niej jeszcze sześć jaj i osełkę masła i czym prędzej czmychałam na zewnątrz, żeby przykucnąć tuż za płotem i napić się wprost z bańki. Bywało, że zanim dotarliśmy z Miśkiem do domu, opróżniłam już pół naczynia, ale babcia nigdy nie była na mnie zła.
– Na zdrowie, dziecko! – mówiła tylko, a w jej oczach widziałam niczym niezmąconą miłość.
Gdyby matka wiedziała o moich śniadaniowych zwyczajach, chyba dostałaby zawału. Na samą myśl o nieprzegotowanym mleku robiło jej się słabo. Na starą Kuroniową pewnie nasłałaby sanepid, a babcię zamknęłaby w domu starców. Na szczęście w lipcu byłam poza jej kontrolą.