Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kraina wódki - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Rok wydania:
2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kraina wódki - ebook

Powieść jednego z najbardziej cenionych współczesnych pisarzy chińskich, nagrodzonego literacką nagrodą Nobla. Miejscem akcji jest odległa kraina Chin - Alkoholandia. Zostaje tam oddelegowany z Pekinu śledczy Ding Gou'er w celu zbadania zagadki praktyk kanibalistycznych, których rzekomo dopuszczają się funkcjonariusze partyjni. Odurzony najznakomitszymi trunkami, ulegając namowom swych nad wyraz gościnnych gospodarzy detektyw żyje na granicy snu i rzeczywistości. Nie wie, czy podane podczas wystawnego obiadu złotoskóre niemowlę w sosie sojowym jest prawdziwe, czy jedynie na prawdziwe wygląda. Wplątany w intrygę miłosną, odarty ze złudzeń bezradnie szuka wyjścia z tego labiryntu iluzji. Równolegle z trwającym śledztwem poznajemy korespondencję między pisarzem Mo Yanem a Li Yidou, doktorantem alkohologii, który wysyła swemu mistrzowi odważne opowiadania, w zaskakujący sposób pozwalające rozwikłać prowadzone dochodzenie.

Bogactwo powieści stanowią niezwykłe postaci. Poznajemy karła prowadzącego w stolicy Alkoholandii restaurację o zaskakującym menu; pulchne niemowlęta płci męskiej prowadzone na rzeź przez własnych rodziców; chłopca o demonicznym spojrzeniu; teściową Li Yidou - wiecznie młodą nauczycielkę wprowadzającą swych studentów w tajniki przyrządzania nietypowych dań. Wszystkie wydarzenia opisane są wnikliwie, językiem pełnym zaskakujących porównań, niepozbawionym czarnego humoru. Wątki o symbolicznym znaczeniu przeplatają się z odniesieniami do współczesnej chińskiej rzeczywistości. Wszystkie elementy tworzą obraz chińskiego społeczeństwa - skorumpowanego, zdegenerowanego, w którym elity polityczne za wszelką cenę chcą utrzymać absolutną władzę, a prości mieszkańcy prowincji tracą wszelkie wartości.

Magiczna powieść Mo Yana jest jednocześnie gorącą polemiką z ustrojem politycznym współczesnych Chin.

The Economist

Niesłychany postmodernistyczny miszmasz - przerażający i komiczny, liryczny i skatologiczny.

The New York Times

 

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-485-3
Rozmiar pliku: 900 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Śledczy do zadań specjalnych Ding Gou’er, wysłannik prokuratury, udawał się ciężarówką marki Wyzwolenie do położonej na przedmieściach kopalni Luo Shan, gdzie miał przeprowadzić dochodzenie w pewnej szczególnej sprawie. Mózg spuchł mu od intensywnej pracy; brązowa czapka z daszkiem, numer 58, która wcześniej swobodnie podskakiwała mu na głowie, zrobiła się wyraźnie za ciasna. Ściągnął czapkę z niezadowoleniem, dostrzegł zgromadzone na potniku połyskliwe krople i poczuł wydobywającą się z wnętrza woń tłuszczu – nieprzyjemną, obcą. Zemdliło go. Zacisnął palce na gardle.

Droga była usiana wyrwami. Ciężarówka posuwała się coraz wolniej, resory trzeszczały i pojękiwały dziwacznie. Ding nieustannie uderzał głową w sufit szoferki; kierowca obrzucał paskudnymi przekleństwami wyboistą szosę i ludzi na drodze. Posmak czarnego humoru nadawał sytuacji fakt, że obelgi sypały się z ust młodej, dość ładnej kobiety. Ding nie mógł przestać jej się przyglądać. Białą szyję kobiety-kierowcy chronił wysoki kołnierzyk różowej koszuli, wystający spod roboczego ubrania z niebieskiego płótna. W ciemnych oczach igrały szmaragdowe błyski. Włosy miała krótkie, sztywne, bardzo czarne i bardzo lśniące. Trzymała kierownicę dłońmi w białych rękawiczkach i kręciła nią zamaszyście, starając się omijać wyboje. Skręcając w lewo, wykrzywiała usta w lewo, przy skrętach w prawo prawy kącik jej ust wędrował w prawo. I tak poruszała wargami to w lewo, to w prawo, marszcząc przy tym spocony nos. Patrząc na jej niskie czoło i zdecydowany zarys podbródka, Ding doszedł do wniosku, że ma przed sobą mężatkę, która wie już co nieco o seksie. Chętnie poznałby ją bliżej. Zabawne uczucie, jak na czterdziestoośmioletniego starego wyjadacza z prokuratury, pomyślał, kręcąc swoją wielką głową.

Droga pogarszała się coraz bardziej. Ciężarówka pełzła niczym robak; w końcu dołączyła do długiej, nieruchomej kolumny samochodów. Kobieta-kierowca zdjęła stopę z gazu, zgasiła silnik, ściągnęła rękawiczki i chłoszcząc nimi kierownicę, obrzuciła Dinga wrogim spojrzeniem.

– Całe szczęście, że nie mam dziecka w brzuchu – powiedziała.

Ding z zaskoczenia nie mógł wydobyć słowa.

– O tak, gdyby je pani miała, od tych wstrząsów mogłoby wypaść na zewnątrz! – powiedział w końcu układnym tonem.

– W żadnym wypadku nie pozwoliłabym na coś takiego – odrzekła kobieta bardzo poważnie. – W końcu jedno dziecko to dwa tysiące juanów!

Kończąc zdanie, utkwiła wzrok w twarzy Dinga. W jej spojrzeniu czaiła się prowokacja; całą sobą wyczekiwała na odpowiedź. Ding Gou’er był kompletnie oszołomiony. Po tej krótkiej, oschłej wymianie zdań poczuł się jak ziemniak kiełkujący mnóstwem szmaragdowych pędów, który właśnie żwawo wtoczył się do koszyka tej kobiety. Wszystkie zakazane tajemnice seksu nagle ukazały swe oblicze w mglistej atmosferze dwuznaczności, a dystans między obojgiem wyraźnie zmalał. Do serca Dinga nagle wkradł się niepokój i zniecierpliwienie. Zerknął czujnie na kobietę. Znów wykrzywiła usta, co tym razem go zirytowało. Głupia, płytka kobieta, która udaje tajemniczą i interesującą, pomyślał, nie będę się z nią cackał.

– To pani jest w ciąży? – zagadnął obcesowo, nie bawiąc się już w uprzejmości, lecz ona przełknęła to gładko i odrzekła niemal bezwstydnym tonem:

– Jestem bezpłodna. Alkaliczna gleba.

„Podejmujemy się ważnych zadań. Dobry śledczy nie powinien pozwolić, by jakaś kobieta stanęła mu na przeszkodzie w ich wykonaniu. Kobiety należy traktować jako część zadania.” Ding przypomniał sobie nagle tę słynną maksymę, popularną wśród jego kolegów, i pragnienie, by dać upust pożądaniu, poczęło drążyć jego mózg niczym robak. Wymacał w kieszeni niedużą piersiówkę, wyjął ją, wyciągnął gumowy korek i pociągnął spory łyk.

– Jestem agronomem, specjalistą od nawożenia – oznajmił, podając kobiecie butelkę.

Kobieta uderzyła dłonią klakson, samochód odezwał się niskim, miękkim buczeniem – przed nimi, z ciężarówki marki Huang He wyskoczył kierowca, stanął na poboczu drogi i spojrzał gniewnie na kobietę. Ding Gou’er wyczuwał wściekłość w jego oczach, skrytych za lustrzanymi szkłami okularów. Kobieta ujęła piersiówkę, wciągnęła powietrze nosem, jakby chciała węchem ocenić jakość alkoholu, i pociągnęła długi, gulgoczący łyk, aż do dna. Ding już miał pochwalić jej umiejętność picia, ale zreflektował się – ocenianie możliwości mieszkańców Alkoholandii pod tym względem wydało mu się trochę nie na miejscu. Wytarł usta i wpił wzrok w wydatne, mokre od alkoholu wargi kobiety.

– Chciałbym cię pocałować – oświadczył bez najmniejszego skrępowania. Kobieta nagle się zarumieniła.

– Też chcę cię pocałować, do cholery! – burknęła gniewnie.

Ding oniemiał. Rozglądając się po okolicy, zauważył, że kierowca ciężarówki Huang He wspiął się już z powrotem do szoferki. Przed nimi wiła się jak smok długa kolumna samochodów, za nimi stała kryta plandeką ciężarówka oraz wóz zaprzężony w osła. Na szerokiej oślej głowie powiewały czerwone wstążki. Po obu stronach szosy, w rowach pełnych zielska i polnych kwiatów, rosło kilka powykręcanych karłowatych drzewek; łodygi i liście pokrywał czarny pył. Za rowami rozciągały się późnojesienne, wyschnięte pola, podmuchy jesiennego wiatru muskały źdźbła żółtoszarej słomy – widok ani radosny, ani przygnębiający. Był już późny poranek. Przed nimi wznosiły się góry kamieni, z których wzbijały się w niebo żółtobrązowe chmury pyłu. Kołowrót przy wejściu do kopalni obracał się luźno; Ding widział tylko jego górną połowę, resztę zasłaniała ciężarówka. Kobieta wciąż na nowo wykrzykiwała zdanie, które tak spłoszyło Dinga, lecz nie ruszyła się ani na milimetr. Ding delikatnie musnął palcem jej pierś. Kobieta nagle runęła na niego, chwyciła jego głowę w lodowate dłonie i przywarła ustami do jego ust. Wargi kobiety były chłodne, zadziwiająco miękkie, lecz niesprężyste, jak kłębki waty. To całkowicie ostudziło zapał Dinga. Odepchnął kobietę, ona jednak wciąż napierała na niego, niczym dumny, zapalczywy kogucik. Ding Gou’er, z początku zaskoczony tym gwałtownym atakiem, w końcu zastosował jeden z chwytów, które służą do obezwładniania przestępców. Siedzieli obok siebie, zdyszani. Ding wciąż trzymał kobietę za nadgarstki, kontrolując jej opór. Wyrywała się ze złością, wyginając ciało jak sprężynę, i wydawała przy tym odgłosy przypominające żałosne muczenie cielaka. Zjawisko było tak rozczulająco zabawne, że Ding nie mógł powstrzymać uśmiechu.

– Z czego się śmiejesz? – zapytała nagle kobieta.

Puścił jej ręce, sięgnął do kieszeni po wizytówkę i rzekł:

– Moja droga, na mnie już czas. Gdybyś za mną zatęskniła, szukaj pod tym adresem. Tylko dyskretnie!

Kobieta zmierzyła Dinga wzrokiem, rzuciła okiem na wizytówkę i ponownie zlustrowała jego twarz z uwagą, niczym oficer straży granicznej sprawdzający paszporty. Ding Gou’er wyciągnął rękę, dał kobiecie lekkiego prztyczka w nos, a następnie wcisnął pod pachę swoją teczkę z dokumentami i złapał za klamkę drzwiczek.

– Do widzenia, moja miła – powiedział. – Pamiętaj, że znam się na doskonałych specjalnych nawozach do alkalicznych gleb!

Był już prawie na zewnątrz, gdy kobieta złapała go z tyłu za koszulę. Ding dostrzegł w jej oczach mieszaninę lęku i zaciekawienia. Nagle poczuł, że ma do czynienia z młodziutką, niezamężną dziewczyną, która nie zaznała jeszcze dotyku mężczyzny. Wzruszający i budzący współczucie widok. Dotknął wierzchu jej dłoni.

– Moja mała – powiedział czule – mógłbym być twoim wujem...

– Kłamca – rzuciła. – A mówiłeś przedtem, że pracujesz w stacji kontroli pojazdów!

– Czy to nie wszystko jedno? – odrzekł ze śmiechem.

– Jesteś szpiegiem – oznajmiła kobieta.

– Mogę być i szpiegiem – zgodził się Ding.

– Gdybym wiedziała, że jesteś szpiegiem, nie zabrałabym cię ze sobą!

Ding wyjął paczkę papierosów i rzucił dziewczynie ze słowami:

– Już dobrze, nie gniewaj się.

– I co to za picie, z takiej małej butelki! – parsknęła, wyrzucając piersiówkę Dinga do rowu.

Ding Gou’er wyskoczył z wozu, trzasnął drzwiami i ruszył przed siebie szosą.

– Ej, szpiegu! Wiesz, czemu droga do kopalni jest taka dziurawa? – usłyszał za sobą wołanie kobiety.

Odwrócił się, zobaczył jej głowę wychyloną z okna wozu, zaśmiał się, lecz nie odpowiedział.

Obraz twarzy dziewczyny pozostał w umyśle Dinga przez chwilę, jak posmak chmielu, po czym powoli rozpłynął się w niebyt, niczym bąbelki piany musujące na przezroczystym szkle kufla. Wąska droga wiła się we wszystkie strony jak poskręcane kiszki. Ciężarówki, traktory, wozy konne, wozy zaprzężone w woły, pojazdy najrozmaitszych kształtów i kolorów, niby sznur dziwacznych zwierząt, powiązanych za ogony, stały w miejscu. Niektóre miały wyłączone silniki, inne wciąż pracowały. Blaszane kominy traktorów pluły w górę kłębami bladosinego dymu. Woń benzyny i oleju silnikowego Diesla mieszała się z odorem bydła, koni i osłów, tworząc brudny opar, który swobodnie unosił się w powietrzu. Ding był zmuszony co chwila ocierać się to o karoserie, to o poskręcane konary karłowatych drzewek na poboczu drogi. W prawie wszystkich szoferkach kierowcy coś popijali. Ding mgliście przypominał sobie o istnieniu jakichś przepisów, dotyczących picia za kierownicą... Jednak tutejsi piją swobodnie, pomyślał, najwidoczniej żadne zakazy tu nie obowiązują. Spojrzał w górę – było widać już dwie trzecie żelaznej konstrukcji kołowrotu u wejścia do kopalni.

Srebrnoszara stalowa lina zwijała się z turkotem na kołowrocie. Czy to z powodu rdzy, czy też była to farba olejna – w słońcu konstrukcja nabierała koloru ciemnej czerwieni. Brudny, cholernie brudny, ciemnoczerwony kolorek. Ogromny bęben był czarny, a przesuwająca się po nim nieustannie stalowa lina rzucała przytłumione, lecz przerażające srebrzyste błyski. Barwy i światła oślepiały oczy, uszy atakowały dźwięki – skrzyp kołowrotu, turkot przesuwającej się liny, głuche odgłosy podziemnych wybuchów. Owalny plac przed wejściem do kopalni, obsadzony sosnami w kształcie pagód, wypełniały wozy czekające na załadunek węgla. Szary, uwalany błotem osioł wtykał pysk między gałęzie sosenek, jakby chciał skubnąć trochę igieł, a może tylko się poczochrać. Kilku mężczyzn w podartych łachmanach, przepasanych konopnym sznurem, z głowami owiniętymi w ręczniki, o twarzach czarnych od sadzy, tłoczyło się na jednym wozie zaprzężonym w konia. Koń pożywiał się z worka z obrokiem, ludzie popijali. Spora butla w kolorze purpury krążyła z ust do ust; pito z wielkim smakiem. Ding Gou’er nie miał zbyt mocnej głowy, ale pić lubił, potrafił też ocenić jakość alkoholu. Drażniący zapach, unoszący się wokół, nieodparcie sugerował, że płyn w purpurowej flaszce jest dość podłym trunkiem, a wygląd ubrań pijących go mężczyzn pozwalał przypuszczać, że są rolnikami z alkoholandzkiej wsi. Przechodząc obok końskiego łba, Ding usłyszał ochrypłe pytanie jednego z chłopów:

– Towarzyszu, którą godzinę pokazuje ten wasz zegarek?

Ding uniósł rękę, zerknął na przegub i odpowiedział na pytanie. Młody chłop o nabiegłych krwią oczach, który je zadał, wyglądał odpychająco i groźnie. Serce Dinga podskoczyło, przyśpieszył kroku.

– Wołajcie ich, niech otwierają, banda wieprzy spasionych na białym ryżu! – rozległ się za jego plecami krzyk tego samego wieśniaka.

Na dźwięk gniewnego głosu Ding poczuł się nieswojo, jednak nie mógł odmówić chłopu powodów do złości. Było już kwadrans po dziesiątej, a żelazna brama wciąż pozostawała zamknięta na wielką, odlaną z żelaza czarną kłódę. „Służby bezpieczeństwa pierwsze świętują Pierwszego Maja” – głosiło pięć wyblakłych czerwonych ideogramów na okrągłych stalowych tabliczkach, przyspawanych do ogrodzenia. Piękne, jesienne słońce przypiekało mocno; wszystko, na co padał jego blask, zdawało się błyszczeć nowością. Mur z szarych cegieł górował nad ludźmi, a wzniesienia i obniżenia gruntu nadawały mu kształt wijącego się cielska długiego smoka. Niewielka boczna brama nie była zaryglowana; podobny do wilka duży pies wylegiwał się leniwie obok, ważka tańczyła wokół jego głowy.

Gdy Ding Gou’er pchnął mniejszą bramę, pies stanął na równe nogi. Jego mokry, spocony nos prawie musnął wierzch dłoni Dinga, a właściwie bardziej niż prawie – Ding wyraźnie poczuł chłodny dotyk, przywodzący na myśl kalmara lub owoc liczi. Pies odskoczył z nerwowym ujadaniem i schował się w cieniu bramy, gdzie zaszył się wśród zarośli indyga i zaczął wyć, potrząsając prostokątną niemal głową. Ding nacisnął klamkę, otworzył bramę i stał tak, oparty o zimny metal, patrząc tępo na psa. Spojrzał na rękę – na wierzchu szczupłej, kościstej dłoni odznaczały się ciemne żyły, którymi płynęła krew niosąca niewielką liczbę cząsteczek alkoholu. Żadnej elektryczności, żadnych niezwykłych sztuczek, nic z tych rzeczy – dlaczego tak nagle uciekłeś? – zapytał w myślach.

Strumień gorącej, parującej wody z miednicy rozbryznął się nad jego głową. W powietrzu zawisł wodospad, niczym wielobarwna zasłona, przypominająca niedokończoną tęczę. Bańki mydlane opalizujące w słońcu. Nadzieja. Woda spłynęła po szyi Dinga, po chwili poczuł chłód na całym ciele. Jeszcze moment, i oczy zaczęły go piec, w ustach poczuł słonawy, a zarazem perfumowany smak, smak brudu zmytego z czyjejś twarzy, niematerialną esencję zmarszczek. Na tych kilka chwil Ding Gou’er zapomniał o dziewczynie w szoferce, o jej ustach jak kłębki bawełnianej waty. Rozdrażnienie powróciło, gdy znów stanęła mu przed oczami niewyraźna sylwetka kobiety trzymającej jego wizytówkę, niby górski krajobraz, widziany przez gęstą mgłę. Szlag by to trafił.

– Ty sukinsynu! Życie ci niemiłe? – wrzeszczał odźwierny z miską w ręku, tupiąc wściekle.

Ding Gou’er szybko się zorientował, że wrzaski są skierowane do niego. Otrząsnął głowę z wody, wytarł szyję, splunął, zamrugał oczami i postarał się skupić wzrok na twarzy odźwiernego. Zobaczył parę nierównej wielkości, czarnych jak węgle zamglonych oczu o tępym wyrazie, kulfoniasty nos, czerwony niczym głóg, oraz sinawe wargi, skrywające rząd upartych zębów. Fale gorąca przepływały mu przez głowę, prześlizgując się wężowym ruchem, przeciskając się niby dżdżownice krętymi korytarzami jego mózgu. Płomień gniewu wybuchł nagle, jak na draśniętej główce zapałki, mózg wypełnił się żarem, białym niczym rozgrzany popiół w piecu, niczym światło błyskawicy; jego czaszka stała się przezroczysta. Odwaga falami rozsadzała mu pierś. Czarne włosy odźwiernego, szorstkie jak psie kudły, stanęły dęba; bez wątpienia widok Ding Gou’era przeraził go śmiertelnie. Ding widział włosy w jego nosie, sterczące niby jaskółcze ogony. Ani chybi, jakaś zła czarna jaskółka zamieszkała w głowie odźwiernego, uwiła gniazdo, zniosła jaja i wychowała pisklęta. Wycelował w jaskółkę i nacisnął spust. Nacisnął spust. Spust.

Paf – paf – paf!

Trzy dźwięczne wystrzały zburzyły spokój panujący u bramy kopalni Luo Shan, uciszyły ujadanie wielkiego brunatnego psa i przyciągnęły uwagę wieśniaków. Kierowcy powyskakiwali z szoferek, sosnowe igły pokłuły ośle wargi, wszyscy zamarli na moment, a następnie ruszyli tłumnie i zaroili się wokół miejsca wypadku. O dziesiątej trzydzieści pięć rano rozległ się huk wystrzału, odźwierny kopalni Luo Shan osunął się na ziemię, trzymając się obiema rękami za głowę. Jego ciałem wstrząsały konwulsje.

Ding Gou’er stał ze śnieżnobiałym rewolwerem w ręku, uśmiechając się, prosty jak kij, podobny do jednej z sosen w kształcie pagody. Z lufy uniósł się obłoczek sinego dymu i rozwiał się nad jego głową. Ludzie stłoczyli się przy metalowym ogrodzeniu i w osłupieniu patrzyli. Po nieskończenie długiej chwili rozległ się przeraźliwy krzyk:

– Zabili człowieka! Stary odźwierny Lü zabity!

Ding Gou’er. Sosna w kształcie pagody. Bardzo ciemna zieleń.

– Stare psisko, złe do szpiku kości.

– Może go sprzedać Akademii Kulinarnej, do Działu Żywności Specjalnej?

– Stary pies, za twardy do gotowania.

– Dział Żywności Specjalnej bierze tylko delikatnych małych chłopców, na co im takie stare próchno?

– No to do zoo z nim, na karmę dla wilków.

Ding Gou’er zakręcił rewolwerem w powietrzu, broń błyszczała w słońcu jak srebrne lusterko. Zatrzymał ją w dłoni i pokazał ludziom stłoczonym wokół bramy. Zgrabny, lśniący, o wytwornym kształcie – prawdziwy, elegancki rewolwer. Roześmiał się.

– Przyjaciele – rzekł – nie ma się czego obawiać, to tylko zabawka, rewolwerek dla dzieci!

Nacisnął przycisk, otworzył bębenek, wyjął ciemnoczerwoną, plastikową tarczkę i pokazał zgromadzonym. W zagłębieniach tkwiły kapiszony wielkości ziarenek soi.

– Gdy naciskamy spust – tłumaczył Ding – tarczka się obraca, młoteczek uderza w kapiszon i słychać trzask.

Znakomita zabawka, nadaje się też na rekwizyt teatralny, do kupienia w każdym domu towarowym.

Ding włożył tarczkę z powrotem, zatrzasnął bębenek i nacisnął spust.

Paf!

– O, właśnie tak – zademonstrował, niczym sprzedawca zachwalający towar. – Nie wierzycie? Popatrzcie.

Wycelował lufą rewolweru we własny rękaw i ponownie nacisnął spust.

Paf!

– To Wang Lianju! – krzyknął jeden z kierowców, który najwyraźniej znał operę rewolucyjną Czerwona latarnia.

– To nie jest prawdziwy rewolwer – powiedział Ding Gou’er, podnosząc rękę. – Widzicie? Gdyby był prawdziwy, miałbym już dziurę w ramieniu, prawda?

Na rękawie widniała okrągła żółtawa plamka, unoszący się z niej drażniący zapach prochu po chwili rozwiał się w rozświetlonym słońcem powietrzu. Ding Gou’er schował rewolwer z powrotem do kieszeni, podszedł do leżącego odźwiernego i kopnął go, mówiąc:

– Wstawaj, stary, nie udawaj nieżywego!

Odźwierny gramolił się z ziemi, wciąż trzymając głowę w dłoniach. Twarz miał pożółkłą, jak dobrze wypieczone noworoczne ciastko.

– Nie chciałem cię zabijać – zapewnił Ding – tylko postraszyć. Nie chowaj się za tym psem. Już dawno po dziesiątej, czas otworzyć bramę!

Odźwierny opuścił ręce i im się przyjrzał. Z niedowierzaniem znów obmacał głowę, ponownie popatrzył na dłonie, szukając krwi... Westchnął z wielką ulgą, jak człowiek, który cudem wymknął się śmierci, i, wciąż głęboko poruszony, zapytał:

– Ty... a ty tu czego?

Ding zachichotał chytrze.

– Jestem nowym dyrektorem kopalni, przysłały mnie władze miejskie.

Odźwierny zerwał się, pobiegł do stróżówki, przyniósł wielki, błyszczący żółty klucz i pośpiesznie, ze szczękiem otworzył żelazną bramę. Ludzie rozbiegli się do samochodów i po kilku chwilach cały plac trząsł się od warkotu pracujących silników.

Fala pojazdów popłynęła powoli, nieubłaganie w kierunku bramy, wozy potrącały się i obijały o siebie z łoskotem. Śledczy odskoczył na bok i patrząc na nieustannie przesuwające się człony tego krętego, potwornego robaka, poczuł falę nagłej wściekłości. Narodzinom owej wściekłości towarzyszyły skurcze wokół odbytu – kilka naczyń krwionośnych pulsowało gwałtownie, powodując ból. Ding już wiedział, że to atak hemoroidów. Cóż, śledztwo i tak potoczy się dalej, bez względu na hemoroidy. Jak za dawnych czasów. Ta myśl osłabiła wzbierający gniew. Nie da się uniknąć tego, co nieuchronne. Nie da się uniknąć chaosu, nie da się uciec przed hemoroidami. Tylko święta prawda jest wieczna. Jaka jest prawda – tym razem?

Twarz odźwiernego wykrzywiła się w sztucznym uśmiechu. Ukłonił się.

– Prosimy! Czy nasz nowy przywódca zechce spocząć w recepcji?

Ding Gou’er, jak to miał w swoim śledczym zwyczaju, dał się ponieść fali wydarzeń i poszedł za odźwiernym. Pokój był duży i przestronny. Stało w nim łóżko przykryte czarnym kocem. Dwa termosy. Ogromny piec. Dwie sterty czarnego węgla, każda bryła wielkości psiej głowy. Bobas płci męskiej, o różowym ciałku, z brzoskwinią długowiecz-

ności w rączce, uśmiechał się szeroko na noworocznym zwoju, wiszącym na ścianie; jego śliczny, pudroworóżowy siusiak prężył się i wyginał niczym gąsieniczka jedwabnika, zupełnie jak żywy. Serce Dinga podskoczyło, hemoroidy skurczyły się boleśnie. W pokoju było nieznośnie gorąco i duszno. W piecu syczał ogień. Piec i połowa komina były już czerwone od wściekłego żaru. Gorący powiew krążył w całym pokoju, poruszając po kątach stare, zakurzone pajęczyny. Ding nagle poczuł swędzenie na całym ciele. Do tego okropnie rozbolał go nos. Odźwierny obserwował jego twarz ze służalczą gotowością.

– Czy nie za chłodno, panie dyrektorze?

– Chłodno – odrzekł Ding ze złością.

– Oczywiście, oczywiście, już dorzucam węgla... – mamrotał w kółko odźwierny, wyciągając spod łóżka nieduży, ostry toporek o rączce czerwonej jak owoc jojoby.

Śledczy instynktownie przycisnął rękę do biodra. Obserwował odźwiernego, który garbiąc się, podszedł do pieca, przykucnął i wybrał błyszczącą bryłę węgla przypominającą rozmiarami i kształtem poduszkę. Jedną ręką przytrzymał bryłę, drugą uniósł toporek i – trzask! – kawał rozpękł się na dwie części zbliżonej wielkości, połyskujące rtęciowo. Trzask, trzask, trzask, trzask – bryłki robiły się coraz mniejsze, tworząc całą stertę. Odźwierny otworzył drzwiczki pieca, białe płomienie buchnęły z sykiem na stopę w górę. Ciało śledczego spływało potem, a odźwierny wciąż dokładał węgla.

– Zaraz się ogrzeje – zapewnił przepraszającym tonem. – Tutejszy węgiel jest miękki, spala się zbyt szybko, trzeba częściej dokładać...

Ding Gou’er rozpiął kołnierzyk i otarł czapką pot z czoła.

– Dlaczego palicie w piecu we wrześniu? – zapytał.

– Zimno, panie dyrektorze, zimno... – Odźwierny wstrząsnął się. – Zimno... A węgla dużo, mamy tu całą górę...

Twarz odźwiernego była wysuszona jak zanadto przypieczona bułka. W końcu Ding Gou’er, nie chcąc go już dłużej męczyć, przyznał, że nie jest żadnym nowym dyrektorem, przyjechał tu tylko załatwić pewną sprawę, a on może palić sobie w piecu, ile chce. Bobas ze ściany śmiał się, zupełnie jak żywy. Ding wytężył wzrok, mrużąc oczy, by dokładnie się przyjrzeć słodkiemu chłopczykowi. Odźwierny, trzymając wciąż toporek, powiedział:

– Udawałeś dyrektora i groziłeś mi pistoletem! Zaraz cię zaprowadzę do strażników!

– Ciekawe, co byś zrobił, gdybym naprawdę był dyrektorem? – spytał Ding z uśmiechem.

Odźwierny wsunął toporek z powrotem pod łóżko, sięgnął głębiej i wyciągnął butelkę alkoholu. Odkorkował ją zębami, pociągnął spory łyk i podał flaszkę Dingowi. Żółty plasterek żeń-szenia unosił się zawieszony w cieczy, a razem z nim siedem czarnych skorpionów, wystawiających groźnie kleszcze. Potrząsnął butelką, skorpiony pływały w żeńszeniowym płynie, z butelki unosił się dziwny zapach. Ding Gou’er musnął wargami wylot butelki i oddał ją odźwiernemu. Ten zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem.

– Nie napijesz się? – zapytał.

– Nie piję dużo.

– Nietutejszy?

– Spójrz, przyjacielu, cóż to za pulchny, jasnoskóry bobasek!

Ding z uwagą obserwował wyraz twarzy odźwiernego, który był wyraźnie zniechęcony; pociągnął kolejny łyk.

– Co za problem, dorzucić trochę węgla? Choćby i tona tego towaru, jaki to koszt... – mamrotał pod nosem.

Ding Gou’er nie mógł już wytrzymać z gorąca. Trudno mu było oderwać spojrzenie od bobasa, lecz w końcu otworzył drzwi i śmiałym krokiem wyszedł na słońce, orzeźwiające i chłodne. Bardzo przyjemne.

Ding Gou’er urodził się w roku 1941, ożenił w 1965. Życie po ślubie było zwyczajne, stosunki w małżeństwie takie sobie, synek całkiem sympatyczny. Miał też kochankę. Uroczą i nieznośną zarazem. Była raz jak słońce, raz jak księżyc. To uwodzicielska jak kotka, to wściekła jak pies. Ding trochę chciał się rozwieść, a trochę nie chciał. Pragnął zostać z kochanką i jednocześnie nie miał na to ochoty. Za każdym razem, gdy chorował, wyobrażał sobie, że to rak, i bał się go śmiertelnie. Kochał życie, i zarazem miał go serdecznie dość. Wiecznie się wahał. Nieraz przykładał sobie lufę do skroni, by za chwilę opuścić ją z powrotem, podobnie bawił się ze swoją klatką piersiową i sercem. Jedyną rzeczą, która zawsze sprawiała mu niezmąconą satysfakcję, było śledztwo i rozwiązywanie kryminalnej zagadki. Był starszym, doświadczonym śledczym, wybitnym fachowcem, w bliskich układach z wysokimi urzędnikami. Miał metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, szczupłą budowę, śniadą cerę i lekkiego zeza. Był palaczem, lubił alkohol, jednak nie mógł wypić zbyt dużo. Miał krzywe zęby. Radził sobie w walce wręcz. Z celnością było różnie – w dobrym nastroju trafiał idealnie, w kiepskim – niezawodnie chybiał. Był trochę przesądny, wierzył w ślepy traf, a szczęście często mu sprzyjało.

Prokurator generalny poczęstował Dinga papierosem marki Chiny, sam wziął drugiego. Ding wyjął zapalniczkę, podał ogień prokuratorowi, a następnie zapalił swojego papierosa. Dym wypełnił mu usta, po czym rozpłynął się w nich jak landrynka – słodki, aromatyczny. Ding zauważył w ruchach prokuratora pewną niezręczność. Tamten otworzył szufladę, wyjął z niej jakiś list, przyjrzał mu się, a następnie wręczył go Dingowi. Ding szybko odcyfrował dziwaczne pismo donosu, którego autor podpisywał się jako Głos Ludu. Z pewnością fałszywka. Treść listu z początku wstrząsnęła Dingiem, lecz po chwili zaczęła budzić wątpliwości. Obejrzał go jeszcze raz dokładnie, skupiając się na notatkach na marginesie, skreślonych wytwornym pismem wysokiego urzędnika, z którym łączyła go bliska znajomość. Obserwował wyraz oczu prokuratora, który przyglądał się jaśminowi kwitnącemu w doniczce na oknie. Białe kwiatuszki rozsiewały wokół delikatny zapach.

– Czy to możliwe? – zapytał jakby sam siebie. – Kto zdobyłby się na coś takiego? Smażyć i zjadać niemowlęta?

– Sekretarz Wang chce, żebyście to sprawdzili. – Prokurator uśmiechnął się tajemniczo.

W sercu Dinga rosło podniecenie, mimo to rzekł tylko:

– To nie jest sprawa dla prokuratury. A służba bezpieczeństwa to co, śpi?

– A czy to moja wina, że słynny Ding Gou’er pracuje akurat u mnie? – odparł prokurator.

– Kiedy mam wyruszyć? – spytał Ding, nieco zmieszany.

– Jedźcie, kiedy chcecie – odpowiedział prokurator. – Rozwiedliście się już? Tak czy owak to czysta formalność. Oczywiście, mamy nadzieję, że to fałszywe oskarżenie i że nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Musicie zachować całkowitą dyskrecję. Wolno wam używać wszelkich środków, dozwolonych przez prawo.

Ding Gou’er wstał.

– Czy mogę już iść?

Prokurator wstał również, sięgnął po kolejną paczkę papierosów Chiny i przesunął ją po powierzchni stołu w kierunku Dinga. Ding wziął papierosy i wyszedł z prokuratorskiego gabinetu. Zjechał windą. Wychodząc z budynku, postanowił, że pójdzie do szkoły odwiedzić syna. Po drodze miał przejść przez aleję Zwycięstwa. Oba pasy były zajęte – roje samochodów nie zostawiały ani odrobiny wolnej przestrzeni. Musiał czekać. Z lewej, po drugiej stronie ulicy, czekał oddział przedszkolaków. Z rozświetlonymi słońcem twarzyczkami dzieciaki wyglądały jak słoneczniki. Dinga ciągnęło w ich kierunku. Rowerzyści mijali go szybko, jeden po drugim, niczym stado przepływających węgorzy; nie mógł dojrzeć rysów ich twarzy, widział tylko białawe, niewyraźne plamy. Dzieci, wystrojone w kolorowe ubranka, miały jasne, okrągłe buzie i roześmiane oczy. Były powiązane ze sobą grubą, czerwoną linką, jak ryby na sznurku albo dojrzałe owoce na patyku. Otaczały je chmury spalin, połyskujące w słońcu niby węgiel drzewny i wydzielające drażniącą woń. Cała grupa przypominała jeden wielki barani szaszłyk, posypany różnokolorowymi przyprawami. Dzieci są przyszłością narodu, jego kwiatem, jego skarbem, któż śmiałby im zagrażać? Samochody zatrzymały się, bo cóż innego mogły uczynić, i stały z warkotem silników, czekając, aż dzieci przejdą przez jezdnię. Pochód zamykały kobiety w białych uniformach, o twarzach jak księżyce w pełni, cynobrowych wargach i białych, ostrych zębach; mogły być bliźniaczkami. Naprężając linkę, strofowały dzieci ostrym głosem:

– Trzymać się linki! Nie puszczać!

Ding wciąż stał na poboczu pod drzewem o pożółkłych liściach, gdy grupa dzieci przeszła na jego stronę ulicy, a sznur samochodów znów pociągnął jezdnią. Kolumna przedszkolaków wygięła się i skręciła, dzieciarnia świergotała i skrzeczała jak stado jaskółek. Małe nadgarstki przywiązano czerwonymi wstążeczkami do czerwonej linki. Łańcuszek wprawdzie nie był już równy, lecz czerwona linka wciąż łączyła poszczególne ogniwa. Wystarczyło, że opiekunka pociągnęła za linkę, a oddział natychmiast ustawiał się w prostym szeregu. „Trzymać się linki! Nie puszczać!” – usłyszał Ding w myślach pokrzykiwania opiekunek i ogarnęła go złość. Co za bzdura, pomyślał, jak dzieci mogą puścić, skoro są przywiązane? Oparł się o drzewo.

– Po co je związałyście? – zwrócił się lodowatym tonem do przedszkolanki prowadzącej grupę.

Kobieta odpowiedziała mu zimnym spojrzeniem.

– Wariat – rzuciła.

Dzieci spojrzały na Dinga.

– Waa-riat! Waa-riat! – powtórzyły chórem.

Przeciągały sylaby w taki sposób, że Ding miał wątpliwości, czy robiły to naturalnie, czy też nauczono je takiego skandowania. Melodyjne, słodkie, cienkie głosiki unosiły się nad ulicą niczym odlatujące stado świergoczących ptaszków. Ding uśmiechnął się głupawo i przepraszająco skinął głową w kierunku opiekunki z końca szeregu, która nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Odprowadzał dzieci wzrokiem, gdy te znikały w zaułku, między wysokimi murami z czerwonej cegły. Z wielkim trudem udało mu się przedrzeć na drugą stronę ulicy, gdzie sprzedawca baranich szaszłyków z Xinjiangu głośno, z silnym akcentem, zachwalał swój towar. Ding nie miał ochoty na jedzenie. Patrzył, jak dziewczyna o bardzo długiej szyi kupuje dzie-

sięć porcji. Miała bardzo czerwone wargi, niczym ostre papryczki. Zanurzała ociekające tłuszczem szaszłyki w pojemniku z ostrą przyprawą i jadła, dziwacznie wykrzywiając usta, by nie naruszyć pokrywającej je szminki. Ding poczuł pieczenie w gardle, odwrócił się i odszedł. Kilka chwil później stał już przed bramą szkoły podstawowej, paląc papierosa i czekając na syna. Syn wybiegł z tornistrem na plecach, nie zauważając go. Policzki dziecka zdobiły plamy granatowego atramentu – emblematy prawdziwego ucznia. Ding zawołał go po imieniu. Gdy chłopczyk bez entuzjazmu dołączył do ojca, Ding oznajmił mu, że wysyłają go służbowo do Alkoholandii.

– No i co z tego? – rzekł chłopiec.

– Co to znaczy „co z tego”? – spytał Ding.

– Co z tego, to co z tego, a co ma być?

– I co z tego, słusznie, co z tego... – powtórzył za synem Ding.

Ding Gou’er wszedł do lokalnego biura Wydziału Bezpieczeństwa Komitetu Partii. Przywitał go ostrzyżony na jeża młodzieniec, który otworzył wysoką pod sam sufit szafę, wyjął szklankę, napełnił alkoholem i podał Dingowi. W tym pokoju także stał duży piec, który grzał wprawdzie nieco słabiej niż tamten w stróżówce, lecz skutecznie utrzymywał temperaturę na bardzo wysokim poziomie. Ding Gou’er poprosił o lód, młody człowiek jednak zachęcał go do picia:

– Proszę, niech pan wypije, ogrzeje się pan!

Ding, widząc szczery entuzjazm na jego twarzy, nie potrafił odmówić. Przyjął szklankę i zaczął powoli sączyć napój. Pokój wydawał się hermetycznie zamknięty, okna i drzwi były szczelnie dopasowane.

Ding poczuł swędzenie na całym ciele, pot spływał mu po twarzy.

– Spokojnie, ochłodzi się pan, gdy tylko nieco ochłonie – usłyszał życzliwy głos młodzieńca.

Uszy Dinga wypełniły się bzyczeniem. Pszczoły, miód, niemowlęta w miodzie... Mam ważną misję do spełnienia, nie wolno mi sobie folgować! – pomyślał. Szyby w oknach zdawały się wibrować lekko. Na zewnątrz całą przestrzeń pomiędzy ziemią a niebem wypełniały ogromne maszyny kopalniane, poruszające się powoli i bezszelestnie. Ding czuł się jak ryba w akwarium. Maszyny były żółte – oszołamiający, ogłupiający kolor. Wytężał słuch, lecz nie mógł dosłyszeć żadnych odgłosów.

– Chciałbym się spotkać z waszym dyrektorem i z sekretarzem partii – usłyszał własne słowa.

– Proszę się napić, proszę – zachęcał najeżony.

Ujęty uprzejmością młodego człowieka, Ding uniósł szklankę do ust i pociągnął łyk. Gdy tylko odstawił naczynie, najeżony nalał mu kolejną porcję.

– Już dziękuję, proszę zaprowadzić mnie do dyrektora i sekretarza.

– Po co ten pośpiech, jeszcze tylko jedna szklaneczka – wypije pan i idziemy! Dostanę naganę za lekceważenie obowiązków, jeśli wypuszczę pana bez drinka. Miłe spotkania trzeba opijać podwójnie! Bardzo proszę – przekonywał młodzieniec.

Ding popatrzył na szklankę wielką jak pięść i poczuł lekką obawę. A co tam, niech będzie, dla dobra sprawy – wypił do dna. Gdy tylko odstawił szklankę, natychmiast znowu była pełna.

– To taka dewiza naszej kopalni – rzekł najeżony – nie wychylisz trzech kielichów, to zły będziesz jako licho!

– Nie mogę pić zbyt dużo – protestował Ding.

Najeżony ujął szklankę w obie dłonie i podniósł ją na wysokość ust Dinga.

– Błagam, proszę wypić, inaczej to ja będę zły jak licho!

Ding poczuł tak wielką serdeczność w jego głosie, że serce mu zadrżało, po czym natychmiast zmiękło. Chwycił szklankę i wlał jej zawartość do gardła.

– Bardzo dziękuję, ogromnie dziękuję – powtarzał z uczuciem najeżony młodzieniec – a może jeszcze ze trzy kolejki?

Ding zakrył dłonią szklankę.

– Dosyć, już dosyć – zaprotestował – niechże pan zabierze mnie wreszcie do swoich szefów.

Najeżony spojrzał na zegarek.

– Jeszcze trochę za wcześnie na spotkanie z nimi – rzekł.

Ding wyjął legitymację i oznajmił rzeczowym tonem:

– Mam bardzo ważną sprawę, proszę mnie nie zatrzymywać.

Najeżony zawahał się.

– Chodźmy – powiedział w końcu.

Ding poszedł za nim. Opuścili biuro Wydziału Bezpieczeństwa i podążyli korytarzem pełnym drzwi; na każdych umieszczono drewnianą tabliczkę z nazwiskiem.

– Czy gabinety sekretarza partii i dyrektora kopalni nie mieszczą się w tym budynku?

– Proszę za mną – rzekł najeżony – wypił pan u mnie trzy szklaneczki, więc na pewno nie wyprowadzę pana w pole. Gdyby nie to, zostawiłbym pana asystentce w biurze sekretarza partii i tyle.

Gdy opuszczali budynek, Ding zobaczył swoje odbicie w przydymionej szybie drzwi wejściowych. Był zaskoczony widokiem własnej twarzy – poszarzałej, zmęczonej, o obcym wyrazie. Zaskrzypiały zawiasy. Skrzydło drzwi, wracając na swoje miejsce, uderzyło go tak mocno w pośladki, że zatoczył się do przodu, a najeżony młodzieniec musiał go podtrzymać.

Oślepiło go piękne, jasne słońce, nogi miał jak z waty, hemoroidy pulsowały boleśnie, w uszach dzwoniło.

– Nie jestem przypadkiem trochę pijany? – spytał młodzieńca.

– Ależ szefie, oczywiście, że pan nie jest. Jakim cudem tak znakomita osoba jak pan mogłaby być pijana? U nas pijany bywa tylko niewykształcony, ciemny lud, najniższe warstwy społeczeństwa. Elita, czysta jak wiosenny śnieg, nie upija się nigdy. Pan, jako wybitna jednostka, po prostu nie może być pijany.

Żelazna logika tego wywodu całkowicie przekonała Dinga. Podążył za najeżonym młodzieńcem przez plac pełen ułożonych w sterty pni. Był pod wrażeniem tego, co zobaczył. Kłody miały bardzo różne rozmiary – grubsze dochodziły do dwóch metrów średnicy, najcieńsze nie przekraczały dwóch cali. Ding rozpoznał pnie sosen, brzóz i trzech gatunków dębu; były tam też inne drzewa, których nazw nie znał. Nie dysponował rozległą wiedzą botaniczną, więc i tak był zadowolony z siebie. Pnie o spękanej, dziurawej powierzchni rozsiewały wokół silną woń alkoholu. Ze szczelin wyrastały kępy więdną-cych zielsk. Biała ćma polatywała leniwie. W górze kilka czarnych jaskółek zataczało senne, pijane koła. Ding sta-nął przed ogromnym dębem i próbował go objąć, lecz pień był zbyt gruby. Zacisnął pięść i wymierzył cios w czerwonawe kręgi słojów. Sok spłynął mu na rękę. Westchnął.

– Ależ to musiało być ogromne drzewo – rzekł.

– W zeszłym roku pewien prywatny winiarz oferował za nie trzy tysiące juanów – podchwycił temat młodzieniec – ale nie sprzedaliśmy mu.

– A po co chciał je kupić?

– Beczki na wino – odpowiedział najeżony. – Wino nie dojrzeje porządnie bez dębowej beczki.

– Trzeba było mu sprzedać. To drzewo nie jest warte trzech tysięcy!

– Jesteśmy przeciwni prywatnym przedsiębiorcom – odparł młodzieniec. – Prędzej pozwolimy drzewu spróchnieć, niż wesprzemy prywatną produkcję!

Podczas gdy Ding w myślach pochwalał głębokie zrozumienie i poparcie pracowników Luo Shan dla systemu własności publicznej, nadbiegły dwa psy i zaczęły się ganiać dokoła pni. Ślizgały się i zataczały jak pijane. Większy przypominał nieco tego ze stróżówki, lecz podobieństwo było niewielkie. Galopem okrążały raz jedną stertę pni, raz drugą, jakby to była jakaś pierwotna puszcza. W głębokim cieniu wielkiego dębu wyrastały ławice świeżych grzybów, pokłady opadłych liści i żołędzi wydzielały odurzający zapach żołędziowej nalewki. Jeden z pni, wielki i kolorowy, porastały setki owoców w kształcie miniaturowych niemowlaków. Były całe różowe, miały wyraźnie wykształcone noski i oczka, lekko pomarszczoną skórkę. Co ciekawe, byli to wyłącznie chłopcy – ich maleńkie czerwonawe siusiaczki przypominały orzeszki ziemne. Ding potrząsnął głową, usiłując uspokoić myśli. Wielkie i przerażające, demoniczne cienie zatańczyły, a następnie ciężko zaległy w jego umyśle. Skrytykował sam siebie za to, że stracił tyle czasu gdzieś, gdzie nie powinien był spędzić ani chwili. Zaraz jednak zrewidował tę opinię. Nie minęło więcej niż dwadzieścia parę godzin, odkąd rozpocząłem moją misję, a już odkryłem jakąś ścieżkę w tym kryminalnym labiryncie – całkiem niezły wynik! – pomyślał i odzyskując spokój, podążył za najeżonym młodzieńcem. Ciekawe, dokąd też mnie zaprowadzi...

Przechodząc obok sterty niemal identycznych pni brzozy, zobaczył za nimi las słoneczników. Zwracające się ku słońcu kwiaty tworzyły złotą smugę, zawieszoną wśród ciemnej, kosmatej zieleni. Wdychając specyficzny, słodki i upajający zapach brzozy, ujrzał w wyobraźni krajobraz jesiennych wzgórz. Śnieżnobiała kora była wciąż pełna życia, wilgotna, błyszcząca. Z pęknięć wyzierała jeszcze świeższa i delikatniejsza tkanka – jakby drzewo chciało zademonstrować światu, że wciąż rośnie. Purpurowy świerszcz przysiadł na korze, kusząc, by go schwytać.

– O tam, wśród słoneczników, w domu z czerwonej cegły – oznajmił młodzieniec, nie potrafiąc ukryć entuzjazmu – tam jest nasz dyrektor kopalni i sekretarz partii!

Ding miał wrażenie, że wśród obfitego gąszczu rozrośniętych słoneczników o ogromnych liściach i grubych łodygach stoi aż kilkanaście budynków o czerwonych dachach. W jasnych promieniach słońca żółć kwiatów była szczególnie jaskrawa. Gdy umysł Ding Gou’era zachwycał się urokliwą scenerią, jego ciało ogarniało uczucie podobne do upojenia – łagodna, leniwa ociężałość. Otrząsnąwszy się z oszołomienia, zauważył, że ostrzyżony na jeża młodzian znikł bez śladu. Wskoczył więc na stertę brzozowych pni, by się rozejrzeć, i poczuł się, jakby płynął, a kłody wydały mu się wielkim statkiem, unoszącym się na falach oceanu. Sterta głazów wciąż dymiła w oddali, lecz opar był dużo mniej wilgotny niż rankiem. Nagie pagóry węgla roiły się od czarnych sylwetek. W dole tłoczyły się samochody. Gwar głosów ludzkich i zwierzęcych był niezwykle słabo słyszalny; Ding zastanawiał się, czy przypadkiem nie ma uszkodzonego słuchu – czuł się, jakby jakaś przezroczysta bariera wyrosła pomiędzy nim a światem. Dźwigi kopalniane w kolorze moreli wyciągały długie ramiona w kierunku otworu, powoli, bardzo precyzyjnie. Ding poczuł zawrót głowy, zgiął się i runął twarzą w dół na jeden z pni. Kłoda wciąż kołysała się na falach. Wyglądało na to, że młodzieniec faktycznie rozpłynął się w powietrzu. Ding ześliznął się z brzozy, wstał i ruszył w kierunku słonecznikowej gęstwiny. Przypominały mu się jego niedawne poczynania – oto śledczy do zadań specjalnych, cieszący się uznaniem wysoko postawionych przywódców, zachowuje się jak leżący na kłodzie szczeniak, który boi się wody i rozgląda lękliwie wokoło! Jego postępowanie ma przecież istotny wpływ na śledztwo – śledztwo w sprawie, która może się stać skandalem na skalę światową, jeśli donos okaże się prawdziwy. Gdyby ktoś to wszystko sfilmował, na widowni rozległby się pogardliwy śmiech...

Ding uświadomił sobie, że jest pijany. Tak czy owak, najeżony młodzieniec zachowywał się podejrzanie i z pewnością nie całkiem normalnie, o nie. Wyobraźnia śledczego wzleciała w górę, niesiona wiatrem, muskającym delikatne pióra jej skrzydeł. Ostrzyżony na jeża młodzieniec zapewne należy do szajki zjadaczy niemowląt. Gdy tak krążyli pośród pni, szukał pewnie okazji do ucieczki. Droga, którą wskazywał, była najeżona pułapkami. Jednak zbyt nisko ocenił inteligencję śledczego Ding Gou’era.

Ding przycisnął swą teczkę do piersi. W środku tkwił ciężki i twardy chiński pistolet, sześćdziesiątkadziewiątka. Z bronią w ręku Ding był groźny i mężny. Rzucił pożegnalne spojrzenie pniom brzozowym, pniom dębowym, pniom wszelkich gatunków i kolorów, jego drzewnym towarzyszom. Wzory na przekrojach pni przypominały tarcze. Ding wyobraził sobie, że strzela i trafia w środki tych tarcz. Nogi niosły go w kierunku słonecznikowego zagajnika. Tak spokojne miejsce przetrwało w samym środku ruchliwej kopalni – oto dowód na potęgę ludzkiego wysiłku. Ding parł do przodu, a słoneczniki, jakby na powitanie, zwracały się kolejno ku niemu, tarcze kwiatów przypominały uśmiechnięte twarze. W tych jasnożółtych i bladoniebieskich uśmiechach czaiły się fałsz i hipokryzja. Ding usłyszał cichy, chłodny chichot. Ogromne liście szeptały, tańcząc w podmuchach wiatru. Przycisnął teczkę do siebie, by poczuć swego stalowego towarzysza, ukrytego w środku. Z podniesioną głową ruszył naprzód, w kierunku czerwonych budynków. Skupiając spojrzenie na domach, całym ciałem odczuwał zagrożenie emanujące z otaczających go słoneczników, ich lodowatego cienia i porastających je białych włosków.

W końcu nadeszła chwila, gdy śledczy Ding Gou’er, pokonawszy po drodze wiele przeszkód i doświadczywszy wielu rozmaitych emocji, otworzył drzwi i wszedł do pokoju, w którym zastał dyrektora kopalni i sekretarza partii. Obaj przywódcy mieli około pięćdziesiątki, twarze okrągłe jak małe bochenki chleba, o skórze czerwonej niczym skorupki stuletnich jaj, oraz wydatne brzuszyska. Byli w szarych mundurkach à la Sun Jat-sen, starannie zaprasowanych na szwach. Uśmiechali się przyjaźnie i wspaniałomyślnie, z powściągliwą elegancją, właściwą ludziom na stanowisku. Wyglądali jak bliźniacy. Każdy z nich ujął jedną dłoń Ding Gou’era i potrząsnął nią z uczuciem. Obaj byli mistrzami uścisku dłoni – robili to niezbyt mocno, ale i nie za słabo, nie za miękko, ale i nie za twardo. Ding poczuł dwie gorące fale, przepływające przez jego ciało, jakby w każdej dłoni trzymał po jednym słodkim ziemniaku, świeżo wyjętym z pieca. Teczka upadła mu na podłogę. Wybuchł strzał.

Paf!

Teczka dymiła, kawałek ściany odkruszył się i spadł. Ding struchlał i poczuł bolesny skurcz hemoroidów. Widział, jak pocisk uderza w szklaną mozaikę na ścianie, przedstawiającą „Nathę wzburzającego wielkie morze”. Artysta odmalował Nathę jako pulchnego, jasnoskórego chłopczyka; strzał z broni śledczego ugodził go prosto w malutkiego siusiaka.

– Mistrzowski strzał!

– Prosto w główkę ptaszka!

Ding był sztywny z przerażenia. Pośpiesznie podniósł teczkę, wyjął pistolet i zabezpieczył go.

– Jestem pewien, że go zabezpieczałem – zwrócił się do obu urzędników.

– Nawet znakomite rumaki miewają potknięcia.

– Broń czasem wypala – zwyczajna rzecz.

Te wspaniałomyślne, pocieszające słowa sekretarza partii i dyrektora kopalni tylko powiększyły zmieszanie Ding Gou’era; cała odwaga i animusz, z którymi przekraczał próg tego pokoju, stopniały bez śladu. Spuścił pokornie głowę, wyjął legitymację i list polecający.

– Ach, to pan jest towarzysz Ding Gou’er!

– Czujemy się zaszczyceni, że zechciał pan przyjechać i przyjrzeć się naszej pracy!

Zbyt zażenowany, by spytać, skąd wiedzieli zawczasu o jego planowanej wizycie w kopalni, Ding potarł nerwowo nos i oznajmił:

– Towarzyszu dyrektorze, towarzyszu sekretarzu. Przybyłem tu na rozkaz pewnej wysoko postawionej osoby, by przeprowadzić śledztwo w sprawie doniesień dotyczących gotowania i zjadania dzieci na terenie waszej kopalni. Jest to sprawa ogromnej wagi i bardzo delikatna, dlatego wymaga najwyższej dyskrecji.

Dyrektor kopalni i sekretarz partii wymienili długie, dziesięciosekundowe spojrzenia, a następnie klasnęli w dłonie i wybuchnęli gromkim śmiechem. Ding Gou’er zmarszczył brwi i rzekł:

– Bardzo proszę o poważne podejście do sprawy. Wicedyrektor Wydziału Propagandy Alkoholandii, Jin Gangzuan, który jest głównym podejrzanym, wywodzi się właśnie z waszej kopalni.

Dyrektor kopalni, a może sekretarz partii, odparł:

– Tak, zgadza się, pan wicedyrektor był nauczycielem w kopalnianej szkole podstawowej. Jest wyjątkowo zdolnym, uczciwym towarzyszem z zasadami. Takich ludzi jak on przypada jeden na milion!

– Proszę opowiedzieć mi o nim bliżej.

– Bardzo chętnie porozmawiamy, najlepiej przy stole!

Ding Gou’er, zanim zdążył zaprotestować, został wepchnięty do sali jadalnej.Mo Yan

Naprawdę nazywa się Guan Moye, a jego pseudonim oznacza „Ten, który nie mówi”. Urodził się w 1956 roku w Chinach. W wieku dwudziestu lat wstąpił do Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, gdzie pełnił funkcje kancelisty, instruktora politycznego i oficera propagandy. W 1981 roku opublikował pierwsze opowiadanie, Chunye yu feifei (Rzęsisty deszcz w wiosenną noc). W 1984 roku rozpoczął studia na wydziale literatury Wyższej Szkoły Artystycznej i wydał Toumingde hongluobo (Przezroczysta marchewka, 1985). Jego kolejna książka, Hong gaoliang jiazu (Klan czerwonego sorga), została uznana przez chińskich czytelników za najlepszą powieść roku 1986. Zhang Yimou nakręcił na jej podstawie film, który w 1988 roku na festiwalu w Berlinie nagrodzono Złotym Niedźwiedziem.

Mo Yan od wielu lat w Chinach i za granicą cieszy się opinią największego talentu współczesnej literatury chińskiej. Krytyka podkreśla drapieżność jego obserwacji oraz głęboką fascynację krajem, którego nie zdecydował się opuścić. Jego książki przełożono m.in. na angielski, niemiecki, francuski, hiszpański, włoski, szwedzki, niderlandzki. W tłumaczeniu na język polski ukazała się również powieść Kraina wódki (1992; W.A.B. 2006).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: