Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

U kresu sił - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

U kresu sił - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 308 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Gdy pa­ro­wiec „So­fa­la” skrę­cił ku lą­do­wi, ni­skie błot­ni­ste wy­brze­że jesz­cze dłu­gi czas wy­glą­da­ło jak smu­ga ciem­no­ści cią­gną­ca się za pa­sem roz­ja­rzo­ne­go bla­sku. Pro­mie­nie słoń­ca, pa­da­jąc z siłą na spo­koj­ne mo­rze, roz­bi­ja­ły się o dia­men­to­wą po­wierzch­nię w mi­go­tli­wy pył, w olśnie­wa­ją­cą, świe­tli­stą mgłę, któ­ra ośle­pia­ła oczy i nu­ży­ła mózg ru­chli­wym bla­skiem.

Ka­pi­tan Whal­ley nie pa­trzył na mo­rze. Sie­dział w ob­szer­nym trzci­no­wym fo­te­lu wy­peł­nia­jąc go cał­ko­wi­cie swo­ją oso­bą; gdy se­rang zbli­żył się i po­wie­dział zni­żo­nym gło­sem, że trze­ba zmie­nić kurs, ka­pi­tan pod­niósł się na­tych­miast i stał z twa­rzą zwró­co­ną ku przo­do­wi, pod­czas gdy dziób stat­ku ob­ra­cał się o ćwierć koła. Ka­pi­tan nie ode­zwał się ani sło­wem, nie wy­dał na­wet ster­ni­ko­wi roz­ka­zu, aby utrzy­mać ten sam kurs. Za­miast ka­pi­ta­na wy­mru­czał roz­kaz se­rang, po­de­szły wie­kiem, zwin­ny, drob­ny Ma­laj o bar­dzo ciem­nej skó­rze. A Whal­ley znów za­siadł po­wo­li w fo­te­lu na most­ku ka­pi­tań­skim i utkwił oczy w po­kła­dzie.

Nie spo­dzie­wał się uj­rzeć nic no­we­go na owym mor­skim szla­ku. Pły­wał wzdłuż tych brze­gów już od trzech lat. Od Low Cape do Ma­lan­ta­nu od­le­głość wy­no­si­ła pięć­dzie­siąt mil; sta­ry pa­ro­wiec od­by­wał tę dro­gę w sześć go­dzin z prą­dem albo sia­dam prze­ciw prą­do­wi. Po­tem ste­ro­wa­ło się pro­sto na ląd i wkrót­ce trzy pal­my uka­zy­wa­ły się na wid­no­krę­gu, wy­so­kie i smu­kłe, sty­ka­ją­ce się roz­czo­chra­ny­mi gło­wa­mi, jak­by po­wie­rza­ły so­bie plot­ki o ciem­nych za­ro­ślach man­gro­wych. Dziób „So­fa­li” ob­ra­cał się ku ciem­ne­mu pa­so­wi lądu; w pew­nej chwi­li, gdy sta­tek zbli­żał się doń uko­śnie, uka­zy­wa­ło się na wy­brze­żu kil­ka ja­snych, jak­by lu­strza­nych odłam­ków; było to uj­ście rze­ki, na­peł­nio­ne wodą po brze­gi. Po­tem sta­tek su­nął przez bru­nat­ną ciecz – zło­żo­ną w trzech czwar­tych z wody i jed­nej czwar­tej z czar­nej zie­mi – mię­dzy ni­ski­mi brze­ga­mi, zło­żo­ny­mi w trzech czwar­tych z czar­nej zie­mi i jed­nej czwar­tej z sło­na­wej wody; dą­żył na­przód mo­zol­nie, jak to czy­nił co mie­siąc przez ostat­nich sie­dem lat lub wię­cej, na dłu­gi czas za­nim ka­pi­ta­no­wi Whal­ley­owi przy­szło na myśl, że bę­dzie miał coś wspól­ne­go z tym pa­row­cem i jego po­dró­ża­mi nie pod­le­ga­ją­cy­mi nig­dy zmia­nom.

Sta­ry sta­tek po­wi­nien był znać dro­gę le­piej niż jego za­ło­ga, z któ­rej nikt tak dłu­go na „So­fa­li” nie słu­żył; le­piej niż wier­ny se­rang za­bra­ny przez Whal­leya z jego po­przed­nie­go stat­ku (za­da­niem se­ran­ga było trzy­ma­nie wach­ty ka­pi­tań­skiej); le­piej niż sam ka­pi­tan, któ­ry do­wo­dził „So­fa­lą” za­le­d­wie przez trzy ostat­nie lata. Moż­na było ufać pa­row­co­wi, że z kur­su nie zej­dzie. Jego kom­pas nie za­wo­dził. W po­dró­ży nie było nig­dy z tym stat­kiem kło­po­tu, jak gdy­by jego sę­dzi­wy wiek dał mu wie­dzę, mą­drość i spo­kój. Przy­bi­jał do brze­gu nie od­chy­la­jąc się ani tro­chę od swe­go kie­run­ku i trzy­mał się wy­zna­czo­ne­go cza­su pra­wie co do mi­nu­ty. Czy ka­pi­tan sie­dział na most­ku z ocza­mi wbi­ty­mi w po­kład, czy le­żał bez­sen­nie w łóż­ku, mógł za­wsze po­wie­dzieć, gdzie się sta­tek znaj­du­je, ozna­czyć do­kład­nie jego miej­sce na szla­ku, po pro­stu ob­li­czyw­szy dni i go­dzi­ny. Znał do­brze ten mo­no­ton­ny ob­jazd han­dlo­we­go pa­row­ca, w górę i w dół przez cie­śni­ny; znał jego roz­kład, to­wa­rzy­szą­ce mu wi­do­ki, spo­ty­ka­nych po dro­dze lu­dzi. Naj­pierw Ma­lak­ka; sta­tek wcho­dził do por­tu w dzień i wy­cho­dził o zmierz­chu, a po­tem prze­ci­nał nie­zmien­nym fos­fo­ry­zu­ją­cym szla­kiem ten wiel­ki trakt Da­le­kie­go Wscho­du. Mrok i bły­ski na wo­dzie, ja­sne gwiaz­dy na czar­nym nie­bie, cza­sem świa­tła pa­row­ca w dro­dze do kra­ju, su­ną­ce w pro­stej li­nii środ­kiem trak­tu, to znów nie­uchwyt­ny cień tu­byl­cze­go stat­ku o ża­glach z mat, mi­ja­ją­cy „So­fa­lę” szyb­ko i ci­cho – rano zaś, po dru­giej stro­nie cie­śni­ny, pła­skie wy­brze­że. W na­stęp­nym miej­scu po­sto­ju, o po­łu­dniu, owe trzy pal­my nad ospa­łą rze­ką. Je­dy­ny bia­ły miesz­ka­ją­cy w tej osa­dzie był czło­wie­kiem mło­dym, daw­nym ma­ry­na­rzem, z któ­rym Whal­ley za­przy­jaź­nił się w cią­gu licz­nych po­dró­ży. Sześć­dzie­siąt mil da­lej pa­ro­wiec za­trzy­my­wał się znów w głę­bo­kiej za­to­ce z paru do­ma­mi ma brze­gu. I tak da­lej w kół­ko; sta­tek przy­bi­jał do (brze­gu i pły­nął w dal­szą dro­gę, brał tu i ów­dzie ła­du­nek, a na za­koń­cze­nie pły­nął spo­koj­nie ja­kieś sto mil przez la­bi­rynt drob­nych wy­se­pek aż do roz­le­głe­go mia­sta za­miesz­ka­ne­go przez kra­jow­ców. Sta­ry pa­ro­wiec wy­po­czy­wał tam trzy dni, za­nim wy­ru­szał w od­wrot­nym kie­run­ku, oglą­da­jąc te same brze­gi ze stro­ny prze­ciw­nej, sły­sząc te same gło­sy w tych sa­mych miej­sco­wo­ściach, aż do swe­go ma­cie­rzy­ste­go por­tu na wiel­kim wschod­nim szla­ku; w tym por­cie sta­tek za­ko­twi­czał się pra­wie na­prze­ciw­ko ogrom­nej ka­mien­nej bu­dow­li – urzę­du por­to­we­go – i cze­kał na chwi­lę wy­ru­sze­nia w ten sam ob­jazd dłu­go­ści ty­sią­ca sze­ściu­set mil, ob­jazd trwa­ją­cy dni trzy­dzie­ści.

Nie­wie­le było w tym ży­ciu roz­ma­chu jak na ka­pi­ta­na Whal­leya – Hen­ry­ka Whal­leya, zwa­ne­go Har­ry'm Śmiał­kiem – z „Kon­do­ra”, słyn­ne­go on­giś kli­pra; nie­wie­le roz­ma­chu jak na czło­wie­ka, któ­ry ob­słu­gi­wał sław­ne fir­my, do­wo­dził sław­ny­mi stat­ka­mi (kil­ka z nich było jego wła­sno­ścią); któ­ry do­ko­nał sław­nych po­dró­ży, był pio­nie­rem no­wych dróg i no­wych ga­łę­zi han­dlu; któ­ry ste­ro­wał po nie zba­da­nych jesz­cze szla­kach mórz Po­łu­dnia i oglą­dał wschód słoń­ca z wysp nie ozna­czo­nych na ma­pie.

Pięć­dzie­siąt lat służ­by ma­ry­nar­skiej, z cze­go czter­dzie­ści na wschod­nich mo­rzach („ter­mi­no­wa­łem dość grun­tow­nie”, ma­wiał z uśmie­chem) spra­wi­ło, że był za­szczyt­nie zna­ny ca­łe­mu po­ko­le­niu ar­ma­to­rów i kup­ców we wszyst­kich por­tach, po­cząw­szy od Bom­ba­ju aż hen, tam gdzie Wschód sta­pia się z Za­cho­dem na wy­brze­żach obu Ame­ryk. Jego sła­wa zo­sta­ła uwiecz­nio­na – nie­zbyt wiel­ki­mi, lecz wy­raź­ny­mi gło­ska­mi – na ma­pach ad­mi­ra­li­cji. Była tam prze­cież, gdzieś mię­dzy Au­stra­lią a Chi­na­mi, wy­spa Whal­leya i rafa „Kon­do­ra”. Na tę nie­bez­piecz­ną for­ma­cję ko­ra­lo­wą słyn­ny kli­per na­dział się kie­dyś i tkwił tam przez trzy dni; ka­pi­tan na cze­le za­ło­gi jed­ną ręką wy­rzu­cał ła­du­nek za bur­tę, a dru­gą od­pie­rał od stat­ku całą flo­tyl­lę wo­jen­nych ło­dzi z dzi­ki­mi tu­byl­ca­mi. Ani wy­spa, ani rafa nie ist­nia­ły wów­czas ofi­cjal­nie. W ja­kiś czas po­tem ofi­ce­ro­wie jej kró­lew­skiej mo­ści z pa­row­ca „Fu­si­lier”, wy­sła­ni, aby tam­ten szlak zba­dać, wy­bra­li owe dwie na­zwy w do­wód uzna­nia dla przed­się­bior­czo­ści czło­wie­ka i so­lid­no­ści stat­ku. Poza tym każ­dy, kogo to in­te­re­su­je, może stwier­dzić w Sko­ro­wi­dzu Po­wszech­nym (tom II str. 410), że opis „szla­ku Ma­lo­tu­or Whal­ley” za­czy­na się od słów: „Wy­god­na dro­ga, od­kry­ta w 1850 r. przez ka­pi­ta­na Whal­leya na stat­ku «Kon­dor»” itd., a koń­czy się go­rą­cym po­le­ce­niem tej dro­gi skie­ro­wa­nym do ża­glow­ców, wy­cho­dzą­cych z por­tów chiń­skich w cza­sie od grud­nia do kwiet­nia włącz­nie i kie­ru­ją­cych się na po­łu­dnie.

Był to naj­czyst­szy zysk, jaki Whal­ley w ży­ciu osią­gnął. Nic nie mo­gło mu ode­brać zdo­by­tej sła­wy. Prze­bi­cie Ka­na­łu Su­eskie­go, jak wy­sa­dze­nie tamy, wy­pu­ści­ło na Wschód roje no­wych stat­ków, no­wych lu­dzi i nowe me­to­dy han­dlu. Zmie­ni­ło ob­li­cze wschod­nich mórz, a na­wet ich du­cha, tak że daw­ne do­świad­cze­nia ka­pi­ta­na Whal­leya stra­ci­ły war­tość dla no­wej ge­ne­ra­cji ma­ry­na­rzy.

W tam­tych za­mierz­chłych cza­sach ob­ra­cał ka­pi­tan Whal­ley wie­lu ty­sią­ca­mi fun­tów – i wła­snych, i na­le­żą­cych do jego mo­co­daw­ców; zaj­mo­wał się uczci­wie, jak się tego od ka­pi­ta­na wy­ma­ga, sprzecz­ny­mi in­te­re­sa­mi ar­ma­to­rów, dzier­żaw­ców stat­ków i ak­cjo­na­riu­szy. Nie stra­cił nig­dy okrę­tu i nie zgo­dził się ani razu na nie­wy­raź­ną trans­ak­cję; był jesz­cze w peł­ni sił, prze­żyw­szy oko­licz­no­ści, któ­re po­mo­gły mu do zdo­by­cia sła­wy. Po­cho­wał żonę (w za­to­ce Pe­czi­li), wy­dał cór­kę za czło­wie­ka, któ­re­go nie­for­tun­nie wy­bra­ła, i stra­cił ma­ją­tek wię­cej niż śred­ni wsku­tek ban­kruc­twa słyn­ne­go To­wa­rzy­stwa Ban­ko­we­go Tra­van­co­re and Dec­can, któ­re­go upa­dek wstrzą­snął Wscho­dem jak trzę­sie­nie zie­mi. A te­raz miał już sześć­dzie­siąt pięć lat.II

Dźwi­gał swo­je lata dziel­nie, a ban­kruc­twa się nie wsty­dził. Nie on je­den wie­rzył w trwa­łość To­wa­rzy­stwa Ban­ko­we­go. Lu­dzie, któ­rzy w spra­wach fi­nan­so­wych byli rów­nie bie­gli jak on w spra­wach, na­wi­ga­cji, po­chwa­la­li prze­zor­ność, z jaką roz­po­rzą­dził swy­mi ka­pi­ta­ła­mi, i sami stra­ci­li wie­le pie­nię­dzy w ol­brzy­mim kra­chu. Na tym je­dy­nie po­le­ga­ła róż­ni­ca mię­dzy Whal­ley­em a tam­ty­mi, że on stra­cił wszyst­ko. A jed­nak nie wszyst­ko. Po­zo­stał mu z prze­pa­dłe­go ma­jąt­ku bar­dzo ład­ny mały bark „Pięk­ne Dziew­czę”; ka­pi­tan ku­pił go, aby mieć ja­kieś za­ję­cie, gdy się wy­co­fa z pra­cy – ku­pił go „dla za­ba­wy” – jak to sam okre­ślał.

Na rok przed wy­da­niem cór­ki za mąż oświad­czył jej naj­for­mal­niej, że ma mo­rza do­syć. Ale gdy mło­da para osia­dła w Mel­bo­ur­ne, do­szedł do prze­ko­na­nia, iż nie może czuć się szczę­śli­wy! na lą­dzie. Był uro­dzo­nym ka­pi­ta­nem ma­ry­nar­ki han­dlo­wej i że­glar­stwo dla roz­ryw­ki nie mo­gło go za­spo­ko­ić. Mu­siał żyć w złu­dze­niu, że pro­wa­dzi wciąż in­te­re­sy, a kup­no „Pięk­ne­go Dziew­czę­cia” za­bez­pie­czy­ło cią­głość jego ży­cia na mo­rzu. Przed­sta­wiał bark zna­jo­mym w róż­nych por­tach jako swo­je „ostat­nie do­wódz­two”. Kie­dy już bę­dzie zbyt sta­ry, żeby pro­wa­dzić sta­tek, wy­co­fa bark z obie­gu i uda się na ląd ocze­ku­jąc śmier­ci, w te­sta­men­cie zaś po­le­ci, aby w dzień jego po­grze­bu wy­ho­lo­wa­no sta­tek na głę­bię i tam za­to­pio­no go z ho­no­ra­mi. Cór­ka nie bę­dzie mia­ła o to żalu, że nie chciał, aby ktoś obcy do­wo­dził po nim ostat­nim jego stat­kiem. Wo­bec ma­jąt­ku, któ­ry miał jej za­sta­wić, war­tość pięć­set­to­no­we­go bar­ku nie mia­ła żad­ne­go zna­cze­nia. Krzep­ki sta­rzec opo­wia­dał to wszyst­ko zna­jo­mym z żar­to­bli­wym bły­skiem w oku; miał za wie­le ży­wot­no­ści, aby od­da­wać się sen­ty­men­tal­nym ża­lom, czu­ło się jed­nak w tych sło­wach, tro­chę smut­ku, gdyż ka­pi­tan wrósł moc­no w ży­cie; czer­pał praw­dzi­wą przy­jem­ność w roz­ma­itym jego od­czu­wa­niu i z jego da­rów, z wy­so­kie­go sza­cun­ku, ja­kim się cie­szył, z bo­gac­twa, z mi­ło­ści do cór­ki i z ob­co­wa­nia ze swym stat­kiem, roz­ryw­ką sa­mot­nych, bez­czyn­nych dni.

Urzą­dził so­bie ka­ju­tę zgod­nie ze swym wy­obra­że­niem o kom­for­cie na mo­rzu. Duża pół­ka na książ­ki (lu­bił bar­dzo czy­tać) zaj­mo­wa­ła jed­ną ścia­nę; na­prze­ciw łóż­ka wi­siał por­tret jego nie­boszcz­ki żony, pła­skie ma­lo­wi­dło olej­ne ciem­ne w ko­lo­rze; przed­sta­wia­ło pro­fil mło­dej ko­bie­ty o dłu­gim czar­nym loku. Trzy chro­no­me­try ty­ka­ły Whal­ley­owi na do­bra­noc i wi­ta­ły go przy obu­dze­niu, współ­za­wod­ni­cząc z sobą szyb­ko­ścią ryt­micz­nych gło­si­ków.

Wsta­wał co dzień o pią­tej. Ofi­cer z noc­nej wach­ty, pi­jąc wcze­sną fi­li­żan­kę kawy na ru­fie obok ste­ru, wy­słu­chi­wał przez duży otwór mo­sięż­ne­go wen­ty­la­to­ra wszyst­kich plu­sków, sa­pań i par­skań zwierzch­ni­ka przy my­ciu. Po­tem na­stę­po­wał prze­cią­gły, ba­so­wy po­mruk Mo­dli­twy Pań­skiej re­cy­to­wa­nej gło­śno z po­wa­gą. Po upły­wie pię­ciu mi­nut gło­wa i ban­ki ka­pi­ta­na Whal­leya wy­ła­nia­ły się z wej­ściów­ki. Przy­sta­wał za­wsze chwi­lę na stop­niach roz­glą­da­jąc się po wid­no­krę­gu; pa­trzył w górę na usta­wie­nie ża­gli i wdy­chał głę­bo­ki­mi hau­sta­mi świe­że po­wie­trze. Do­pie­ro wów­czas wstę­po­wał na tyl­ny po­kład od­po­wia­da­jąc na rękę pod­nie­sio­ną do dasz­ka czap­ki ma­je­sta­tycz­nym i ła­ska­wym: „Dzień do­bry panu.”

Cho­dził po po­kła­dzie su­mien­nie aż do ósmej. Z rzad­ka, nie czę­ściej niż dwa razy na rok, mu­siał się po­słu­gi­wać gru­bą la­ską po­dob­ną do ma­czu­gi; do­le­ga­ła mu sztyw­ność w bio­drze – lek­ka reu­ma­tycz­na przy­pa­dłość, jak są­dził.

Poza tym nie znał żad­nych cie­le­snych do­le­gli­wo­ści. Na od­głos dzwon­ka wzy­wa­ją­ce­go na śnia­da­nie scho­dził, aby na­kar­mić ka­nar­ki, na­krę­cić chro­no­me­try i za­jąć pierw­sze miej­sce za sto­łem. Na­prze­ciw tego miej­sca wi­sia­ły wiel­kie fo­to­gra­fie cór­ki ka­pi­ta­na, jej męża i dwoj­ga ma­łych dzie­ci o tłu­ściut­kich nóż­kach – jego wnu­ków; wszyst­kie fo­to­gra­fie były w czar­nych ram­kach wpusz­czo­nych w klo­no­wą gródź ka­ju­ty. Po śnia­da­niu ka­pi­tan ście­rał wła­sno­ręcz­nie ście­recz­ką pył z tych fo­to­gra­fii i od­ku­rzał olej­ny por­tret żony mio­teł­ką z piór, wi­szą­cą za­wsze na ma­łym mo­sięż­nym ha­czy­ku obok cięż­kiej zło­tej ramy. Na­stęp­nie za­my­kał drzwi od ka­ju­ty ofi­cer­skiej i za­sia­dał na ka­nap­ce pod por­tre­tem, aby prze­czy­tać roz­dział z gru­bej Bi­blii kie­szon­ko­wej – jej Bi­blii. Ale tra­fia­ły się dnie, kie­dy za­miast czy­tać sie­dział ja­kie pół go­dzi­ny z za­mknię­tą Bi­blią na ko­la­nach, z pal­cem wsu­nię­tym mię­dzy kart­ki. Może przy­po­mi­nał so­bie na­gle, jak bar­dzo żona lu­bi­ła że­glo­wać.

Była praw­dzi­wym ma­ry­na­rzem i praw­dzi­wą ko­bie­tą. Ka­pi­tan uwa­żał po pro­stu za ar­ty­kuł wia­ry, że nie ist­nia­ło nig­dy i nig­dzie, ani na lą­dzie, ani na mo­rzu, we­sel­sze i mil­sze ogni­sko do­mo­we niż wła­śnie to pod tyl­nym po­kła­dem „Kon­do­ra”; wiel­ka ka­ju­ta ofi­cer­ska ja­śnia­ła bie­lą i zło­tem, uwień­czo­na nie więd­ną­cy­mi nig­dy gir­lan­da­mi kwie­cia jak­by na wiecz­ne świę­to. W środ­ku każ­dej z drew­nia­nych płyt gro­dzi ka­pi­ta­no­wa wy­ma­lo­wa­ła pęk kwia­tów oj­czy­stych, a ta pra­ca peł­na mi­ło­ści za­ję­ła jej cały rok.

Dla ka­pi­ta­na po­zo­sta­ło to na za­wsze cu­dem sztu­ki, naj­wyż­szym osią­gnię­ciem gu­stu i tech­ni­ki ma­lar­skiej; co się zaś ty­czy­ło sta­re­go Swin­bur­ne'a, pierw­sze­go ofi­ce­ra, za każ­dym ra­zem, gdy scho­dził na po­sił­ki, sta­wał prze­ję­ty za­chwy­tem nad po­stę­pu­ją­cą wciąż pra­cą ka­pi­ta­no­wej. „Po pro­stu chcia­ło­by się po­wą­chać te róże” – oświad­czał wcią­ga­jąc no­sem lek­ki za­pach ter­pen­ty­ny, prze­ni­ka­ją­cy w owych cza­sach ja­dal­nię; z po­wo­du tego za­pa­chu (jak się póź­niej Swin­bur­ne przy­znał) sta­ry ofi­cer za­bie­rał się do je­dze­nia tro­chę mniej ocho­czo niż zwy­kle.

Ale nic nie prze­szka­dza­ło roz­ko­szo­wać się śpie­wem pani Whal­ley.

– Pani ka­pi­ta­no­wa to ist­ny sło­wik, pa­nie ka­pi­ta­nie – orze­kał Swin­bur­ne z miną znaw­cy, wy­słu­chaw­szy do koń­ca pie­śni, któ­rą się roz­ko­szo­wał w sku­pie­niu, po­chy­lo­ny nad lu­kiem świetl­nym.

W pięk­ną po­go­dę, pod­czas dru­giej krót­kiej wach­ty obaj męż­czyź­ni słu­cha­li try­lów i ru­lad roz­le­ga­ją­cych się w ka­ju­cie przy akom­pa­nia­men­cie pia­ni­na. W dzień swo­ich za­rę­czyn ka­pi­tan na­pi­sał do Lon­dy­nu po pia­ni­no, ale już prze­szło rok byli po ślu­bie, gdy do­tar­ło do nich, okrą­żyw­szy Przy­lą­dek Do­brej Na­dziei. Przy­szło w wiel­kiej pace sta­no­wią­cej część pierw­sze­go frach­tu wy­sła­ne­go bez­po­śred­nio z Lon­dy­nu do Hong-Kon­gu i zo­sta­ło wy­ła­do­wa­ne w por­cie – a było to wy­da­rze­nie, któ­re lu­dziom krzą­ta­ją­cym się dziś po ru­chli­wych bul­wa­rach tego mia­sta wy­da­je się rów­nie od­le­głe i mgli­ste jak za­mierz­chłe wie­ki hi­sto­rii. Ale ka­pi­tan Whal­ley po­tra­fił w cią­gu pół­go­dzin­nej sa­mot­no­ści prze­żyć całe swe ży­cie wraz z jego ro­man­ty­zmem, jego idyl­lą i jego smut­kiem. Mu­siał sam za­mknąć żo­nie oczy. Ode­szła spod sztan­da­ru jak żona ma­ry­na­rza i w głę­bi du­cha była ma­ry­na­rzem. Ka­pi­tan od­czy­tał nad nią po­grze­bo­we mo­dli­twy z jej wła­snej książ­ki do na­bo­żeń­stwa i głos nie za­ła­mał mu się ani razu. Pod­nió­sł­szy oczy znad książ­ki, zo­ba­czył na­prze­ciw sie­bie sta­re­go Swin­bur­ne'a z czap­ką przy­ci­śnię­tą do pier­si; po­ora­na, schło­sta­na przez wi­chry, nie­po­ru­szo­na twarz ofi­ce­ra ocie­ka­ła kro­pla­mi wody jak złom czer­wo­ne­go gra­ni­tu wśród ule­wy. Sta­ry wilk mor­ski mógł so­bie na płacz po­zwo­lić, lecz ka­pi­tan mu­siał do­czy­tać mo­dli­twę do koń­ca. Roz­legł się plusk; a pa­tem Whal­ley nie­wie­le już pa­mię­tał z tego, co się dzia­ło przez kil­ka naj­bliż­szych dni. Sta­ry ma­ry­narz z za­ło­gi, wła­da­ją­cy do­brze igłą, uszył dla dziec­ka ża­łob­ną su­kien­kę z… czar­nej suk­ni mat­ki.

Nie wy­glą­da­ło na to, aby ka­pi­tan mógł kie­dy za­po­mnieć – lecz ży­cia prze­gro­dzić tamą nie moż­na, jak się prze­gra­dza ospa­ły stru­mień. Ży­cie wy­stą­pi ż brze­gów i po­pły­nie nad ludz­ką zgry­zo­tą, za­mknie się nad smut­kiem jak mo­rze nad mar­twym cia­łem, bez wzglę­du na to, ile mi­ło­ści po­szło na dno. Ale świat nie jest zły. Lu­dzie oka­za­li ka­pi­ta­no­wi wie­le do­bro­ci, szcze­gól­nie pani Gard­ner, żona star­sze­go wspól­ni­ka z fir­my Gard­ner, Pat­te­son i Sp., do któ­rej „Kon­dor” na­le­żał. Rani Gard­ner za­pro­po­no­wa­ła, że zaj­mie się małą, i we wła­ści­wym cza­sie za­bra­ła ją do An­glii (była to wów­czas po­dróż nie lada – na­wet pocz­tą lą­do­wą) ra­zem z wła­sny­mi có­recz­ka­mi, aby do­peł­nić jej wy­cho­wa­nia. Upły­nę­ło dzie­sięć lat, za­nim ka­pi­tan Whal­ley znów zo­ba­czył cór­kę.

Już jako ma­lut­ka dziew­czyn­ka nie bała się złej po­go­dy i pro­si­ła ojca, aby ją brał na po­kład; umiesz­czał ją na pier­si pod nie­prze­ma­kal­nym płasz­czem, skąd się przy­glą­da­ła, jak wiel­kie bał­wa­ny walą się na „Kon­do­ra”. Ko­tło­wa­ni­na i huk fal zda­wa­ły się na­peł­niać jej du­szycz­kę nie­wy­po­wie­dzia­ną roz­ko­szą. „Mar­nu­je się, po­win­na być chłop­cem” żar­to­wał ka­pi­tan Whal­ley. Na­zwał ją Ivy ze wzglę­du na dźwięk tego sło­wa; po­cią­gnę­ła go tak­że ja­kaś nie­wy­raź­na aso­cja­cja. Ivy oplo­tła się moc­no wo­kół jego ser­ca; pra­gnął, aby wspie­ra­ła się za­wsze na ojcu jak na po­tęż­nym fi­la­rze, i za­po­mi­nał, póki była ma­lut­ka, że z na­tu­ry rze­czy Ivy wy­bie­rze so­bie pew­nie ko­goś in­ne­go, aby Wes­przeć się na nim. Ale tak ko­chał ży­cie, że na­wet kie­dy ta chwi­la na­de­szła, po­tra­fił wy­cią­gnąć zeń pew­ne za­do­wo­le­nie, nie­za­leż­nie od głę­bo­kie­go po­czu­cia stra­ty.

Ku­pił bark „Pięk­ne Dziew­czę” chcąc za­peł­nić czymś swo­ją sa­mot­ność i wkrót­ce po­tem wziął nie­zbyt ko­rzyst­ny ła­du­nek do Au­stra­lii tyl­ko: po to, aby zo­ba­czyć cór­kę w jej wła­snym domu. Nie czuł się tam do­brze, lecz nie dla­te­go, że Ivy wspie­ra­ła się te­raz na kimś in­nym; po pro­stu prze­ko­nał się, iż wy­bra­na przez nią pod­po­ra wy­glą­da przy bliż­szym zba­da­niu na „dość sła­bą tycz­kę” – na­wet pod wzglę­dem zdro­wia. Sztucz­na uprzej­mość zię­cia jesz­cze mniej przy­pa­dła Whal­ley­owi do gu­stu niż spo­sób, w jaki zięć ob­ra­cał pie­niędz­mi, któ­re Ivy do­sta­ła w po­sa­gu. Ale nie zdra­dził się ze swy­mi oba­wa­mi. Tyl­ko w dniu wy­jaz­du, gdy stał już przy otwar­tych drzwiach hal­lu trzy­ma­jąc ręce cór­ki i pa­trząc spo­koj­nie w jej oczy, po­wie­dział:

– Ty wiesz, ko­cha­nie, że wszyst­ko, co mam, na­le­ży do cie­bie i two­ich bą­ków. Pa­mię­taj, że­byś za­wsze pi­sa­ła do mnie otwar­cie.

Od­po­wie­dzia­ła mu pra­wie nie­znacz­nym ski­nie­niem gło­wy. Po­dob­na była do mat­ki z bar­wy oczu, z cha­rak­te­ru, a tak­że i z tego, że ro­zu­mia­ła go pra­wie bez słów.

Oczy­wi­ście była zmu­szo­na do nie­go się zwró­cić, a przy czy­ta­niu nie­któ­rych jej li­stów ka­pi­tan Whal­ley pod­no­sił bia­łe brwi wy­so­ko. Zresz­tą uwa­żał, że moż­ność za­spo­ka­ja­nia wszyst­kich ży­czeń Ivy jest naj­pięk­niej­szą na­gro­dą jego ży­cia. Pierw­szy raz od śmier­ci żony od­czuł pew­ną ra­dość. Cha­rak­te­ry­stycz­ne było dla ka­pi­ta­na, że na sku­tek cią­głych nie­po­wo­dzeń zię­cia po­wziął dlań na od­le­głość coś w ro­dza­ju sym­pa­tii. Ten czło­wiek roz­bi­jał się o brzeg tak nie­ustan­nie, iż by­ło­by po pro­stu nie­spra­wie­dli­wo­ścią przy­pi­sy­wać to wy­łącz­nie nie­dba­łe­mu pro­wa­dze­niu stat­ku. Tak, tak! Ka­pi­tan wie­dział do­brze, jak się rzecz mia­ła. Był to pech. Sam Whal­ley cie­szył się szczę­ściem wprost nie­by­wa­łym, ale wi­dy­wał bar­dzo wie­lu dziel­nych lu­dzi – nie tyl­ko ma­ry­na­rzy – idą­cych na dno je­dy­nie dla­te­go, że mie­li pe­cha, i dzię­ki temu umiał się po­znać na złych symp­to­mach. Z tych wzglę­dów ka­pi­tan za­czął głę­bo­ko się za­sta­na­wiać, w jaki spo­sób za­bez­pie­czyć naj­le­piej wszyst­ko, co po­sia­dał, gdy po wstęp­nej fali po­gło­sek (do­się­gły go naj­pierw w Szan­gha­ju) przy­szedł wstrząs wiel­kie­go ban­kruc­twa; mi­nę­ły ko­lej­ne fazy osłu­pie­nia, nie­do­wie­rza­nia, gnie­wu i ka­pi­tan mu­siał po­go­dzić się % fak­tem, że wła­ści­wie nie zo­sta­wi po so­bie żad­ne­go ma­jąt­ku.

I wła­śnie wów­czas pe­cho­wiec w da­le­kim Mel­bo­ur­ne, jak­by cze­kał tyl­ko na tę ka­ta­stro­fę, za­prze­stał ruj­nu­ją­cych go in­te­re­sów i osiadł na lą­dzie – jako bez­na­dziej­nie cho­ry w do­dat­ku. „Nig­dy już nie bę­dzie mógł cho­dzić” – pi­sa­ła jego żona. Po raz pierw­szy w ży­ciu lęk tar­gnął Whal­ley­em.

Bark „Pięk­ne Dziew­czę” mu­siał te­raz pra­co­wać z twar­dej ko­niecz­no­ści. Nie cho­dzi­ło już o utrzy­ma­nie na wschod­nich mo­rzach ży­wej pa­mię­ci o Har­ry'm Śmiał­ku ani o za­opa­trze­nie sta­re­go czło­wie­ka w pie­nią­dze kie­szon­ko­we i ubra­nie, z do­dat­kiem pa­ru­set pierw­szo­rzęd­nych cy­gar, na któ­re przy­sy­ła­no ra­chu­nek z koń­cem roku. Trze­ba było ze­brać wszyst­kie siły i wy­zy­skać sta­tek, ile się tyl­ko dało, wy­dzie­la­jąc mu ską­po po­zło­ty na oka­za­łe, lecz tan­det­ne rzeź­by zdo­bią­ce dziób i rufę.

Ta ko­niecz­ność otwo­rzy­ła oczy ka­pi­ta­na na za­sad­ni­cze zmia­ny, ja­kie do­ko­na­ły się w świe­cie. Z daw­ne­go ży­cia Whal­leya po­zo­sta­ły tyl­ko tu i ów­dzie zna­ne mu na­zwi­ska, ale prze­mi­nę­ło już wszyst­ko, co znał daw­niej – i rze­czy, i lu­dzie. Fir­ma Gand­ner, Pat­te­son i Sp. wid­nia­ła jesz­cze wciąż na ścia­nach skła­dów wzdłuż na­brze­ża, na mo­sięż­nych ta­blicz­kach i szy­bach w han­dlo­wej dziel­ni­cy nie­jed­ne­go wschod­nie­go por­tu, ale w spół­ce nie było już ani Gard­ne­ra, ani Pat­te­so­na. I nie było też dla ka­pi­ta­na Whal­leya fo­te­la i życz­li­we­go po­wi­ta­nia w pry­wat­nym ga­bi­ne­cie; nie pro­po­no­wa­no mu do­bre­go in­te­re­su jako daw­ne­mu przy­ja­cie­lo­wi, przez pa­mięć na usłu­ga, któ­re kie­dyś wy­świad­czył. Mę­żo­wie pa­nien Gard­ner sie­dzie­li przy biur­kach w tym sa­mym po­ko­ju, do któ­re­go ka­pi­tan mógł za­wsze wejść za cza­sów po­przed­niej dy­rek­cji, choć już od daw­na rzu­cił po­sa­dę w fir­mie. Stat­ki spół­ki mia­ły te­raz żół­te ko­mi­ny z czar­nym ob­ra­mie­niem i nie przy­mie­rza­jąc jak tram­wa­je sto­so­wa­ły się do roz­kła­du wy­zna­czo­nych z góry po­dró­ży. Wia­try gru­dnio­we i czerw­co­we nic tych pa­row­ców nie ob­cho­dzi­ły; ka­pi­ta­no­wie ich, dziel­ni mło­dzień­cy (Whal­ley nie wąt­pił o tym), byli na pew­no obznaj­mie­ni z wy­spą Whal­leya, po­nie­waż w ostat­nich la­tach rząd umie­ścił la­tar­nię mor­ską o bia­łym świe­tle u pół­noc­ne­go krań­ca tej wy­spy (z sek­to­rem czer­wo­nym nad rafą Kon­do­ra), ale więk­szość z nich by­ła­by się zdu­mia­ła sły­sząc, że ist­nie­je jesz­cze Whal­ley z krwi i ko­ści – sta­rzec, któ­ry się błą­ka po świe­cie usi­łu­jąc wy­na­leźć tu i ów­dzie ła­du­nek dla swe­go ma­łe­go bar­ku.

I wszę­dzie było to samo. Zni­kli lu­dzie, któ­rzy po­ki­wa­li­by gło­wą z uzna­niem, sły­sząc jego na­zwi­sko, i któ­rym ho­nor na­ka­zy­wał­by coś uczy­nić dla Har­ry'ego

Whal­leya Śmiał­ka. Zni­kły oka­zje, któ­re umiał­by chwy­cić w lot; a wraz z nimi prze­pa­dło bia­ło­skrzy­dłe sta­do kli­prów, co żyły wśród burz­li­wych, nie­pew­nych wi­chrów, wy­ła­wia­jąc wiel­kie for­tu­ny z mor­skiej pia­ny. W tym no­wym świe­cie ob­ci­na­no za­rob­ki do osta­tecz­no­ści, nę­ka­no ka­blo­gra­ma­mi zbied­nia­łych dzier­żaw­ców stat­ków na trzy mie­sią­ce przed ter­mi­nem i ob­li­cza­no dwa razy dzien­nie pu­stą prze­strzeń w ła­dow­niach; gdzież tu były szan­sę po­wo­dze­nia dla czło­wie­ka błą­ka­ją­ce­go się na los szczę­ścia wraz z ma­łym bar­kiem – taki czło­wiek le­d­wie miał pra­wo ist­nieć!…

Z każ­dym ro­kiem ży­cie sta­wa­ło się trud­niej­sze. Whal­ley cier­piał bar­dzo, że nie może po­sy­łać cór­ce wię­cej pie­nię­dzy. Prze­stał w owym cza­sie pa­lić do­bre cy­ga­ra, a na­wet pa­le­nie lich­szych cy­gar ogra­ni­czył do sze­ściu sztuk na dzień. Nie mó­wił Ivy nig­dy o swych kło­po­tach, a ona nie roz­wo­dzi­ła się przed nim nad trud­no­ścia­mi wal­ki o byt. Za­ufa­nie, ja­kie czu­li do sie­bie, nie po­trze­bo­wa­ło wy­ja­śnień; głę­bo­kie po­ro­zu­mie­nie mię­dzy oj­cem a cór­ką trwa­ło wciąż, bez za­pew­nień o wdzięcz­no­ści i bez wy­mó­wek. Ra­zi­ło­by ka­pi­ta­na, gdy­by na­gle przy­szło Ivy do gło­wy otwar­cie ojcu dzię­ko­wać; na­to­miast uznał za naj­zu­peł­niej na­tu­ral­ne, gdy go za­wia­do­mi­ła, że po­trze­bu­je dwu­stu fun­tów.

Wpro­wa­dził bark pod ba­la­stem do por­tu ma­cie­rzy­ste­go „So­fa­li”, aby sta­rać się o ja­kiś ła­du­nek, i tam go do­szedł list cór­ki. Nie ma co praw­dy ukry­wać, pi­sa­ła Ivy. Je­dy­nym dla niej ra­tun­kiem by­ło­by otwo­rze­nie pen­sjo­na­tu, któ­ry ma, zda­je się, do­bre wi­do­ki. Dla­te­go też zde­cy­do­wa­ła się szcze­rze ojcu po­wie­dzieć, że z dwu­stu fun­ta­mi w ręku mo­gła­by już coś roz­po­cząć. Ka­pi­tan ro­ze­rwał szyb­ko ko­per­tę na po­kła­dzie, ode­braw­szy pocz­tę prze­sła­ną przez okrę­to­we­go kup­ca; wrę­czo­no mu ją wła­śnie w chwi­li, gdy się za­ko­twi­czał. Prze­ra­ził się po raz dru­gi w ży­ciu i stał jak wry­ty u drzwi ka­bi­ny z li­stem w drżą­cych rę­kach. Ivy chce otwo­rzyć pen­sjo­nat! Dwie­ście fun­tów na po­czą­tek! Je­dy­ny ra­tu­nek! A on nie roz­po­rzą­dzał i dwu­stu pen­sa­mi.

Przez całą tę noc ka­pi­tan Whal­ley cho­dził po ru­fie swe­go za­ko­twi­czo­ne­go bar­ku, zu­peł­nie jak­by, miał przy­bić do lądu w złą po­go­dę, nie­pew­ny po­zy­cji stat­ku po wie­lu chmur­nych dniach bez wi­do­ku słoń­ca, księ­ży­ca i gwiazd. Wśród czar­nej nocy mi­go­ta­ły świa­tła orien­ta­cyj­ne i nie­ru­cho­me, pro­ste li­nie la­tar­ni na wy­brze­żu; na­oko­ło zaś „Pięk­ne­go Dziew­czę­cia” pa­da­ły na wodę redy drżą­ce pa­sem­ka od świa­teł ko­twicz­nych. Ale ka­pi­tan Whal­ley żad­nych świa­teł nie wi­dział, o świ­cie zaś prze­ko­nał się, że jego ubra­nie prze­mo­kło na wskroś od ob­fi­tej rosy.

Bark był już obu­dzo­ny. Ka­pi­tan sta­nął, prze­su­nął ręką po mo­krej bro­dzie i znu­żo­ny­mi kro­ka­mi zszedł ty­łem z dra­bi­ny po­mo­stu. Pierw­szy ofi­cer, wa­łę­sa­ją­cy się sen­nie po po­kła­dzie, zo­ba­czył zwierzch­ni­ka wła­śnie w chwi­li, gdy zie­wał sze­ro­kim przed­ran­nym ziew­nię­ciem, i ze zdu­mie­nia za­po­mniał za­mknąć usta.

– Dzień do­bry panu – wy­rzekł uro­czy­ście ka­pi­tan Whal­ley idąc do swo­jej ka­ju­ty. Lecz we drzwiach przy­sta­nął i nie oglą­da­jąc się, po­wie­dział: – Ale, ale, po­win­na tam być w schow­ku pu­sta drew­nia­na paka. Chy­ba jej nie po­rą­ba­li – co?

Ofi­cer za­mknął usta i spy­tał jak­by w osłu­pie­niu:

– Drew­nia­na paka, pa­nie ka­pi­ta­nie?

– Tak, duża pła­ska paka od tego ob­ra­zu, co wisi w moim po­ko­ju. Niech pan każe ją wy­nieść na po­kład i po­wie cie­śli, żeby ją obej­rzał. Może wkrót­ce bę­dzie mi po­trzeb­na.

Pierw­szy ofi­cer stał jak ska­mie­nia­ły, póki nie usły­szał, iż drzwi od ka­ju­ty ka­pi­ta­na się za­trza­sku­ją. Kiw­nął wów­czas pal­cem na dru­gie­go ofi­ce­ra i po­wie­dział mu, że „coś się świę­ci”.

Gdy za­dzwo­nio­no na dru­gie śnia­da­nie, wład­czy głos ka­pi­ta­na Whal­leya za­hu­czał przez za­mknię­te drzwi:

– Sia­daj­cie, pa­no­wie, pro­szę na mnie nie cze­kać.

Zdu­mie­ni ofi­ce­ro­wie usie­dli na swych miej­scach, za­mie­nia­jąc nad sto­łem spoj­rze­nia i szep­ty. Jak to? Nie bę­dzie jadł dru­gie­go śnia­da­nia? A w do­dat­ku całą noc włó­czył się po po­kła­dzie! Nie ma dwóch zdań, że coś się świę­ci. Pod lu­kiem nad ich gło­wa­mi, schy­lo­ny­mi po­waż­nie każ­da nad swym ta­le­rzem, trzy dru­cia­ne klat­ki skrzy­pia­ły, ko­ły­sząc się od ska­ka­nia nie­spo­koj­nych, głod­nych ka­nar­ków. Z ka­ju­ty „sta­re­go” do­cho­dzi­ły od­gło­sy świad­czą­ce, że ka­pi­tan krzą­ta się po niej spo­koj­nie. Na­krę­cił me­to­dycz­nie chro­no­me­try, od­ku­rzył por­tret nie­boszcz­ki żony, wy­do­był z szu­fla­dy czy­stą ko­szu­lę i przy­go­to­wy­wał się w swój do­kład­ny, nie­śpiesz­ny spo­sób do wyj­ścia na brzeg. Tego ran­ka nie mógł­by nic prze­łknąć. Po­sta­no­wił sprze­dać swój bark.III

Wła­śnie o tym sa­mym cza­sie Ja­poń­czy­cy po­szu­ki­wa­li na wszyst­kie stro­ny stat­ków eu­ro­pej­skiej kon­struk­cji i ka­pi­tan Whal­ley nie miał trud­no­ści w zna­le­zie­niu na­byw­cy-spe­ku­lan­ta, któ­ry tar­go­wał się ząb za ząb, ale za­pła­cił go­tów­ką za „Pięk­ne Dziew­czę” spo­dzie­wa­jąc się, że od­prze­da sta­tek z ko­rzy­ścią. I tak się to sta­ło, że ka­pi­tan Whal­ley scho­dził pew­ne­go po­po­łu­dnia ze stop­ni pro­wa­dzą­cych do jed­ne­go z naj­więk­szych urzę­dów pocz­to­wych Wscho­du i trzy­mał w ręku nie­bie­ska­wy pa­sek pa­pie­ru. Był to kwit na list po­le­co­ny, za­wie­ra­ją­cy dwu­sto­fun­to­wy czek wy­sła­ny do Mel­bo­ur­ne. Ka­pi­tan Whal­ley we­tknął kwit do kie­sze­ni w ka­mi­zel­ce, wy­jął la­skę spod pa­chy i ru­szył w dół uli­cą.

Szedł nie­daw­no otwar­tym, nie upo­rząd­ko­wa­nym jesz­cze trak­tem o pry­mi­tyw­nych chod­ni­kach i mięk­kim po­kła­dzie ku­rzu, któ­ry (za­ście­lał całą sze­ro­kość jezd­ni. Ów trakt do­ty­kał z jed­ne­go koń­ca nędz­nej ulicz­ki bie­gną­cej wśród chiń­skich skle­pów bli­sko por­tu, a z dru­gie­go cią­gnął się na prze­strze­ni paru mil przez nie za­bu­do­wa­ne te­re­ny, po­kry­te miej­sca­mi ro­ślin­no­ścią wła­ści­wą dżun­gli; do­cho­dził aż do bra­my wio­dą­cej na dzie­dzi­niec Zjed­no­czo­nej Spół­ki Do­ko­wej. Po­spo­li­te fron­ty no­wych bu­dyn­ków rzą­do­wych prze­pla­ta­ły się z czar­nym ogro­dze­niem pu­stych par­ce­li, a wi­dok nie­ba zda­wał się do­da­wać prze­strze­ni sze­ro­kiej uli­cy. Była pu­sta; kra­jow­cy uni­ka­li jej po go­dzi­nach pra­cy, jak­by spo­dzie­wa­jąc się, że któ­ryś z ty­gry­sów, gnież­dżą­cych się w są­siedz­twie no­wych wo­do­cią­gów na wzgó­rzu, przy­bie­gnie ga­lop­ka środ­kiem trak­tu, aby schwy­tać so­bie na ko­la­cję chiń­skie­go skle­pi­ka­rza.

Idąc pust­ką wspa­nia­le za­ry­so­wa­nej alei ka­pi­tan Whal­ley nie wy­da­wał się po­mniej­szo­ny. Miał na to zbyt pięk­ną pre­zen­cję. Jego sa­mot­na po­stać o wiel­kiej bia­łej bro­dzie jak u piel­grzy­ma dą­ży­ła wi­dać do ja­kie­goś okre­ślo­ne­go celu; w ręku trzy­mał gru­bą la­skę po­dob­ną do ma­czu­gi. Z jed­nej stro­ny uli­cy stał nowy gmach sądu o ni­skim por­ty­ku bez ozdób, za­opa­trzo­ny w przy­sa­dzi­ste ko­lum­ny na wpół ukry­te za kil­ku sta­ry­mi drze­wa­mi, któ­re tam po­zo­sta­wio­no. Z dru­giej stro­ny bocz­ne skrzy­dła no­we­go gma­chu skar­bo­we­go ko­lo­nii do­cho­dzi­ły aż do chod­ni­ka. Ka­pi­tan Whal­ley, któ­ry nie miał te­raz ani okrę­tu, ani domu, przy­po­mniał so­bie prze­cho­dząc, że na tym sa­mym miej­scu – kie­dy pierw­szy raz przy­je­chał z An­glii – była wieś ry­bac­ka: kil­ka sza­ła­sów zbu­do­wa­nych z mat wzno­si­ło się na pa­lach mię­dzy błot­ni­stą za­to­ką o po­zio­mie wody za­leż­nym od przy­pły­wu i od­pły­wu, a ba­gni­stą ścież­ką, któ­ra bie­gła da­lej wi­jąc się wśród splą­ta­ne­go gąsz­czu, gdzie nie było żad­nych do­ków ani też wo­do­cią­gów.

Ka­pi­tan Whal­ley nie po­sia­dał już stat­ku – a za­tem i domu. A bied­na jego Ivy tam da­le­ko rów­nież domu nie po­sia­da­ła. Pen­sjo­nat nie jest do­mem, choć może być środ­kiem utrzy­ma­nia. Uczu­cia ka­pi­ta­na były do­tkli­wie ura­żo­ne pro­jek­tem pen­sjo­na­tu. Sta­no­wi­sko spo­łecz­ne Whal­leya dało mu to uspo­so­bie­nie praw­dzi­wie ary­sto­kra­tycz­ne, na­ce­cho­wa­ne po­gar­dą dla sno­bi­zmu i uprze­dze­niem do nie­któ­rych za­jęć ja­ko­by uwła­cza­ją­cych ludz­kiej god­no­ści. Oso­bi­ście wo­lał za­wsze służ­bę na stat­ku han­dlo­wym (gdyż jest to za­ję­cie uczci­we)

niż kup­no i sprze­daż to­wa­rów, za­wód po­le­ga­ją­cy w grun­cie rze­czy na tym, aby ko­goś na­brać przy tar­gu – co w naj­lep­szym ra­zie jest pró­bą spry­tu po­zba­wio­ną god­no­ści. Oj­ciec ka­pi­ta­na, eme­ry­to­wa­ny puł­kow­nik ze Wschod­nio-In­dyj­skiej Kom­pa­nii, po­sia­dał bar­dzo małe środ­ki poza swo­ją pen­sją, ale bar­dzo wy­so­kie sto­sun­ki. Ka­pi­tan pa­mię­tał z chło­pię­cych lat, jak czę­sto kel­ne­rzy w go­spo­dach, wiej­scy prze­kup­nie i róż­ni inni lu­dzie tej ka­te­go­rii mó­wi­li do sta­re­go żoł­nie­rza „pa­nie hra­bio”, są­dząc z jego wy­glą­du.

Sam ka­pi­tan Whal­ley (był­by wstą­pił do ma­ry­nar­ki wo­jen­nej, gdy­by oj­ciec go nie od­umarł jako trzy­na­sto­let­nie­go chłop­ca) wy­glą­dał im­po­nu­ją­co, niby sta­ry ad­mi­rał okry­ty sła­wą. Mimo to zgu­bił się – jak słom­ka w wi­rze stru­mie­nia – wśród roju bru­nat­nych i żół­tych lu­dzi za­peł­nia­ją­cych prze­czni­cę, któ­ra przez kon­trast z opusz­czo­ną przez ka­pi­ta­na sze­ro­ką i pu­stą ale­ją wy­da­wa­ła się wą­ska jak ścież­ka i ki­pią­ca ży­ciem. Ścia­ny do­mów były nie­bie­skie; chiń­skie skle­py roz­wie­ra­ły się niby ja­ski­nie; sto­sy nie­okre­ślo­nych to­wa­rów wy­sy­py­wa­ły się z mro­ku pod dłu­gim rzę­dem ar­kad, a ogni­sty, po­god­ny za­chód słoń­ca prze­sy­cał ża­rem śro­dek uli­cy przez całą jej dłu­gość niby od­blask po­żo­gi. Ten od­blask pa­dał na ja­sne ubio­ry i ciem­ne twa­rze bo­se­go tłu­mu, na bla­do­żół­te ple­cy pół­na­gich prze­py­cha­ją­cych się ku­li­sów, na strój wy­so­kie­go ka­wa­le­rzy­sty Si­kha o roz­dzie­lo­nej bro­dzie i za­bój­czych wą­sach, sto­ją­ce­go na stra­ży przed bra­mą po­li­cyj­ne­go bu­dyn­ku. Prze­peł­nio­ny tram­waj gó­ro­wał wy­so­ko nad tłu­mem w czer­wo­nej mgle pyłu, pły­nąc ostroż­nie wśród ludz­kie­go po­to­ku, i trą­bił bez prze­rwy, niby pa­ro­wiec szu­ka­ją­cy dro­gi wśród mgły.

Ka­pi­tan Whal­ley wy­ło­nił się jak nu­rek po dru­giej stro­nie uli­cy i w za­cie­nio­nej pu­st­ce mię­dzy ścia­na­mi za­mknię­tych skła­dów zdjął ka­pe­lusz, aby ochło­dzić czo­ło. Ze sta­no­wi­skiem go­spo­dy­ni pen­sjo­na­tu łą­czy­ła się pew­ne­go ro­dza­ju nie­sła­wa. Mó­wio­no o ko­bie­tach tego za­wo­du, że są chci­we, nie­su­mien­ne, nie­god­ne za­ufa­nia; ka­pi­tan ani my­ślał po­tę­piać ja­ką­kol­wiek ka­te­go­rię bliź­nich – ucho­waj Boże! – ale uwa­żał, iż nie go­dzi się, aby ktoś z rodu Whal­ley­ów był na­ra­żo­ny na tego ro­dza­ju po­dej­rze­nia. Lecz nie od­ma­wiał cór­ki od jej pro­jek­tu. Wie­rzył, że Ivy po­dzie­la jego uczu­cia, i było mu jej żal; po­le­gał na jej zda­niu, a przy tym uwa­żał za ła­ska­we zrzą­dze­nie losu, że raz jesz­cze może jej po­móc; ale w głę­bi ary­sto­kra­tycz­ne­go du­cha czuł, iż ła­twiej by mu przy­szło po­go­dzić się z tym, że jego cór­ka zo­sta­nie szwacz­ką. Przy­po­mi­nał so­bie coś nie­coś z prze­czy­ta­ne­go przed laty wzru­sza­ją­ce­go wier­sza pod ty­tu­łem Pio­sen­ka o ko­szu­li. Do­brze to komu pi­sać wier­sze o ubo­gich ko­bie­tach. Wnucz­ka puł­kow­ni­ka Whal­leya wła­ści­ciel­ką pen­sjo­na­tu! Brr! Wło­żył z po­wro­tem ka­pe­lusz, prze­szu­kał kie­sze­nie i za­trzy­maw­szy się, aby przy­tknąć za­pał­kę do koń­ca ta­nie­go cy­ga­ra, dmuch­nął z go­ry­czą ob­ło­kiem dymu na świat za­wie­ra­ją­cy ta­kie nie­spo­dzian­ki.

Jed­ne­go był ka­pi­tan pe­wien, mia­no­wi­cie tego, że Ivy jest nie­odrod­nym dziec­kiem mą­drej mat­ki. Te­raz, kie­dy już miał poza sobą roz­dzie­ra­ją­ce po­że­gna­nie ze stat­kiem, wi­dział ja­sno, iż sprze­daż bar­ku była kro­kiem nie­unik­nio­nym. Może po­czu­cie ko­niecz­no­ści od daw­na już wzra­sta­ło w nim nie­świa­do­mie. Ale ona, hen tam da­le­ko, od­czu­ła wi­dać in­tu­icją ową ko­niecz­ność i mia­ła od­wa­gę nie tyl­ko sta­wić czo­ło praw­dzie, lecz ją wy­po­wie­dzieć; dzię­ki tym sa­mym za­le­tom mat­ka jej da­wa­ła tak do­sko­na­łe rady.

Do tego dojść w koń­cu mu­sia­ło. Całe szczę­ście, że Ivy przy­na­gli­ła ojca do de­cy­zji. Jesz­cze parę lat i sprze­daż na nic by się już nie przy­da­ła. Z roku na rok ka­pi­tan wpa­dał w co­raz gor­sze ta­ra­pa­ty chcąc się przy stat­ku utrzy­mać. Czuł się bez­bron­ny wo­bec pod­stę­pów złe­go losu, któ­re­go jaw­nym ata­kom umiał­by się prze­ciw­sta­wić; po­dob­ny był do ska­ły opie­ra­ją­cej się nie­wzru­sze­nie otwar­tym na­pa­dom mo­rza, a jed­no­cze­śnie igno­ru­ją­cej Wy­nio­śle fakt, że fale ją pod­my­wa­ją zdra­dli­wie od pod­staw. Te­raz zaś, po ure­gu­lo­wa­niu wszyst­kich zo­bo­wią­zań i po za­do­sy­ću­czy­nie­niu proś­bie cór­ki, zo­sta­ła ka­pi­ta­no­wi z tej trans­ak­cji suma pię­ciu­set fun­tów, ulo­ko­wa­na bez­piecz­nie. Prócz tego miał przy so­bie czter­dzie­ści kil­ka do­la­rów – dość, aby za­pła­cić ho­te­lo­wy ra­chu­nek, je­śli nie bę­dzie miesz­kał zbyt dłu­go w skrom­nym po­ko­ju, któ­ry zaj­mo­wał.

Ów po­kój o wo­sko­wa­nej po­sadz­ce, ską­po ume­blo­wa­ny, otwie­rał się na jed­ną z bocz­nych we­rand. Nie­sy­me­trycz­ny bu­dy­nek z ce­gły, prze­wiew­ny jak klat­ka, roz­brzmie­wał ło­po­tem za­słon z ro­ta­nu, tar­ga­nych przez wiatr bez ustan­ku. Za­sło­ny te wi­sia­ły mię­dzy bie­lo­ny­mi kwa­dra­to­wy­mi fi­la­ra­mi fron­tu zwró­co­ne­go do mo­rza. Po­ko­je były wy­so­kie, po su­fi­tach po­my­ka­ły bły­ski słoń­ca od­bi­te­go w wo­dzie. Tłu­my tu­ry­stów z pa­sa­żer­skich stat­ków za­wi­ja­ją­cych do por­tu prze­bie­ga­ły raz po raz mrocz­ne, omia­ta­ne wia­trem po­ko­je, na­peł­nia­jąc je zgieł­kiem ob­cych gło­sów; za­lud­nia­ły ho­tel na krót­ko jak gro­ma­dy wę­drow­nych cie­niów, ska­za­nych na krą­że­nie z za­wrot­ną szyb­ko­ścią na­oko­ło zie­mi bez zo­sta­wia­nia po so­bie śla­dów. Gwar tych na­jaz­dów ulat­niał się rów­nie szyb­ko, jak po­wsta­wał; tu­ry­ści zni­ka­li z le­ża­ków na we­ran­dach i z prze­wiew­nych ko­ry­ta­rzy, po któ­rych bie­ga­li go­rącz­ko­wo w po­go­ni za wi­do­ka­mi; a ka­pi­tan Whal­ley, krzep­ki, ma­je­sta­tycz­ny, zo­sta­wał pra­wie sam w wiel­kim ho­te­lu po każ­dym z tych bez­tro­skich na­jaz­dów i czuł się co­raz bar­dziej jak roz­bi­tek-tu­ry­sta nie ma­ją­cy przed sobą celu – jak zbłą­ka­ny, bez­dom­ny po­dróż­nik.

W sa­mot­no­ści swe­go po­ko­ju pa­lił za­my­ślo­ny, pa­trząc na dwie ma­ry­nar­skie skrzyn­ki za­wie­ra­ją­ce wszyst­ko, co na tym świe­cie mógł na­zwać swo­ją wła­sno­ścią. Gru­by zwój map okry­tych po­krow­cem z ża­glo­we­go płót­na stał w ką­cie po­ko­ju, a pła­ska paka z olej­nym por­tre­tem i trze­ma ma­to­wy­mi fo­to­gra­fia­mi znaj­do­wa­ła się pod łóż­kiem.

Ka­pi­tan Whal­ley czuł się znu­żo­ny oma­wia­niem wa­run­ków, asy­sto­wa­niem przy oglą­da­niu stat­ku, ca­łym zwy­kłym prze­bie­giem ta­kiej trans­ak­cji. To, co dla jego kon­tra­hen­tów było po pro­stu sprze­da­żą stat­ku, sta­no­wi­ło dla nie­go wiel­kie wy­da­rze­nie po­cią­ga­jąc za sobą ra­dy­kal­ną zmia­nę ży­cia. Wie­dział, że po tym stat­ku nie bę­dzie już miał żad­ne­go in­ne­go, a prze­cież wszyst­kie na­dzie­je jego mło­do­ści, moż­ność wy­ko­ny­wa­nia swe­go za­wo­du, wszyst­kie uczu­cia i czy­ny jego mę­skich lat były nie­roz­dziel­nie zwią­za­ne ze stat­kiem. Słu­żył na stat­kach; by­wał wła­ści­cie­lem stat­ków; a na­wet te lata, kie­dy ze­rwał z mo­rzem, osła­dza­ła mu je­dy­nie myśl, że niech tyl­ko wy­cią­gnie rękę peł­ną pie­nię­dzy, a bę­dzie zno­wu miał sta­tek. Mógł z ła­two­ścią się łu­dzić, że po­sia­da wszyst­kie stat­ki na świe­cie. Sprze­daż tego ostat­nie­go przy­szła mu bar­dzo cięż­ko, a gdy „Pięk­ne Dziew­czę” prze­sta­ło już być jego wła­sno­ścią, kie­dy pod­pi­sał ostat­nie po­kwi­to­wa­nie, do­znał wra­że­nia, że wszyst­kie okrę­ty zni­kły na raz ze świa­ta, zo­sta­wia­jąc go na brze­gu nie­do­stęp­nych oce­anów z sied­miu­set fun­ta­mi w kie­sze­ni.

Szedł nie­śpiesz­nie bul­wa­rem sta­wia­jąc duże, sta­now­cze kro­ki i od­wra­cał wzrok od redy tak do­brze mu zna­nej. Dwa po­ko­le­nia ma­ry­na­rzy uro­dzi­ły się od cza­su, gdy spę­dził pierw­szy dzień na mo­rzu; dwa po­ko­le­nia sta­ły mię­dzy nim a tymi za­ko­twi­czo­ny­mi stat – kar­ni. Jego sta­tek był sprze­da­ny. Ka­pi­tan za­dał so­bie py­ta­nie: „Co da­lej?”

Z tego uczu­cia sa­mot­no­ści, we­wnętrz­nej pust­ki i bólu – bo miał wra­że­nie, że wy­rwa­no mu du­szę z cia­ła – wy­ni­kło przede wszyst­kim pra­gnie­nie, aby je­chać na­tych­miast do cór­ki.

– Oto mój ostat­ni grosz – po­wie jej – weź go, ko­cha­nie. I oto twój sta­ry oj­ciec: mu­sisz go tak­że wziąć.

Wzdry­gnął się w du­chu, jak­by prze­ra­żo­ny uczu­ciem kry­ją­cy­mi się na dnie tego po­pę­du. Pod­dać się? Nig­dy! Kie­dy czło­wiek jest zmę­czo­ny bez gra­nic, róż­ne głup­stwa przy­cho­dzą mu do gło­wy. Ład­ny był­by to dar dla bied­nej ko­bie­ty, te sie­dem­set fun­tów ob­cią­żo­ne czer­stwym star­cem, któ­ry we­dług wszel­kie­go praw­do­po­do­bień­stwa mógł jesz­cze żyć dłu­gie lata. Prze­cież ka­pi­tan po­tra­fi umrzeć na po­ste­run­ku nie go­rzej od któ­re­go­kol­wiek z mło­dzi­ków do­wo­dzą­cych tam­ty­mi za­ko­twi­czo­ny­mi stat­ka­mi. Czuł się rów­nież sil­ny jak daw­niej.

Ale kto mu da pra­cę? To była zu­peł­nie inna spra­wa. Gdy­by za­czął cho­dzić i szu­kać miej­sca dru­gie­go ofi­ce­ra – ze swym wy­glą­dem i swą prze­szło­ścią – nie bra­li­by go lu­dzie po­waż­nie; a gdy­by zdo­łał ich prze­ko­nać, że po­trze­bu­je za­rob­ku, wzbu­dził­by może li­tość – co rów­na­ło­by się zwle­cze­niu ubra­nia, aby się dać obić. Nie miał ocho­ty pod­jąć się pra­cy za psie pie­nią­dze. Nie chciał przyj­mo­wać ni­czy­jej li­to­ści. Ale z dru­giej stro­ny trud­no było ocze­ki­wać, aby do­wódz­two – je­dy­ne sta­no­wi­sko, o ja­kie mógł się ubie­gać nie na­ru­sza­jąc zwy­kłej przy­zwo­ito­ści – czy­ha­ło na nie­go za za­krę­tem naj­bliż­szej uli­cy. W dzi­siej­szych cza­sach do­wódz­twa nie sy­pią się jak z rę­ka­wa. Od chwi­li kie­dy wy­siadł na ląd, aby prze­pro­wa­dzić trans­ak­cję sprze­da­ży, nad­sta­wiał wciąż ucha, ale nie do­szła go żad­na wia­do­mość o wa­ku­ją­cym do­wódz­twie. A na­wet gdy­by coś się zna – la­zło, cała świet­na prze­szłość ka­pi­ta­na sta­ła­by mu na prze­szko­dzie. Zbyt dłu­go był swym wła­snym zwierzch­ni­kiem. Je­dy­ne za­świad­cze­nie, ja­kie mógł przed­sta­wić, było to świa­dec­two ca­łe­go ży­cia. Czy moż­na wy­ma­gać lep­sze­go po­le­ce­nia? Ale czuł nie­ja­sno, że ten je­dy­ny do­ku­ment bę­dzie uwa­ża­ny za oso­bli­wy ar­cha­izm wschod­nich wód, za świ­stek za­pi­sa­ny prze­sta­rza­ły­mi wy­ra­za­mi – w na wpół za­po­mnia­nym ję­zy­ku.V

Pod­szedł­szy tuż do Whal­leya, ka­pi­tan Eliott wy­gło­sił bur­kli­wie:

– Co ja sły­szę, Whal­ley! Czy to praw­da, że sprze­da­jesz swój bark?

Ka­pi­tan Whal­ley od­wró­cił wzrok od Eliot­ta i po­wie­dział, że to się już sta­ło – pie­nią­dze zo­sta­ły wy­pła­co­ne dziś rano. Eliott po­chwa­lił go­rą­co krok tak roz­sąd­ny. Wy­ja­śnił, że je­dzie do domu aa obiad; po dro­dze wy­siadł z dwu­kół­ki, aby roz­pro­sto­wać nogi. Sir Fry­de­ryk wy­glą­da do­brze, choć koń­czy już swo­ją ka­rie­rę. Praw­da?

Ka­pi­tan Whal­ley nie miał o tym żad­ne­go zda­nia; za­uwa­żył tyl­ko, że wy­mi­nę­ło go lan­do.

Ko­men­dant por­tu, za­głę­biw­szy ręce w kie­sze­niach al­pa­ko­wej kurt­ki, krót­kiej i czar­nej, nie­od­po­wied­niej dla czło­wie­ka w jego wie­ku i o jego wy­glą­dzie, kro­czył god­nie, z lek­ka uty­ka­jąc, przy czym gło­wa jego się­ga­ła le­d­wie do ra­mie­nia ka­pi­ta­no­wi Whal­ley­owi, któ­ry szedł swo­bod­nie, pa­trząc pro­sto przed sie­bie. Byli daw­niej w za­ży­łych sto­sun­kach ko­le­żeń­skich, pra­wie w przy­jaź­ni. W cza­sach, kie­dy Whal­ley do­wo­dził od­no­wio­nym „Kon­do­rem”, Eliott był ka­pi­ta­nem na „Go­łę­biu”, stat­ku nie­mal rów­nie sław­nym, na­le­żą­cym do tych sa­mych ar­ma­to­rów; a gdy po­wstał urząd ko­men­dan­ta por­tu, Whal­leya uwa­ża­no za je­dy­ne­go po­waż­ne­go kontr­kan­dy­da­ta Eliot­ta. Ale ka­pi­tan Whal­ley, wów­czas w peł­ni mę­skich lat, był zde­cy­do­wa­ny słu­żyć tyl­ko wła­snej sprzy­ja­ją­cej mu for­tu­nie. W da­le­kich stro­nach świa­ta, gdzie nie za­sy­piał gru­szek w po­pie­le, ucie­szył się z wia­do­mo­ści o po­wo­dze­niu ko­le­gi. Jego zda­niem szorst­ka Ned Eliott miał w so­bie pew­ną świa­to­wą gięt­kość, któ­ra mo­gła mu się przy­słu­żyć na tego ro­dza­ju urzę­do­wym sta­no­wi­sku. A w grun­cie rze­czy tak się za­wsze od sie­bie róż­ni­li, że gdy idąc zwol­na zna­leź­li się przed ka­te­drą u koń­ca alei, ka­pi­ta­no­wi Whal­ley­owi nie prze­szło na­wet przez gło­wę, iż mógł­by zaj­mo­wać miej­sce tego czło­wie­ka i mieć byt za­pew­nio­ny do koń­ca swych dni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: