Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Krok dalej. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krok dalej. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 297 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I. IN­STAL­LA­CYA NO­WYCH DZIE­DZI­CÓW.

Uro­cza choć nie gó­rzy­sta część Ga­li­cyi od­kry­wa się oczom, wzdłuż naj­spo­koj­niej­szej ze wszyst­kich rzek pol­skich, wzdłuż Sanu. Uro­dzaj­ne pola roz­sia­dły się gę­sto nad jego brze­ga­mi. Zbo­ża wy­chy­la­ją­ce­go się dum­nie zło­ci­ste­mi kło­sa­mi, w bród, a tak szczel­nie przy so­bie, że le­d­wo miej­sca na mie­dzę. Rzad­kie za­go­ny z ja­rzy­ną, zni­ka­ją po­kor­nie wśród ob­sza­rów ziar­ni­stych, upraw­nych sta­ran­nie. Gdzie­nieg­dzie tyl­ko w od­stę­pie pól, sa­mot­na gru­sza lub dzi­ka płon­ka, wid­na zda­le­ka bo sa­mot­na, bo je­dy­na – nę­cą­ca ku so­bie zbłą­ka­ne­go prze­chod­nia, gdy go już znu­ży­ły upar­te słoń­ca pro­mie­nie.

A był to wła­śnie dzień sło­necz­ny, go­rą­cy, dzień, pod­czas któ­re­go ci­szę w polu prze­ry­wa je­dy­nie brzę­cze­nie psz­czół i owa­dów, lub ra­do­sny śpiew zry­wa­ją­ce­go się na­gle z grząd­ki skow­ron­ka.

Czy­sta sie­lan­ka pol­ska, tak ory­gi­nal­nie za­wsze jesz­cze, od­róż­nia­ją­ca się od ob­cej. Słoń­ce świe­ci tak samo i pola zie­le­nie­ją wszę­dzie jed­na­ko, mi­mo­to, ten skow­ro­nek zda­je się nu­cić pieśń to­bie tyl­ko zna­ną, i ten szum ci­chy, ta­jem­ni­czy, w któ­rym wy­raź­niej­szą nutę szep­cze lek­ki, jak arfa szem­rzą­cy po­wiew wia­tru, to­bie tyl­ko, miesz­ka­ją­ce­mu w tej zie­mi­cy, wy­da­je się zro­zu­mia­łym, to­bie bło­gim i mi­łym!

Na kra­jo­bra­zy sław­nej w świe­cie Szwaj­ca­ryj, pa­trzy­my okiem zdu­mio­nem, chci­wie pra­gną­cem za­trzy­mać w wy­obraź­ni wszyst­kie te wspa­nia­łe wi­do­ki, któ­rym jed­nak tak hoj­nie do­po­mo­gła sztu­ka; cie­ka­wość ato­li i chęć wiel­bie­nia z urzę­du, oto pierw­sze wra­że­nia, za­stę­pu­ją­ce szcze­rą przy­jem­ność, jaką wzbu­dza zwy­czaj­na łąka, we­so­ły sad, do któ­rych się na­wy­kło od lat dzie­cin­nych. I do­pie­ro na ob­cej zie­mi i wśród lu­dzi ob­cych, gdy się już po­że­gna­ło strze­chę swo­ich oj­ców, ból nie­wy­mow­ny chwy­ta za ser­ce i wte­dy naj­wspa­nial­sze wi­do­ki z do­mi­nu­ją­cych nad je­zio­ra­mi błysz­czą­cych… ho­te­lów, ele­gan­cyą i wrza­wę zbie­głych z ca­łe­go świa­ta tu­ry­stów, od­dał­by każ­dy za ów ci­chy po­wiew wie­trzy­ka od sta­rej gru­szy, za ów ra­do­sny śpiew skow­ron­ka, za całą tę pro­sto­tę siel­ską, nie­gdyś obo­jęt­ną może i wzgar­dzo­ną.

Nie­miec ko­lo­ni­za­tor prze­je­chaw­szy się po zie­miach sło­wiań­skich, z po­gar­dą wy­ra­ża się o nich, ale ła­ko­my zy­sku, ob­my­śla miej­sca na ster­czą­ce ko­mi­ny przy­szłych swych fa­bryk. Bez­płod­ną swą zie­mię daw­no już za­peł­nił warsz­ta­tem i kuź­nią, a te­raz po­rzu­ca ją bez żalu, bo wie, że z niej ni­cze­go wię­cej nie wy­ci­śnie. Nie tak Sło­wia­nin. On przy­wią­za­ny śle­po do każ­dej pię­dzi swej zie­mi, bo go z nią wią­że wspo­mnie­nie prze­szło­ści, a je­że­li się z nią roz­stać musi, – wszę­dzie i za­wsze, na naj­od­le­glej­szym krań­cu świa­ta i w naj­póź­niej­szej sta­ro­ści, wśród le­si­stych gąsz­czów Ame­ry­ki i na po­kła­dzie okrę­tu, szy­bu­ją­ce­go po bez­mier­nym Oce­anie, my­śli o niej z wiecz­ną tę­sk­no­tą i z wiecz­ną na­dzie­ją uj­rze­nia jej raz jesz­cze przed śmier­cią.

Po za sze­ro­kim pa­sem pól, scho­wa­ne w cie­niu drzew, mie­ści­ły się bia­łe wiel­kie domy dzie­dzi­ców i brud­ne, ob­szar­pa­ne cha­łu­py wło­ścian, nie­zmie­nio­ne od wie­ków, niz­kie, cia­sne, smro­dli­we i dusz­ne. Pra­dziad miesz­kał w nich, pod­pie­ra­jąc bel­ką wa­lą­cy się dach, dar­ni­ną ła­ta­jąc pę­ka­ją­cą ścia­nę; pra­wnuk dzi­siaj ra­tu­je się tak samo i nic go nie na­uczy­ło, nic nie na­tchnę­ło chę­cią do­bro­by­tu, cho­ciaż bu­rza, co za­hu­cza­ła tu w pa­mięt­nym roku, po­gru­cho­taw­szy pa­ła­ce, jemu dala pra­wo i moż­ność my­śle­nia o so­bie sa­mo­dziel­nie.

Nie po­my­ślał o po­pra­wie dom­ku swo­je­go, bo i te­raz nie wie­rzył, aże­by na­gła da­ro­wi­zna i pły­ną­ce w niej nowe pra­wa, lep­szy byt wy­two­rzyć mu zdo­ła­ły…. Z ży­wej prze­ka­zy­wa­nej tra­dy­cyi, po­zo­sta­wił nie­tknię­tem to, co naj­gor­sze, – na lep­sze, na po­stęp istot­ny, nie ma­jąc ocho­ty, zro­zu­mie­nia, a jak wte­dy: i za­chę­ty.

W li­nij do­mów bia­łych i pa­ła­ców, cią­gną­cych się w jed­nym sze­re­gu wsi, po­ło­żo­nych tuż obok sie­bie, od­zna­czał się nie­wiel­ki, ale gu­stow­ny i świe­żo po­sta­wio­ny na gru­zach, nie­li­to­ści­wie zbu­rzo­ne­go daw­ne­go domu miesz­kal­ne­go.

Jed­no­pię­tro­wy, smu­kły, z wy­so­kie­mi ale wąz­kie­mi okna­mi, opra­wio­ne­mi w ko­lo­ro­we róż­no­barw­ne szy­by, z lek­ką ko­lum­na­dą fron­to­wą, otwie­ra­ją­cą wstęp do chłod­ne­go mar­mu­ro­we­go przed­sion­ka, mógł być ra­czej na­zwa­ny wil­lą, ani­że­li pa­ła­cem… Bu­do­wa­ny po­spiesz­nie we­dług naj­szcze­gó­ło­wiej po­da­ne­go przez wła­ści­cie­li pla­nu, – kosz­tow­nie, bo z uży­ciem naj­droż­sze­go ma­te­ry­ału, spro­wa­dzo­ne­go umyśl­nie z da­le­ka, prze­zna­czo­nym się zda­wał oczy­wi­ście na re­zy­den­cyą ma­gnac­ką, chwi­lo­wą, lub na od­po­czy­nek dla pięk­nej, es­te­tycz­nym sma­kiem ob­da­rzo­nej ko­bie­ty.

Pod­czas bu­do­wy, cie­ka­wi są­sie­dzi pod róż­ne­mi po­zo­ra­mi prze­jeż­dża­li tam­tę­dy, wda­jąc się w roz­mo­wę to z ro­bot­ni­ka­mi, to z bu­dow­ni­czym, to z do­zo­ru­ją­cym a de­le­go­wa­nym w imie­niu wła­ści­cie­li, ka­mer­dy­ne­rem Niem­cem, ale je­że­li od kogo, to od tego ostat­nie­go, naj­mniej szcze­gó­łów do­wie­dzieć się mo­gli. A o te wła­śnie szcze­gó­ły, cho­dzi­ło nie­zmier­nie pa­nom są­sia­dom.

Ka­mer­dy­ner przy­stoj­ny męż­czy­zna, śred­nie­go wie­ku, ubra­ny za­wsze bar­dzo ele­ganc­ko, jak gdy­by w cią­głem ocze­ki­wa­niu do­stoj­nych go­ści, uśmie­chał się szy­der­czo, da­rząc cie­ka­wych krót­kiem, ale wie­le do my­śle­nia da­ją­cem sło­wem. Raz na­przy­kład rzekł pani ba­ro­no­wej Ru­nic­kiej, prze­jeż­dża­ją­cej tędy niby do pa­ra­fii, (choć zba­cza­ła umyśl­nie z dro­gi tęgą milę) oj­czy­stym swym ję­zy­kiem:

– Die Her­so­haft ble­ibt hier nur zwei Wo­chen, und dann fort nach Ita­lien.

Na co pani ba­ro­no­wa wes­tchnę­ła ża­ło­śnie, przez całą dro­gę po­mru­ku­jąc: Ita­lien, a za po­wro­tem do domu sro­dze prze­śla­do­wa­ła męża, że ani ona, ani dwie do­ro­słe cór­ki, do­tąd nie mo­gły so­bie po­zwo­lić na zwie­dze­nie Ital­ji.

Panu Amil­ka­ro­wi zaś, bo­ga­te­mu wła­ści­cie­lo­wi kil­ku wsi, i ka­wa­le­ro­wi szu­ka­ją­ce­mu bon­ne for­tu­ne po świe­cie, na dłu­gie na­tar­czy­we za­ga­by­wa­nia, – od­rzekł z lek­ka oj­czy­stym swym ję­zy­kiem:

– Die gnädi­ge Frau will au­sru­hen nach den wie­ner – Stra­pa­zen.

A kie­dy pa­ła­cyk był już ukoń­czo­ny i kie­dy go ume­blo­wa­no no­wiu­teń­kie­mi sprzę­ta­mi, spro­wa­dzo­ne­mi z Wied­nia, cie­ka­wość w oko­li­cy wzmo­gła się do tego stop­nia, że przy­pusz­cza­no for­mal­ny szturm do pa­ła­cu, za­glą­da­jąc przez okna i dziur­ki od klu­czów. Ale pan ka­mer­dy­ner nie wszyst­kich pusz­czał do środ­ka, wy­bra­nych tyl­ko z wie­lu, z bar­dzo wie­lu, wy­bór zaś za­le­żał od jego oso­bi­stych sym­pa­tyj, któ­rych, chcąc wy­znać praw­dę, nie miał wie­le.

Fama o cu­dach wnę­trza pa­ła­cy­ku uro­sła nie­zmier­nie, i ci któ­rzy nie mie­li spo­sob­no­ści do­tąd ich oglą­dać, za­ga­dy­wa­li umyśl­nie, od­wra­ca­jąc w sa­lo­nie roz­mo­wę na inny przed­miot, byle się tyl­ko nie zdra­dzić ze swą nie­wia­do­mo­ścią.

Lecz wszyst­ko koń­czy się na tym świe­cie, więc i pan ka­mer­dy­ner opa­trzyw­szy wil­lę ze wszyst­kich stron, za­te­le­gra­fo­wał do swo­ich pań­stwa, iżby przy­jeż­dża­li, bo pa­łac już w go­to­wo­ści na ich przy­ję­cie.

Istot­nie wktót­ce po­tem zje­cha­li pań­stwo…. Re­gens­bor­go­wie, pro­sto ze sto­li­cy Au­stryi.

Ty­dzień już ba­wią w swo­im pa­ła­cy­ku, a nikt ich jesz­cze nie miał szczę­ścia oglą­dać.

Pan von Re­gens­borg, na­cie­szyw­szy się ogro­dem i nie­wiel­kim tuż do pa­ła­cy­ku przy­ty­ka­ją­cym par­kiem an­giel­skim, za­mknął się na do­bre w swo­im ga­bi­ne­cie, po ca­łych dniach po­rząd­ku­jąc pa­pie­ry, któ­rych spo­ry ku­fer przy­wiózł ze sobą, i roz­pi­su­jąc li­sty na wszyst­kie stro­ny świa­ta. Pani zaś…. za­ję­tą była w pierw­szym tym ty­go­dniu, cały czas przy­stra­ja­niem swe­go bu­do­aru, któ­ry też rze­czy­wi­ście prze­ro­dzi­ła w cac­ko, w coś wiel­ce nie­zwy­kłe­go w wiej­skiem do­mo­wem za­ci­szu. Przy­wie­zio­ne ogrom­ne paki, do­star­czy­ły ko­tar, dra­pe­ryj i ty­sią­ca róż­nych to­a­le­to­wych dro­bia­zgów, bez któ­rych nie po­dob­na so­bie wy­obra­zić gniazd­ka pięk­nej ko­bie­ty. – Z tej prze­to przy­czy­ny lub in­nej, nikt jesz­cze z są­sia­dów, a na­wet nikt z niż­szej dwor­skiej służ­by, nie oglą­dał zbliz­ka ob­li­cza Ja­snej pani. Ja­sną pa­nią nie mo­gła nie być po­sia­dacz­ka pa­ła­cu, i pięk­nej trzech-fol­warcz­nej wsi.

Słu­dzy jed­nak byli jej nie­zmier­nie cie­ka­wi, a przy­tem, bali jej się cze­goś. Dla­cze­go? sami nie wie­dzie­li, ale w tych stro­nach krą­ży­ły od daw­na roz­ma­ite le­gen­dy i ba­śnie o tej pani, jed­na strasz­niej­sza nad dru­gą. Jed­na opie­wa­ła, że Ja­sną pa­nią ma­łem dziec­kiem wy­cią­gnię­to ze sta­wu, i od­da­no na wy­cho­wa­nie bied­nej wdo­wie, lecz dziec­ko staw­szy się dzie­wi­cą, wdo­wę za­du­si­ło i roz­pierz­chło się we mgle; – dru­ga, że Ja­sna pani ocza­ro­wa­ła nie­bosz­czy­ka księ­cia Mi­cha­ła, naj­bo­gat­sze­go pana w oko­li­cy, któ­ry od­dał jej cały swój ma­ją­tek, a sam za­raz po­tem do­stał po­mię­sza­nia zmy­słów; – trze­cia, że kto na Ja­sną pa­nią spoj­rzał to i zwa­ry­ował z mi­ło­ści; – czwar­ta na­resz­cie, że Ja­sna pani mia­ła już jed­ne­go męża, któ­re­go jed­nak, gdy się jej sprzy­krzył, wkrót­ce wy­pra­wi­ła na tam­ten świat ta­jem­ni­czą dro­gą.

Były to naj­oczy­wi­ściej ba­śnie i nic wię­cej. Lu­dzie pro­ści coś sły­sze­li, coś so­bie stwo­rzy­li sami, dużo do­da­li, ot i wy­two­rzy­li na­pręd­ce le­gen­dę miej­sco­wą.

Wła­ści­wie bo­wiem nikt do­kład­nie nie znał pani v. Re­gens­borg; – są­sie­dzi tyl­ko naj­bliż­si, wie­dząc, ze wieś ta na­le­ża­ła nie­gdyś do ob­szer­nych dóbr księ­cia Mi­cha­ła nie­bosz­czy­ka, po­dejrz­li­wie ki­wa­li gło­wa­mi, ale że to były już daw­ne cza­sy, że od lat dzie­się­ciu czy wię­cej, ma­ją­tek ten wi­docz­nie w trze­cie już prze­szedł ręce, gdyż od tego cza­su dzier­ża­wi­li lub ad­mi­ni­stro­wa­li tu­taj tyl­ko rząd­cy, że te­raz pierw­szy raz do­pie­ro wła­ści­ciel­ka oso­bi­ście się tu zja­wi­ła, że wresz­cie urok wiel­kiej for­tu­ny dziw­nie osła­bia krzyw­dzą­ce po­dej­rze­nia, prze­to i z tej stro­ny nic się ja­sne­go o prze­szło­ści pani von Re­gens­borg, do­wie­dzieć nie było moż­na.

W są­siedz­twach ocze­ki­wa­no przy­by­cia, przy­pusz­cza­jąc, że pan Re­gens­borg, któ­ry roz­po­czął in­te­res­sa w Ga­li­cyi na ogrom­ną ska­lę, i z daw­na już miał mię­dzy szlach­tą sto­sun­ki, nie­za­wod­nie nie­omiesz­ka jak na­prę­dzej wpro­wa­dzić żonę swą w gro­no oby­wa­tel­skie i roz­two­rzyć dom sze­ro­ko i go­ścin­nie.

W ocze­ki­wa­niu tej chwi­li chce­my i my po­zo­stać, za­po­zna­jąc tym­cza­sem czy­tel­ni­ka bli­żej z wła­ści­cie­la­mi pa­ła­cy­ku.

Rze­kli­śmy, że był dzień pięk­ny, skwar­ny – go­dzi­na po­łu­dnio­wa.

Z boku przed pa­ła­cy­kiem stał pięk­ny ka­bry­olet, świe­żo przy­wie­zio­ny i po raz pierw­szy wy­to­czo­ny z wo­zow­ni. Dziel­ne me­klem­bur­gi przy­bra­ne w no­wiu­teń­kie cho­mon­ta, oga­nia­ły się ogo­na­mi nie­cier­pli­wie od much i ko­ma­rów, nie zwa­ża­jąc na prze­klę­stwa woź­ni­cy, miej­sco­we­go Bart – ka, któ­re­go du­sił opię­ty frak li­be­ryj­ny i wy­so­kie pu­dło na gło­wie, ma­ją­ce przed­sta­wiać nie­zna­ny mu do­tąd cy­lin­der z ko­kar­dą.

Bar­tek czuł się zmę­czo­ny w tym stro­ju, wśród 20-tu kil­ku stop­ni go­rą­ca, i z tymi ru­ma­ka­mi gru­bo­no­gi­mi, któ­rych oby­czaj wy­da­wał mu się znacz­nie od­mien­nym od oby­cza­ju koni kra­jo­wych. Me­klem­bur­gi były wpraw­dzie spo­koj­ne­go uspo­so­bie­nia, mia­ły na­wet dużo po­wa­gi nie­zwy­kłej ras­sie koni kra­jo­wych, wierz­ga­ją­cych czę­sto nie­sfor­nie i bez ra­cy­onal­nej przy­czy­ny, ale wła­śnie ta po­wa­ga, ta fleg­ma, ten krok wy­mie­rzo­ny, sze­ro­ki i po­tęż­ny, za­wsze jed­no­staj­ny, nie­zmier­nie kor­ci­ły Bart­ka, prze­kła­da­ją­ce­go san­gwi­nicz­ny tem­pe­ra­ment nad fleg­ma­tycz­ny. Bar­tek po­dej­rzy­wa­ją­cy w me­klem­bur­gach, ta­jem­nych swych wro­gów, sma­gnął ich znie­nac­ka kil­ka razy bi­czem, czem tak ob­ra­ził cu­dzo­ziem­ców, że na­gle szarp­nąw­szy ka­bry­olet, o mało go nie roz­bi­ły na drob­ne ka­wał­ki. Prze­stra­szo­ny Bar­tek, za­tknął bicz na koź­le i udał że go wy­bryk ten koń­ski nic a nic nie ob­cho­dzi. Ale w du­szy po­przy­siągł ze­mstę, cze­ka­jąc tyl­ko spo­sob­nej oka­zyi, te­raz zaś sta­rał się ulżyć so­bie, od­pi­na­jąc frak i na­gi­na­jąc brud­ne­mi pal­ca­mi sztyw­ne­go koł­nie­rza. W trak­cie tej ope­ra­cyi, krzyk­nął ktoś z okna ła­ma­ną pol­sz­czy­zną:

– Ku­czer go­tów!

Bar­tek spoj­rzał w górę, ale się nie do­my­ślił, że to jego wo­ła­ją.

– Bar­tek go­tów? – po­wtó­rzo­no z okna.

– Je­stem pro­szę pana – od­krzyk­nął Bar­tek, za­pi­na­jąc się czem­prę­dzej.

Bart­ka świe­żo zro­bio­no woź­ni­cą z po­le­ce­nia dzier­żaw­cy, u któ­re­go ten­że słu­żył lat kil­ka.

Rów­no­cze­śnie z ode­zwa­niem się gło­su w oknie, za­szcze­kał ogrom­ny bul­dog, wy­grze­wa­ją­cy się na słoń­cu przed pa­ła­cy­kiem. Pies ten żół­to wy­pa­lo­ny z ob­cię­te­mi usza­mi i ogo­nem, z ogrom­ne­mi spryt­ne­mi ale złe­mi śle­pia­mi, duży, sil­ny, za­ja­dły, go­to­wy się rzu­cić na każ­de­go, stał się już w tych kil­ku dniach po­stra­chem dla wszyst­kich kun­dy­sów wiej­skich, omi­ja­ją­cych z da­le­ka przy­by­sza, roz­ło­żo­ne­go groź­nie i nie­go­ścin­nie na pro­gu. Szczek­nię­cie bul­do­ga spo­wo­do­wa­ło na­dej­ście męż­czy­zny odzia­ne­go w sza­rą cza­ma­rę, za któ­re­go nogą plą­tał się bo­jaź­li­wie duży pies wiej­ski, vul­go kun­del. Pan na­ka­zał mu groź­nie iść za sobą, więc kun­dys wlókł się, z po­de­łba pa­trząc na ary­sto­kra­tycz­ne­go bul­do­ga.

Kie­dy już męż­czy­zna w sza­rej cza­ma­rze był na ja­kie kil­ka­na­ście kro­ków przed pa­ła­cem, wy­szedł na­prze­ciw nie­go ztam­tąd inny ja­kiś je­go­mość i po­dał mu rękę, mó­wiąc:

– Za­wo­ła­li was?

– A tak, przed go­dzi­ną.

– Cóż bę­dzie?

– Albo ja wiem. – Nu­rek pójdź tu do nogi! Lecz Nu­rek sta­now­czo oparł się temu, co­fa­jąc w tył na znacz­ny dy­stans, i nic dziw­ne­go, bo her­ku­le­so­wy bul­dog spiął się groź­nie na przed­nie Japy i za­war­czał po­nu­ro.

– Pa­trzaj­cie – ja­kie be­stya ma kły! – rzekł sza­ry je­go­mość.

– Zjadł­by nas na śnia­da­nie!

– A musi mieć do­bry ape­tyt!

– Nie­miec­ki – rzekł ru­basz­nie, oglą­da­jąc się ostroż­nie w oko­ło – ale gdzież wy to wa­sze­go psa pro­wa­dzi­cie aż tu­taj! Jesz­cze się pań­stwo ob­ra­żą.

– Ba! kie­dy ka­mer­dy­ner strze­la psów po wsi, a mo­je­go mi żal.

– Tu go roz­szar­pie ta be­stya!

Le­d­wie tych słów do­mó­wił, gdy bul­dog jed­nym lwim sko­kiem, prze­sa­dził mały kop­czyk kwia­to­wy, za­sa­dzo­ny przed pa­ła­cy­kiem, i tuż, tuż, sta­nął przy kun­dy­sie.

– Nu­rek nie daj się!

Kun­dys i bul­dog sta­nę­li na­prze­ciw sie­bie w nie­przy­ja­ciel­skiej po­sta­wie. Pra­wie się sier­ścią do­ty­ka­li, pa­ląc go­rą­cym od­de­chem. Nu­rek z wi­docz­nym przy­mu­sem go­to­wał się do wal­ki, choć już nie tchó­rzył, bul­dog z po­gar­dą pa­trząc na jego sierść brud­ną, ko­sma­tą i roz­czo­chra­ną, zda­wał się roz­my­ślać, czy war­to wdać się w awan­tu­rę z tym ulicz­ni­kiem. A może też re­flek­sya, że moż­na guza obe­rwać, ostu­dzi­ła jego ani­musz, bo po­ki­waw­szy ogo­nem a cią­gle war­cząc, za­czął się co­fać. Ale tem wła­śnie do­dał du­cha Nur­ko­wi. Ten wi­dząc co­fa­ją­ce­go się wro­ga, szczek­nął i sko­czyw­szy kil­ka kro­ków na­przód, szarp­nął go zę­ba­mi z bo – ku. Roz­wście­czo­ny bul­dog od­wró­cił się pę­dem, i po­rwaw­szy kun­dla zę­ba­mi za ucho, przy­gniótł go ca­łym cię­ża­rem swe­go cia­ła.

Roz­po­czę­ła się za­ja­dła wal­ka.

Je­go­mość w sza­rej cza­ma­rze, po­sko­czył z ki­jem na po­moc swe­mu wier­ne­mu, ale w tej chwi­li sta­nął na dole ka­mer­dy­ner i za­grzmiał roz­ka­zu­ją­cym gło­sem:

– Weź pan tego psa zum Teu­fel, albo mu tu za­raz w łeb wy­pa­lę!…

– To niech pan ka­mer­dy­ner swo­je­go za­wo­ła…

– Jak pan śmiesz Don­ner­wet­ter, ha­ła­sy ro­bić pod oknem pań­stwa?!

W tej chwi­li za­wył Nu­rek bo­le­śnie. Pan jego po­sko­czył w pas­syi, i grzmot­nął przez łeb bul­do­ga, bul­dog pu­ścił swo­ję ofia­rę, a rzu­cił się na czło­wie­ka.

– Don­ner­wet­ter! – wrza­snął ka­mer­dy­ner – fort z tym ki­jem!

– Fort z tym psem! – wrza­snął tak samo za­ja­dły wła­ści­ciel kun­dy­sa.

A tym­cza­sem bul­dog ucze­piw­szy się zę­ba­mi dłu­giej poły cza­ma­ry, szar­pał ją nie­mi­ło­sier­nie.

– Ce­zar hier! – krzyk­nął ka­mer­dy­ner, i po­sko­czył bli­żej.

– Co tam się sta­ło? – za­wo­łał głos ko­bie­cy z okna – pani się bar­dzo gnie­wa.

Ka­mer­dy­ner po­rwał za ob­ro­żę swe­go bul­do­ga i od­cią­gnął od Nur­ka, kop­nąw­szy go nogą na po­że­gna­nie; Nu­rek skom­ląc ża­ło­śnie, przy­tu­lił się do nóg swe­go pana, któ­ry go po­czął gła­skać i pie­ścić z czu­ło­ścią.

– Niech pan trzy­ma psa na łań­cu­chu – rzekł ka­mer­dy­ner – oder ich schiess ihn nie­der.

– I pan trzy­maj swo­je­go!

– To jest pies pań­ski, jemu tu wol­no….

Tam­ten chciał jesz­cze coś od­po­wie­dzieć, ale to­wa­rzysz, któ­ry się te­raz przy­bli­żył, mru­gnął na nie­go, da­jąc mu do zro­zu­mie­nia żeby mil­czał.

Ka­mer­dy­ner klnąc po nie­miec­ku, po­szedł na górę, a za nim bul­dog, od­wra­ca­jąc się cią­gle nie­uf­nie.

– Li­cho was nada­ło z tym psem! – Nie­miec was tam po­skar­ży, i bę­dzie bie­da!

– To i cóż, chle­ba ka­wa­łek znaj­dę wszę­dzie, a wolę gdzie­in­dziej, jak u Niem­ca, czy my­śli­cie pa­nie eko­no­mie, że tu dłu­go wy­trzy­ma­cie z nimi?

– Hm, może mó­wi­cie i praw­dę, ale cóż ro­bić, dzie­ci bez chle­ba nie zo­sta­wię, a przed Ś-ym Mi­cha­łem trud­no o miej­sce.

– Szwar­go­ta­ją ję­zy­kiem, któ­re­go ani w ząb, i chce­cie żeby się człek po­ro­zu­miał.

– Hm to i praw­da, ale prze­cie pani po­lka.

– Dy­abli ją tam wie­dzą – do­dał roz­sro­żo­ny cią­gle pi­sarz pro­wen­to­wy, oglą­da­jąc po­szar­pa­ną ka­po­tę – co ona za jed­na…

– A dyć ona prze­cie żona Mi­ko­ła­ja od księ­cia Mi­cha­ła…. szep­nął po­ci­chu­teń­ku eko­nom, schy­la­jąc się pi­sa­rzo­wi pra­wie do ucha.

– Ej że! – roz­dzia­wił gębę pan pi­sarz, za­po­mi­na­jąc o bul­do­gu, Nur­ku i ka­po­cie.

I po­czę­li ze sobą mó­wie żywo, po ci­chu. Na­resz­cie pan pi­sarz kiw­nąw­szy ener­gicz­nie ręką – rzekł:

– Co z pie­kła, pój­dzie do pie­kła, – ale pa­trzaj­cie jeno ku­mie, jak­to i pies be­stya, że ob­cej krwi, to za­raz har­dy, taki jak jego pany…. bied­ne moje Nur­czy­sko, jak mu się krew leje z boku!… ot wi­dzisz bie­da­ku, do­świadcz i ty na po­czą­tek ła­ski przy­by­szów. Wie­cie ku­mie, uwa­żam so­bie to za zły pro­gno­styk, i ja chy­ba tu po­że­gnam się choć­by dzi­siaj.

– A może i ja będę mu­siał – bo cze­góż oni chcą od nas?

– Ju­ścić mu­szą nas prze­py­tać – słu­ży­li­śmy u dzier­żaw­cy, a te­raz wejść mamy w nowy obo­wią­zek.

– Po­dob­no or­dy­na­ryą mają zmniej­szyć?

– I pen­syą pew­no zmniej­szą – co chce­cie, oni mało je­dzą, toby chcie­li że­by­śmy nic nie je­dli.

– Ale prze­cie pan ba­ron bo­ga­ty?

– Cóż z tego? albo któ­ry z nich, co sie­dzi w na­szym kra­ju, nie bo­ga­ty? Przy­wle­cze się chu­dy, wy­żół­kły i zgło­dzo­ny, a nie­dłu­go prze­jeż­dża się tłu­stym tu­ło­wem w ka­re­cie, i nie może być in­a­czej, musi być tłu­sty, sko­ro kil­ku od razu po­łknął.

– Ha, ha, ha! – ro­ze­śmiał się eko­nom….

– Nie śmiej­cie się ku­mie, – od­rzekł su­ro­wo pi­sarz – bo ja wam po­wia­dam, że nie­dłu­go ten chu­dy ka­mer­dy­ner bę­dzie taki gru­by, jak nasz dąb w Wi­klów­ce, a nas zje z ko­ściar­ni.

– Ja­kim­że spo­so­bem? – py­tał mi­mo­wo­li prze­lęk­nio­ny eko­nom.

– O spo­so­by ich nie py­taj – mają ich ty­sią­ce.

My im za­wsze wie­rzy­my, a oni drą łyka.,. Ano prze­cie, da­le­ko to szu­kać – mój szwa­gier wsta­wił się za Mül­le­rem w Bu­szów­ce, żeby go zro­bi­li kar­bo­wym, a te­raz on jest eko­no­mem, a mo­je­mu szwa­gro­wi dali kwi­tek, albo u pani Ru­nic­kiej, ca­łym klu­czem rzą­dzi nie­miec, i eko­nom nie­miec, i rach­mistrz nie­miec i pi­sarz….

– No, a dla­cze­góż tak?

– Ano… bo… – po­dra­pał się w gło­wę, – bo te be­stye ra­cho­wać umie­ją, a my nic a nic.

– Pan pro­si! – za­wo­łał w tej chwi­li ka­mer­dy­ner na mó­wią­cych.

Od­kaszl­nąw­szy, po­pa­trzyw­szy z trwo­gą na sie­bie, po­szli po­wo­li na górę.ROZ­DZIAŁ II. W BU­DO­ARZE PIĘK­NEJ KO­BIE­TY.

Czte­ry po­ko­je zaj­mo­wa­ła wy­łącz­nie dla sie­bie pani ba­ro­no­wa von Re­gens­borg. Pan Re­gens­borg był bo­wiem ba­ro­nem, nie wie­my tyl­ko ja­kiej pró­by, czy rzy­ni­sko-nie­miec­kiej, czy au­stry­ac­kiej, czy ty­tuł ku­pił, czy go odzie­dzi­czył. Któż­by wresz­cie spraw­dzał te ba­ga­te­le!

Dwa wcho­dy pro­wa­dzi­ły do sy­pial­ne­go bu­do­aru pani ba­ro­no­wej, – je­den przez dwa sa­lo­ny z apar­ta­men­tu głów­ne­go, dru­gi przez ma­leń­ką gar­de­rób­kę, w któ­rej wła­śnie klę­czy przed roz­ło­żo­nym ku­frem – gar­de­ro­bia­na.

Gar­de­ro­bia­na jest mło­dą, bar­dzo przy­stoj­ną dziew­czy­ną, niem­ką. Prze­glą­da­jąc ku­fer po­śpiesz­nie i go­rącz­ko­wo, ocie­ra łzy chu­s­tecz­ką, wzdy­cha­jąc cią­gle gło­śno: "Mein Gott, mein Gott!"

Wi­docz­nie cze­goś szu­ka­ła skwa­pli­wie, cze­go zna­leźć nie mo­gła, bo po chwi­li po­wsta­ła, za­ła­ma­ła ręce, i sta­nę­ła nie­ru­cho­ma, bez­myśl­nie, nie wie­dząc, co po­cząć ze sobą.

A wtem dał się sły­szeć głos dzwon­ka.

Prze­lę­kła, po­bie­gła ku drzwiom, otwo­rzy­ła z lek­ka dę­bo­we po­dwo­je i prze­śli­znę­ła się przez bo­ga­tą, ada­masz­ko­wą dra­pe­ryą, na śro­dek nie­wiel­kie­go sa­lo­ni­ku, olśnie­wa­ją­ce­go oko gu­stem i prze­py­chem.

Sa­lo­nik był ro­tun­dą z wy­so­kie­mi róż­no­ko­lo­ro­we­mi okna­mi, prze­pusz­cza­ją­ce­mi ską­po pro­mie­nie słoń­ca, ła­mią­ce się jak ka­ska­dy bry­lan­to­we w jed­naj ogrom­nej ta­ili zwier­cia­dla­nej, po­kry­wa­ją­cej prze­ciw­le­głą ścia­nę. Tuż przy oknie, sta­ła to­a­le­ta dam­ska, wspar­ta na dwóch lwach brą­zo­wych, dźwi­ga­ją­cych w pod­nie­sio­nych ła­pach owal­ne zwier­cia­dło, oto­czo­ne gir­lan­dą kwia­tów pięk­nie rzeź­bio­nych. Na sto­le to­a­le­to­wym le­ża­ły sy­me­trycz­nie po­ukła­da­ne fla­ko­ni­ki z per­fu­ma­mi i pach­ną­ce­mi wo­da­mi, pu­der pa­ryz­ki, szczot­ki, grze­bie­nie i wie­le in­nych dro­bia­zgów, dla męż­czy­zny nie­zro­zu­mia­łych. Kil­ka sto­licz­ków ma­leń­kich z ma­jo­li­ka­mi, z wa­zo­na­mi kwia­to­we­mi i z brą­zo­we­mi kan­de­la­bra­mi na wierz­chu, dwie sza­fecz­ki an­ti­que nie­zmier­nej dziś już rzad­ko­ści, z prze­pysz­ne­mi fi­gur­ka­mi por­ce­la­no­we­mi jesz­cze rzad­sze­mi, mięk­ka ko­ze­ta z kil­ko­ma na­po­le­on­ka­mi, przy­sta­wio­ne tak zgrab­nie do ścian, że jesz­cze do­syć miej­sca zo­sta­wia­ły dla swo­bod­ne­go po­ru­sza­nia się we środ­ku. Z boku sta­ło za­ci­śnię­te sztucz­nie w za­głę­bio­ną fra­mu­gę, wspa­nia­łe łóż­ko fran­cuz­kie, z ada­masz­ko­wą ko­ta­rą, spię­tą u góry w ostro­krąg, za­koń­czo­ny zło­to­li­te­mi kwa­sta­mi, ocie­nia­ją­ce­mi ogrom­ną na ada­masz­ku wy­ha­fto­wa­ną ko­ro­nę. Ma­leń­ki, ale praw­dzi­wie per­ski dy­wa­nik, i sto­ją­cy tuż obok łoża ta­bu­re­cik, – oto mniej wią­cej wszyst­ko, co ude­rza­ło na pierw­szy rzut oka.

Nie było tu pół­cie­ni ta­jem­ni­czych, ani pach­ni­deł pod­nie­ca­ją­cych, wpra­wia­ją­cych w omdle­nie roz­ko­szy, ani żad­nych sztucz­nie ob­my­śla­nych ef­fek­tów, któ­re­mi się po­sił­ku­ją wy­traw­ne ko­kiet­ki z na­iw­ny­mi wiel­bi­cie­la­mi; ele­gan­cyą tyl­ko ko­bie­ca peł­na gu­stu, wy­kwint damy świa­to­wej, przy­zwy­cza­jo­nej do szcze­gól­nych wy­gód.

Lu­bi­my są­dzić z ume­blo­wa­nia i ty­sią­ca gra­ci­ków w bu­do­arze pięk­nej ko­bie­ty, je­że­li nie o jej cha­rak­te­rze, to przy­najm­niej o jej upodo­ba­niach i jej try­bie ży­cia. Za­zwy­czaj ty­tuł książ­ki po­ucza nas naj­le­piej. Lecą tu nig­dzie w oko­ło nie zna­leźć ani jed­nej, dwa tyl­ko roz­war­te al­bu­my na niz­kim ta­bu­re­cie. Je­den z nich za­peł­nio­ny fo­to­gra­fia­mi, dru­gi wi­do­ka­mi Włoch i Ty­ro­lu, a jesz­cze go­to­wi­śmy przy­pusz­czać, że zo­sta­ły ofia­ro­wa­ne… i obo­jęt­nie przy­ję­te.

Wię­cej może da się nam wy­wró­żyć z fi­zy­onom­ji pani tego miesz­ka­nia, któ­ra w tej chwi­li bę­dąc u sie­bie i naj­zu­peł­niej swo­bod­ną, nie po­trze­bu­je jej za­pew­ne ukła­dać dla ni­ko­go.

Twarz istot­nie ude­rza­ją­co pięk­na, ory­gi­nal­na, za­sta­na­wia­ją­ca wszak­że nie­zmier­nie by­stre­go spo­strze­ga­cza kon­tra­stem swe­go wy­ra­zu. Z chło­dem bo­wiem roz­la­nym pa ca­łej twa­rzy, dziw­nie się kłó­ci na­mięt­ność try­ska­ją­ca z głę­bo­kich, wil­got­nych szma­rag­do­wych oczu i z ma­leń­kich, lek­ko wy­wi­nię­tych ust, lśnią­cych czer­wo­no­ścią świe­żo ze­rwa­nej ma­li­ny.

Ogrom­ne czar­ne wło­sy, ob­wi­ja­ją pięk­ną owal­ną głów­kę niby dia­de­mem kró­lo­wej – koń­ca­mi swe­mi pusz­czo­ne­mi w tej chwi­li do­wol­nie, ob­rzu­ca­jąc jak siat­ką, po­nęt­ną, prze­ślicz­ną bia­łą pierś, scho­wa­ną od po­ło­wy w fał­dach ba­ty­sto­wej, ko­ron­ka­mi ob­szy­tej ko­szu­li.

Pani ta bo­wiem pod­no­si się wła­śnie z po­sła­nia.

Na jed­nej drob­niut­kiej nóż­ce, spusz­czo­nej na dy­wa­nik, błysz­czy ama­ran­to­wy pan­to­fe­lek ha­fto­wa­ny zło­tem, dru­gą w pół-zgię­tą przy­kry­ła sza­lem; jed­ną ręką od­gar­nia nie­cier­pli­wie roz­pierz­chłe swy­wol­nie wło­sy, w dru­giej trzy­ma dzwo­nek, któ­rym do­pie­ro co po­trzą­snę­ła nie­cier­pli­wie.

Czół­ko małe, grec­kiej czy­sto­ści, na­su­nę­ło się fał­dem roz­draż­nie­nia nad wiel­kie­mi oczy­ma, roz­iskrzo­ne­mi bar­dziej, niż zwy­kle… gnie­wem.

Usta za­ci­snę­ły się ostro, wsty­dząc się może wy­buch­nąć sło­wem.

Bied­na niem­ka snadź zna­ła już do­brze ten wy­raz twa­rzy, bo sta­nę­ła ska­mie­nia­ła, nie śmie­jąc ode­tchnąć, nie śmie­jąc otrzeć łez, spa­da­ją­cych jak groch po twa­rzy.

– Cóż to – pła­czesz jesz­cze? – za­gad­nę­ła ostro pani – więc nie zna­la­złaś?

– Nie, pro­szę pani – szep­nę­ła ci­chu­teń­ko.

– Ko­ron­ka zna­leźć się musi – ro­zu­miesz: musi? Była w ku­frze, być więc tam po­win­na!

– Szu­ka­łam….

– Znalśźć trze­ba! – krzyk­nę­ła pani, sta­wia­jąc dzwo­nek na noc­nym sto­li­ku. – Dzwo­ni­łam dwa razy, gdzie­żeś zno­wu bie­ga­ła?

– By­łam w gar­de­ro­bie….

– Nie lu­bię bek­sów, pro­szę so­bie łzy scho­wać, a ko­ron­kę zna­leźć, – do­da­ła, sta­jąc obie­ma nóż­ka­mi na dy­wa­nie.

Gar­de­ro­bia­na za­czę­ła po­ma­gać swej pani w ubie­ra­niu.

– Mó­wi­łaś, żeby ko­nie były go­to­we?

– Już od go­dzi­ny sto­ją….

– Co to były za krzy­ki?

– Nie wiem do­brze….

– Ty nic nie wiesz. – Czy pan nie wy­je­chał nig­dzie?

– Nie pro­szę pani – jest u sie­bie i roz­ma­wia z of­fi­cy­ali­sta­mi.

– Za chwil­kę po­pro­sić pana do mnie.

W kwa­drans po­tem, sie­dzia­ła pani v. Re­gens­borg przed to­a­le­tą. Gar­de­ro­bia­na cze­sa­ła jej wło­sy, co mo­ment stro­fo­wa­na za nie­zgrab­ność.

Po­nu­ry wy­raz nie scho­dził z twa­rzy pięk­nej ko­bie­ty.

Kie­dy już po­dwój­ny zwój war­ko­czy, spiął szty­let szyld­kre­to­wy, otwo­rzy­ła ma­łym klu­czy­kiem szu­fla­dę to­a­le­ty, wy­jąw­szy z niej gru­bą tekę opraw­ną w kość sło­nio­wą.

Ode­mknąw­szy ją dru­gim klu­czy­kiem, wy­do­by­ła spo­ry plik pa­pie­rów i po­czę­ła je pil­nie prze­glą­dać. Gar­de­ro­bia­na po­ci­chut­ku na pal­cach, zwró­ci­ła się ku drzwiom, ale w tej chwi­li pani rze­kła:

– Za kwan­drans po­pro­sić tu pana, – ro­zu­miesz, nie wcze­śniej i nie póź­niej!

– Ro­zu­miem pro­szę pani – od­rze­kła gar­de­ro­bia­na i zni­kła za dra­pe­ryą.

Pięk­na ko­bie­ta za­czę­ła li­czyć pa­pie­ry, sztu­ka po sztu­ce, a po­tom pil­nie coś no­to­wać. W pięć mi­nut ufor­mo­wa­ła się spo­ra ko­lum­na cyfr, na­pi­sa­nych bar­dzo wy­raź­nie, bar­dzo po­rząd­nie, i pra­wie ka­li­gra­ficz­nie.

Znać było bie­głość w pió­rze i wpra­wę w ra­chu­bie.

Przez chwil­kę za­chmu­rzy­ło się czół­ko bar­dziej jesz­cze, ale na­gle, jak­by w po­czu­ciu wiel­kie­go za­do­wo­le­nia, roz­ja­śni­ło po­god­nie; uśmiech szcze­ry i nad­zwy­czaj po­nęt­ny za­igrał koło ust, uka­zu­jąc dwa roz­kosz­ne do­łecz­ki i na­wet wy­rwa­ło się gło­śne słów­ko:

– Do­sko­na­le!

Po­czem za­mknąw­szy sta­ran­nie tekę, scho­waw­szy ją do szu­fla­dy, od któ­rej klu­czyk skry­ła w wi­szą­cym na pier­siach du­żym, wy­pu­kłym me­dal­jo­nie, – po­wsta­ła z ta­bu­re­tu, wy­pro­sto­wa­ła się przed lu­strem, zwró­ci­ła do ta­fli zwier­cia­dla­nej na ścia­nie, ro­zej­rza­ła przed nią uważ­nie i zwol­na, jak ge­ne­rał stu­dy­ują­cy szyk swych żoł­nie­rzy, i dru­gi uśmiech szczer­szy jesz­cze i peł­niej­szy, zmie­nił tę twarz tak dziw­nie, że wąt­pi­my na­wet, czy gar­de­ro­bia­na wszedł­szy w tej chwi­li, by­ła­by pa­nią swą po­zna­ła.

Usiadł­szy na nowo przed to­a­le­tą, roz­po­czę­ła prze­gląd ró­żo­wych swych pa­lusz­ków, lecz myśl go­ni­ła za czemś waż­niej­szem lubo we­so­łem, bo ten sam uśmiech z twa­rzy jej nie scho­dził.

A wtem ja­kiś cień sta­nąw­szy przy dra­pe­ryi u drzwi, po­su­nął się z lek­ka, ostroż­nie ku niej i tak ci­chu­teń­ko, że go na­wet nie spo­strze­gła, aż gdy zło­żył go­rą­cy i prze­cią­gły po­ca­łu­nek na jej od­chy­lo­nej, śnież­nie bia­łej, buj­nej i lek­ko fa­lu­ją­cej pier­si.

Ze­rwa­ła się za­gnie­wa­na, – krzyk­ną wszy:

– Nie­zgrab­ny!

– Prze­bacz naj­droż­sza – od­rzekł na­tręt­nik, skła­da­jąc ręce po­kor­nie – ale ośmie­li­łem się, wi­dząc twój roz­kosz­ny uśmiech….

– Uśmiech?

– Wi­dzia­łem go z da­le­ka w lu­strze, i ucie­szy­łem się, że dziś bę­dzie dzień dla mnie szczę­śli­wy!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: