Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Krwawy dorobek: powieść z życia albańsko-macedońskiego - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krwawy dorobek: powieść z życia albańsko-macedońskiego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 392 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Druk Jó­ze­fa Ungra, War­sza­wa '

I.

Orły i sepy pły­wa­ły po nie­bie nad gó­ra­mi Wo-deń­skie­mi, na po­gra­ni­czu Al­ba­mi i Ma­ce­do­mi. Słoń­ce paź­dzier­ni­ko­we stro­iło w tę­cze mgłę po­nad pia­na kil­ku wo­do­spa­dów, o wy­so­ko­ści co­najm­niej pię­ciu­set stóp, grzmią­cem echem prze­ry­wa­ją­cych ci­szę na dole i wzgó­rze. Próg to god­ny kra­ju ro­man­tycz­ne­go, świe­cą­ce­go wy­so­ką ry­cer­sko­ścią w dzie­jach pół­wy­spu bał­kań­skie­go.

Wśród huku jed­no­staj­ne­go wody, do­la­ty­wał śpiew ludz­ki zbroj­ne­go or­sza­ku al­bań­skie­go, kro­czą­ce­go żwa­wo do­li­ną, po dro­dze z Sa­lo­ni­ki do Wo­de­ny. Śpie­wa­li pie­si, po­prze­dza­ją­cy dwóch kon­nych, w któ­rych znać było pa­nów po su­tych stro­jach i bo­ga­tych rzę­dach na zgrab­nych, krzep­kich mie­rzy­nach gór­skich. Zty­łu za nimi cią­gnę­ło dwóch lu­za­ków z jucz­ne­mi koń­mi po­wod­ne-mi, po­ob­tra­cza­ne­mi tor­ba­mi skó­rza­ne­mi, tło­mo-czka­mi, po­ście­lą w koce po­za­wi­ja­ną, bro­nią za­pa­so­wą i cy­bu­cha­mi sąż­nio­we­mi, w fu­te­ra­łach su­kien­nych.

Pie­sza wia­ra, „bure” (zu­chy), stroj­na w bia­łe „fi­sta­ny” (spód­ni­ce al­bań­skie), w pą­so­we, zło­tem ha­fto­wa­ne do­lma­ny, z dłu­gie­mi „dże­wer­da­ne” (jan­czar­ka­mi) za ple­cy­ma, nu­ci­ła chó­rem przy dźwię­ku gę­śli pieśń sta­ro­żyt­ną o za­ło­że­niu Ska-darn, Sku­ta­ri al­bań­skie­go. Śpie­wom prze­wod­ni­czył gę­ślarz, mło­dzian o sma­głej ce­rze, wzro­ku za­du­ma­nym; za każ­da wrot­ka przy­gry­wał na swym in­stru­men­cie, wy­do­by­wa­jąc z nie­go ci­che i rzew­ne dźwię­ki, na­śla­du­jąc gę­ga­nia, wza­ski, kwi­le­nia, śpie­wy pta­sie, po­mie­sza­ne z in­ne­mi gło­sa­mi przy­ro­by. Pieśń ni­cią zło­tą prze­ty­ka­ła je-dno­ton­ne tło huku wo­do­spa­dów:

„Trzej bra­cia gród mu­ro­wa­li, Zwa­li się oni Mor­la­cze­wi­cze; Wu­ka­szyn naj­pierw za­czy­nał, Dru­gim Ule­gla­sza był wo­je­wo­da. Trze­ci bu­do­wał Mor­la­cze­wicz Boj­ko Mia­sto Ska­dar na Bo­ja­nie!”

Nuta swoj­ska snadź oży­wi­ła mil­czą­cych smut­nie pa­nów; spoj­rze­li na sie­bie, przy­jaź­nie ki­wa­jąc gło­wa­mi. W gło­sie roz­mo­wy, kto­rą za­czę­li, po­mi­mo wie­ku mło­dzień­cze­go oby­dwóch, nie wi­dać było naj­mniej­sze­go śla­du we­se­la. Mó­wi­li do sie­bie po sło­wiań­ska, na­rze­czem mowy po­tocz­nej pół­noc­nych Al­bań­czy­ków, wro­go po­mi­mo to uspo­so­bio­nych dla Sło­wian. Z ma­łe­mi wy­jąt­ka­mi prze­pla­ta­li swą gwa­rę wy­krzyk­ni­ka­mi tu­rec­kie­mi.

– Ama­ri, ten Lju­ben umar­łe­mu go­tów du­sze we­tch­nąć na­po­wrót – rzekł młod­szy wie­kiem, wska­zu­jąc na gę­śla­rza – ale pieśń usta­nie i zno­wu kurz smut­ku „za­dy­mi” ży­cie… Waj! Waj!…

I smut­ny mło­dzian, ślicz­ny sza­tyn jak sen­ne ma­rze­nie, z czar­ne­mi, ogni­ste­mi ocza­mi, o nie­po­spo­li­cie dłu­gich rzę­sach je­dwa­bi­stych, usta­mi jak wi­śnie, twa­rzy okrą­głej, z ma­lut­kim za­ro­stem, mach­nął ręką nadół. Przy tej nie­wie­ściej pięk­no­ści jego lica dziw­nie ja­koś wy­glą­dał gip­ki, smu­kły tors, jak zc sta­li ula­ny, sze­ro­ki w ple­cach, po­obwi­ja­ny splo­ta­mi mię­śni, niby li­na­mi dru­cia-nemi.

– Miły po­bra­ty­mie, (1 I Emi­nie-beju, na­rze­ka­niem nie roz­pę­dzisz smut­ku–za­uwa­żył star­szy – siłą roz­we­sel ra­czej du­sze swo­je.,..

– Hej bra­cie, ka­pi­ta­nie Włat­ku, jak tu bye we­so­łym? Zaj­rzyj w ser­ce, po­słu­chaj gło­su sła­wy do­stoj­nej po wiel­kich przod­kach. Sły­szysz? wszak to ja, Hoj­ko, po­to­mek w pro­stej limi opie­wa­ne­go w pie­śni za­ło­ży­cie­la Ska­da­ru, a po ką­dzie­li Bal­szów, Do­dów, Ba­za­kli­jów i tylu, tylu prze­sław­nych ca­rów, kne­ziów, ba­szów.. Tym- (l) Po­bra­tyw, po sło­wiań­ska – przy­bra­ny brat, ze ślu­bem du­chow­nym, od­na­wia­nym przy­się­gą przed ka­pła­nem co­ro­ku. By­wa­ją po­se­stry, sio­stry przy­bra­ne, po­dob­ne­goż ro­dza­ju.

cza­sem te psy dwor­skie nie do­pu­ści­ły mnie w Stam­bu­le do pa­dy­sza­cha, jak­by tam on był coś lep­sze­go oden­mie… Wstyd! wstyd!… A i tak sro­mu do­zna­łem i ojca mego sław­ne­go zły ba­sza nie wy­pu­ści z wie­zie­nia. Aman; ama­nym!

– Prze­stań, dusz­ko-ba­ran­ku, uci­skać ser­ce! Ry­ce­rzem je­steś. Otwórz swe uszy! Po­wtó­rzę, co tyle razy mó­wi­łem: z Osma­lin­sa­mi mu­si­my skoń­czyć raz na za­wsze. Ski­pe­ta­rzy po­win­ni od­zy­skać cał­ko­wi­tą nie­pod­le­głość.

– Al­ła­eh! Al­lach! tego tyl­ko pra­gnie du­sza moja… ale cóż po­cznę, kie­dy mi cią­głe skrzy­dła pod­ci­na­ją?!… Sta­ry oj­ciec – oby po­cie­chy do­znał! – ten siwy go­łą­bek, co go ci wil­cy za­ku­li w kaj­da­ny i gno­ją w wię­zie­niu, za­wsze na­ka­zy­wał, abym się zda­la trzy­mał od każ­dej „he­te­ryi” (spi­sku i ra­zem z wami chrze­ścia­na­mi, nie wy­stę­po­wał prze­ciw­ko mym spół­wier­com….

– A oni ci za to przez wdzięcz­ność za­bra­li go do kozy?! Słu­chaj dusz­ko, wszak ty wy­zna­jesz is­lam, a ja ka­to­lik. Czy to jed­nak prze­szka­dza nam być po­bra­ty­ma­mi? Dla­cze­góż ja droż­szy je­stem dla cie­bie od mnó­stwa spół­wier­ców?–Ja­sne to jak słoń­ce: my Ski­pe­ta­rzy, ale nie chrze­ścia­nie, ani mu­zuł­ma­nie. Mat­ki Al­bii my dzie­ci, je­den na­ród!

– Je­den Ał­łach, jed­no słoń­ce, je­den na­ród ski­pe­tar­ski!

– Patrz tam na gore! Wi­dzisz tę wodę, z jaką ona siłą leci nadół? A wie­szże dla­cze­go? Bo jed­nem pły­nie ko­ry­tem. Gdy­by się roz­pry­sła na kro­pel­ki, to peł­zła­by jak płaz pod zie­mią, jak nie­wol­nik pod­ły u stóp swe­go pana; nie by­ło­by z niej ani wi­do­ku wspa­nia­łe­go, ani siły ol­brzy­miej. Tak to i my, Ski­pe­ta­rzy, póki ra­zem je­ste­śmy, póty na­szej siły i zna­cze­nia….

– Za­praw­dę, usta twe zło­te a sło­wa bry­lan­to­we!…

– Słu­chaj jesz­cze, dnsz­ko-ba­ran­ku. Woda ta jest po­dzie­lo­ną na kil­ka ko­ryt, a cóż­by z niej było do­pie­ro, gdy­by jed­nem tyl­ko pły­nę­ła? Ro­zu­miesz?…

– Jak nie ro­zu­mieć! Ty bo, po­bra­ty­mie, je­steś wiel­ce uczo­ny, ro­zu­miesz po­li­ty­kę nie go­rzej od w. we­zy­ra. Uczo­no cie­bie we frenc­kiej szko­le, nie tak jak mnie – at ja­kiś tam nie­uk „ha­dża” (na­uczy­ciel z Di­bry na­uczył czy­tać, „do­stoj­ną książ­kę” (ko­ran), pi­sać po tu­rec­ku, tro­chę aryt­me­ty­ki…

Przy ostat­nich sło­wach Emin bej-Hoj­ko, ze szla­chet­ne­go po­cho­dze­nia Gie­gów Dy­brzau­skich, szcze­pu Mir­dy­tów, naj­sław­niej­sze­go wśród Al­bań­czy­ków, po­de­rwał wzgar­dli­wie gło­wę do góry, uśmićch­nąw­szy się iro­nicz­nie. Pa­trzył prze­ni­kli­wie na wo­do­spa­dy, u stóp mia­sta Wo­de­ny, śle­dząc wzro­kiem wi­ją­cą się śli­ma­kiem dro­gę po­mię­dzy nie­mi. Bia­łe, spie­nio­ne słu­py wody, wśród zie­le­nie­ją­cych ogro­dów i win­nic, okry­tych doj­rza­le­mi gro­na­mi, po­pstrzo­nych gdzie­nieg­dzie po­żół­kłym li­ściem, obok wiecz­nie zie­lo­nych buksz­pa­nów, lau­ro­wych wi­sien, mir­tów, cy­pry­sów–wy­glą­da­ły na­ksztalr wi­ze­run­ku raju ma­ho­me­tań­skie­go. Wi­dok ten uzmy­sło­wiał mu praw­dy do­pie­ro sły­sza­ne, a go­rącz­ka czy­nu wy­stę­po­wa­ła na ze­wnątrz czę­stem bu­dze­niem sze­ro­kie­mi strze­mio­na­mi, za­miast ostróg, dziel­ne­go wierz­chow­ca, któ­ry,par­sk­nąw­szy kil­ka razy, nie zwa­ża­jąc na na­der przy­krą spa­dzi­stość góry, ru­szył żwa­wo, po­dzwa­nia­jąc pod­ko­wa­mi.

– E! he! he! more! more! (1)–wrza­snął któ­ryś z pie­szej dru­ży­ny, a echo wnet kil­ka­kroe okrzyk po­wtó­rzy­ło.

Na to ha­sło pie­szy or­szak za­rzu­cił na ple­cy swe dłu­gie jan­czar­ki i po­mknął bie­giem na prze­łaj, prze­ska­ku­jąc rowy i gła­zy. Je­den ze ści­ga­ją­cych się dał susa i prze­sko­czył rów dwu­sąż­nio­wy, pe­łen wody spie­nio­nej.

– Na Boga! –wy­krzyk­nął ka­pi­tan Wiat­ko – czy znaj­dziesz gdzie na­ród rów­ny na­sze­mu? Zro­bi­li­śmy sze­śó go­dzin dro­gi (30 ki­lo­metr.), mamy dru­gie tyle przed sobą, a oni ska­czą, jak­by się na (1) Wy­krzyk­nik Al­bań­czy­ków i wo­gó­le ta­mecz­nych miesz­kań­ców.

po­dusz­kach za­sie­dzie­li. By­łem w Kat­ta­ro, wi­dzia­łem tam wszel­kie­go na­ro­du huk, ale ża­den nie do­rów­na na­sze­mu!

1 ka­pi­tan po­gła­dził pło­wy wąs za­wie­si­sty, przy czem na twa­rzy sze­ro­kiej, moc­no za­bar­wio­nej, wy­stą­pił wy­raz dumy i za­do­wo­le­nia we­wnętrz­ne­go; w sza­rych zaś oczach za­drga­ło ży­cie, aż się po­ru­szył w sio­dle, prze­chy­la­jąc w tyl swój po­tęż­ny tu­łów. Star­szy o kil­ka lat od swe­go po­bra­ty­ma, po­cho­dze­nia z ka­to­lic­kie­go „tani” Kle­men­tów; z po­ko­le­nia Sar­da, przy­lgną! cala du­szą do Eini­na-beja, gdy ten mu ura­to­wał ży­cie w ja­kimś na­pa­dzie na Ser­bów. Spo­glą­da­jąc na tego ol­brzy­mie­go gó­ra­la, peł­ne­go szla­chet­no­ści i za­pa­łu, oby­cza­jów czy­stych i su­ro­wych, z ła­two­ścią moż­na było dojść źró­dła siły, da­ją­cej tym ma­lut­kim garst­kom moż­ność utrzy­my­wa­nia zu­peł­nej nie­mal nie­pod­le­gło­ści, wo­bec kil­ka­kroć sil­niej­sze­go na­jaz­du tu­rec­kie­go. Stru­na wol­no­ści, drga­ją­ca w jego glo­sie, nada­wa­ła mu pew­ne na­masz­cze­nie, moc prze­ko­ny­wa­nia.

– Beju, po­bra­ty­mie–wo­łał–wi­dzisz, co zna­czą wol­ni Ski­pe­ta­rzy? Orły w gó­rach, lwy na do­li­nach! Nie­po­trzeb­ne nam ła­ski Osma­lin­sów, ani za­pew­nie­nia ich o za­pro­wa­dze­niu u nas cy­wi­li­za­cyi, o któ­rej aku­rat tyle mają po­ję­cia, co sowa w dziu­pli o słoń­cu… Bóg ma w obrzy­dze­niu ludz­kie bo­gac­two, woli nas wi­dzieć cno­tli­wy­mi ry­ce­rza­mi, praw­dzi­wy­mi Ski­pe­ta­ra­mi, że­by­śmy jako dzie­ło rąk jego prze­cho­wa­li się na wie­ki. Wszyst­ko zło­to świa­ta i naj­do­sko­nal­sza cy­wi­li­za­cya nie na­kło­nią nas, by zo­stać pod­ły­mi nie­wol­ni­ka­mi, wzgar­dzo­ny­mi tu i na tam­tym świe­cie!

– Ał­łach! Al­lach! co ty mó­wisz?… i na tam­tym świe­cie?… Kry­ni­ca mą­dro­ści po­pły­nę­ła z twych ust. Po­twier­dzasz to, co i ja mó­wi­łem nie­raz, że my, prze­sław­ny na­ród Grie­gów, tak niby piesz­czo­ny przez Tur­ków, źle ro­bi­my, uzna­jąc nad sobą ich zwierzch­nic­two. Prze­szli­śmy na is­lam, po­wo­li przyj­mu­je­my zwy­czaj tu­rec­ki, a na ostat­ku za­po­mni­my, że je­ste­śmy Ski­pe­ta­ra­mi; wte­dy wro­ta „dże­na­tu” (raju) za­wrą się na wie­ki przed nami, jako wy­na­ro­do­wio­ny­mi nie­wol­ni­ka­mi… Czło­wiek bez sła­wy ry­cer­skiej jest ni­czem – a moż­naż ją na­być, nie bę­dąc wol­nym? Któż nie­sław­ny wszedł do raju?–nikt. Oby Ał­łach nas ustrzegł przed dal­szą po­ku­są nie­wo­li!

– Tak, dusz­ko-ba­ran­ku, swo­bo­dę cał­ko­wi­tą mu­si­my od­zy­skać; kto zaś tu­rec­kie zwierzch­nic­two nad sobą uzna­je, ten za­wsze w grun­cie jest nie­wol­ni­kiem, nie dąży szcze­rze do wol­no­ści… Po­nie­wie­ra­my sie­bie na tym i na tam­tym świe­cie.

– Waj! waj! bia­da nam!… Oby Prze­moc­ny z nas wszyst­kich ry­ce­rzy uczy­nił!…

Na­stą­pi­ła nie­co dłuż­sza prze­rwa w roz­mo­wie ale usta pięk­ne­go beja drgać nie prze­sta­wa­ły, a oczy sy­pa­ły iskry. Spo­tka­li pro­sta­ka Tur­ka, do­bro­dusz­nie uśmiech­nię­te­go, co ich gło­śno z ser­decz­no­ścią po­zdro­wił. Nie­win­ny prze­cho­dzień obu­rzył roz­draż­nio­ne­go Emi­na.

– Wi­dzisz ich, ob­łud­ni­ków! – wy­krzyk­nął – niby tacy ser­decz­ni. Zna­my się na­tem. Wi­ta­li nas po­dob­nież uprzej­mie, gdy w nocy jak sza­ka­le do­sta­li się do na­szej „kuły” (za­mecz­ku z wie­ży­cą). Za­le­d­wo jed­nak prze­leż­li przez próg, po­rwa­li jak sza­ta­ni mego sta­re­go ojca, i jego, beja, z be­jów, ry­ce­rza nad ry­ce­rza­mi, za­ku­li w kaj­da­ny na rę­kach i no­gach, jak pro­ste­go zbrod­nia­rza.–Niech im Eblis wszyst­kim za to oczy zdmuch­nie na wie­ki!

– „Wa­ry­at ma ser­ce na ję­zy­ku, mę­drzec je nosi głę­bo­ko ukry­te w ta­jem­ni­cy” – pa­mię­taj o tem przy­sło­wiu, du­szo-ba­ran­ku. Na nic ga­da­nie, dzia­łać trze­ba…

– Masz słusz­ność, pój­dę za twe­mi wska­zów­ka­mi. Do­tąd sze­dłem za wolą mego ojca, te­raz jed­nak go­tów je­stem przy­stać do wa­szej „hete – ryi” (spi­sku). Zo­ba­czysz, że w czy­nie po­tra­tię być ta­kim sa­mym, jak w sło­wach!…

– Bóg z tobą, miły po­bra­ty­mie, wie­rzę ci naj­zu­peł­niej. Ro­bo­to za­cznie­my za­raz, od Wo­de­ny, wstą­pi­my tu do Traj­cze-Jo­wa­na, zna­ko­mi­te­go kup­ca, a na­sze­go spół­bra­ta spi­skow­ca. Czło­wiek to śmia­ły i spryt­ny, nic ulęk­nie się Tur­czy­na.

Po­pa­sie­my u nie­go, zro­bi­my swo­jo i „haj­dę” (da­lej­że) w dro­gę…

– „Har­no!” (do­brze) może i ją spo­tka­my?…– I uśmiech prze­mknął po wi­śnio­wych ustach Emi­na.

– Oj! ty, ty… wstyd o tem mó­wie…

Wiat­ko, uśmiech­nię­ty fi­glar­nie, tar­gnął do­gó­ry gło­wą, cmo­ka­jąc i śmie­jąc sic pół­gło­sem. Kmin na to za­nu­ci! po­ci­chu.

Wy­do­staw­szy się ua górę, wje­cha­li na­przód po­mię­dzy ru­iny sta­ro­żyt­ne­go mia­sta. Po obu bo­kach dro­gi le­ża­ły po­oba­la­ne odła­my mar­mu­ro­wych ko­lumn, zdob­ne akan­tem ka­pi­te­łe, ar­chi – tra­wy, pod­sta­wy, nie­me gło­ski mó­wią­ce o mi­nio­nej sła­wie sie­dzib}- Fi­li­pa Ma­ce­doń­skie­go. Je­cha­li z bie­giem by­stre­go po­to­ku, a na­stęp­nie jego ko­ry­tem pły­nącćm po bru­ku z du­żych ka­mie­ni, przez śro­dek mia­sta. Sta­nę­li nie­ba­wem przed jed­nym z naj­oka­zal­szych do­mów, ople­cio­nym od góry do dołu wi­nem i blusz­czam. Nie­wi­dzial­na ręka otwar­ła przed nimi wro­ta po­dwó­rza, gdzie na cze­le do­mow­ni­ków wi­tał ich go­spo­darz, Traj – czo-Jo­wan, we­dług ety­kie­ty wschod­niej.

– Wi­taj­cie mili ho­spo­dy­no­wie!–wo­łał go­spo­darz, przy­sad­ko­wa­ty bru­net, o pła­skiej twa­rzy, z prze­ni­kli­wem czar­nem okiem. – Bóg ła­skaw, po­sy­ła mi go­ści jed­nych po dru­gich… Zdro­wiż, szczę­śli­wi po­wra­ca­cie?

– Szczę­ścia i zdro­wia przy­by­wa, gdy sta­ję po­mię­dzy wami. Bóg niech bło­go­sła­wi!…

We­szli do „se­lam­li­ku,” go­ścin­ne­go po­ko­ju, i tu do­pió­ro po no­wych po­zdro­wie­niach i ukło­nach jak u Tur­ków, Kmin bej zo­stał przed­sta­wio­ny go­spo­da­rzo­wi. Na­tych­miast po­da­no sa­kra­men­tal­ną kawę i faj­ki na sąż­nio­wych cy­bu­chach ja­śmi­no­wych, z ol­brzy­mie­mi bursz­ty­na­mi. Po­pi­ja­jąc mok­kę i po­cią­ga­jąc de­li­kat­nie dym sław­ne­go ma­ce­doń­skie­go „je­ni­dże,” Wiat­ko za­czął pół­gło­sem roz­mo­wę z go­spo­da­rzem, roz­py­tu­jąc o sto­sun­ki z Dża – mami, Al­ba­ńey­ka­mi od Pin­du i Agra­fy.

Traj­cze-Jo­wan nie­co się zmie­szał zpo­cząt­ku, ma­iae przed sobą mu­zuł­ma­ni­na-, ale po uspo­ka­ja­ją­cym zna­ku ka­pi­ta­na Wiat­ka, był cał­kiem otwar­ty, jak­by od wie­ków znal się z be­jem.

– Dusz­ko ka­pi­ta­nie – szep­tał go­spo­darz – ani spa­łem, ani ja­dłem, do­pó­ki nie speł­ni­łem twe­go roz­ka­zu. Two­ja mi­łość bę­dzie mia­ła tego do­wo­dy ua dro­dze. Koło Kara-Kaja za­cze­kaj­cie przy stud­ni, a za­raz przy­bę­dą do was bra­cia. Nikt prócz was o tem nic wie…

– Do­brze ro­bisz „czor­ba­dżi;” im mniej lu­dzi wie, tem bez­piecz­niej i pew­niej doj­dzie­my do po­wo­dze­nia…

– Mu­szę być bar­dzo ostroż­nym wo­bec na­sze­go „kaj­ma­ka­ma,” któ­ry nie­ty­le dla po­li­ty­ki, ile dla „sze­ro­kiej gar­dzie­li” czy­ha na mój do­sta­tek i spo­kój. Na­szedł umie przed kil­ku dnia­mi, a gdy sic po zwy­cza­ju najadł i na­pił, bez­wstyd­nik za­dał, abym mu przy­słał do jego ha­re­mu moje Elen­kę. Ta­kie­go wsty­du znieść nie mo­głem; za­po­wie­dzia­łem mu, żeby se­ryo nie śmiał na­wet po­my­śleć o czemś po­dob­nem, nie do­pie­ro mó­wić. Za­stra­szy­łem go „Wali ba­szą”. Na­ra­zić rzekł, że żar­to­wał; ale na­za­jutrz po prze­spa­niu się, ka­zał przez „ka­wa­sa”, aby dziew­czy­na przy­szła do nie­go do urzę­du, dla oka­za­nia pa­spor­tu. Pies prze­klę­ty! nie­do­cze­ka­nie jego! Wczo­raj nad­je­cha­ła wło­ska kon­su­lo­wa, ja­dą­ca do meza, do Mo­na­sty­ru, i za­bra­ła moje Elen­kę do stry­ja w Ba – nicy.

– A wrięc wczo­raj od­je­cha­ła kon­su­lo­wa?–za­py­tał Emin bej.

– Wczo­raj za­bra­ła do sie­bie Elen­kę do „ba­niu” (za­jaz­du), ale dzi­siaj, za­le­d­wo przed dwie­ma go­dzi­na­mi, opu­ści­ła Wo­de­nę. Koj­ma­kam nie śmiał mej cór­ki wo­łać od kon­su­lo­wej, a dzi­siaj w do­dat­ku, mu­siał dać kon­ne­go żan­dar­ma do eskor­to­wa­nia… Bóg się zmi­ło­wał na­de­muą! Do brzy to lu­dzie ci Wło­si. By­łem nie­daw­no w Stam­bu­le i wi­dzia­łem zna­ko­mi­tych ich lu­dzi; obie­cu­ją nam wszel­ką po­moc i po­par­cie, by­le­śmy po­wsta­li na pierw­sze ha­sło, ja­kie nam nie­ha­wem po­da­dzą, Ro­zu­mie­cie?…

– Daj-to Boże! – od­po­wie­dział Wiat­ko. – Św. Je­rzy niech nam do­po­mo­że! Wioch do­bry czło­wiek, trze­ba go słu­chać. Im prę­dzej na­dej­dzie roz­kaz, tem le­piej, bo­tem mniej Tur­cy będą mie­li cza­su do przy­go­to­wa­nia od­po­ru. Zwy­cię­ży­my na­pew­no… gdy znie­nac­ka na­pad­nie­my.

Go­spo­darz za­sło­nił so­bie oczy i pil­nie wpa­try­wał się w okno.

– Ma­cie! – wy­krzyk­nął nie­co zmie­nio­ny – mó­wi­łem, że ten waż cza­tu­je na mnie. Za­le­d­wo zwie­trzył go­ści u mnie, już szle swe­go roz­bój­ni­ka „bacz-czau­cza” (feld­fe­bla od po­li­cy­an­tów) na prze­szpie­gi, a może i poco in­ne­go…

Dal­sze do­my­sły go­spo­da­rza prze­rwa­ło cięż­kie stą­pa­nie „baez-czau­eza,u któ­ry pod­nió­sł­szy ko­ta­rę u drzwi, ba­dał świ­dru­ją­cym wzro­kiem obec­nych w „se­lam­li­ku”. Traj­cze Jo­wan po­su­nął do drzwi, na spo­tka­nie nie­pro­szo­ne­go go­ścia.

– Czyś zdrów, czyś we­sół „czor­ba­dżiY”–wi­tał Hius­sejn-aga.–Al­lach, imię jego niech bę­dzie wy­nie­sio­ne! ze­słał ci go­ści szla­chet­nych…

– Dzię­ku­ję, ago, „kief” (zdro­wiej twój jak?– od­po­wie­dział go­spo­darz, ma­cha­jąc nie­skoń­czo­ne ukło­ny ręką, po wschod­nie­mu.

– Uf, uf, jak nie ma hyc do­brym, sko­ro cię wi­dzę we­so­łym –?,baez-czau­cza wy­gra­mo­lił się na sofę, zkąd roz­sy­łał uprzej­mie ukło­ny wszyst­kim. – Da­li­pan! szczę­śli­wy z cie­bie czło­wiek.

Przy­cho­dzę do cie­bie z do­brą no­wi­ną… „Kaj­ma­kam-bej”–oby nami za­wsze rzą­dził!–przy­sy­ła ci ukło­ny naj­ser­decz­niej­sze i pro­si, że­byś two­je „ka­ko­ni­cę” (pan­nę) Elen­kę przy­słał do jego „ha – nym”, któ­ra chce ko­niecz­nie po­znać zwy­cza­je „a la fran­ka.”

– Niech zdrów bę­dzie kaj­ma­kam-bej, ca­łu­ję po­do­łek jego sza­ty; du­sza mnie boli jed­nak, że sic za­dość jego proś­bie nie sta­nie. Elen­ki nie­ma w domu, opu­ści­ła go, może na­wet na za­wsze…

– Szko­da! szko­da! żle sko­ro nie­ma… A z kim­że po­je­cha­ła?

– Z kon­su­lo­wa wło­ską.

– otwórz uszy, dusz­ko czor­ba­dżi! Nie­do­brze ro­bisz, za­dzie­ra­jąc ze zna­ko­mi­tym czło­wie­kiem… Szu­kasz woj­ny, ale żle mo­żesz wyjść na niej.

I za­le­d­wo skoń­czył kawę, Hius­sejn-aga sko­czył na nogi i opu­ścił dom Traj­cze Jo­wa­na. Go­ście, świad­ko­wie ca­łej roz­mo­wy, żywo byli obu­rze­ni.

– Sły­sze­li­ście? –wo­lał go­spo­darz– „amau”! ra­tuj­cież bied­ne­go czło­wie­ka.

– Nie roz­pa­czaj, bra­cie–prze­rwał Włat­ko – przy kon­su­lo­wej nic złe­go nie spo­tka two­jej cór­ki. Po­pa­sa­my kró­ciut­ko, do­pę­dzim pa­nie i nie do­pu­ści­my try­um­fu kaj­ma­ka­ma, gdy­by przez swych urwi­szów jaką sztucz­kę zgo­to­wał na dro­dze. Mamy do­syć lu­dzi przy so­bie…

– Hej! ju­na­cy, hej! bra­cia mili, strzeż­cie dziec­ka mego, nic wy­daj­cie go na po­chań­bie­nie. Beju – ef­fen­di! pa­nie ka­pi­ta­nie! bierz­cie „pa­ricz­ki” (pie­nią­dze), bierz­cie wszyst­ko, ale ją obroń­cie od wsty­du…

– Uspo­kój sic, dusz­ko „czor­ba­dzi,” my ry­ce­rze uczci­wi, za pie­nią­dze nic bro­ni­my, ale dla przy­jaź­ni i sła­wy za­cnej, któ­re na­ka­zu­ją wy­lać ostat­nią kro­plę krwi w po­trze­bie. Dro­giś nam przy­ja­ciel, sko­roś przy­siągł ua wier­ność związ­ko­wi ma­ce­doń­skie­mu, ści­śle po­łą­czo­ne­mu z na­szą ligą al­bań­ską. Nie damy skrzyw­dzić twej Elcn – ki – ot to­bie krzyż! – i ka­pi­tan się prze­że­gnał.

– Bio­rę na świad­ka to słoń­ce, to nie­bo, że pier­wej całą krew moje wy­pi­ją ra­bu­sie, za­nim do­tkną twej cór­ki – doda! bej, pod­nió­sł­szy zlek­ka rękę do­gó­ry.

Po­da­li so­bie ręce wszy­scy i trzy­krot­nie się w usta po­ra­ło­wa­li. Zo­bo­wią­za­nie sta­ło się od­tąd świę­tem. Pręd­ko spo­ży­li prze­ką­skę, gdyż do­nie­sio­no, go­spo­da­rzo­wi, że ja­kiś żan­darm kon­ny po­cwa­ło­wał w góry, po dro­dze do Ostro­wa, (idy po­krze­pio­na po­sił­kiem dru­ży­na sta­nę­ła do wy­jaz­du, ka­pi­tan wszedł w śro­dek i za­czął mó­wić pół­gło­sem:

– Hej! ju­na­cy, mu­si­my kon­nych do­pę­dzić, co przed nami wy­ru­szy­li na dwie go­dzi­ny. Ro­zu­mie­cie? Nogi wy­cią­gać!…

– Czy to Fren­cy, czy nasi jadą? – py­ta­li pie­si.

– Fren­cy, po­wo­zem…,

– „Wał­ła!” to wy­ści­gi żół­wia z ja­skół­ką… i gło­śny śmiech po­krył dał­sze uwa­gi.

Pa­no­wie z lu­za­ka­mi je­cha­li dro­gą, resz­ta zaś or­sza­ku, gdy po­je­cha­li do gór, tuż za mia­stem, do­pa­dła ście­żek ko­zich i po­mknę­ła nie­mi na prze­łaj, mi­ga­jąc jak w Jo­cie bia­łe­mi „fi­sta­na­mi,” oraz pon­so­we­mi wy­lo­ta­mi do­lma­nów. Ja­dąc śli­ma­kiem na górę, jak przy­sta­ło na dzie­ci Wscho­du, obaj pa­no­wie za­chwy­ca­li się wi­do­kiem praw­dzi­wie cza­row­nem, ro­ze­sła­nym u ich stóp. Tuż pod. no­ga­mi hu­czał ol­brzy­mi wo­do­spad, za nim od­sła­nia­ła się pa­no­ra­ma z pio­no­wych skał urwi­stej do­li­ny, okry­tej zbi­tą zie­le­nią mir­tów, róż, oli­wek, ja­śmi­nów i cy­pry­sów, ze sre­brzy­stą wstę­gą wody spie­nio­nej po­środ­ku. De­li­kat­na woń z py­łem cie­plej wil­go­ci za­la­ty­wa­ła, piesz­cząc bło­go zmy­sły. Nie było koń­ca wy­krzy­kom za­chwy­tu, a ko nie par­ska­ły we­so­ło.

– llaj! hajl woda tań­czy, niby ona, a za­pach jak od jej war­ko­czy…

I bej, wes­tchnąw­szy głę­bo­ko za­nu­cił pół­gło­sem piosn­kę mi­ło­sną.

Wje­cha­li w kraj gó­rzy­sty, pra­wie bez­lud­ny, smut­ku jed­nak lub nu­dów, wca­le po nich wi­dać nie było. Owszem, świat ten cia­sny, na­je­żo­ny urwi­ska­mi i prze­pa­ścia­mi, z kry­ją­ce­mi się we mgle szczy­ta­mi, pe­łen zdra­dziec­kich za­sa­dzek, wi­do­wi­sko co­dzien­nych nie­mal roz­bój­ni­czych czy­nów–miał dla nich urok nie­wy­sło­wio­ny, gdyż był ich dro­gą oj­czy­zną al­bań­ską. Krzy­wo tyl­ko spo­glą­da­li na sze­ro­ką dro­gę, pro­wa­dzą­cą z Wo­de­ny przez Ostro­wo do Mo­na­sty­ru; wo­le­li­by swe ko­zie, kar­ko­łom­ne ścież­ki, na któ­rych nie­przy­zwy­cza­jo – ne­imi ćmi sic w oczach i od­dech co­eli wiła za­mie­ra, ale za­bez­pie­czo­nych od naj­ścia wojsk tu­rec­kich i urzęd­ni­ków, obu­rza­ją­cych swym wi­do­kiem dur­ne nie­po­wścią­gli­wą ry­cer­skich gó­ra­li. Mil­czą­co roz­glą­da­li się po­tem swoj­skim świe­cie, nie­wi­dzia­nym od kil­ku mie­się­cy. Pie­szy or­szak zda­la wy­ra­żał to samo uczu­cie prze­cią­głe­mi okrzy­ka­mi ra­do­ści.

Mil­cze­nie trwa­ło­by dłu­żej, gdy­by nie ślicz­na le­śna miej­sco­wość, w bocz­nej do­li­nie, po­ro­sła py – szne­mi dę­ba­mi, ze stru­my­kiem szem­rzą­cym po­środ­ku.

– Aman! du­sza pra­gnie spo­cząć pod temi roz­kosz­ne­mi ko­na­ra­mi – za­wo­łał bej.

Wje­cha­li na miej­sce, gdzież prze­ciw­ne­go sto­ku spusz­cza­ła się ście­ży­na; dzie­li­ło ich od niej za­le­d­wo kil­ka­na­ście kro­ków, gdy zpo­za drzew wy­sko­czy­ło kil­ku­na­stu łu­dzi. Byli to To­sko­wie, szczep al­bań­ski tu osia­dły. Nędz­nie odzia­ni, w brud­nych, zgrzeb­nych „fi­sta­nach,” mie­li jed­nak

Krwa­wy do­ro­bek.

na su­bie eale uzbro­je­nie wo­jen­ne siecz­nej i pal­nej bro­ni.

Jeźdź­cy spu­ści­li ręce na rę­ko­je­ści pi­sto­le­tów za pa­sem. To­sko­wie toż samo uczy­ni­li, a je­den z nich; siwy, o sro­giej wil­czej ti­zy­ogno­mii, za­py­tał groź­nie:

– Ja­kie­go­ście „lisu?” (rodu).

– Sar­da! – od­po­wie­dział Wiat­ko.

– Szczę­śli­wej po­dró­ży – od­po­wie­dzie­li To­sko­wie…

– Di­bra! – rzekł Emin-bej z ko­lei.

– Musa! – wrza­snął siwy Tosk, wy­ry­wa­jąc pi­sto­let – „krwi­na!” (ze­msta krwi).

– Daj po­kój! –za­wo­łał Włat­ko.–Prze­sław­ni ry­ce­rze Musa! mój po­bra­tym bić się z wami te­raz nie moźe? bo wie­zie wie­ści ze Stam­bu­łu dla ca­łe­go na­ro­du.

– To jedź­cie z Bo­giem – od­po­wie­dział siwy Tosk – ale pa­mię­taj, Di­bi­za­ni­nie, że twoi prze­le­li krew dziad­ka mego ojca!

To skoń­czo­nej par­la­men­tar­ce, To­sko­wie za­rzu­ci­li zno­wu na ple­cy swe dłu­gie strzel­by, któ­re już trzy­ma­li przy oku, i milcz­kiem, szyb­ko, nic pa­trząc poza sie­bie, po­mknę­li w prze­ciw­ną stro­nę do­li­ny, gi­nąc nie­ba­wem wśród lasu.

– Ał­łah na­de­mną!–rze­ki Emin-bej; – gdy­by nie two­ja przy­tom­ność, po­bra­ty­mie, nie wi­dzia­ły­by oczy mego ojca syna i tych li­stów, co mu nie­ja­ką ulgę za­pew­nia­ją, a cia­ła na­sze sta­ły­by się że­rem or­łów i sę­pów. Ot zwy­czaj!… na śmierć za­po­mnia­łem, że nasz ród ma ja­kiś ra­chu­nek z tymi Mu­sa­mi. Oj! ci To­sko­wie, wo­gó­le to wil­ki praw­dzi­we; nie chcą sły­szeć, że cały kraj ski­pe­tar­ski po­wi­nien sta­no­wić jed­no cia­ło i jed­ne du­szę, żeby módz wy­ru­go­wać tych nie­wie­ściu­chów Tur­ków. Uia nich wszyst­ko za­wie­ra się w „fej­da­łach” (za­jaz­dach) i „krwi­na­ek”. Twar­de łby, a jesz­cze za­ka­mie­nial­sze ser­ca…

– Dzi­wu nie­ma, naj­bliż­si uni rów­nin i cią­gle jsą w sto­sun­kach z Osnian­li­sa­mi. Złe obok złe­go naj­le­piej się krze­wi, ta­kie pra­wo Boże… Ude­rza mnie tyl­ko, co mo­gło ich tu spro­wa­dzić w tak licz­nej sile? Zbroj­ni po wo­jen­ne­mu i tor­by mają nie­próż­ne: snadź wy­bra­li się po­chu­lać. Nie wie… dzieć czy to na za­jazd, czy na roz­bój po­gna­li.

– Wy­tę­ża­ni i ja oko po­dejrz­li­wo­ści. Coś tu je.t nie­zwy­kłe­go, bo nie pu­ści­li­by nas tak pręd­ko…

Do­je­cha­li bez dal­szych przy­gód do stud­ni „,czesz­my”, w gó­rach Kara-Kąja, wska­za­nej przez Traj­cza Jo­wa­na. Sta­nę­li. Wiat­ko przy­ło­żył dwa pal­ce do ust i wy­dał prze­raź­li­wy świst, aż w uszach za­dzwo­ni­ło. Z wierz­choł­ka góry od­krzyk­nię­to po i rzy k ro ć.

– More! more! more! idzie­my….

– Mo­że­my spo­cząć–rze­ki Wiat­ko, zła­żąc z ko­nia i od­da­jąc go lu­za­ko­wi – bę­dzie nas te­raz wię­cej i sa­me­go sza­ta­na mo­że­my wzy­wać na rękę….

– Co ty dusz­ko bra­cie? – od­po­wie­dział bej… nie­co bled­nąc – a nuż po­sły­szy?… Tfy! nie na­stę­puj na węża… co śpi"… Al­ła­li! trze­ba to ja­koś na­pra­wić. Kto wić, może pi­smo stam­bul­skie na co sic przy­da… Ludz­kie oko nie czy­ta­ło nig­dy kart ani Hlju­nu, ani Sid­dźy­nu (ksiąg prze­zna­czeń dla do­brych i złych.

I Emin-bej, zla­zł­szy z ko­nia, po­czął roz­glą­dać się do­ko­ła. Wźrok ra­do­śnie za­trzy­ma! na dzi­czeć kar­ło­wa­tej, tuż obok stud­ni. Wy­brał pod no­ga­mi ka­myk po­dłu­go­wa­ty i wy­ma­wia­jąc po­cichn za klę­cie, wci­snął go w wiel­kie ga­łę­zie jako wo­tum., dla za­że­gna­nia psot nie­czy­stej siły. Drze­wo całe było po­na­ty­kanc po­dob­ne­mi ka­my­ka­mi, a na ga łę­ziach po­na­wią­zy­wa­ne szmat­ki tka­nin, ko­smy­ki wło­sów ludz kich i koń­skich, jako do­wód, że miej­sce to sły­nie cu­da­mi, co osta­tecz­nie uspo­ko­iło mło­de­go ry­ce­rza.

Ka­pi­tan w tym cza­sie na­chy­li] się był nad stud­nią, dla uga­sze­nia pra­gnie­nia; spo­glą­dał na kry szta­ło­we zwier­cia­dło wody w ko­ry­cie mar­mu­ro – wćm. Ogier Wiat­ka, tuż sto­ją­cy z lu­za­kiem, krę­py, ogni­sty si­wosz, uj­rzaw­szy pana na­chy­lo­ne­go nad wodą, za­czął grze­bać ko­py­tem, aż się iskry po­sy­pa­ły od pod­ko­wy. Ka­pi­tan trwoż­li­wie spo­glą­dał na zwier­cia­dla­ną po­wierzch­nię wody; po chwi­li jed­nak uspo­ko­ił sic, prze­że­gnał po­boż­nie i na­pił do woli.

– Woda czy­sta i zdro­wa–mó­wił–ale co ino – gą zna­czyć iskry, któ­re na niej wi­dzia­łem? Si­wosz grze­bie na­ostro, może to od pod­ko­wy; no, ale cze­go tak chra­pie i strzy­że usza­mi? Czu­je snadź przy­gó­dę;. Niech uas Bóg ma w swój opie­ce.

Twój „ew­li­ja” (duch opie­ku­ni, a może „wiła” (nim­fą) tej stud­ni w sam czas ostrze­ga­ją, by­śmy się mie­li na bacz­no­ści. Obej­rzyj­my broń, a pie­si niech suną żwa­wo na­przód.

Wiat­ko w od­po­wie­dzi zwi­nął rękę w trąb­kę i huk­ną I w górę:

– lia! na­przód, lia! na­przód!…

– Po­szli, już po­szli!–od­krzyk­nię­to z góry.

Echo jesz­cze nie umil­kło, a nad gło­wa­mi sie­dzą­cych przy stud­ni dał się sły­szeć ten­tent pod­ków i roz­mo­wa tłu­mio­nym gło­sem. Zda­wa­ło się, że ja­dą­cy są tuż, tuż; ale do­bry kwa­drans upły­nął, za­nim sta­nę­li wśród ocze­ku­ją­cych. Włat­ko po­śpie­szył na spo­tka­nie pierw­sze­go po­dróż­ni­ka.

– W do­bry czas przy­by­wasz, bra­cie Lam­bro – wo­łał ra­do­śnie, a gdy doj­rzał dru­gie­go, za nim ja­dą­ce­go, kla­snął w dło­nie–ocho! cho! wi­taj, bra­cie ka­pi­ta­nie, du­szo mej du­szy!…

Pierw­szy przy­by­ły, czy­li Lam­bro Fo­tja­des, tegi trzy­dzie­sto­kil­ko­let­ni Al­bań­czyk z grec­kich Dża mów, sław­ne­go rodu Za­go­ri, ob­jął wpół przy­ja­cie­la Wiat­ka i po trzy­krotnćm po­ca­ło­wa­niu w twarz, od­dal nui ukłon ręką, jak rów­nież be­jów i i lu­za­kom W jego czar­nem, po­ły­sku­ją­cóm oku, ciem­nój ce­rze twa­rzy i roz­dy­ma­ją­cych się noz­drzach or­le­go nosa, z za­wie­si­stym tre­fio­nym wą­sem–świe­ci­ła nie­tyl­ko od­wa­ga, lecz i in­te­li­gen­cya.

– Wi­taj dusz­ko bra­cie Włat­ku – mó­wił gło sem peł­nym, choć nie­co piesz­czo­nym – toź tę­sk­ni łem, waj! tę­sk­ni­łem za tobą, miły po­bra­ty­mie – i za­rzu­ciw­szy wy­lo­tów, po­now­nie uści­skał przy­ja­cie­la.

Za­le­d­wo opu­ścił jed­ne ob­ję­cia, Wiat­ko jął ści­skać dru­gie­go po­dróż­ne­go, w stro­ju buł­gar­skim, śred­nie­go wie­ku, o wy­ra­zi­stej twa­rzy. Znać było na nim wyż­sze wy­kształ­ce­nie, a uśmiech, co oświe­cał jego nie­co po­nu­re ob­li­cze, świad­czył o tkli­wej du­szy, miesz­ka­ją­cej pod szorst­ką po­wło­ką cie­le­sną.

– Ha! bre! more! bra­cie Ko­sto ka­pi­ta­nie–wo­lał Wiat­ko, przy­ci­ska­jąc Buł­ga­ra do pier­si – ura­do­wa­łeś du­szę nic­spo­dzi­ćwa­nem przy­by­ciem. Bóg cię zsy­ła umyśl­nie, naj­słod­szy przy­ja­cie­lu. Wi­taj!

– Jabo was wszyst­kich „he­te­ry­stów” z ry­cer­stwa ski­pe­tar­skie­go, mi­łu­ję, jako bra­ci ro­dzo­nych – od­po­wie­dział za­gad­nio­ny. – Opatrz­ność, gdy do­zwo­li od­zy­skać nam wol­ność utra­co­ną, i je­dzie ucie­szo­ną ze zgo­dy i po­ko­ju, jaki po­mię­dzy nami za­pa­nu­je. Wy, sy­no­wie gór al­bań­skich, i my sy­no­wie szczy­tów bał­kań­skich, mu­si­my sta­rych nie­chę­ci za­nie­chać i sta­nąć prze­ciw­ko wspól­ne­mu wro­go­wi.

Nie­tyl­ko z mowy da­wa­ło się po­znać po­etycz­ne uspo­so­bie­nie Ko­sty Mi­ła­di­no­wi­cza, Buł­ga­ra-pa – try­oty, ale ja­kaś nie­zwy­kła siła du­cha ro­bi­ła go wyż­szym po­nad resz­tę oto­cze­nia. Był z nie­go po­tro­sze li­te­rat, dzien­ni­karz, a po­nad to wszyst­ko go­rą­cy pa­try­ota. Dla idei wy­jarz­mie­nia swej uko­cha­nej Bul­ga­ry i prze­kro­czył gra­ni­cę zwy­kłe­go pa­tr­jo­ty­zmu i nie wa­hał się sta­nąć ua cze­le ban­dy oprysz­ków, „haj­du­ków,” jako wa­taż­ka. Zu­chwa­ło­ścią prze­ści­gał swych po­przed­ni­ków, a nie­raz Tur­cy do­świad­cza­li na so­bie tego przy­mio­tu, drżąc po mia­stach na wspo­mnie­nie samo jego imie­nia. Zwy­kłą jego sie­dzi­bą była Ma­ce­do­nia, oko­li­ce We­les i Se­res. Obec­ny spi­sek, a był to ów, co wy­buch­nął 1865 r., prze­pro­wa­dzał wspól­nie z Al­bań­czy­ka­mi, z po­le­ce­nia ko­mi­te­tu bu­ka­resz­teń­skie­go, na cze­le któ­re­go stał słyn­ny agi­ta­tor buł­gar­ski, Je­rzy Ra­kow­ski. Ko­sta, jako na­le­żą­cy do ko­mi­te­to­wych, no­sił ty­tuł „ko­mi­ta – dże­go,” co mu nie­zrów­na­ny sza­cu­nek u spół­ro­da – ków jed­na­ło.

Lam­bro miał kil­ku pie­szych Dźa­mów przy so­bie w or­sza­ku, ale Ko­sta nie mogł po­zwa­lać so­bie po­dob­ne­go zbyt­ku; wiódł tyl­ko jed­ne­go oprysz­ka,

– 2 i ubra­ne­go rów­nież jak on w strój ulu­bio­ny buł­gar­ski. Tegi, z po­marsz­czo­ną i po­gar­bio­ną skó­rą jak na dę­bie, haj­duk i opry­szek, Pusz­ka, był star­szy wie­kiem od swe­go wa­taż­ki; czar­ny włos, na­je­żo­ny do­gó­ry, przy­pru­szy­ła si­wi­zna, ale bar­czy­sty tu­łów ster­czał pro­sto, jak świerk wie­ko­wy. Żył on w gó­rach od lat kil­ku­dzie­się­ciu, to do­wo­dząc, to ustę­pu­jąc chwi­la­mi do­wódz­twa zdol­niej­sze­mu, do­pó­ki ten nie zgi­nął, lub ustą­pił na­zaw­sze. Roz­bi­ja­ły się ban­dy, gi­nę­li ko­le­dzy haj­du­ka od kul i strycz­ka; ale on się za­wsze wy­do­by­wał ze szpo­nów śmier­ci i jak czar­ny orzeł krę­cił nad Bał­ka­na­mi, wy­szu­ku­jąc ofiar po­mię­dzy nie­wier­ny­mi.

Xie był on w ści­słem zna­cze­niu oprysz­kiem, jak i jego ko­le­dzy, ty­tu­ło­wa­ni przez lud „woj­ni- kanu", wo­ja­ka­mi; cho­dzi­ło mu głów­nie o wy­tę­pie­nie nie­przy­ja­cioł wszel­kie­mi lno­żeb­ne­mi środ­ka­mi. Sza­no­wał zwy­kle wa­taż­ków, ale do pierw­sze­go Ko­sty po­wziął praw­dzi­we przy­wią­za­nie, jak oj­ciec do syna, i był praw­dzi­wym du­chem opie­kuń­czym swe­go wo­dza. Czy to wśród oprysz­ków, czy ko­zia­rzy i owcza­rzy, gó­ra­li lub na do­li­nach w na­ra­dach z bo­ga­ty­mi i oświe­co­ny­mi pa­try­ota­mi, nig­dy haj­duk swe­go wa­taż­ki nie od­stę­po­wał. Nie było to w uim słu­żal­stwem żad­nem; wyż­szość mo­ral­na i umy­sło­wa wo­dza po­cią­ga­ła nie­prze­zwy­cię­że­nie. Miał przy­tem szcze­gól­ną za­le­tę, czy­nią­cą jego obec­ność nie­uciąż­li­wą; był mil­czą­cy jak grób, pa­trzył i słu­chał, ale sani nig­dy sło­wa ide za­bie­rał. Obok tej była i inna, mia­no­wi­cie cho­dził i bie­gał po gó­rach jak koza; nikt go w tej sztu­ce prze­ści­gnąć nie umiał, po­mi­mo wie­ku spóź­nio­ne­go. Gdy or­szak Lam­bra po­cią­gnął górą, dą­żąc na prze­łaj ścież­ka­mi, Pusz­ka szedł przy ko­niu Ko­sty, idąc z nim na rów­ni, bez naj­mniej­sze­go śla­du utru­dze­nia.

Wiat­ko spo­glą­dał uśmiech­nię­ty na Pusz­kę, aż na­resz­cie kla­snął w dło­nie.

– Na Boga!–wo­łał zwró­co­ny do Ko­sty–mo – zu­chy kle­men­tyń­scy do­brze cho­dzą, ale twój to­wa­rzysz za­ka­su­je ich wszyst­kich! Zkąd taka siła?

Bo my z Pusz­ką sta­no­wi­my jed­no cia­ło – od­po­wie­dział Ko­sta we­so­ło – ja gło­wę, on oczy, ręce i nogi. Czy tak, bra­cie?

Ostat­nie sło­wa, zwró­co­ne do haj­du­ka, wy­wo­ła­ły nie­znacz­ny ruch na jego twa­rzy, zwró­co­nej do wa­taż­ki; nic nie od­po­wia­da­jąc, ski­nął na stro­nę, gdzie zni­kli przed chwi­lą To­sko­wie. Ko­sta zro­zu­miał co zna­czy­ło to ski­nię­cie, na­chy­lił się do Lam­bra, szep­nął mu coś do uchai zla­zł­szy z ko­nia, po­dą­żył w bok za Pusz­ką.

Emin-bej pa­trzył na ten cały ma­newr, nie nio­sąc go zra­zu zro­zu­mieć.

– Poco Ko­sta spa­ścił się na te bez­dro­ża, nio­sąc je­chać szo­są? – py­tał Włat­ka.

– Jest ści­ga­ny li­stem goń­czym (fer­man­li).

– Zmi­łuj się, taki po­rząd­ny, taki uczo­ny! No, rząd, nie­ma­co, je­śli ta­kich musi ści­gać.

– Kto uoca żyje, świa­tła dzien­ne­go nic zno­si; kto sic w krzyw­dzie cu­dzej ko­cha, ten nie zno­si obok sie­bie mi­ło­sier­ne­go i spra­wie­dli­we­go. Sza­kal, hy­eua, sowa zgry­zły­by słoń­ce, gdy­by mo­gły do­stać się do nie­go; bo próch­na zgni­łe­go świa­tło aż nad­to wy­star­cza dla nich… Wol­ny, uczo­ny i cno­tli­wy czło­wiek, toż to świa­tłość cho­dzą­ca, a gdzież­by wil­cy Tur­cy mo­gli ją ścier­pieć wśród sie­bie? Wszak wilk, to brat hy­eny i sza­ka­la?… Gdy wy­mi­nie­my „der­went Ko­sta zno­wu po­je­dzie ra­zem; wte­dy prze­ko­nasz się, co to za czło­wiek, ja­kie pięk­ne hi­sto­ryę umie opo­wia­dać, jak śpie­wa o kró­le­wi­czu Mar­ku, o kos­sow­skićj bi­twie, o Skan­der­be­gu, ba. koń­ca temu nie­ma. Ro­zu­miesz? on dru­ku­je wła­sne pie­śni i hi­sto­ryę.

– Uf, uf, dru­ku­je, po­wia­dasz? dru­ku­je? Cie­szy mnie to ogrom­nie, żem po­zna! tak do­stoj­ne­go czło­wie­ka. O by Al­lach go strze­gli w zdro­wiu za­cho­wał!

Dro­ga we­szła w pięk­ną do­li­nę, wpo­przek ją prze­rzy­na­ją­cą, tak że pie­szy or­szak mu­siał spu ścić się nadół przed straż­ni­cą. Al­bań­czy­cy uszy­ko­wa­li się w ko­lum­nę i gwar­no ru­szy­li na­przód, po­prze­dza­jąc swych pa­nów.

Na „czar­ta­ku”, ga­le­ryi straż­ni­czej sie­dział pie­szy za­ptja z pod­kur­czo­ne­mi no­ga­mi, po­cią­ga­jąc dy­mek z „na­rgi­le”. We wzro­ku jego świe­ci­ła prze­ni­kli­wość po­li­cy­an­ta tu­rec­kie­go, By­wa­lec, jak wi­dać, zsu­nął fez na tył gło­wy i śmie­jąc się gło­śno przy­wi­tał prze­cho­dzą­cych, któ­rzy śpie­wa­li, jak­by go wca­le wi­dzieć nie chcie­li.

– „Se­lam alej­kium!” (do usług wa­szych) – za­wo­łał słu­ga po­rząd­ku pu­blicz­ne­go.

– „Aiej­kium se­lam!” – od­po­wie­dzie­li Al­bań – ezy­cy, kro­cząc nie­po­wstrzy­ma­nie.

– Do­sko­na­le! dusz­ki-ba­ran­ki, jun­cy, le­ci­cie jak orły, a śpie­wa­cie jak sło­wi­ki – no, ale czy ma­cie „te­ski­rę” (pa­sport)?

Za­miast od­po­wie­dzi, wszy­scy jak je­den krzyk­nę­li, aż echo sto­krot­nie za­chi­cho­ta­ło w gó­rach.

– E! be! he!–ter­ki­rę!–i mknę­li da­lej, wca­le nie pod­no­sząc wzro­ku na stró­ża bez­pie­czeń­stwa pu­blicz­ne­go.

Za­le­d­wo mi­nę­li straż­ni­cę, gę­ślarz Lju­ben ude­rzył w stru­ny in­stru­men­tu i za­nu­cił na­pręd­ce im- pro­wi­za­cyą oko­licz­no­ścio­wą, skom­po­no­wa­ną przez miesz­kań­ców Wscho­du na po­cze­ka­niu. Pieśń wy­rwa­ła się, jak po­tok wy­bu­cha­ją­cy na­gle z pod zie­mi:

„Za­ptjo, od uas te­ski­ry żą­dasz?

Cze­muż ty or­łów nie py­tasz o nia?

– us –

Dusz­ko za­ptjo, nie właź natu w dro­gę, Bo my z Emi­nem-be­jem idzie­my, Z Włat­kiem i Lam­brem ka­pi­ta­na­mi, Naj­sław­niej­sze­mi Ski­pe­ta­ra­mi."

Żan­darm na straż­ni­cy po­gła­dził się po pier­si, uśmiech­nął i wy­krzyk­ną! w za­chwy­ce­niu: „aman!” Gdy pa­no­wie nad­cią­gnę­li, pod­niósł się z sie­dze­nia, ob­cią­gnął swój uni­form eu­ro­pej­ski i sa­lu­to­wał po woj­sko­we­mu, pro­sząc by przy­ję­li u nie­go go­ści­li; i ra­czy­li wy­pić fi­li­żan­kę kawy.

Chy­ba inną razą, dusz­ko ago–od­po­wie­dział Emin-bej – spiesz­no nam. Za­miast kawy, ze­chciej po­dać ognia.

Pod­czas gdy żan­darm czy­nił za­dość tej proś­bie, Wiat­ko wy­py­ty­wał go szcze­gó­ło­wo, jak daw­no i z kim wy­mi­nę­ła straż­ni­cę kon­su­lo­wa wio – ska. Ku nie­ma­łej ucie­sze Emi­na-beja do­wie­dzie­li się, że ta pani, w to­wa­rzy­stwie dwóch cud­nie pięk­nych jak hu­ry­sy pa­nien, za­le­d­wo przed kwa­dran­sem mi­nę­ła straż­ni­cę i je­dzie noga za nogą, z po­wo­du zlej dro­gi. Po­że­gnaw­szy ga­da­tli­we­go żan­dar­ma, po­dróż­ni raź­no pu­ści­li się da­lej w dro­gę, a or­szak znown nik­nął wierz­choł­kiem grzbie­tu.

Uje­cha­li bliz­ko pół go­dzi­ny dro­gi i spusz­cza­li – ie wła­śnie nadół, gdy usły­sze­li przed sobą, na prze­ciw­le­głej gó­rze, zgiełk i gwar ludz­kich gło­sów, za­koń­czo­ny gę­ste­mi strza­ła­mi. Jeźdź­cy pod­sko­czy­li w sio­dłach i po­rwa­li za broń.

– Da­waj jan­czar­ki!–huk­nął Wiat­ko na lu­za­ków, a gdy broń do­sta­li do rąk – na­przód, z Bo­giem! – do­dał.

Wszy­scy trzej ga­lo­po­wa­li fron­tem po szo­sie; ko­nie ci­cho rża­ły, jak­by prze­czu­wa­jąc bi­twę.

– Nie­dar­mo koń grze­bał–mó­wił Wiat­ko, opa­tru­jąc pi­sto­le­ty–zgó­ry od­ra­zu wpad­nie­my na na­past­ni­ków.

– Ilu ich tam być może?–py­tał Lam­bro, pio bo­jąc pa­znog­ciem skał­ki u jan­czar­ki.

– Po­ra­che­je­my, gdy po­bi­je­my–do­dał Emin – bej.–Mnie się zda­je, że za jed­nym za­cho­dem za­ła­twi­my i ra­chu­nek „krwi­ny”. To nikt inny, jak te wil­ki To­ski, co nam zęby wy­szcze­rza­li.

Zgadł Emin-bej. Nie­ba­wem uj­rze­li po­wóz na środ­ku dro­gi, a na­oko­ło nie­go snu­ją­cych się To- sków, zra­na spo­tka­nych, któ­rzy wle­kli do lasu dwie ko­bie­ty, krzy­czą­ce wnie­bo­gło­sy o ra­tu­nek. Na prze­ciw­nej gó­rze co koń wy­sko­czy biegł kon­ny żan­darm, wi­docz­nie ten, co był do­da­ny do eskor­ty; koło po­wo­zu le­ża­ło na zie­mi dwóch lu­dzi.

– To kon­su­lo­wa!–krzyk­nął Wiat­ko i przy­ło­żyw­szy rękę do ust, huk­nął wgó­rę – more! more! more! by­waj! by­waj! by­waj'…

Tu­po­ta­nie w bie­gu i tur­kot ka­mie­ni zwia­sto­wa­ły, że or­szak po­spie­sza na po­moc pa­nom-

Jeźdź­cy, w od­le­gło­ści kil­ku­dzie­się­ciu kro­ków, roz­pu­ści­li zgó­ry ko­nie cwa­łem, któ­re wy­cią­gnię­te jak char­ty, zlek­ka po­pry­cha­jąc, le­cia­ły oślep ua prze­ciw­ni­ków.

– Pusz­czaj­cie ko­bie­ty! –krzyk­ną! Włat­ko – zło­dzie­je, a nie ry­ce­rze na­pa­da­ją na ko­bie­ty bez­bron­ne…

– Stój­cie! – wrza­snę­li To­sko­wie, zwra­ca­jąc lufy jan­cza­rek na szar­żu­ją­cych jeźdź­ców.

Bij zło­dziei! – od­po­wie­dział Kmin bej, chwy­ta­jąc w zęby da­zna­scen­kę, a pi­sto­let do ręki.

Wierz­cho­wiec Kmi­na beja, naj­dziel­niej­szy ze wszyst­kich, uniósł go na­przód, wpadł pierw­szy ua si­we­go Tu­ska, co go zra­na wy­zwał. Sta­ry ani się ru­szył z miej­sca, zmie­rzył tyl­ko jan­czar­ką w pier­si prze­ciw­ni­ka.

– lia! giń psie dy­brzań­ski! – wrza­snął, po­ci­ska­jąc cyn­gla.

Za­nim.jed­nak wy­pa­lić zdo­łał, Kmin bej w ca­łym pę­dzie osa­dził ko­nia, któ­ry aż legł na za­dzie, i strzał prze­zna­czo­ny dla nie­go prze­le­ciał po­nad gło­wą. Dym jesz­cze nie opadł, a bej już wy­pa­lił z pi­sto­le­tu i prze­strze­li] oba po­licz­ki ra­bu­sia. Ryk­nął z bólu sta­ry mor­der­ca.

– „Krwi­na”.'… Di­bra! – wrza­sną! ran­ny.

Na ten krzyk, jak na ko­men­dę, bły­snę­ły wszyst­kie lufy To­sków, skie­ro­wa­ne w pier­si beja, i zio­nę­ły ogniem. Koń Kmi­na su­nął na­przód, za­raz po strza­le i do­stał w pier­si wszyst­kie po­ci­ski śmier­cio­no­śne prze­zna­czo­ne dla pana: padl na miej­scu, cięż­ko jęk­nąw­szy. Bej nie­tknię­ty sko­czył na nogi i z da­ma­scen­ką wznie­sio­ną do­gó­ry wpadł na naj­bliż­sze­go prze­ciw­ni­ka, kła­dąc go tru­pem. Besz­ta jed­nak ra­bu­siów wlot go oto­czy­ła, ma­cha­jąc groź­nie han­dża­ra­mi. W sani czas wpa­dli na nich z koń­mi Wiat­ko z Lam­brem, wa­ląc z nóg zno­wu jed­ne­go.

Tym­cza­sem z góry pę­dzi­ła jak obe­rwa­na la­wi­na pie­sza dru­ży­na, hu­ka­jąc i krzy­czeć na ra­bu­siów. To­sko­wie, nie cze­ka­jąc, po­rwa­li obie ko­bie­ty i za­czę­li ucho­dzić w wąz­ka skal­na szcze­li­no, po­ro­słą gę­ste­mi krze­wa­mi. Ci, co uno­si­li zdo bycz, po­my­ka­li na­przód, resz­ta za­sła­nia­ła im tyły.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: