Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kryształy Czasu: Saga o Katanie, Tom I z XIII, Labirynt Śmierci. Część 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Październik 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Kryształy Czasu: Saga o Katanie, Tom I z XIII, Labirynt Śmierci. Część 1 - ebook

Wydawało się, że Natak - bóg i zabójca bogów został zgładzony. Ale nie, Asteriusz – Bóstwo Dobra i Czasu pamięta go, a więc przetrwał.

Bogowie są przekonani, że gdy odrodzi się, zgładzi ich, dlatego podejmują decyzję o udaniu się dwóch z nich 9 tysięcy lat wcześniej, tam gdzie czas został przerwany. Tam, gdzie stojący pośród paladynów i druidów młody rycerz, tan Arkadian w tajemniczych okolicznościach, zdekoncentrowany nagle przez pędzącego na oślep kapłana, ścina Drzewko Równowagi.

Tam, gdzie w Labiryncie Śmierci rodzi się małe orczątko, które w przyszłości zostanie władcą potężnego imperium i wreszcie bogiem.

To w celu bezpiecznego wyprowadzenia go z Labiryntu Śmierci zawiązuje się drużyna złożona z paladynów, druidów, kapłana, krasnoluda i elfiej dziewczyny oraz dwóch bogów przybyłych z przyszłości.

Po dramatycznych wydarzeniach drużyna wkracza do Labiryntu Śmierci. Już nie tylko muszą uratować Katana, muszą również odnaleźć sadzonkę nowego Drzewka Równowagi a Asteriusz odszukać, chociaż nikły ślad po zabójcy bogów.

Czy to się uda? Czy te wszystkie zadania zostaną wykonane?

Labirynt Śmierci to inny plan egzystencji o dziwnych i zagadkowych właściwościach niespotykanych gdzie indziej. To trzy poziomy, z których każdy następny jest trudniejszy do przebycia od poprzedniego. Rządzony przez bezwzględnego i tajemniczego władcę, Bezimiennego, który zrobi wszystko, by z niego nie wyszli. By ich misja nie powiodła się.

Doskonale wiedzą, że tylko jedna na sto wypraw w te podziemia kończy się sukcesem, a im towarzyszy wywołująca dreszcze straszliwa i nieodwracalna przepowiednia „Z tych śmiertelnych, co tutaj stoją, do Labiryntu Śmierci wejdzie ponad dwudziestu. Opuści go dwoje żywych i jeden martwy…”

Ale czy wykonają misję?

Daj się wciągnąć wartkiej akcji. Zobacz oczami bohaterów komnaty i korytarze labiryntu, nieprzebrane ilości potworów. Chwyć za broń i oczami wyobraźni pomóż drużynie. Bądź ich wiernym towarzyszem. Poznaj niezwykle bogaty świat Ochrii oczami każdego z członków grupy. Rozpocznij swoją przygodę z Kryształami Czasu.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64966-02-6
Rozmiar pliku: 9,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od Autora

Kryształy Czasu: Saga o Katanie to dzieło dedykowane wszystkim fanom fantastyki, a szczególnie miłośnikom gier fabularnych. Jest to rzadko spotykane połączenie prawdziwego High & Heroic Fantasy, bez żadnych ograniczeń i barier. Specjalny prezent dla tych, którzy kiedykolwiek grali w Gry Fabularne. Książka powstała na podstawie tysięcy oryginalnych przygód, które ongiś wymyśliłem i prowadziłem.

Wielu z Was poznało stworzony przeze mnie RPG Kryształy Czasu. Tą powieścią chciałbym złożyć hołd za dziesiątki godzin, które spędziliście na sesjach toczących się w świecie Kryształów Czasu i za to, że Wam się podobało. To dla mnie zaszczyt, że mając do wyboru całe dziedzictwo literatury fantastycznej, wybraliście właśnie mój świat i to przy nim się dobrze bawiliście.

Na pisanie gry fabularnej Kryształy Czasu poświęciłem ongiś tysiące godzin pracy. Przez dziesięć lat, miast cieszyć się urokami młodości, tworzyłem dla Was system RPG. Jakiś czas temu zdecydowałem się powtórzyć ten wysiłek i przedstawić wam świat Kryształów Czasu w jego oryginalnej formie, w postaci powieści.

Proponuję pełne oszałamiających sytuacji i zaskakujących zwrotów akcji przygody drużyny niezwykłych postaci, z których właściwie nikt nie jest tym, za kogo się podaje. Intrygi, walki, romanse, niestworzone historie i legendy w jednym dziele – 1400 stron pierwszego tomu czeka na Was. W nim, na każdej stronie znajdziecie pomysły na ciekawe przygody do gier fabularnych.

Jak to powiedział jeden z fanów: „Czas w grach fabularnych będzie się dzielił na okres przed powieścią Kryształy Czasu: Saga o Katanie, i czas po niej”. Ciekawe, czy tak będzie naprawdę?

Artur J. SzyndlerRozpoczęto pisanie w Nottingham 2004.05.13 – 21.45, w dniu 39 urodzin autora. Na podstawie oryginalnej wersji gry fabularnej Kryształy Czasu
autorstwa tego samego Artura Szyndlera, która w formie elektronicznej
i wydruku powstała w latach 1985-1990.

Chciałbym podziękować testerom wstępnym za wyjątkową pracę włożoną w ocenianie
książki na etapie jej pisania. Bez waszych wielce pozytywnych ocen nie byłoby tej powieści.

Podziękowania te składam Krzysztofowi Rembikowskiemu i jego załodze:

Annie G., Joli S., Łukaszowi J., Konradowi Ch., Adzie A.,

Marcinowi W., Mariuszowi S., Beacie K., Andrzejowi G.,

Halinie N., Damianowi S., Grzegorzowi W.

Dodatkowe i specjalne podziękowania składam testerom ostatecznym za ich nieocenioną pomoc w wyszukiwaniu tego, co mogłem przeoczyć… Specjalnie zostawiliśmy te 3 drobne błędy merytoryczne, niech inni mają satysfakcję z odnalezienia ich .

Podziękowania te składam Marcinowi Łuciowi i jego załodze:

Andrzejowi Ż., Arkadiuszowi S., Leszkowi M., Krzysztofowi R.,

Kubie B., Gustawowi W.Prolog

ŚMIERĆ BOGA

– Jam jest Natak Wielki, prastary bóg i najokrutniejszy z zabójców bogów. Dziś nadszedł mój koniec. Ale zanim mnie zgładzą i nim całkowicie pamięć o mnie zaginie, wysłuchajcie tej historii. Skupcie się na niej, jeśli chcecie dowiedzieć się tego, co my, wszechmocni, najbardziej przed wami strzeżemy. Usłyszcie o naszej słabości, o naszych walkach i losie, jaki wam gotujemy…

– Jam jest NATAK, bóg i zabójca bogów.

Ma moc i siła niejedno bóstwo zniszczyła.

Teraz naprawdę przyszedł kres. Mój piękny świat z niezliczonymi planetami, oddani bez granic wyznawcy i fanatyczni kapłani… odeszli. Zniszczono me światy. Planety przestały istnieć, a tym samym świątynie starto z powierzchni ziemi. Nikt z wiernych nie przeżył, a pamięć o nich i o mnie wymazano. Tak właśnie straciłem swe moce. Nie mam już sił. Lęk przed kompletnym unicestwieniem mego imienia osłabia mnie na zawsze.

Zbliża się mój koniec w imię Jedynego Prawa Boskości, przed którym nie ma ochrony. Tak jak nie ma życia bez oddechu, tak i boga bez niego. Brzmienie tegoż prawa jest zawsze ostatnią rzeczą, o której myśli konający bóg. Te same myśli mam i ja. Nim odejdę, objawię wam teraz Jedyne Prawo Boskości:

Czy Przekleństwem jest to, czy też Moc to Wieczysta?

…W każdym bogu jest to, jako rzecz oczywista,

Nic nie wpłynie na to, bo bóstwami to rządzi,

Nie rozerwie nic to, bo moc im to utrąci.

Wiara Wyznawców to: Czysta Bogów potęga,

Świątynie zaś ich to: Prawdziwa Zmysłów Wstęga,

Zabierz wyznawców to: W niemoc bóstwo popadnie,

Zniszcz mu świątynie to: W otchłań letargu wpadnie,

Słowa zatrzymaj to: Zapomną Moc Imienia,

Brak Głoszenia to: Myśl boga w Sen zamienia.

Ostatnie Prawo to: Gdy brak o nim Zapisu,

Gdyż przyczyną jest to: Ich Istnienia Wypisu.

Ciało me boskie otacza drętwota, moc odchodzi i umysł pogrąża się w letargu. Niedługo przestanę istnieć”.



Wrota świątynne pękły i rozsypały się w proch. Do wielkiego holu zdobionego przeinaczonymi symbolami martwych bóstw po raz pierwszy wkroczyli obcy awatarzy. Właściwie to wpłynęli, unosząc się w powietrzu. Człekokształtne lub niehumanoidalne formy wyobrażały ulubioną rasę lub tę, z której się wywodzili. Ich oblicza i spojrzenia wyrażały gniew, wzburzenie i nienaturalną wręcz żądzę zemsty. Powoli rozpływające się w przezroczystą nicość ściany ostatniej już ostoi Nataka pokazywały to, co się działo wokół świątyni. Tam niezliczone zastępy kolejnych awatarów szły w miliony milionów – dalej niż horyzont gwiazd na czarnym niebie wszechświata. Nikt ze śmiertelnych nigdy nie był świadkiem takiego zgromadzenia bogów i nie pojąłby jego znaczenia. Zresztą śmiertelnych tam już nie było.

Nim jeszcze resztki świątyni przestały migotać w swych okruchach woli pozostania na tym świecie, pierwszy z wkraczających bogów odezwał się mową zrozumiałą dla każdego z boskich. Grom jego głosu zagłuszył szum nienawiści kolejnych postaci z tyłu.

– Nastał twój kres, Nataku!!!

– Koniec zagłady bogów i ich domów!!!

– To ostatnia chwila twego bytu i niebytu!!!

– Imperium ci unicestwiliśmy, a wiarę w nim wymazaliśmy do ostatniego symbolu. Nic teraz nie powstrzyma NAS od starcia cię z powierzchni świata i zapomnienia o twym istnieniu, od pozbycia się ciebie na zawsze!

Głoszący to awatar Asteriusza był trzymetrowym ludzkim humanoidem o łysej czaszce, długiej, zgrabnie zaplecionej brodzie, odzianym w błękitną przepaskę. Jego mięśnie, mieniące się w świetle coraz to bardziej widocznych gwiazd, przypominały stalowe konary z dłońmi wielkości potężnych bochnów chleba. Nim jego głos umilkł, słabe, ale stanowcze, dobiegające znikąd słowa Nataka przerwały mowę Asteriusza:

– Znam waszą wolę zgładzenia mnie i siłę, z jaką ten zamysł realizujecie. Sam niszcząc nieśmiertelnych wręcz domagałem się tego, ale w odróżnieniu od wielu z was przygotowałem się na konsekwencje. I to nie jako wieczysta istota Boskich Praw, której specjalnością było mordownie bogów. Nie! Całe moje jestestwo, domeny, etosy i moce dotyczą właśnie tej chwili. Nic mnie nie powstrzyma, a moc ma zwielokrotnieje w wieczystej zemście…

– Nataku – przerwał wypowiedź wdzięczny głos blond piękności należący do jednej z bliżej stojących awatarek. – Nic nie uchroni boga od jego boskiej ułomności, która zarazem daje nam tak wiele mocy. Po co igrasz z nami? I tak zginiesz…

– I tu się mylicie! Jam jest ten, co zgładził tysiące takich jak wy, i to wraz z ich wszelkimi wyznawcami i zapiskami. Za chwilę któryś z Was poczuje coś, co zmąci wam wszystkim spokój otchłani przyszłych lat. Wkrótce ponownie stawię się tu nowy, potężniejszy i zajmę się mym przeznaczeniem! Wybiję Was jeden po drugim. I ty, Asteriuszu, zginiesz jako pierwszy… I na koniec, w imię me sam ostanę…

Nie było mu jednak dane dokończyć klątwy. W tej właśnie chwili miliony bogów na niezliczoną ilość sposobów zaczęło likwidację ostatniego świadectwa istnienia odszczepieńca. Echo słów Nataka zanikało w imię Jedynego Prawa Boskości. I w końcu strącony z piedestału bóg zamilkł. Na zawsze, jak uważali jego pogromcy. Któryś z awatarów na głos wyrecytował inną wersję Prawa. Jego słowa towarzyszyły ostatnim chwilom wymazywanego imienia i niknącemu w pustce niebytu ostatniemu ze światów Nataka:

Moc i siła boga od wyznawców pochodzi,

Ustami Kapłanów swoją wolę dowodzi.

Świątynie są jego uszami i oczami,

Symbole Wiary są zaś wyznawców tarczami.

Dary lub ofiary próżność boga radują,

Pieśni i modlitwy znaczenie mu budują.

Fanatyzm jest orężem, co światy podbija,

Spełnianie modłów wiernych zaś nudę zabija.

Te świadectwa istnienia tworzą wszechmoc boga,

Lecz w nieskończonym bycie i szczęściu jest trwoga.

Bo gdy ostatni wyznawca śmiercią polegnie,

I w możliwościach boga niemoc wnet zalegnie.

Gdy nie ma świątyni – nie widzi on tam świata,

Lecz by nastąpiła wieczysta boga strata,

Musi zabraknąć Imienia w zapiskach wszelkich

I to jest właśnie ta Nemezis bogów wielkich!

W tym właśnie momencie wszystko, co dotyczyło Nataka przeszło w niebyt.

Ale czy aby na pewno…?



Awatarzy zaczęli kolejno znikać, opuszczając miejsce, które przed sekundą było czymś, co mogłoby pamiętać ostatni czas. Miejsce, gdzie kiedyś unosiła się planeta ze świątynią zgładzonego boga. Nagle, gdy ostatni tysiąc istot jeszcze przez moment unosił się w kosmicznej pustce, coś się wydarzyło. Niektórzy zdezorientowani patrzyli na Asteriusza. Zobaczyli w jego postawie coś, co przyprawiłoby ich o gęsią skórkę i szok, gdyby mogli tylko pozwolić sobie na takie odczucia. ON COŚ PAMIĘTAŁ…

Z wyrazem twarzy, który mówił wszystko, Asteriusz przerwał ciszę i rzekł:

– Niemożliwe, to niemożliwe! – Chwila zaskoczenia przedłużała się. Otaczający go bogowie powoli kojarzyli, co chce powiedzieć. Ich mimika – jeżeli tylko istniała – wyrażała to samo.

– Ja – Bóg Przepowiedni, Przeznaczenia i Idealnego Dobra – patriarcha dwóch światów i członek 527 panteonów, czczony od sześciu milionów lat pod imieniem Asteriusz Wielki, mówię wam… Pamiętam boga, którego zgładziliśmy przed chwilą. Pamiętam go, mimo że wola milionów z nas wymazała go z naszej i świata pamięci. Zniszczyliśmy go w sposób doskonały – doskonalszy niż cokolwiek na świecie. Jak się to stało, że on przetrwał? Jak to możliwe, że oparł się tym samym woli nas wszystkich, z których wielu uważa się za najpotężniejszych i najdoskonalszych w swej boskiej wszechmocy?

Jeżeli istnieją jakiekolwiek słowa, które są w stanie zaskoczyć boga, to właśnie one padły.

Słowa te niosły się przez kosmiczną pustkę do każdego awatara w kosmosie i zaświatach. Potęgowała je prawda i niewyobrażalna groźba, jaką zawierały. Burzyła spokój jednych i ambicje drugich. W jednej chwili przemknęła przez niezliczone światy, boskie jestestwa czy nieskończone w swej mocy umysły.



Tak oto powstała ta opowieść.

Jednocześnie w trzech miejscach wszechświata, choć w bardzo różnym i odległym od siebie czasie rozpoczął się dalszy ciąg tej historii…

Rozdział I

Miejsce pierwsze: NARODZINY

Kat-An!!! – najgłośniej jak mogła, syknęła ciężarna orczyca.

– Kacie! Jeszcze raz spróbujesz mnie podgryzać…! – dodała, uderzając wielką niczym bochen chleba pięścią w swój nabrzmiały brzuch.

– Rozumiem, że spałaszowałeś rodzeństwo – sama to zrobiłam w twoim wieku, ale zżerać rodzoną matkę?

Kolejny kuksaniec przyniósł widoczną ulgę, brzuch lekko zmalał i orczątko wewnątrz przestało się poruszać.

Wielka orczyca wyprężyła się i rozejrzała wokół. Potężne mięśnie nabrzmiały, uwidoczniając zielonkawe żyły. Mierzyła nieco powyżej dwóch metrów. Jej oliwkowa skóra była gładka, co świadczyło o młodym wieku i znaczącym statusie. Biodra miała przesłonięte pasem skóry ze zwisającymi dużymi płatami futrzanych fragmentów jakiegoś zwierza, prawdopodobnie bawoła opasa.

Bystre, duże i głęboko osadzone oczy zwróciły się nerwowo w lewo i w prawo. W tym też momencie uwidocznił się ich czerwony blask, który zajaśniał w półmroku jaskini.

„Nic nie przyszło” – pomyślała orkowa samica. Rada, że nic nie wykorzystało jej chwilowej słabości i nieuwagi, odwróciła się. Pod stopami leżał jeszcze ciepły, choć niekompletny zezwłok jej partnera. Wyraźnie brakowało wyjedzonych fragmentów ud i krocza.

– Muszę cię dokończyć, mój mężu, bo inaczej ten bachor mnie zeżre – powiedziała orczyca w kierunku nieżywego partnera.

Była wyjątkowa jak na swą rasę. Wielka, rosła i przebiegła. W swym krótkim dziesięcioletnim życiu pochowała już kilku mężów, choć tylko tego jednego musiała zjeść. I do tego nie dała się zdominować, jak większość jej głupszych rówieśniczek. Ich życie było nieustannym zdobywaniem pokarmu i odchowywaniem kolejnych miotów jak zwykle licznego potomstwa. Jej synek – tego już była prawie pewna – przyjdzie na świat w chwale jej rodu – silniejszy od rówieśników. Zostanie kimś, o kim powstaną wieczne legendy. – O tym też była przekonana. I w swej matczynej miłości nawet nie skrzywiła się, gdy kolejny kęs chłopca oderwał coś z jej wnętrza…

Orki z jaskiń Taran-Tas były wyjątkowo silne. Liczebność ich populacji wahała się skokowo od kilkuset samic do kilkudziesięciu tysięcy wojowników. Takie armie dokonywały inwazji na sąsiednie krainy. Problem w tym, że nie za każdym razem wracały. Zdyscyplinowane legiony elfów, krasnoludów czy panujących reptillionów prawie zawsze kładły kres powtarzającym się średnio co dziesięć lat najazdom orków. I tak było od wieków. Przeludnienie w orczych leżach i nieustający głód ich mieszkańców zwykle owocowały kolejną wyprawą łupieżczą.

An – bo tak zwała się orczyca – postanowiła wraz z partnerem i kilkunastoma młodymi parami wyruszyć i założyć nowe leże. W tym celu opuścili umiłowany gwar swych siedlisk i udali się na wielotygodniową niebezpieczną wyprawę w głąb nieznanych północnych gór. Z początku szło dobrze. Poruszali się o zmroku, a ich partnerzy byli doskonali w nocnych łowach. Zakradali się za głazy, po czym z orczym wrzaskiem dopadali zaskoczone tym antylopy i gołymi rękoma łamali im karki. Dostępność właściwego pożywienia po dwóch tygodniach zaowocowała: wszystkie samice były już ciężarne.

Nic nie zapowiadało kłopotów aż do odkrycia tej przeklętej jaskini. Już pierwszej nocy zamknęła się od zewnątrz. Tam, gdzie powinno być wyjście, była lita skała – jakby spoczywała w tym miejscu od wieków. Żadnych szczelin. Zaś na przeciwległym końcu jaskini nagle pojawiło się przejście. Prowadziło ono do wnętrza jakichś tajemniczych, prastarych katakumb. Patrząc w głąb, wszyscy w grupie czuli dziwny, zabobonny lęk.

Z tego korytarza pochodziła też ich pierwsza zdobycz – rosły na sześć metrów bazyliszek. Cała grupa walczyła dzielnie. Gad uległ mrowiu łap i pysków. Zginął, rozszarpując zaledwie trzech samców. Oj, mieli wyżerkę. Wykorzystując padlinę, ucztowali przez kilka tygodni, licząc na otworzenie się jaskini. Na szczęście była woda, małe cieki sączące się z niektórych ścian. Największy problem zaczął się, gdy skończyło się truchło. Grupa postanowiła wejść w głąb jaskiń – do labiryntu. An i jej mąż zostali na czatach, gdyby jaskinia otworzyła się. Po tygodniu wiedzieli jednak, że ich towarzysze giną. Z minuty na minutę ich orcza więź słabła, aż w końcu zanikła.

An i jej mąż zrozumieli, że są już sami. U wszystkich orków, w tym i ich szlachetnej podrasy urruków, istniała od zawsze więź. Pozwalała ona na odczuwanie wspólnie emocji, a już szczególnie tych skrajnych. W bitwach przynosiła zaskakujące efekty. Mogła być wielką zaletą, jak i przyczynić się do wielkich szkód. Gdy wódz zagrzewał do walki, orcze hordy niczym jeden mąż odczuwały uniesienie, nieskończoną brawurę i siłę. Nie czuli ran ani nie zwracali uwagi na padających towarzyszy lub wrogów. Co innego, gdy szło źle. Cała armia potrafiła zarazić się przygnębieniem i defetyzmem, a to wywoływało masowy odwrót i chęć ucieczki w samotność. Niejedna orcza armia poszła w rozsypkę i uciekła z pola bitwy, w której miała kilkukrotną przewagę lub zapewnione zwycięstwo. I nic nie potrafiło tego zmienić…

Po dwóch tygodniach samotnego oczekiwania z mężem na zmianę losu, An nie wytrzymała. Gron wiedział, że do tego dojdzie, jednak nie opuścił orczycy. Wiedział, że jego ciało na jakiś czas jej i ich potomstwu zapewni życie. Postanowił w związku z tym nie ryzykować utraty go w walce z potworem, który na końcu tych jaskiń pożarł ich grupę.

Nagły cios większej, choć o niebo lżej zbudowanej samicy zaskoczył go, gdy brał ją po raz ostatni. Drugi cios był już tylko formalnością. Wszystko to stało się jednak za późno…



Dziecko w brzuchu poruszyło się ponownie. Nagle matka skuliła się z bólu. Jej ciało zwiotczało i powoli, z wielkim hukiem runęło do tyłu na plecy. Dłoń jednej z rąk bezwładnie opadła na dłoń Grona.

W tym momencie skóra na brzuchu pękła i pojawiła się szponiasta zielonkawa rączka. Za moment wynicowała się druga. Chwilę później naprężyły się one i przez otwór wychyliła się główka orczątka. Jej bezwłosa powierzchnia pokryta była krzepnącą posoką w kolorze zieleni zmieszanej z rdzą. Uśmiech zawitał na twarzy dziecka. Po chwili jednak przygasł, gdy jego wzrok napotkał półmartwą już twarz matki.

Dziecko nagle kaszlnęło. Z jego spłaszczonego noska wyleciały dziwne farfocle. Po chwili główka wyprostowała się i z szerokiego, jak u każdego z orków pyszczka wyszły pierwsze sylaby.

– Kat, an.

Po chwili przemieniły się w jedno słowo: Katan.Rozdział III

Miejsce drugie: KASZTEL

To był niesamowity skok. Wyjątkowo szczupła i wysoka dziewczyna leciała w dół. Długie, czarne włosy niczym promienie wyciągały się ku górze. Smukłe ręce mocno nad głową trzymały ciało jakiegoś mężczyzny. Falujące z pędem fragmenty skąpego ubioru podkreślały urodę nieosiągalną dla ludzkiej dziewczyny.

Lecąc, nie zwracała uwagi, że spada z wysokości trzeciego piętra, bo taki poziom miał wewnętrzny mur zamku, z którego blanek skoczyła. Nawet przez moment podczas lotu nie straciła równowagi i pewnie opadła na nogi. Na tym jednak jej szczęście się skończyło. Lewą stopą niefortunnie nadepnęła na mały kamień i chociaż prawa stopa przejęła impet upadku, to „akrobatce” nie udało się utrzymać w rękach „pakunku”. W momencie lądowania z hukiem opadł na ziemię, wyślizgując się z rąk.

Dziewczyna zaklęła szpetnie w elfim języku i z niezadowoloną miną dodała:

– Jeśli nawet tutaj mi się wyrywasz, rycerzyku, to już cię nie chcę.

Jednak jej wybrańcowi było wszystko jedno. Nie żył, bezwładnie leżąc z przetrąconym o bruk karkiem.

Hałas zwrócił uwagę strażników. Prawie w jednej chwili wychylili się na wewnętrzny dziedziniec i odruchowo wystrzelili z kusz w kierunku źródła dźwięku.

Elfki już tam nie było. Wykorzystując resztki nocy, jej zwinne ciało przekoziołkowało w kierunku pierwszej osłony. Stanowił ją wielki sześciokołowy wóz bez zaprzęgu, którego żółta płócienna plandeka dawała ochronę chrapiącemu wewnątrz krasnoludowi.

Kiedy następne bełty wbiły się tuż obok, w leżące bezwładnie ciało, Hannah właśnie wślizgiwała się do środka wozu.

Dla obserwujących zdarzenie bogów akcja przyspieszyła. Niewidzialny awatar Asteriusza, choć bardzo wyczerpany podróżą przez ostatnie dziewięć tysięcy lat wstecz, skupił się na krasnoludzie. Jego wzrok bez przeszkód przenikał przez plandekę wozu i bóg z uśmiechem na ustach obserwował, jak chrapiący z otwartymi oczami krasnolud momentalnie zdążył przystawić elfce do szyi ostrze dużego topora. Niespodziewająca się tego Hannah znieruchomiała, nie wiedząc zapewne, czy bać się głośno „chrapiącego” krasnoluda czy też wykorzystać to na swój sposób.

Tymczasem stojący obok Gorlam, równie niewidzialny jak Asteriusz, skoncentrował się na nowym obiekcie bardzo powoli materializującym się na dziedzińcu. Dodatkowo inną jaźnią obserwował, jak część strażników schodzi z murów i powoli zbliża się w kierunku wozu. Ich ręce kręciły korbkami napinającymi kuszę. Gdy otoczyli wóz, każdy z nich miał już założony ponownie bełt i wycelowaną broń. Nieznacznie wyróżniający się insygniami dowódca gwardzistów z przerażeniem obserwował zmiany zachodzące na twarzy swego nieżywego księcia. Nie zwracał uwagi nawet na słowa jednego z podwładnych, który powoli odchylając plandekę z wejścia do wozu, starał się zajrzeć do środka.

Asteriusza zaskoczyła szybkość działania i dziwna nić porozumienia, która momentalnie zmieniła sytuację wewnątrz wozu. Nim jeszcze pierwszy z gwardzistów zajrzał do środka, krasnolud zdążył jednym ruchem przewrócić elfkę pod siebie. Prawdopodobnie za jej intuicyjną zgodą, wpasował się między rozchylone nogi dziewczyny, stwarzając niedwuznaczną sytuację. W chwili, gdy twarz i ostrze bełtu wsunęły się do namiotu, krasnolud z miną maksymalnej pogardy odwrócił głowę do gwardzisty i zaklął:

– Na rumsztyk siekanego smoka i pustą beczkę wina! Nie ma większej dozgonnej urazy, jak przerwanie krasnoludowi tego, co robi najrzadziej! – po czym ryknął: – Wyrywaj stąd, karłowaty pętaku, albo ci czachę w plasterki pokroję!!!

Pechowego gwardzistę tak speszyły słowa Sawa, że nawet nie zauważył, iż przed chwilą krasnolud chrapał, a dodatkowo o dobre pół metra był niższy od niego. Zresztą nie tylko on na to nie zwrócił uwagi. Pozostałych prawie trzydziestu gwardzistów nie zrobiło tego z zupełnie innego powodu.

Ryknięcie Sawa zbiegło się z głośnym plaskiem otwieranego portalu…

Teraz obydwaj awatarzy, spowici swą boską idealną niewidzialnością, przyglądali się temu z nieskrywanym zaciekawieniem. Ich wzrok spoczął na przejściu między planami egzystencji o kształcie szerokiej, pionowo ustawionej elipsy. Jej krawędzie wyglądały jak zielone brzegi wodospadu, którymi przestrzeń z tego świata wpadała do przeźroczystego lustra. Przez nie widać było inne niebo, niespotykaną na Ochrii zieleń oraz… właśnie przechodzących przez portal konnych jeźdźców w czarnych płytowych zbrojach… Z głowami węży zamiast hełmów.

Asteriusz przypomniał sobie wszystko, co potrzebował wiedzieć o serpentach. Zaczerpniętą ze swej boskiej studni mądrości wiedzę telepatycznie przekazywał Gorlamowi.

– „Mamy tu do czynienia z serpentami – rasą charakterystyczną dla Archipelagu Wschodniego tego świata. Tors ludzki, ale głowa i umysł gadzi. Rasa wielce kastowa. Te ostatnie rozróżnia się po głowach kobry, żmii czy innego węża. Wyjątkowo uzdolnieni czarnoksiężnicy i czarni rycerze… Z reguły. Tu raczej ci drudzy. Będziesz miał okazję się wykazać. Ja zajmę się awatarem boga, który stoi za nimi”.

Nim resztki wiedzy przepłynęły telepatycznie między bogami, część serpencich jeźdźców kłusem przeniknęła już przez portal. Podkowy ich koni w jakiś magiczny sposób po przekroczeniu bariery światów pędziły w powietrzu, jakby opierając się na nim. Rycerze, nastawiwszy na sztorc swe krótkie lance, rozjeżdżali się po dziedzińcu. Każdy w kierunku innego gwardzisty i to bez względu na to, czy ten stał na murach, czy na dole.

Gdy ostatni czarnogrzywy rumak z plaskiem przekroczył lustro portalu, w jego wnętrzu pojawił się awatar Seta. W odróżnieniu od ludzkich, odzianych w togi postaci Asteriusza i Gorlama, ten wyglądał jak wielka gigantyczna kobra z rozpostartym kapturem o ciele grubym jak pień dębu. Sprężone do ataku ciało pokrywały duże złote łuski, zachodzące na siebie końcówkami. Nadnaturalność istoty podkreślały dziwne hieroglify lub runy, których krwista czerwień kryła nadprzyrodzone tajemnice. Pionowa postawa kobry, jej bezruch i przenikliwe spojrzenie skierowane na awatarów jednoznacznie wskazywały, że wie o ich obecności. Może nawet wzrok kobry przeniknął ich niewidzialną zasłonę.

Choć portal uniemożliwiał telepatyczny kontakt, Asteriusz przewidział, że wyrok już został wydany. Gdy czarni rycerze zbliżyli się do swych ofiar, nastąpiła likwidacja zaskoczonych i zdezorientowanych brakiem rozkazów gwardzistów. Ci, zamiast reagować na napastników, z przerażeniem obserwowali swoich kolegów i w ostatniej chwili odkrywali, że giną w ten sam sposób. Na szyi każdego z ponad trzydziestu kilku opancerzonych strażników oraz ponad stu innych aktualnie śpiących wewnątrz twierdzy pojawiła się czarna kobra. Jej dolne sploty natychmiast dusiły szyję. Wznoszący się w pionie od tyłu wąż rozpościerał płaszcz. Chwilę później następował błyskawiczny atak na nieosłoniętą twarz ofiary. Długie jadowe kły przebijały się przez usta, wbijały w gardło i wstrzykiwały jeden z najbardziej perfidnie zabijających jadów. Oczy gwardzistów, zasłonięte kapturem kobry, nie były w stanie zauważyć, że ich gardła rozpuszczają się w magicznej czerni. Zresztą zatrzymane trucizną serca i porażone nią umysły nie potrafiły utrzymać w pionie konających ciał. Z niektórych osuwających się na ziemię zwłok odpadała głowa, gdy w szyi, przeżartej magiczną czernią trucizny, zabrakło ciała.

Po tym jak jedna z głów, mocno krwawiąc, chyba przypadkiem powoli podtoczyła się pod nogi Gorlama, nawet on nie wytrzymał.

Nie zdając sobie sprawy, że mógłby tym wywołać wojnę bogów, w kilka sekund skupił się na stworzonej przez siebie do takich celów przemianie. Ulubionej przemianie. Przybrał wizerunek rycerza w złotej zbroi, a potem…

Przed każdym serpencim rycerzem, bez względu na to, na jakiej wysokości aktualnie jego koń stąpał po powietrzu, pojawił się olbrzymi rycerz. Odziany również w złotą, pełną płytową zbroję, dzierżąc srebrny miecz i zasłaniając się pięciokątną tarczą, bezgłośnie przemówił do swej ofiary. W umysłach czarnych rycerzy sformułowała się sekwencja:

„W imię Gorlama Walecznego, osądzam cię sądem bożym za ewidentne zło, które czynem swym sprowadziłeś. Przeżyj ten cios, a będzie ci odpuszczone…”.

Nim przeminęło znaczenie ostatniego słowa, następował cios. Jego siła zwielokrotniała się z każdą mikrosekundą opadania ostrza. Gdy miecz docierał do czarnej zbroi, następował trzask, po czym ostrze przecinało ją jak papier. Nie zatrzymując się na kościach, szło dalej. Przebijając się przez pancerz z drugiej strony ciała, wchodziło w kark wierzchowca. Jego też przedzielało na dwie części. Żaden z serpentów nie miał najmniejszych szans na przeżycie. Byli tylko śmiertelnikami, których ciała i pancerze nie mogły oprzeć się boskim mocom.

Przez chwilę wyglądało na to, że każda para jeździec-wierzchowiec rozpada się na cztery części. Jednak tylko połówki rycerzy, tryskając fontannami karmazynowej krwi, z metalicznym trzaskiem spadły na wybrukowany dziedziniec. Ich konie w trakcie krótkotrwałej agonii zamieniały się w czarny pył, który szybko rozwiewał się w powietrzu.

Choć tuż po wyroku złoci rycerze rozpływali się w nicość, to gigantyczna kobra lekko cofnęła się, odsuwając od portalu. Jej buńczuczna poza jakby nieznacznie złagodniała. Być może awatar Seta uświadomił sobie, że ma przed sobą dwóch innych bogów, i to pod postacią ich pierwszych awatarów. A jeden z nich był wyraźnie rozgniewany.

Ostatni błysk oczu kobry i portal zniknął. Przestał istnieć, jakby nigdy tam nic nie było. Wraz z nim jednak zniknął… cały zamek. Jedynie centralna część nadal pokrytego licznymi trupami dziedzińca ostała się na miejscu. Stojącym na środku niewidzialnym awatarom horyzont zasłaniał już tylko kupiecki wóz. Ten sam, w którym schroniła się elfka.

Saw i Hannah z przerażeniem przyglądali się temu zza nieznacznie uchylonej kotary. Doskonale widzieli wszystko. Moment pojawienia się czarnych rycerzy czy z całkiem bliska okrutną śmierć gwardzisty, który dosłownie przed chwilą zaglądał do nich. Nawet fragment egzekucji nie uszedł ich uwadze. Ale zniknięcie całego zamku?

Oboje szybko domyślili się wielkiej ingerencji czegoś nadprzyrodzonego. Wzrok Sawa powoli i metodycznie badał trupy. Hannah odwrotnie. Jej bystre zielone oczy strzelały spojrzeniami wokół pobojowiska. Para w jednej chwili nieoczekiwanie znalazła to, czego szukała.

Asteriusz zrobił krok w kierunku pierwszej ofiary – porwanego księcia. Podobnie jak Gorlam, w postaci pierwszego awatara był ponad dwa razy większy od człowieka. Ten krok wystarczył, by sięgnął ręką martwego ciała.

Młodszy bóg też to zauważył. W miejscu, gdzie stopa Asteriusza oderwała się od ziemi, ukazała się fosforyzująca bielą pięcioramienna gwiazdka.

– „No to mamy problem” – bezgłośnie zaczął Gorlam. Po chwili dodał:

– „Czy zawsze zostawiasz w miejscu, gdzie dotykasz ziemi, białe gwiazdki widoczne dla wszystkich? Nasi pobliscy śmiertelnicy chyba się domyślili, że to ty”.

Nie minął się z prawdą. Przypuszczalnie obszerna wiedza krasnoludzka Sawa lub jego niemała kupiecka intuicja pozwoliły skojarzyć fakty. Jego natychmiastowy odruch padnięcia na twarz, choć nadal znajdował się w wozie, był tego potwierdzeniem. Nawet elfka intuicyjnie zrobiła to samo. Tylko jeden z bogów Ochrii, stąpając po ziemi zostawia białe gwiazdki, świecące jeszcze nawet przez rok. A podobnież modlitwy kapłanów potrafią utrzymać ich jasność w nieskończoność. Zresztą wiele świątyń i ich ołtarzy powstało w takich świętych miejscach, a raczej wokół nich…

– „Nie mógłbyś stąpać w powietrzu, aby nie odciskać tych święcących gwiazdek? Niedługo wszyscy twoi wyznawcy tu ściągną. A za tydzień postawią tu świątynię. Podobnież mieliśmy być incognito?” – spytał Bóg Rycerstwa.

– „Zawsze robię to, co dla mnie charakterystyczne. Ty postępujesz tak samo. Czy swoich pięknych złotych rycerzy przemieniłbyś w kobietki?”

Gorlam wzdrygnął się – przez moment przemknęła mu przez myśl wizja, że czczą go pod postacią kobiety.

– „W porządku, wygrałeś. Jak zawsze. Ale chociaż nie męczmy tych tutaj i przedstawmy się im”.

– „A myślisz, że to przeżyją?” – uśmiechnął się Asteriusz.

Jednocześnie bogowie, zrzucając swą doskonałą niewidzialność, maleli do rozmiarów śmiertelników. Zerkającej spod oka elfce przez moment udało się zobaczyć ich w pełnym majestacie. Uderzyło w nią to jak grom z jasnego nieba. Jej zmysły przeniknęło intensywne, kojące światło, bijące z postaci brodatego, choć łysego starca, który mimo sędziwego wieku zachował ciało kulturysty. Nawet nie zwróciła uwagi na rycerza w złotej zbroi z charakterystycznymi, krótkimi włosami stojącymi niczym wojska w idealnym szyku. Bez skazy.

Serduszko dziewczyny przeszyła fala boskiego majestatu. W jednej chwili światopogląd bezwzględnej, lecz na szczęście nie okrutnej zabójczyni zmienił się. Duszę wypełniła kontrastująca z dotychczasową profesją dobroć. Bezgraniczna dobroć. Niezamierzoną mocą aury wielkiego boga jakakolwiek neutralność względem zła czy dobra wyparowała. Niczym u paladyna, jej dotychczasową prawość uzupełniło wykiełkowane właśnie ewidentne dobro.

Gdy obaj bogowie zmienili się w śmiertelników, oczom elfki, a po chrząknięciu Asteriusza także i oczom Sawa, ukazali się dwaj odziani w białe togi wędrowcy.

Jeden z nich, wiekowy starzec o ciele doskonałego atlety, emanował mądrością i dobrocią. Spoglądając dłużej w jego duże błękitne oczy, miało się uczucie lotu w kosmos – ku gwiazdom. Przy braku koncentracji można było się w tym zatracić i odlecieć w podróż bez granic. Twarz ludzkiej postaci boga wyrażała też przekonanie, że wie on, co wydarzy się za moment.

Z postaci młodszego biła niezłomność. Ruchy miał stanowcze, choć sprężyste. Ułożenie jego togi było też iście wojskowe. Przypominała bardziej mundur wyjęty właśnie na paradę niż luźno założoną szatę sąsiada. Młoda twarz emanowała optymizmem i ciepłym uśmiechem.

Wprowadzenie zaczął właśnie on:

– „Jestem Gorlam, a to mój przyjaciel Asteriusz Wielki. Jesteśmy, jak już zauważyliście, pod postacią naszych pierwszych awatarów. W tym świecie istnieje coś lub ktoś, co ma dla nas wyjątkowe znaczenie”.

Przerwę w monologu wykorzystał Asteriusz:

– „Wiem, że nic nie wiecie, co mogłoby nam pomóc, ale wiem też, że zbliżycie się do tego. Z tego powodu będziemy wam towarzyszyć przez pewien czas. Jakieś pytania?”

Krasnoludzka odporność, a może kupiecki trening pozwolił przełamać onieśmielenie Sawowi.

– … Czy… czy chodzi o Kryształ Czasu?

– „Nie mieliśmy tego na myśli” – szybko wtrącił Gorlam. – „Nie pojawiliśmy się na tej planecie, by szukać Kryształu Czasu. O utrzymanie jego musielibyśmy walczyć do końca świata z nieskończonymi legionami demonów lub diabłów, z całymi panteonami bogów i to nie tylko z Ochrii. A może jeszcze nie wiadomo z czym silniejszym. Kocham walkę i znam bezgraniczną moc Kryształu Czasu, ale nawet dla Boga Wojen, Bitew czy Chwalebnych Czynów jest to po stokroć za dużo”.

– Ale… ale to nie do pojęcia. Każda istota pożąda tego. Moc, którą daje, pozwala być silniejszym od boga. A w rękach potężnego bóstwa daje to… władzę niewyobrażalną – prawie wykrzykując z pożądania, szybko wysłowił się krasnolud.

– „Przybyliśmy tu w sprawie, z powodu której Ochria może być starta z tego świata i wyczyszczona z wszelkich form egzystencji. Z powodu której nieskończona liczba bogów zastanawia się nad czymś, co nigdy by im nie przyszło do głowy. Nad niechybną, nieodwołalną i nieodległą w czasie zagładą. Zagładą, z którą wiąże się unicestwienie ich planów, światów, form egzystencji wraz z nieskończoną ilością istnień i ich dusz. Taki mały niebiański horror”.

Po krótkiej chwili ciszy, jak zwykle telepatycznie przekazując słowa obecnym, dodał:

– „Kryształ Czasu mógłby pozwolić podbić kilka światów egzystencji lub nawet wyczyścić z diabłów piekło. Ale może on nie dać wystarczającej mocy, by ocalić wszystkich bogów przed zagrożeniem, które właśnie zaistniało…” – Zmieniając wyraz twarzy na bardziej radosny dodał: – „Zajmijmy się jednak czymś milszym i przywróćmy do życia leżącego tu pechowca. Zobaczycie, że będzie to ciekawe doświadczenie”.

Sędziwa ręka Asteriusza powoli powędrowała w kierunku zwłok władcy nieistniejącego już zamku. Z rozpostartej dłoni na odległość pół metra rozeszła się poświata w kształcie niebiańskiej białej gwiazdy. Powiększając się, otoczyła ona skręcone ciało. Następnie z głośnym melodyjnym plaśnięciem wchłonęła się w nie, z lekkim chrzęstem prostując członki i kark. W miejscu, gdzie zamiast twarzy znajdowała się ciemna pustka, zeszła ciemność i pojawiły się oznaki życia.

– Wstań, tan Adalbercie. Odebrane jest ci przywrócone – z powagą pierwszy raz na głos powiedział Asteriusz.

Na ten dźwięk elfka zrobiła lekki krok w tył, a na jej ślicznej buźce pojawił się szczery rumieniec wstydu. Szeroko otwartymi oczyma spojrzała z lękiem w kierunku bogów.

Jakby za magiczną mocą słów książę, z początku niepewnie opierając się o ziemię, wstał. Na koniec wyprostował lekko głowę i rozejrzał się wkoło. Gdy jego myśli pojęły to, co wzrok spostrzegł, nastąpiła drastyczna zmiana na twarzy mężczyzny. Z wyniosłej pozy zniknęło dostojeństwo zastąpione rozpaczą. Oczy wędrowały od jednego do drugiego ciała gwardzistów, z każdym spojrzeniem potęgując przerażenie i coś jeszcze. Podnosząc dość piskliwy głos, zaczął krzyczeć:

– Tom, Edar, Maran, Wyrm, Larin… i wy wszyscy moi gwardziści, którzy tu leżycie – zawiodłem waaas. Mooojaaaa wina, żeście tu padli. Mój układ z kapłanami Seta was zabił. Wybaczcie…

Nim skończył, równocześnie w tym samym momencie wydarzyły się dwie rzeczy.

Z zamkniętymi z rozpaczy oczyma szybkim ruchem książę wyrwał niewidoczny pod ubraniem zakrzywiony sztylet i błyskawicznie wbił go sobie po rękojeść w serce.

W tej samej chwili jego zamek pojawił się z powrotem na miejscu. A poza wznieceniem drobnego pyłu sprawiał wrażenie, jakby nigdy nie zniknął.

Gdy pechowy książę, konając upadał na bruk dziedzińca, zdążył tylko dostrzec, że jego zamek ponownie zaczyna powoli znikać. Ostatecznie też przestał istnieć w tym miejscu i czasie, gdy trzy sekundy później dusza księcia Adalberta pękła.

– Onnnnn jessssst mmmmmóój. – Zza pleców bogów rozszedł się sykliwy dźwięk.

– Illllle rrazzzzzy zzzzzamierzacie go wsssssskrzeszać?

– A może z pięćdziesiąt… – z humorem wtrącił Gorlam.

– A może przez wieczność… – dodał Asteriusz.

– Mmmmmiał zzzzze mmnną uuuuukład – wysyczał awatar Seta.

– A tak w ogóle, to witaj, nasz nowy gospodarzu – zaczął Asteriusz. – Tak, przyznaję ci rację, że miałeś ciekawy układ, choć jak zwykle bezwzględnie go wykorzystałeś. Pechowiec nie wiedział, że przypadkowe zejście z tego świata wypełni umowę. Musiał być bardzo głupi albo ty masz wspaniałych kapłanów, że zgodził się na władzę i bogactwo za taki układ, w którym wszystko traci na twoją rzecz w momencie swojej śmierci.

– A więc już go nie wskrzesimy? – spytał Gorlam.

– Nie znoszę samobójców tak jak ty i tracą oni całą moją łaskę w momencie, gdy zaczynają myśleć o tym, a poza tym, jak wiesz, ich dusze w większości trafiają w ręce demonów, gdzie nie zaznają spokoju, dopóki nie pękną.

– Ja teżżżżż garrrrrdzę nimmmmmi. Ssssspotkamy się nnnnniebawemmmmm.

Chwilę później bogowie odczuli, że niewidzialny awatar Seta zdematerializował się i przeniósł do swych ulubionych otchłani.

Przejęci tym, co słyszeli, Saw i Hannah pytająco spojrzeli na awatarów.

Jak zwykle z humorem Gorlam rzekł:

– Dziś my idziemy za wami. Niech śmiertelni prowadzą bogów.

Z równym humorem odpowiedział Saw:

– O, żebyście tylko nie skończyli w krasnoludzkiej karczmie pod stołem…Rozdział IV

Miejsce trzecie: KRĄG DRUIDÓW

Wokół szalała burza. Serie błyskawic w jednej chwili ukazywały się na tle niższych szczytów otaczających miasteczko. Dalekie, niebotycznie wyniosłe góry pojawiały się, gdy niebo rozświetlały najpotężniejsze z błyskawic. Płonące gdzieniegdzie na niskich zboczach drzewa lub fragmenty lasu znamionowały coś nienaturalnego. Wewnątrz kotliny nie spadła jeszcze żadna kropla.

– Zapomniałem, zapomniałem, zapomniałem! – Rozlegał się rozpaczliwy wrzask biegnącego przez wymarłe miasteczko kapłana. Brązowe jednolite szaty i niewidoczny dla oka symbol boga trzymany mocno lewą dłonią uniemożliwiały jakąkolwiek identyfikację jego religii.

– Zapomniałem, zapomniałem – krzyczał kapłan, biegnąc głównymi uliczkami w kierunku obrzeży miasta i zalesionych zboczy. Jego obleśnie tłuste ciało, podskakujący brzuch i kołyszący się na boki drugi podbródek utrudniały bieg. W jakiś niewyjaśniony sposób wkładał on wszystkie swoje siły zarówno w szybkość biegu, jak i w moc głosu. Wielkie i częste krople potu, spływające z łysej czaszki, zalewały usta, gdy kolejne razy krzyczał zapomniałem. Jego szaleńczego biegu i nieustającego zapomniałem nie spowalniały ostre krzewy porastające zbocza gór ani gęsty las, do którego wbiegł. Potężne cielsko spoconego tłuściocha niczym głaz taranowało zarośla i mniejsze drzewka.

Po kilkunastu minutach przedzierania się w karkołomnym biegu przez gęsty las, spanikowany kapłan znalazł się na skraju przepięknego gaju. Nie był to jego cel. Prawdopodobnie w swym szaleństwie biegłby dalej w siną dal i wołał swoje zapomniałem, zapomniałem, gdyby nie grupa stojących w kręgu na drodze dwudziestu brodatych starców w białych i zielonych szatach. Nie stali oni tu bezcelowo. Każdy z nich z rękoma założonymi na piersiach wyjątkowo uważnie obserwował kilkudziesięciu zbrojnych, zgromadzonych po drugiej stronie polany. Ci z kolei z równie dużą uwagą przyglądali się szermierczym popisom jednego z ich grona. On zaś, skupiony, w pięknym stylu demonstrował kunsztownie ornamentowanym mieczem serię zamaszystych cięć.

Nim doszło do staranowania druidów przez pędzącego klechę, jeden z nich gwałtownie odwrócił się. W jednym ręku trzymał wielką, sękatą, białą laskę, ale drugą dłonią schwycił kapłana za szaty na piersi. Czy to z powodu prędkości, czy zadziwiającej siły starca, podniósł on biegnącego do góry. Ten odruchowo w powietrzu nadal przebierał nogami, jakby wciąż pędził.

Z ust zrozpaczonego i zapłakanego kapłana po raz ostatni wydobył się krzyk:

– Zapominałem, zapomniałem cię…

Wyjątkowa siła tego głosu zagłuszyła wszystko i przeszła niczym potężny grzmot przez gaj. To ona właśnie zrobiła coś, co śmiertelnie przeraziło druidów i zmroziło krew w żyłach zbrojnych, którzy obserwowali ćwiczącego rycerza. On zaś, wybity z koncentracji, nie utrzymał w ręku swego oręża. Jego pokryty magicznymi runami miecz wyśliznął się z dłoni podczas kolejnego zamachu. Kontynuując niedokończony cios, poszybował długim łukiem akurat w kierunku środka gaju. Opadając na ziemię, przeciął na pół małą sadzonkę drzewka. Drzewka, z którego miało wyrosnąć najświętsze dla druidów Pradrzewo. Drzewka, które jako Drzewo Równowagi przez następne tysiące lat miało chronić Archipelag Centralny.

Burza minęła jak nożem uciął, a na planecie Ochrii właśnie została zachwiana równowaga… i to najpoważniej, jak to tylko możliwe.Rozdział V

Miejsce trzecie: KONSEKWENCJE

– Młody tan Arkadianie, przygotuj swoich i stańcie do bitwy! – Ostre słowa przywódcy druidów wyrwały pechowego rycerza z odrętwienia.

Feralny rycerz, z początku wolnym i ostrożnym krokiem zaczął zbliżać się do miecza. Gdy go podniósł, pozostałych dziewiętnastu rycerzy bezwiednie wyciągnęło swoje ostrza z pochew. Chwilę potem wszyscy z nich zakładali bądź poprawiali wielkie rycerskie tarcze na lewym ramieniu. Dźwięk ocierającego się metalu stanowczo nie pasował teraz do otaczającej gaj ciszy.

Druidzi też nie próżnowali. Młodsi z nich, choć równie brodaci i odziani, okręgiem otoczyli swych przywódców. Sękate kostury schwycili oburącz, kierując ich końce w stronę grupy rycerzy. Bezgłośne hasła w krótkim czasie uaktywniały zaklęcia w magicznych drzewcach. Powoli każdy kostur zaczynał świecić zielonym lub żółtym światłem. Tylko artefakt głównego hierofanty, stojącego wewnątrz kręgu rozjaśnił się na karmazynowo.

Gruby kapłan, opuszczony właśnie na ziemię, z paniką zaczął zerkać na obydwie grupy. Tworzący krąg druidzi i dopasowujący jeszcze tylko hełmy rycerze jakby na coś czekali. Przerażona twarz kapłana, który zapomniał imienia swego boga, zaczęła się dodatkowo mocniej pocić. Małe, lekko skośne oczka ledwo widoczne pośród fałd tłuszczu jakby rozszerzyły się.

– Na miłość do mojego zapomnianego boga! Chyba się nawzajem nie pozarzynacie? – zdążył powiedzieć.

W tym samym momencie jeszcze przed chwilą czyste popołudniowe niebo nad głowami rycerzy rozwarło się z ogromnym hukiem. Kapłan zauważył, że usta każdego z druidów od pewnego czasu poruszały się. Zaskoczeni i chyba ogłuszeni rycerze zdążyli tylko spojrzeć w górę. Odruchowo przyklękając, jednocześnie szybkim ruchem unieśli ciężkie tarcze nad głowy, zasłaniając się nimi.

Następnym wydarzeniom towarzyszył rozdzierający zmysły huk. Jego wibracje przez moment wprawiły w drżenie zbrojnych. Nad ich głowami rozwarła się pionowo przestrzeń. Z otwartych wrót wylało się piekło i to niemal dosłownie.

Powstałe na prawie kilkanaście metrów przejście między wymiarami ukazało obcy pustynno-skalny świat. Wzbudzające trwogę, czerwono-czarne niebo podkreślało cienisty krajobraz żółtawego pustkowia. Z pęknięcia w przestrzeni wyskakiwały demony. Dwumetrowe, wielorękie humanoidy na zakończonych szponami nogach za wszelką cenę starały się przepchnąć do otwartego portalu. Ich czerwone, wyglądające na oślizgłe ciała, pokryte kostropatą skórą ocierały się w tłoku o siebie. Różnej długości ramiona zakończone długimi szponami lub dzierżące krótkie trójzęby o spiżowym kolorze unosiły się do góry, nie znajdując miejsca między stłoczonymi ciałami. Tylko łyse głowy, których wykrzywione twarze coś wrzeszczały, przypominały cokolwiek z człowieka. Aż po horyzont widać było morze nadciągających żołnierzy demonicznego legionu.

Już w chwili otwarcia szczeliny między światami kilkanaście demonów wypadło, zlatując na tarcze zasłaniających się rycerzy. Wypadłoby ich dużo więcej, gdyby nie ogromny demon, próbujący przepchnąć się przez trochę za małe dla niego przejście. Mimo że był kilkakrotnie większy od swoich pobratymców, to sama jego szerokość dwunastu ramion prawie całkowicie wypełniała przestrzeń wrót.

Z twarzy kapłana odpłynęła krew. W jednej chwili z pulchnego lica zniknęły kolory, poza bielą. Spowijające ciało przerażenie nie zatrzymywało tylko ruchu rozbieganych oczu, które nadzwyczaj szybko zerkały na przemian w trzy miejsca.

Obserwując druidów, kapłan zauważył, że został nadany sygnał do zamknięcia wrót, gdy tylko arcydemon wydostanie się z przejścia. Potem krótkie spojrzenie w górę potwierdziło jego przypuszczenie, ponieważ wielkiemu demonowi brakowało już tylko kilku sekund, by się uwolnić. Za to całkowicie zaskoczyła go sytuacja w trzecim miejscu, wśród rycerzy. Spadające z góry demony próbowały ustać na tarczach, ramionach lub hełmach zbrojnych. Ale jakaś siła ,odpychając je, nie pozwalała im na to. Wyraźnie było widać, że ich szpony muszą przebić nie tylko zbroje, ale i dziwne niewidzialne aury, w które musieli być spowici rycerze.

Widok ten uspokoił i wzmocnił serce kapłana. Z jeszcze odrętwiałych ust wymknęło się:

– A niech to – paladyni!

Działania wymienionych potwierdziły osąd kleryka. Zamaszyste cięcia z łatwością przecinały na pół lub w poprzek balansujące i ledwo utrzymujące równowagę mniejsze demony. Dodatkowo, żaden z nich nie wykazywał paraliżującego odrętwienia, które spowiło kapłana i z pewnością większość druidów. Walka z pierwszą falą demonów zdążyła się skończyć nim zaczęła się na dobre. Większość paladynów była już tylko zabrudzona kilkunastoma pustymi powłokami ciała, które pozostały po martwych wrogach. Kapłan przypomniał sobie, że demony praktycznie umrzeć mogą tylko w swych rodzimych światach. Dodatkowo brak powłoki cielesnej na wiele lat kompletnie deklasuje każdego z nich w ich dziwnej hierarchii.

Arcydemon Amonhar – pan i władca legendarnego 667 Legionu – zdążył się wydostać. Jego żółte ślepia szybko oceniły sytuację. Usatysfakcjonowany przeniknięciem do tego świata, pozwolił sobie na skok w miejsce, gdzie jeszcze niedawno znajdowało się przeklęte drzewko. Stabilizowało ono ten plan egzystencji, uniemożliwiając przedostanie się nań jemu podobnym. Teraz, gdy wrota się otwarły, musiał tylko odpowiednio szybko zapobiec ich zamknięciu. Milionowej hordzie wystarczyłoby zaledwie kilkanaście minut, by przelać się do Ochrii i rozpocząć inwazję na skalę całego globu. Jednak nagle coś go zabolało.

Tan Arkadian ciął raz po raz. Dziwna moc wypełniała jego ramię. Zdawał sobie sprawę, że gigantyczny demon nie zauważył go. Prawdopodobnie w swej pysze przeoczył pojedynczego wojownika, skupiając się na reszcie paladynów lub druidach. Młodzian wiedział, że ma tylko chwilę, nim demon go zabije. Musiał zrobić wszystko, co w jego mocy, by póki była szansa, maksymalnie naprawić swój błąd sprzed minuty. Przecież wszystko to wydarzyło się przez niego…

Kapłan zaczął inkantację. Nie pamiętał nawet jej nazwy. Kierowała nim zwykła intuicja. Był nieświadomy, że ogromna moc wypływa z jego zamkniętego w dłoni amuletu-symbolu. Zdawał sobie jednak sprawę, że musi to robić. Nie miał wyboru. Bezwiednie i czysto jego usta wypowiedziały potężne zaklęcie, kierując je ku pechowemu paladynowi. Gdy skończył, było już po wszystkim.

Tan Arkadian nie wierzył swoim oczom i czynom. Spotęgowane jakby dziwną, dodatkową mocą ciosy przechodziły przez arcydemona jak przez masło. Fakt, że zadał ich sporo, ale efekt był wprost niewiarygodny. Pan legionu właśnie padł martwy. Z jego ciała powoli pozostawała jedynie cieniutka skórna powłoka. Coś paladynowi musiało pomóc, gdyż nawet jego Święty Miecz Ewidentnego Dobra nie miał takiej mocy, by zabić tak wielkiego i potężnego demona. I to mniej niż dwudziestoma ciosami. Odruchowo zerknął na prawo. Jego koledzy i ich mistrzowie właśnie dobijali ostatnie mniejsze sługusy, które wydostały się po arcydemonie. Sama dziura między światami właśnie zasklepiała się. Stojący z lewej strony druidzi wyraźnie byli tym pochłonięci. A z tyłu?

Młody paladyn odwrócił się. Dość blisko niego stał gruby klecha. To ten właśnie, co swym donośnym i przejmującym zapomniałem wytrącił go z równowagi.

Lewa ręka, kurczowo ściskająca symbol, powoli, lekko rozluźniała się. Sama twarz kapłana zaczynała też odzyskiwać rumieńce.

– Pomogłem?! – spytał kleryk.

– …

– Nie wiedziałem, co czynię, ale czy to coś pomogło? – powtórzył.

Zaskoczony tan Arkadian po chwili odpowiedział:

– Nie wiem, jak to zrobiłeś, czcigodny kapłanie, ale na stos złamanych kopii, pomogłeś wyśmienicie. Jako paladyn znam się trochę na magii kapłańskiej, ale takiego zaklęcia jeszcze nie spotkałem. Pewnie i mój mistrz miałby problemy z jego identyfikacją. Najważniejsze, że było skuteczne. A i wybacz, żem się nie przedstawił. Zapraszam do naszego grona – zaraz to nadrobimy.

– Na las połamanych drzew, zaczekajcie! – Basowy i wyjątkowo mocny głos przywódcy druidów rozległ się z lewej strony.

– Nim zaczniecie marnować czas na czcze konwenanse, muszę wam powiedzieć, że go nie macie. No chyba, że jeszcze raz zamierzacie walczyć z kolejnym legionem demonów.

Wypowiedziane głośno słowa zwróciły uwagę wszystkich na polanie. Zaciekawieni druidzi i podekscytowani rycerze dość szybko dołączyli do stojących pośrodku.

Chwilę później ponownie odezwał się arcydruid.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: