Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Krzyżacy, T.II - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krzyżacy, T.II - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 597 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Ju­rand, zna­la­zł­szy się na po­dwó­rzu zam­ko­wym, nie wie­dział zra­zu, do­kąd iść, gdyż knecht, któ­ry go prze­pro­wa­dził przez bra­mę, opu­ścił go i udał się ku staj­niom. Przy blan­kach sta­li wpraw­dzie żoł­da­cy, to po­je­dyn­czo, to po kil­ku ra­zem, ale twa­rze ich były tak zu­chwa­łe, a spoj­rze­nia tak szy­der­cze, iż ła­two było ry­ce­rzo­wi od­gad­nąć, że mu dro­gi nie wska­żą, a je­że­li na py­ta­nie od­po­wie­dzą, to chy­ba gru­biań­stwem lub znie­wa­gą.

Nie­któ­rzy śmie­li się, po­ka­zu­jąc go so­bie pal­ca­mi; inni po­czę­li nań znów mio­tać śnie­giem, tak samo jak dnia wczo­raj­sze­go. Lecz on, spo­strze­gł­szy drzwi więk­sze od in­nych, nad któ­ry­mi wy­ku­ty był w ka­mie­niu Chry­stus na krzy­żu, udał się ku nim w mnie­ma­niu, że je­śli kom­tur i star­szy­zna znaj­du­ją się w in­nej czę­ści zam­ku lub w in­nych izbach, to go ktoś prze­cie musi z błęd­nej dro­gi na­wró­cić.

I tak się sta­ło. W chwi­li gdy Ju­rand zbli­żył się do owych drzwi, obie ich po­to­wy otwo­rzy­ły się na­gle i sta­nął przed nimi mło­dzia­nek z wy­go­lo­ną gło­wą jak kle­ry­cy, ale przy­bra­ny w suk­nię świec­ką, i za­py­tał:

– Wy­ście, pa­nie, Ju­rand ze Spy­cho­wa?

– Jam jest.

– Po­boż­ny kom­tur roz­ka­zał mi pro­wa­dzić was. Pójdź­cie za mną.

I po­czął go wieść przez skle­pio­ną wiel­ką sień ku scho­dom. Przy scho­dach jed­nak za­trzy­mał się i ob­rzu­ciw­szy Ju­ran­da oczy­ma, znów spy­tał:

– Bro­ni zaś nie ma­cie przy so­bie żad­nej? Ka­za­no mi was ob­szu­kać.

Ju­rand pod­niósł do góry oba ra­mio­na, tak aby prze­wod­nik mógł do­brze obej­rzeć całą jego po­stać, i od­po­wie­dział:

– Wczo­raj od­da­łem wszyst­ko.

Wów­czas prze­wod­nik zni­żył głos i rzekł pra­wie szep­tem:

– Tedy strzeż­cie się gnie­wem wy­buch­nąć, bo­ście pod mocą i prze­mo­cą.

– Aleć i pod wolą bo­ską – od­po­wie­dział Ju­rand. I to rze­kł­szy, spoj­rzał uważ­nie na prze­wod­ni­ka, a spo­strze­gł­szy w jego twa­rzy coś w ro­dza­ju po­li­to­wa­nia i współ­czu­cia, rzekł:

– Uczci­wość pa­trzy ci z oczu, pa­choł­ku. Od­po­wie­szże mi szcze­rze na to, o co spy­tam?

– Spiesz­cie się, pa­nie – rzekł prze­wod­nik.

– Od­da­dzą dziec­ko za mnie?

A mło­dzie­niec pod­niósł brwi ze zdzi­wie­niem:

– To wa­sze dziec­ko tu jest?

– Cór­ka.

– Owa pan­na w wie­ży przy bra­mie?

– Tak jest. Przy­rze­kli ją ode­słać, je­śli im się sam od­dam. Prze­wod­nik po­ru­szył ręką na znak, że nic nie wie, ale twarz jego wy­ra­ża­ła nie­po­kój i zwąt­pie­nie. A Ju­rand spy­tał jesz­cze:

– Praw­da-li, że strze­gą jej Szom­berg i Mar­kwart?

– Nie ma tych bra­ci w zam­ku. Od­bierz­cie ją jed­nak, pa­nie, nim sta­ro­sta Da­nveld ozdro­wie­je.

Usły­szaw­szy to, Ju­rand za­drżał, ale nie było już cza­su py­tać o nic wię­cej, gdyż do­szli do sali na pię­trze, w któ­rej Ju­rand miał sta­nąć przed ob­li­czem sta­ro­sty szczyt­nień­skie­go. Pa­cho­łek, otwo­rzyw­szy drzwi, cof­nął się na po­wrót ku scho­dom. Ry­cerz ze Spy­cho­wa wszedł i zna­lazł się w ob­szer­nej kom­na­cie, bar­dzo ciem­nej, gdyż szkla­ne, opraw­ne w ołów go­mół­ki prze­pusz­cza­ły nie­wie­le świa­tła, a przy tym dzień był zi­mo­wy, chmur­ny. W dru­gim koń­cu kom­na­ty pa­lił się wpraw­dzie na wiel­kim ko­mi­nie ogień, ale źle wy­su­szo­ne kło­dy mało da­wa­ły pło­mie­nia. Do­pie­ro po nie­ja­kim cza­sie, gdy oczy Ju­ran­da oswo­iły się ze zmro­kiem, do­strzegł w głę­bi stół i sie­dzą­cych za nim ry­ce­rzy, a da­lej za ich ple­ca­mi całą gro­ma­dę zbroj­nych gierm­ków i rów­nie zbroj­nych knech­tów, mię­dzy któ­ry­mi bła­zen zam­ko­wy trzy­mał na łań­cu­chu oswo­jo­ne­go niedź­wie­dzia.

Ju­rand po­ty­kał się nie­gdyś z Da­nvel­dem, po czym wi­dział go dwu­krot­nie na dwo­rze księ­cia ma­zo­wiec­kie­go jako po­sła, ale od tych ter­mi­nów upły­nę­ło kil­ka lat; po­znał go jed­nak po­mi­mo mro­ku na­tych­miast i po oty­ło­ści, i po twa­rzy, a wresz­cie po tym, że sie­dział za sto­łem w po­środ­ku, w po­rę­cza­stym krze­śle, ma­jąc rękę uję­tą w drew­nia­ne łup­ki, opar­tą na po­rę­czy. Po pra­wej jego stro­nie sie­dział sta­ry Zyg­fryd de Lowe z In­s­bur­ka, nie­ubła­ga­ny wróg pol­skie­go ple­mie­nia w ogó­le, a Ju­ran­da ze Spy­cho­wa w szcze­gól­no­ści; po le­wej młod­si bra­cia Got­fryd i Rot­gier. Da­nveld za­pro­sił ich umyśl­nie, aby pa­trzy­li na jego try­umf nad groź­nym wro­giem, a za­ra­zem na­cie­szy­li się owo­ca­mi zdra­dy, któ­rą na współ­kę uknu­li i do któ­rej wy­ko­na­nia do­po­mo­gli. Sie­dzie­li więc te­raz wy­god­nie, przy­bra­ni w mięk­kie, z ciem­ne­go suk­na sza­ty, z lek­ki­mi mie­cza­mi przy boku – ra­do­śni, pew­ni sie­bie, spo­glą­da­jąc na Ju­ran­da z py­chą i z taką nie­zmier­ną po­gar­dą, któ­rą mie­li za­wsze w ser­cach dla słab­szych i zwy­cię­żo­nych.

Dłu­gi czas trwa­ło mil­cze­nie, al­bo­wiem pra­gnę­li się na­sy­cić wi­do­kiem męża, któ­re­go przed­tem po pro­stu się bali, a któ­ry te­raz stał przed nimi ze spusz­czo­ną na pier­si gło­wą, przy­bra­ny w zgrzeb­ny wór po­kut­ni­czy, z po­wro­zem u szyi, na któ­rym wi­sia­ła po­chwa mie­cza.

Chcie­li też wi­docz­nie, by jak naj­więk­sza licz­ba lu­dzi wi­dzia­ła jego upo­ko­rze­nie, gdyż przez bocz­ne drzwi, pro­wa­dzą­ce do in­nych izb, wcho­dził, kto chciał, i sala za­peł­ni­ła się nie­mal do po­ło­wy zbroj­ny­mi mę­ża­mi. Wszy­scy pa­trzy­li z nie­zmier­ną cie­ka­wo­ścią na Ju­ran­da, roz­ma­wia­jąc gło­śno i czy­niąc nad nim uwa­gi. On zaś, wi­dząc ich, na­brał wła­śnie otu­chy, al­bo­wiem my­ślał w du­szy: "Gdy­by Da­nveld nie chciał do­trzy­mać tego, co obie­cy­wał, nie wzy­wał­by tylu świad­ków".

Tym­cza­sem Da­nveld ski­nął ręką i uci­szył roz­mo­wy, po czym dał znak jed­ne­mu z gierm­ków, ów zaś zbli­żył się do Ju­ran­da i chwy­ciw­szy dło­nią za po­wróz ota­cza­ją­cy jego szy­ję, przy­cią­gnął go o kil­ka kro­ków bli­żej do sto­łu.

A Da­nveld spoj­rzał z try­um­fem po obec­nych i rzekł:

– Pa­trz­cie, jako moc Za­ko­nu zwy­cię­ża złość i py­chę.

– Daj tak Bóg za­wsze! – od­po­wie­dzie­li obec­ni. Na­sta­ła znów chwi­la mil­cze­nia, po któ­rej Da­nveld zwró­cił się do jeń­ca:

– Ką­sa­łeś Za­kon jako pies za­pie­nio­ny, prze­to Bóg spra­wił, że jako pies sto­isz przed nami, z po­wro­zem na szyi, wy­glą­da­jąc ła­ski i zmi­ło­wa­nia.

– Nie rów­naj mnie z psem, kom­tu­rze – od­rzekł Ju­rand – bo czci uj­mu­jesz tym, któ­rzy po­ty­ka­li się ze mną i z mo­jej ręki po­le­gli.

Na te sło­wa szmer po­wstał mię­dzy zbroj­ny­mi Niem­ca­mi: nie wia­do­mo było, czy roz­gnie­wa­ła ich śmia­łość od­po­wie­dzi, czy ude­rzy­ła jej słusz­ność.

Lecz kom­tur nie był rad z ta­kie­go ob­ro­tu roz­mo­wy, więc rzekł:

– Pa­trz­cie, oto tu jesz­cze plu­je nam w oczy har­do­ścią i py­chą!

A Ju­rand wy­cią­gnął w górę dło­nie jak czło­wiek, któ­ry nie­bio­sa wzy­wa na świad­ki, i od­rzekł, ki­wa­jąc gło­wą:

– Bóg wi­dzi, że moja har­dość zo­sta­ła za bra­mą tu­tej­szą. Bóg wi­dzi i bę­dzie są­dził, czy hań­biąc mój stan ry­cer­ski, nie po­hań­bi­li­ście się i sami. Jed­na jest cześć ry­cer­ska, któ­rą każ­dy, kto opa­san, sza­no­wać wi­nien.

Da­nveld zmarsz­czył brwi, ale w tej chwi­li bła­zen zam­ko­wy po­czął brzą­kać łań­cu­chem, na któ­rym trzy­mał niedź­wiad­ka, i wo­łał:

– Ka­za­nie! ka­za­nie! przy­je­chał ka­zno­dzie­ja z Ma­zow­sza! Słu­chaj­cie! Ka­za­nie!

Po czym zwró­cił się do Da­nvel­da:

– Pa­nie! – rzekł – graf Ro­sen­he­im, gdy go dzwon­nik za wcze­śnie na ka­za­nie dzwo­nie­niem roz­bu­dził, ka­zał mu zjeść sznur dzwon­ni­czy od wę­zła do wę­zła; ma i ów ka­zno­dzie­ja po­wróz na szyi – każ­cie mu go zjeść, nim ka­za­nia do­koń­czy.

I to rze­kł­szy, po­czął pa­trzeć na kom­tu­ra nie­co nie­spo­koj­nie, nie był bo­wiem pe­wien, czy ów ro­ze­śmie­je się, czy każe go za nie­wcze­sne ode­zwa­nie się wy­sma­gać. Lecz bra­cia za­kon­ni, gład­cy, układ­ni, a na­wet i po­kor­ni, gdy nie po­czu­wa­li się w sile, nie zna­li na­to­miast żad­nej mia­ry wo­bec zwy­cię­żo­nych: więc Da­nveld nie tyl­ko ski­nął gło­wą sko­mo­ro­cho­wi na znak, że na urą­go­wi­sko po­zwa­la, lecz i sam wy­buch­nął gru­biań­stwem tak nie­sły­cha­nym, ze na twa­rzach kil­ku młod­szych gierm­ków od­bi­ło się zdu­mie­nie.

– Nie na­rze­kaj, żeć po­hań­bio­no – rzekł – bo choć­bym cię psiar­czy­kiem uczy­nił, lep­szy psiar­czyk za­kon­ny niż wasz ry­cerz! A ośmie­lo­ny bła­zen po­czął krzy­czeć:

– Przy­nieś zgrze­bło, wy­czesz mi niedź­wie­dzia, a on ci wza­jem ku­dły łapą wy­cze­sze!

Na to tu i owdzie ozwa­ły się śmie­chy, ja­kiś głos za­wo­łał spo­za ple­ców bra­ci za­kon­nych:

– La­tem bę­dziesz trzci­nę na je­zio­rze ko­sił!

– I raki na ścier­wo ło­wił! – za­wo­łał inny. Trze­ci zaś do­dał:

– A te­raz po­cznij wro­ny od wi­siel­ców od­ga­niać! Nie zbrak­nieć tu ro­bo­ty.

Tak to oni szy­dzi­li ze strasz­ne­go im nie­gdyś Ju­ran­da. Po­wo­li we­so­łość ogar­nę­ła zgro­ma­dze­nie. Nie­któ­rzy, wy­szedł­szy zza sto­łu, po­czę­li zbli­żać się do jeń­ca, opa­try­wać go z bli­ska i mó­wić: "Toć jest ów dzik ze Spy­cho­wa, któ­re­mu nasz kom­tur kły po­wy­bi­jał; pia­nę pew­nie ma w py­sku; rad by kogo ciął, ale nie może!" Da­nveld i inni bra­cia za­kon­ni, któ­rzy chcie­li z po­cząt­ku dać po­słu­cha­niu ja­kiś uro­czy­sty po­zór sądu, wi­dząc, że rzecz ob­ró­ci­ła się in­a­czej, po­pod­no­si­li się tak­że z ław i po­mie­sza­li się z tymi, któ­rzy zbli­ży­li się ku Ju­ran­do­wi.

Nie był wpraw­dzie z tego rad sta­ry Zyg­fryd z In­s­bur­ka, ale sam kom­tur mu rzekł: "Roz­marszcz­cie się, bę­dzie jesz­cze więk­sza ucie­cha!" I po­czę­li tak­że oglą­dać Ju­ran­da, gdyż to była spo­sob­ność rzad­ka, al­bo­wiem któ­ry z ry­ce­rzy lub knech­tów wi­dział go przed­tem tak bli­sko, ten zwy­kle za­my­kał oczy po­tem na wie­ki. Więc nie­któ­rzy mó­wi­li tak­że: "Ple­czy­sty jest, cho­ciaż ma ko­żuch pod wo­rem; moż­na by go gro­cho­wi­na­mi owi­nąć i po jar­mar­kach pro­wa­dzać…" Inni zaś jęli wo­łać o piwo, aby dzień stał im się jesz­cze we­sel­szy.

Ja­koż po chwi­li za­dzwo­ni­ły ko­pia­ste dzbań­ce, a ciem­na sala wy­peł­ni­ła się za­pa­chem spa­da­ją­cej spod po­kryw pia­ny. Roz­we­se­lo­ny kom­tur rzekł: "Tak wła­śnie do­brze, niech nie my­śli, że jego po­hań­bie­nie wiel­ka rzecz!" Więc zno­wu zbli­ża­li się do nie­go i trą­ca­jąc go pod bro­dę kon­wia­mi, mó­wi­li: "Rad byś pił, ma­zur­ski ryju!" – a nie­któ­rzy, ule­wa­jąc na dło­nie, chlu­sta­li mu w oczy, on zaś stał mię­dzy nimi, za­hu­ka­ny, ze­lżo­ny, aż wresz­cie ru­szył ku sta­re­mu Zyg­fry­do­wi i wi­docz­nie czu­jąc, że nie wy­trzy­ma już dłu­go, po­czął krzy­czeć tak gło­śno, aby za­głu­szyć gwar pa­nu­ją­cy w sali:

– Na mękę Zba­wi­cie­la i dusz­ne zba­wie­nie, od­daj­cie mi dziec­ko, ja­ko­ście obie­ca­li! I chciał chwy­cić pra­wą dłoń sta­re­go kom­tu­ra, lecz ów od­su­nął się szyb­ko i rzekł:

– Z dala nie­wol­ni­ku! cze­go chcesz?

– Wy­pu­ści­łem z jeń­stwa Ber­go­wa i przy­sze­dłem sam, bo­ście obie­ca­li, że za to od­da­cie mi dziec­ko, któ­re się tu znaj­du­je.

– Kto ci obie­cy­wał? – spy­tał Da­nveld.

– W su­mie­niu i wie­rze ty, kom­tu­rze!

– Świad­ków nie znaj­dziesz, ale za nic świad­ko­wie, gdy cho­dzi o cześć i sło­wo.

– Na two­ją cześć! Na cześć Za­ko­nu! – za­wo­łał Ju­rand.

– Tedy cór­ka bę­dzie ci od­da­na! – od­po­wie­dział Da­nveld. Po czym zwró­cił się do obec­nych i rzekł:

– Wszyst­ko, co go tu spo­tka­ło – nie­win­na to igrasz­ka, nie w mia­rę jego wy­stęp­ków i zbrod­ni. Ale że­śmy przy­rze­kli wró­cić mu cór­kę, je­śli się sta­wi i upo­ko­rzy przed nami, tedy wiedz­cie, że sło­wo Krzy­ża­ka ma być jako sło­wo Boże nie­wzru­szo­nym i że ową dziew­kę, któ­rą­śmy roz­bój­ni­kom od­ję­li, da­ru­jem te­raz wol­no­ścią, a po przy­kład­nej po­ku­cie za grze­chy prze­ciw Za­ko­no­wi i jemu do domu wró­cić do­zwo­li­my.

Zdzi­wi­ła nie­któ­rych taka mowa, gdyż zna­jąc Da­nvel­da i jego daw­ne do Ju­ran­da ura­zy, nie spo­dzie­wa­li się po nim tej uczci­wo­ści. Więc sta­ry Zyg­fryd, a z nim ra­zem Rot­gier i brat Got­fryd spo­glą­da­li na nie­go, pod­no­sząc ze zdu­mie­nia brwi i marsz­cząc czo­ła, ów jed­nak­że udał, że tych py­ta­ją­cych spoj­rzeń nie wi­dzi, i rzekł:

– Cór­kę ci pod stra­żą ode­ślem, ty zaś tu osta­niesz, póki straż na­sza bez­piecz­nie nie wró­ci i póki oku­pu nie za­pła­cisz.

Ju­rand sam był nie­co zdu­mio­ny, al­bo­wiem już był stra­cił na­dzie­ję, by na­wet dla Da­nu­si ofia­ra jego mo­gła się na coś przy­dać, więc spoj­rzał na Da­nvel­da pra­wie z wdzięcz­no­ścią i od­po­wie­dział:

– Bóg ci za­płać, kom­tu­rze!

– Po­znaj ry­ce­rzy Chry­stu­sa – rzekł Da­nveld. A na to Ju­rand:

– Już­ci z nie­go wszel­kie mi­ło­sier­dzie! Ale żem też dziec­ka kęs cza­su nie oglą­dał, po­zwól­że mi dziew­kę oba­czyć i po­bło­go­sła­wić.

– Ba, i nie in­a­czej jak wo­bec nas wszyst­kich, aby zaś byli świad­ko­wie na­szej wia­ry i ła­ski.

To rze­kł­szy, ka­zał przy­bocz­ne­mu gierm­ko­wi spro­wa­dzić Da­nu­się, sam zaś zbli­żył się do von Lo­we­go, Rot­gie­ra i Got­fry­da, któ­rzy oto­czyw­szy go, po­czę­li szyb­ką i żywą roz­mo­wę.

– Nie prze­ciw­ię się, lubo nie ta­kiś miał za­miar – mó­wił sta­ry Zyg­fryd.

A go­rą­cy, słyn­ny z mę­stwa i okru­cień­stwa Rot­gier mó­wił:

– Jak to? nie tyl­ko dziew­kę, ale i tego dia­bel­skie­go psa wy­pu­ścisz, aby znów ką­sał?

– Nie tak ci jesz­cze bę­dzie ką­sał! – za­wo­łał Got­fryd.

– Ba!… za­pła­ci okup! – od­parł nie­dba­le Da­nveld.

– Choć­by wszyst­ko od­dał, w rok dwa razy tyle złu­pi.

– Nie prze­ciw­ię się co do dziew­ki – po­wtó­rzył Zyg­fryd – ale na tego wil­ka nie­raz jesz­cze owiecz­ki za­kon­ne za­pła­czą.

– A na­sze sło­wo? – spy­tał, uśmie­cha­jąc się, Da­nveld.

– In­a­czej mó­wi­łeś…

Da­nveld wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Mało wam było ucie­chy? – spy­tał. – Chce­cie wię­cej? Inni zaś oto­czy­li znów Ju­ran­da i w po­czu­ciu chwa­ły, któ­ra z uczci­we­go po­stęp­ku Da­nvel­da spa­dła na wszyst­kich lu­dzi za­kon­nych, po­czę­li mu się cheł­pić do oczu:

– A co, ła­mi­gna­cie! – mó­wił ka­pi­tan zam­ko­wych łucz­ni­ków – nie tak by po­stą­pi­li twoi po­gań­scy bra­cia z chrze­ści­jań­skim na­szym ry­ce­rzem!

– Krew zaś na­szą toś pi­jał?

– A my ci za ka­mień chle­bem…

Ale Ju­rand nie uwa­żał już ni na py­chę, ni na po­gar­dę, któ­ra była w ich sło­wach: ser­ce miał wez­bra­ne a rzę­sy wil­got­ne. My­ślał, że oto za chwi­lę zo­ba­czy Da­nu­się i że zo­ba­czy ją istot­nie z ich ła­ski, więc spo­glą­dał na mó­wią­cych pra­wie ze skru­chą i wresz­cie od­rzekł:

– Praw­da! praw­da! by­wa­łem wam cięż­ki, ale… nie zdra­dli­wy.

Wtem w dru­gim koń­cu sali ja­kiś głos krzyk­nął na­gle: "Wio­dą dziew­kę!" – i na­raz w ca­łej sali uczy­ni­ło się mil­cze­nie. Żoł­nie­rze roz­stą­pi­li się na obie stro­ny, gdyż jak­kol­wiek ża­den z nich nie wi­dział do­tąd Ju­ran­dów­ny, a więk­sza ich część z po­wo­du ta­jem­ni­czo­ści, któ­rą Da­nveld ota­czał swe uczyn­ki nie wie­dzia­ła na­wet nic ojej po­by­cie w zam­ku, jed­nak­że ci, któ­rzy wie­dzie­li, zdą­ży­li już te­raz szep­nąć in­nym o prze­cud­nej jej uro­dzie. Wszyst­kie więc oczy skie­ro­wa­ły się z nad­zwy­czaj­ną cie­ka­wo­ścią na drzwi, przez któ­re mia­ła się uka­zać.

Tym­cza­sem na­przód uka­zał się gier­mek, za nim zna­na wszyst­kim służ­ka za­kon­na, ta sama, któ­ra jeź­dzi­ła do le­śne­go dwor­ca, za nią zaś we­szła przy­bra­na bia­ło dziew­czy­na, z roz­pusz­czo­ny­mi wło­sa­mi prze­wią­za­ny­mi wstąż­ką na czo­le.

I na­gle w ca­łej sali roz­legł się na kształt grzmo­tu je­den ogrom­ny wy­buch śmie­chu. Ju­rand, któ­ry w pierw­szej chwi­li sko­czył był ku cór­ce, cof­nął się na­gle i stał bla­dy jak płót­no, spo­glą­da­jąc ze zdu­mie­niem na spi­cza­stą gło­wę, na sine usta i na nie­przy­tom­ne oczy nie­doj­dy, któ­rą mu od­da­wa­no jako Da­nu­się.

– To nie moja cór­ka! – rzekł trwoż­nym gło­sem.

– Nie two­ja cór­ka? – za­wo­łał Da­nveld. – Na świę­te­go Li­bo­riu­sza z Pa­de­bor­nu! To al­bo­śmy nie two­ją zbó­jom od­bi­li, albo ci ją ja­kiś cza­row­nik zmie­nił, bo in­nej nie masz w Szczyt­nie.

Sta­ry Zyg­fryd. Rot­gier i Got­fryd za­mie­ni­li z sobą szyb­kie spoj­rze­nia, peł­ne naj­więk­sze­go po­dzi­wu nad prze­bie­gło­ścią Da­nvel­da, ale, ża­den z nich nie miał cza­su ode­zwać się, gdyż Ju­ran po­czął wo­łać okrop­nym gło­sem:

– Jest! jest w Szczyt­nie! Sły­sza­łem, jako śpie­wa­ła, sły­sza­łem głos mo­je­go dziec­ka!

Na to Da­nveld ob­ró­cił się do ze­bra­nych i rzekł spo­koj­nie a do­bit­nie:

– Bio­rę was tu obec­nych na świad­ków, a szcze­gól­nie cie­bie Zyg­fry­dzie z In­s­bur­ka, i was, po­boż­ni bra­cia, Rot­gie­rze i Got­fry­dzie, że we­dle sło­wa i uczy­nio­nej obiet­ni­cy od­da­ję tę dziew­kę o któ­rej po­bi­ci przez nas zbój­cy po­wia­da­li, jako jest cór­ką Ju­ran­da ze Spy­cho­wa. Je­śli zaś nią nie jest – nie na­sza w tym wina, ale ra­czej wola Pana na­sze­go, któ­ry w ten spo­sób chciał wy­dać Ju­ran­da w na­sze ręce.

Zyg­fryd i dwaj młod­si bra­cia skło­ni­li gło­wy na znak, że sły­szą i będą w po­trze­bie świad­czy­li. Po­tem znów za­mie­ni­li szyb­kie spoj­rze­nia – gdyż było to wię­cej, niż sami mo­gli się spo­dzie­wać: schwy­tać Ju­ran­da, nie od­dać mu cór­ki, a jed­nak po­zor­nie do­trzy­mać obiet­ni­cy, któż inny by to po­tra­fił!

Lecz Ju­rand rzu­cił się na ko­la­na i po­czął za­kli­nać Da­nvel­da na wszyst­kie re­li­kwie w Mal­bor­gu, a po­tem na pro­chy i gło­wy ro­dzi­ców, by od­dał mu praw­dzi­we jego dziec­ko i nie po­stę­po­wał jako oszust i zdraj­ca ła­mią­cy przy­się­gi i obiet­ni­ce. W gło­sie jego tyle było roz­pa­czy i praw­dy, że nie­któ­rzy po­czę­li się do­my­ślać pod­stę­pu, in­nym zaś przy­cho­dzi­ło na myśl, że może na­praw­dę jaki cza­row­nik od­mie­nił po­stać dziew­czy­ny.

– Bóg pa­trzy na two­ją zdra­dę! – wo­łał Ju­rand. – Na rany Zba­wi­cie­la! na go­dzi­nę śmier­ci two­jej, od­daj mi dziec­ko!

I wstaw­szy z klę­czek, szedł zgię­ty we dwo­je ku Da­nvel­do­wi, jak­by chciał mu ob­jąć ko­la­na, i oczy błysz­cza­ły mu pra­wie sza­leń­stwem, a głos ła­mał mu się na prze­mian bó­lem, trwo­gą, roz­pa­czą i groź­bą. Da­nveld zaś, sły­sząc wo­bec wszyst­kich za­rzu­ty zdra­dy i oszu­stwa, po­czął par­skać noz­drza­mi, wresz­cie gniew buch­nął mu na twarz jak pło­mień, więc chcąc do resz­ty zdep­tać nie­szczę­śni­ka, po­su­nął się rów­nież ku nie­mu i po­chy­liw­szy się do jego ucha, szep­nął przez za­ci­śnię­te zęby:

– Je­ślić ją od­dam – to z moim bę­kar­tem…

Lecz w tej sa­mej chwi­li Ju­rand ryk­nął jak bu­haj: obie jego dło­nie chwy­ci­ły

Da­nvel­da i pod­nio­sły go w górę. W sali roz­legł się prze­raź­li­wy krzyk: "Oszczędź!!" – po czym cia­ło kom­tu­ra ude­rzy­ło z tak strasz­ną siłą o ka­mien­ną pod­ło­gę, że mózg z roz­trza­ska­nej czasz­ki obry­zgał bli­żej sto­ją­cych Zyg­fry­da i Rot­gie­ra.

Ju­rand sko­czył ku bocz­nej ścia­nie, przy któ­rej sta­ły zbro­je, i po­rwaw­szy wiel­ki dwu­ręcz­ny miecz ru­nął jak bu­rza na ska­mie­nia­łych z prze­ra­że­nia Niem­ców. Byli to lu­dzie przy­wy­kli do bi­tew, rze­zi i krwi, a jed­nak upa­dły w nich ser­ca tak da­le­ce, że na­wet gdy odrę­twie­nie mi­nę­ło, po­czę­li się co­fać i pierz­chać, jak sta­do owiec pierz­cha przed wil­kiem, któ­ry jed­nym ude­rze­niem kłów za­bi­ja. Sala za­brzmia­ła okrzy­ka­mi prze­ra­że­nia, tu­po­tem nóg ludz­kich, brzę­kiem prze­wra­ca­nych na­czyń, wy­ciem pa­choł­ków, ry­kiem niedź­wie­dzia, któ­ry wy­rwaw­szy się z rąk sko­mo­ro­cha, po­czął wdra­py­wać się na wy­so­kie okno – i roz­pacz­li­wym wo­ła­niem o zbro­je, o tar­cze, o mie­cze i ku­sze. Za­bły­sła wresz­cie broń i kil­ka­dzie­siąt ostrzy skie­ro­wa­ło się ku Ju­ran­do­wi, lecz on nie­bacz­ny na nic, na wpół obłą­ka­ny, sam sko­czył ku nim i roz­po­czę­ła się wal­ka dzi­ka, nie­sły­cha­na, po­dob­niej­sza do rze­zi niż do oręż­nej roz­pra­wy. Mło­dy i za­pal­czy­wy brat Got­fryd pierw­szy za­stą­pił dro­gę Ju­ran­do­wi, lecz ów od­wa­lił mu bły­ska­wi­cą mie­cza gło­wę wraz z ręką i ło­pat­ką; za czym padł z jego ręki ka­pi­tan łucz­ni­ków i eko­nom zam­ko­wy von Bracht i An­glik Hu­gu­es, któ­ry choć nie bar­dzo ro­zu­miał, o co cho­dzi, li­to­wał się jed­nak nad Ju­ran­dem i jego męką, a wy­do­był oręż do­pie­ro po za­bi­ciu Da­nvel­da. Inni, wi­dząc strasz­li­wą siłę i roz­pę­ta­nie męża, zbi­li się w kupę, by ra­zem sta­wić opór, ale spo­sób ten gor­szą jesz­cze spro­wa­dził klę­skę, gdyż on z wło­sem zje­żo­nym na gło­wie, z obłą­ka­ny­mi oczy­ma, cały ob­la­ny krwią i krwią dy­szą­cy, roz­hu­ka­ny, za­pa­mię­ta­ły, ła­mał, roz­ry­wał i roz­ci­nał strasz­ny­mi cię­cia­mi mie­cza tę zbi­tą ciż­bę, wa­ląc lu­dzi na pod­ło­gę splu­ska­ną po­so­ką, jak bu­rza wali krze i drze­wa. I przy­szła znów chwi­la okrop­nej trwo­gi, w któ­rej zda­wa­ło się, że ten strasz­li­wy Ma­zur sam je­den wy­tnie i wy­mor­du­je tych wszyst­kich lu­dzi i że rów­nie jak wrza­skli­wa psiar­nia nie może bez po­mo­cy strzel­ców po­ko­nać sro­gie­go odyń­ca, tak i ci zbroj­ni Niem­cy do tego stop­nia nie mogą się zrów­nać z jego po­tę­gą i wście­kło­ścią, że wal­ka z nim jest tyl­ko dla nich śmier­cią i za­gu­bą.

– Roz­pro­szyć się! oto­czyć go! z tyłu ra­zić! – krzyk­nął sta­ry Zyg­fryd de Lowe.

Więc roz­bie­gli się po sali, jak roz­pra­sza się sta­do szpa­ków na polu, na któ­re ru­nie z góry ja­strząb krzy­wo­dzio­by, lecz nie mo­gli go oto­czyć, al­bo­wiem w sza­le bo­jo­wym za­miast szu­kać miej­sca do obro­ny, po­czął ich go­nić wo­kół ścian i kogo do­gnał – ten marł jak­by ra­żo­ny gro­mem. Upo­ko­rze­nia, roz­pacz, za­wie­dzio­na na­dzie­ja, zmie­nio­ne w jed­ną żą­dzę krwi, zda­wa­ły się mno­żyć w dzie­się­cio­ro jego okrut­ną przy­ro­dzo­ną siłę. Mie­czem, do któ­re­go naj­tęż­si mię­dzy Krzy­ża­ki mo­ca­rze po­trze­bo­wa­li obu rąk, wła­dał jak pió­rem jed­ną. Nie szu­kał ży­cia, nie szu­kał oca­le­nia, nie szu­kał na­wet zwy­cię­stwa, szu­kał po­msty, i jako ogień albo jako rze­ka, któ­ra ze­rwaw­szy tamy, nisz­czy śle­po wszyst­ko, co jej prą­do­wi opór sta­wi, tak i on, strasz­li­wy, za­śle­pio­ny nisz­czy­ciel – po­ry­wał, ła­mał, dep­tał, mor­do­wał i ga­sił ży­wo­ty ludz­kie.

Nie mo­gli go ra­zić przez ple­cy, gdyż z po­cząt­ku nie mo­gli go do­gnać, a przy tym po­spo­li­ci żoł­da­cy bali się zbli­żać na­wet z tyłu, ro­zu­mie­jąc, że gdy­by się ob­ró­cił, żad­na moc ludz­ka nie wy­rwie ich śmier­ci. In­nych chwy­ci­ło zu­peł­ne prze­ra­że­nie na myśl, że zwy­kły mąż nie mógł­by spra­wić tylu klęsk i że mają do czy­nie­nia z czło­wie­kiem, któ­re­mu ja­kieś nad­ludz­kie siły w po­moc przy­cho­dzą. Lecz sta­ry Zyg­fryd, a z nim brat Rot­gier wpa­dli na ga­le­rię, któ­ra bie­gła po­nad wiel­ki­mi okna­mi sali, i po­czę­li na­wo­ły­wać in­nych, aby chro­ni­li się za nimi, ci zaś czy­ni­li to skwa­pli­wie, tak że na wą­skich schod­kach prze­py­cha­li się wza­jem, pra­gnąc jak naj­prę­dzej do­stać się na górę i stam­tąd ra­zić mo­ca­rza, z któ­rym wszel­ka wal­ka wręcz oka­zy­wa­ła się nie­po­dob­ną. Wresz­cie ostat­ni za­trza­snął drzwi pro­wa­dzą­ce na chór i Ju­rand po­zo­stał sam na dole. Z ga­le­rii ozwa­ły się krzy­ki ra­do­ści, try­um­fu i wnet po­czę­ły le­cieć na ry­ce­rza dę­bo­we cięż­kie zy­dle, ławy i że­la­zne kuny od po­chod­ni. Je­den z po­ci­sków tra­fił go w czo­ło nad brwia­mi i za­lał mu krwią twarz. Jed­no­cze­śnie roz­war­ły się wiel­kie drzwi wcho­do­we i przy­wo­ła­ni przez gór­ne okna knech­ci wpa­dli hur­mem do sali, zbroj­ni w dzi­dy, ha­la­bar­dy, to­po­ry, ku­sze, w ostro­ko­ły, drą­gi, po­wro­zy i we wszel­ką broń Jaką każ­dy mógł na­pręd­ce po­chwy­cić.

A sza­lo­ny Ju­rand ob­tarł lewą ręką krew z twa­rzy, aby nie ćmi­ła mu wzro­ku, ze­brał się w so­bie – i rzu­cił się na cały tłum. W sali roz­le­gły się znów jęki, szczęk że­la­za, zgrzyt zę­bów i prze­raź­li­we gło­sy mor­do­wa­nych mę­żów.ROZ­DZIAŁ II

W tej sa­mej sali wie­czo­rem sie­dział za sto­łem sta­ry Zyg­fryd de Lowe, któ­rzy po wój­cie Da­nvel­dzie ob­jął tym­cza­sem za­rząd Szczyt­na, a obok nie­go brat Rot­gier, ry­cerz de Ber­gow, daw­ny je­niec Ju­ran­da, i dwaj szla­chet­ni mło­dzień­cy, no­wi­cju­sze, któ­rzy wkrót­ce przy­wdziać mie­li bia­łe płasz­cze. Wi­cher zi­mo­wy wył za okna­mi, wstrzą­sał oło­wia­ne osa­dy okien, chwiał pło­mie­niem po­chod­ni pa­lą­cych się w że­la­znych ku­nach, a kie­dy nie­kie­dy wy­py­chał z ko­mi­na kłę­by dymu na salę. Mię­dzy brać­mi, cho­ciaż ze­bra­li się na na­ra­dę, pa­no­wa­ła ci­sza, al­bo­wiem cze­ka­li na sło­wo Zyg­fry­da, ów zaś, wsparł­szy łok­cie na sto­le i spló­tł­szy dło­nie na si­wej po­chy­lo­nej gło­wie, sie­dział po­sęp­ny, z twa­rzą w cie­niu i z po­nu­ry­mi my­śla­mi w du­szy.

– Nad czym mamy ra­dzić? – spy­tał wresz­cie brat Rot­gier. Zyg­fryd pod­niósł gło­wę, po­pa­trzył na mó­wią­ce­go i zbu­dziw­szy się z za­my­śle­nia, rzekł:

– Nad klę­ską, nad tym, co po­wie mistrz i ka­pi­tu­ła, i nad tym, by z na­szych uczyn­ków nie wy­ni­kła szko­da dla Za­ko­nu.

Po czym umilkł znów, lecz po chwi­li ro­zej­rzał się na­okół i po­ru­szył noz­drza­mi:

– Tu czuć jesz­cze krew.

– Nie, kom­tu­rze – od­po­wie­dział Rot­gier – ka­za­łem zmyć pod­ło­gę i wy­ka­dzić siar­ką. Tu czuć siar­kę.

A Zyg­fryd spoj­rzał dziw­nym wzro­kiem po obec­nych i rzekł:

– Zmi­łuj się, Du­chu Świa­tło­ści, nad du­szą bra­ta Da­nvel­da i bra­ta Got­fry­da!

Oni zaś zro­zu­mie­li, że wzy­wał mi­ło­sier­dzia bo­skie­go nad tymi du­sza­mi i że wzy­wał dla­te­go, iż po wzmian­ce o siar­ce przy­szło mu na myśl pie­kło, więc dreszcz prze­biegł im przez ko­ści i od­rze­kli wszy­scy na­raz:

– Amen! amen! amen!

Przez chwi­lę znów było sły­chać wy­cie wia­tru i drga­nie osad okien­nych.

– Gdzie cia­ło kom­tu­ra i bra­ta Got­fry­da? – spy­tał sta­rzec.

– W ka­pli­cy; księ­ża śpie­wa­ją nad nimi li­ta­nie.

– W trum­nach już?

– W trum­nach, jeno kom­tur gło­wę ma za­kry­tą, bo i czasz­ka, i twarz zmiaż­dżo­ne.

– Gdzie inne tru­py? i ran­ni?

– Tru­py na śnie­gu, aby ze­sztyw­nia­ły, za­nim po­ro­bią trum­ny, a ran­ni opa­trze­ni już w szpi­ta­lu.

Zyg­fryd splótł po­wtór­nie dło­nie nad gło­wą:

– I to je­den czło­wiek uczy­nił!… Du­chu Świa­tło­ści, miej w swo­jej pie­czy Za­kon, gdy przyj­dzie do wiel­kiej woj­ny z tym wil­czym ple­mie­niem!

Na to Rot­gier pod­niósł wzrok w górę, jak­by coś so­bie przy­po­mi­na­jąc, i rzekł:

– Sły­sza­łem pod Wil­nem, jako wójt sam­bij­ski mó­wił bra­tu swe­mu, mi­strzo­wi: "Je­śli nie uczy­nisz wiel­kiej woj­ny i nie wy­tra­cisz ich tak, aby i imię nie zo­sta­ło – tedy bia­da nam i na­sze­mu na­ro­do­wi".

– Daj Bóg ta­ko­wą woj­nę i spo­tka­nie z nimi! – rzekł je­den ze szla­chet­nych no­wi­cju­szów.

Zyg­fryd spoj­rzał na nie­go prze­cią­gle, jak gdy­by miał ocho­tę po­wie­dzieć: "Mo­głeś dziś spo­tkać się z jed­nym z nich" – lecz wi­dząc drob­ną i mło­dą po­stać no­wi­cju­sza, a może wspo­mniaw­szy, że i sam, choć sła­wion z od­wa­gi, nie chciał iść na pew­ną zgu­bę, za­nie­chał wy­mów­ki i za­py­tał:

– Któ­ry z was wi­dział Ju­ran­da?

– Ja – od­rzekł de Ber­gow.

– Żyje?

– Żyje, leży w tej sa­mej sie­ci, w któ­rą­śmy go za­plą­ta­li. Gdy się ock­nął, chcie­li go knech­ci do­bić, ale ka­pe­lan nie po­zwo­lił.

– Do­bić nie moż­na. Człek to znacz­ny mię­dzy swy­mi i był­by krzyk okrut­ny – od­parł Zyg­fryd. – Nie­po­dob­na też bę­dzie ukryć tego, co za­szło, gdyż zbyt wie­lu było świad­ków.

– Jako więc mamy mó­wić i co czy­nić? – spy­tał Rot­gier. Zyg­fryd za­my­ślił się i wresz­cie tak rzekł:

– Wy, szla­chet­ny gra­fie de Ber­gow, jedź­cie do Mal­bor­ga do mi­strza. Ję­cze­li­ście w nie­wo­li u Ju­ran­da i je­ste­ście go­ściem Za­ko­nu, więc jako go­ścio­wi, któ­ry nie­ko­niecz­nie po­trze­bu­je mó­wić na stro­nę za­kon­ni­ków, tym snad­niej wam uwie­rzą. Mów­cie prze­to, co­ście wi­dzie­li, że Da­nveld, od­biw­szy po­gra­nicz­nym ło­trzy­kom ja­ko­wąś dziew­czy­nę i my­śląc, że to dziew­ka Ju­ran­do­wa, dał znać o tym Ju­ran­do­wi, któ­ren też przy­był do Szczyt­na, i… co się da­lej sta­ło – sami wie­cie…

– Wy­bacz­cie, po­boż­ny kom­tu­rze – rzekł de Ber­gow. – Cięż­ką nie­wo­lę zno­si­łem w Spy­cho­wie i jako gość wasz rad bym za­wsze świad­czył za wami, ale dla po­ko­ju su­mie­nia mego po­wiedz­cie mi: zali nie było praw­dzi­wej Ju­ran­dów­ny w Szczyt­nie i zali nie zdra­da Da­nvel­da do­pro­wa­dzi­ła do sza­łu strasz­ne­go jej ro­dzi­ca?

Zyg­fryd de Lowe za­wa­hał się przez chwi­lę z od­po­wie­dzią; w na­tu­rze jego le­ża­ła głę­bo­ka nie­na­wiść do pol­skie­go ple­mie­nia, le­ża­ło okru­cień­stwo, któ­rym na­wet Da­nvel­da prze­wyż­szał, i dra­pież­ność, gdy cho­dzi­ło o Za­kon, i py­cha, i chci­wość, ale nie było w nim za­mi­ło­wa­nia do ni­skich wy­krę­tów. Naj­więk­szą też go­ry­czą i zgry­zo­tą ży­cia jego było… że w ostat­nich cza­sach spra­wy za­kon­ne przez nie­kar­ność i swa­wo­lę uło­ży­ły się w ten spo­sób, że wy­krę­ty sta­ły się jed­nym z naj­wal­niej­szych i nie­odzow­nych już środ­ków za­kon­ne­go ży­cia. Prze­to py­ta­nie de Ber­go­wa po­ru­szy­ło w nim tę naj­bo­le­śniej­szą stro­nę du­szy i do­pie­ro po dłu­giej chwi­li mil­cze­nia rzekł:

– Da­nveld stoi przed Bo­giem i Bóg go są­dzi, a wy, gra­fie, je­śli was za­py­ta­ją o do­my­sły, tedy mów­cie, co chce­cie: je­śli za­sie o to, co wi­dzia­ły oczy wa­sze, tedy po­wiedz­cie, iż nim splą­ta­li­śmy sie­cią wście­kłe­go męża, wi­dzie­li­ście dzie­wię­ciu tru­pów, prócz ran­nych na tej pod­ło­dze, a mię­dzy nimi trup Da­nvel­da, bra­ta Got­fry­da, von Brach­ta i Huga, i dwóch szla­chet­nych mło­dzia­nów. Boże, daj im wiecz­ny od­po­czy­nek. Amen!

– Amen! amen! – po­wtó­rzy­li znów no­wi­cju­sze.

– I mów­cie tak­że – do­dał Zyg­fryd – że jak­kol­wiek Da­nveld chciał przy­ci­snąć nie­przy­ja­cie­la Za­ko­nu, nikt tu jed­nak pierw­szy mie­cza na Ju­ran­da nie wy­do­był.

– Będę mó­wił jeno to, co wi­dzia­ły oczy moje – od­rzekł de Ber­gow.

– Przed pół­no­cą zaś bądź­cie w ka­pli­cy, gdzie i my przyj­dzie­my mo­dlić się za du­sze zmar­łych – od­po­wie­dział Zyg­fryd.

I wy­cią­gnął do nie­go rękę, za­ra­zem na znak po­dzię­ki i po­że­gna­nia, al­bo­wiem pra­gnął do dal­szej na­ra­dy po­zo­stać tyl­ko z bra­tem Rot­gie­rem, któ­re­go mi­ło­wał jak źre­ni­cę oka i jak tyl­ko oj­ciec mógł mi­ło­wać je­dy­ne­go syna. W Za­ko­nie czy­nio­no na­wet z po­wo­du tej nie­zmier­nej mi­ło­ści róż­ne przy­pusz­cze­nia, ale nikt nic do­brze nie wie­dział, zwłasz­cza że ry­cerz, któ­re­go Rot­gier uwa­żał za ojca, żył jesz­cze na swym za­mecz­ku w Niem­czech i nie wy­pie­rał się tego syna nig­dy.

Ja­koż po odej­ściu Ber­go­wa Zyg­fryd wy­pra­wił rów­nież i dwóch no­wi­cju­szów pod po­zo­rem, aby do­pil­no­wa­li ro­bo­ty tru­mien dla po­bi­tych przez Ju­ran­da pro­stych knech­tów, a gdy drzwi za­mknę­ły się za nimi, zwró­cił się żywo do Rot­gie­ra i rzekł:

– Słu­chaj, coć po­wiem: jed­na jest tyl­ko rada, aby żad­na żywa du­sza nie do­wie­dzia­ła się nig­dy, że praw­dzi­wa Ju­ran­dów­na była u nas.

– Nie bę­dzie to trud­no – od­rzekł Rot­gier – gdyż o tym, że ona tu jest, nie wie­dział nikt prócz Da­nvel­da, Got­fry­da, nas dwóch i tej służ­ki za­kon­nej, któ­ra jej do­zo­ru­je. Lu­dzi, któ­rzy ją przy­wieź­li z le­śne­go dwor­ca, ka­zał Da­nveld po­po­ić i po­wie­sić. Byli tacy w za­ło­dze, któ­rzy się cze­goś do­my­śla­li, ale tym po­mie­sza­ła w gło­wie owa nie­doj­da i sami nie wie­dzą te­raz, czy sta­ła się po­mył­ka z na­szej stro­ny, czy też ja­kiś cza­row­nik na­praw­dę prze­mie­nił Ju­ran­dów­nę.

– To do­brze – rzekł Zyg­fryd.

– Ja zaś my­śla­łem, szla­chet­ny kom­tu­rze, czy­by, po­nie­waż Da­nveld nie żyje, nie zwa­lić na nie­go ca­łej winy…

– I przy­znać się przed ca­łym świa­tem, że­śmy w cza­sie po­ko­ju i ukła­dów z księ­ciem ma­zo­wiec­kim po­rwa­li z jego dwo­ru wy­cho­wan­kę księż­ny i ulu­bio­ną jej dwór­kę? Nie, to nie może być!… Na dwo­rze wi­dzia­no nas ra­zem z Da­nvel­dem i wiel­ki szpi­tal­nik, jego krew­ny, wie, iże­śmy przed­się­bra­li za­wsze wszyst­ko ra­zem… Gdy oskar­żym Da­nvel­da, ze­chce się mścić za jego pa­mięć…

– Radź­my nad tym – rzekł Rot­gier.

– Radź­my i znajdź­my do­brą radę, bo in­a­czej bia­da nam! Gdy­by Ju­ran­dów­nę od­dać, to ona sama po­wie, że­śmy nie od zbó­jów ją ode­bra­li, jeno że lu­dzie, któ­rzy ją po­chwy­ci­li, za­wie­dli ją wprost do Szczyt­na.

– Tak jest.

– I nie tyl­ko o od­po­wie­dzial­ność mi cho­dzi. Bę­dzie się ksią­żę skar­żył kró­lo­wi pol­skie­mu i wy­słań­cy ich nie omiesz­ka­ją krzy­czeć na wszyst­kich dwo­rach na na­sze gwał­ty, na na­szą zdra­dę, na na­szą zbrod­nię. Ile może być z tego szko­dy dla Za­ko­nu! Sam mistrz, gdy­by wie­dział praw­dę, po­wi­nien roz­ka­zać nam ukryć tę dziew­kę.

– A czy i tak, gdy ona prze­pad­nie, nie będą oskar­ża­li nas? – za­py­tał Rot­gier.

– Nie! Brat Da­nveld był czło­wie­kiem prze­bie­głym. Czy pa­mię­tasz, że po­sta­wił wa­ru­nek Ju­ran­do­wi, aby nie tyl­ko sam sta­wił się w Szczyt­nie, ale by przed­tem ogło­sił i do księ­cia na­pi­sał, iż je­dzie cór­kę od zbó­jów wy­ku­py­wać i wie, że nie ma jej u nas.

– Praw­da, ale jak­że uspa­wie­dli­wim w ta­kim ra­zie to, co sta­ło się w Szczyt­nie?

– Po­wie­my, iż wie­dząc, że Ju­rand szu­ka dziec­ka, a od­jąw­szy zbó­jom ja­ko­wąś dziew­kę, któ­ra nie umia­ła po­wie­dzieć, kto jest, da­li­śmy znać o tym Ju­ran­do­wi, my­śląc, że to być może jego cór­ka, ów zaś, przy­byw­szy, wpadł na wi­dok tej dziew­ki w sza­leń­stwo i opę­tan przez złe­go du­cha roz­lał tyle krwi nie­win­nej, że i nie­jed­na po­tycz­ka wię­cej nie kosz­tu­je.

– Za­praw­dę – od­rzekł Rot­gier – mówi przez was ro­zum i do­świad­cze­nie wie­ku. Złe uczyn­ki Da­nvel­da, choć­by­śmy na nie­go tyl­ko winę zwa­li­li, za­wsze by po­szły na karb Za­ko­nu. Za­tem na karb nas wszyst­kich, ka­pi­tu­ły i sa­me­go mi­strza; tak zaś wy­ka­że się na­sza nie­win­ność, wszyst­ko zaś spad­nie na Ju­ran­da, na złość pol­ską i związ­ki ich z pie­kiel­ny­mi mo­ca­mi…

– I niech nas są­dzi wów­czas, kto chce: pa­pież czy ce­sarz rzym­ski!

– Tak.

Na­sta­ła chwi­la mil­cze­nia, po czym brat Rot­gier spy­tał:

– Więc co uczy­nim z Ju­ran­dów­ną?

– Radź­my.

– Daj­cie ją mnie.

A Zyg­fryd po­pa­trzał na nie­go i od­po­wie­dział:

– Nie! Słu­chaj, mło­dy bra­cie! Gdy cho­dzi o Za­kon, nie fol­guj­cie mę­żo­wi ni nie­wie­ście, ale nie fol­guj­cie i so­bie. Da­nvel­da do­się­gła ręka Boża, bo nie tyl­ko chciał po­mścić krzyw­dy Za­ko­nu, ale i wła­snym chu­ciom do­go­dzić.

– Źle mnie są­dzi­cie! – rzekł Rot­gier.

– Nie fol­guj­cie so­bie – prze­rwał mu Zyg­fryd – bo znie­wie­ście­ją w was cia­ła i du­sze, i ko­la­no tam­te­go twar­de­go ple­mie­nia przy­ci­śnie kie­dyś pierś wa­szą tak, iż nie po­wsta­nie­cie wię­cej.

I po raz trze­ci wsparł po­sęp­ną gło­wę na ręku, ale wi­docz­nie roz­ma­wiał tyl­ko z wła­snym su­mie­niem i o so­bie tyl­ko my­ślał, gdyż po chwi­li rzekł:

– I na mnie dużo cią­ży krwi ludz­kiej, dużo bólu, dużo łez… I ja, gdy cho­dzi­ło o Za­kon i gdym wi­dział, że samą siłą nie wskó­ram, nie wa­ha­łem się szu­kać in­nych dróg; ale gdy sta­nę przed tym Pa­nem, któ­re­go czczę i mi­łu­ję, rzek­nę mu: "To uczy­ni­łem dla Za­ko­nu, a dla sie­bie – wy­bra­łem jeno cier­pie­nie".

Po czym chwy­cił rę­ko­ma skro­nie, a gło­wę i oczy pod­niósł w górę i za­wo­łał:

– Wy­rzecz­cie się roz­ko­szy i roz­pu­sty, za­twar­dzij­cie wa­sze cia­ła i ser­ca, gdyż oto wi­dzę bia­łość or­ło­wych piór na po­wie­trzu i szpo­ny orła, czer­wo­ne od krwi krzy­żac­kiej…

Dal­sze sło­wa prze­rwa­ło mu ude­rze­nie wi­chru tak strasz­ne że jed­no okno w gó­rze nad ga­le­rią otwo­rzy­ło się z trza­skiem a cała sala na­peł­ni­ła się wy­ciem i po­świ­stem za­wiei oraz płat­ka­mi śnie­gu.

– W imię Du­cha Świa­tło­ści! Zła to noc – rzekł sta­ry Krzy­żak.

– Noc mocy nie­czy­stych – od­rzekł Rot­gier. – Ale dla­cze­go, pa­nie, za­miast: w imię Boga, mó­wi­cie: "w imię Du­cha Świa­tło­ści"?

– Duch Świa­tło­ści to Bóg – od­parł sta­rzec, po czym jak­by chcąc od­wró­cić roz­mo­wę, spy­tał:

– A przy cie­le Da­nvel­da są księ­ża?

– Są…

– Boże, bądź mu mi­ło­ściw!

I umil­kli obaj, po czym Rot­gier przy­wo­łał pa­choł­ków, któ­rym roz­ka­zał za­mknąć okno i ob­ja­śnić po­chod­nie, a gdy po­szli precz, znów za­py­tał:

– Co uczy­ni­cie z Ju­ran­dów­ną? Weź­mie­cie ją stąd do In­s­bur­ka?

– We­zmę ją do In­s­bur­ka i uczy­nię z nią to, cze­go do­bro Za­ko­nu wy­ma­gać bę­dzie.

– Ja za­się co mam czy­nić?

– Masz­li w du­szy od­wa­gę?

– Có­żem ta­kie­go uczy­nił, aby­ście mie­li o tym wąt­pić?

– Nie wąt­pię, bo cię znam, a za two­je mę­stwo mi­łu­ję cię wię­cej niż ko­go­kol­wiek w świe­cie. Tedy jedź na dwór księ­cia ma­zo­wiec­kie­go i opo­wiedz mu wszyst­ko, co się tu sta­ło, tak ja­ke­śmy mię­dzy sobą uło­ży­li.

– Mo­gęż się na pew­ną zgu­bę na­ra­żać?

– Je­śli twa zgu­ba wyj­dzie na chwa­łę Krzy­ża i Za­ko­nu, to po­wi­nie­neś. Ale nie! Nie cze­ka cię zgu­ba. Oni go­ścio­wi krzyw­dy nie czy­nią: chy­ba­by cię kto chciał po­zwać, jako uczy­nił ów mło­dy ry­cerz, któ­ry nas wszyst­kich po­zwał… On lub kto inny, lec to prze­cie nie strasz­ne…

– Daj to Bóg! mogą mnie jed­nak chwy­cić i do pod­zie­mi wtrą­cić.

– Nie uczy­nią tego. Pa­mię­taj, że jest list Ju­ran­do­wy do księ­cia, a ty po­je­dziesz prócz tego skar­żyć na Ju­ran­da. Opo­wiesz wier­nie, co uczy­nił w Szczyt­nie, i mu­szą ci uwie­rzyć… Oto pierw­si da­li­śmy mu znać, że jest ja­kaś dziew­ka, pierw­si za­pro­si­li­śmy go, by przy­był i oba­czył ją, a on przy­je­chał, osza­lał, kom­tu­ra za­bił, lu­dzi nam po­wy­tra­cał. Tak bę­dziesz mó­wił, a oni cóż ci na to po­wie­dzą? Już­ci śmierć Da­nvel­da roz­gło­si się po ca­łym Ma­zow­szu. Wo­bec tego za­nie­cha­ją skarg. Ju­ran­dów­ny będą oczy­wi­ście szu­ka­li, ale sko­ro sam Ju­rand pi­sał, że nie u nas jest, więc nie na nas pad­nie po­sąd. Trze­ba nad­ro­bić od­wa­gą i po­za­my­kać im pasz­czę­ki, bo i to tak­że po­my­ślą, że gdy­by­śmy byli win­ni, nikt z nas nie od­wa­żył­by się przy­je­chać.

– Praw­da. Po po­grze­bie Da­nvel­da wy­ru­szę za­raz w dro­gę.

– Niech cię Bóg bło­go­sła­wi, sy­nacz­ku! Gdy wszyst­ko uczy­nim jak na­le­ży, tedy nie tyl­ko nie za­trzy­ma­ją cię, ale się mu­szą wy­przeć Ju­ran­da, aby­śmy zaś nie mo­gli rzec: Oto jak oni z nami po­stę­pu­ją!

– I tak trze­ba się bę­dzie skar­żyć na wszyst­kich dwo­rach.

– Wiel­ki szpi­tal­nik do­pil­nu­je tego i dla do­bra Za­ko­nu, i jako krew­ny Da­nvel­da.

– Ba, ale gdy­by ten dia­beł spy­chow­ski wy­żył i od­zy­skał wol­ność…

A Zyg­fryd po­czął pa­trzeć po­sęp­nie przed sie­bie, na­stęp­nie zaś od­po­wie­dział z wol­na i do­bit­nie:

– Choć­by od­zy­skał wol­ność, nig­dy on nie wy­po­wie jed­ne­go sło­wa skar­gi na Za­kon.

Po czym jął jesz­cze na­uczać Rot­gie­ra, co ma mó­wić i cze­go żą­dać na ma­zo­wiec­kim dwo­rze.ROZ­DZIAŁ IV

O Zbysz­ka nie­po­kój był na ca­łym dwo­rze tak mię­dzy ry­cer­stwem, jak mię­dzy nie­wia­sta­mi, gdyż lu­bio­no go po­wszech­nie, wo­bec zaś li­stu Ju­ran­da nikt nie wąt­pił, że słusz­ność jest po stro­nie Krzy­ża­ka. Z dru­giej stro­ny wie­dzia­no, że Rot­gier jest jed­nym ze sław­niej­szych bra­ci w Za­ko­nie. Gier­mek van Krist roz­po­wia­dał, może umyśl­nie, mię­dzy ma­zo­wiec­ką szlach­tą, że pan jego, nim zo­stał zbroj­nym mni­chem, za­sia­dał raz u sto­łu ho­no­ro­we­go Krzy­ża­ków, do któ­re­go to sto­łu do­pusz­cza­no tyl­ko słyn­nych w świe­cie ry­ce­rzy, ta­kich, któ­rzy od­by­li wy­pra­wę do Zie­mi Świę­tej albo też wal­czy­li zwy­cię­sko prze­ciw ol­brzy­mom-smo­kom lub moż­nym czar­no­księż­ni­kom. Sły­sząc ta­kie opo­wia­da­nia van Kri­sta, a za­ra­zem i cheł­pli­we za­pew­nie­nia, że pan jego nie­raz po­ty­kał się z mi­ze­ry­kor­dią w jed­nej, a to­po­rem lub mie­czem w dru­giej ręce z pię­ciu na­raz prze­ciw­ni­ka­mi, nie­po­ko­ili się Ma­zu­ro­wie, i po­nie­któ­ry mó­wił: "Hej, gdy­by tu był Ju­rand, ten dał­by i ta­kim dwóm rady, jemu nig­dy się ża­den Nie­miec nie od­jął, ale mło­dzian­ko­wi go­rze! gdyż tam­ten siłą, laty i ćwi­cze­niem gó­ru­je". Więc inni ża­ło­wa­li, że nie pod­nie­śli rę­ka­wi­cy, twier­dząc, że gdy­by nie owa wia­do­mość od Ju­ran­da, nie­chyb­nie by­li­by to uczy­ni­li… "Ale wy­ro­ku bo­skie­go strach…" Wy­mie­nia­no też przy spo­sob­no­ści i dla wza­jem­nej po­cie­chy na­zwi­ska ma­zo­wiec­kich i w ogó­le pol­skich ry­ce­rzy, któ­rzy bądź na dwor­skich igrzy­skach, bądź go­niąc na ostre, licz­ne nad za­chod­ni­mi ry­ce­rza­mi od­no­si­li zwy­cię­stwa, przede wszyst­kim zaś Za­wi­szę z Gar­bo­wa, z któ­rym ża­den ry­cerz w chrze­ści­jań­stwie mie­rzyć się nie mógł. Lecz byli i tacy, któ­rzy co do Zbysz­ka mie­li tak­że do­brą na­dzie­ję: "Nie uło­mek ci to jest – mó­wi­li – i ja­ko­śwa sły­sze­li, god­nie już raz Niem­com po­roz­wa­lal łby na udep­ta­nej zie­mi". Lecz szcze­gól­nie skrze­pi­ły się ser­ca z po­wo­du uczyn­ku gierm­ka Zbysz­ko­we­go, Cze­cha Hia­wy, któ­ry w wi­gi­lię spo­tka­nia, sły­sząc van Kri­sta opo­wia­da­ją­ce­go o nie­sły­cha­nych zwy­cię­stwach Rot­gie­ra, a bę­dąc mło­dzia­nem po­ryw­czym, chwy­cił te­goż van Kri­sta za bro­dę, za­darł mu gło­wę i rzekł: "Je­ślić nie wstyd łgać wo­bec lu­dzi, spójrz w górę, że to i Bóg cię sły­szy!" I trzy­mał go tak przez tyle cza­su, ile trze­ba na zmó­wie­nie "Oj­cze nasz", zaś ów, wresz­cie uwol­nion, za­raz jął go wy­py­ty­wać o ród i do­wie­dziaw­szy się, że po­cho­dzi z wto­dy­ków, po­zwał go tak­że na to­po­ry.

Ucie­szy­li się tedy tym po­stęp­kiem Ma­zu­ro­wie i znów nie­je­den mó­wił: "Juże tacy nie będą chra­mać na bo­isku i byle po ich stro­nie była praw­da a Bóg, nie wy­nio­są zdro­wych gna­tów te krzy­żac­kie ma­cie". Lecz wła­śnie Rot­gier tak po­tra­fił za­sy­pać pia­skiem oczy wszyst­kim, że wie­lu nie­po­ko­iło się o to, po któ­rej stro­nie praw­da – i sam ksią­żę po­dzie­lał ten nie­po­kój.

Więc wie­czo­rem przed bit­ką we­zwał Zbysz­ka na roz­mo­wę, przy któ­rej obec­ną była tyl­ko księż­na i za­py­tał:

– Pew­ny­żeś, że Bóg bę­dzie z tobą? Skąd wiesz, że oni chy­ci­li Da­nuś­kę? Zali Ju­rand mó­wił ci co? Bo, ot wi­dzisz – tu jest list Ju­ran­do­wy – pi­smo księ­dza Ka­le­ba, a jego pie­częć, i w tym li­ście Ju­rand po­wia­da, iż wie, że to nie Krzy­ża­cy. Co on ci mó­wił?

– Mó­wił, że to nie Krzy­ża­cy.

– Ja­ko­że tedy mo­żesz ży­cie wa­żyć i na sąd bo­ski sta­wać? A Zbysz­ko umilkł, tyl­ko przez czas ja­kiś drga­ły mu szczę­ki i łzy zbie­ra­ły się w oczach.

– Ja nic nie wiem, mi­ło­ści­wy pa­nie – rzekł: – Wy­je­cha­li­śmy stąd ra­zem z Ju­ran­dem i po dro­dze przy­zna­łem mu się do ślu­bu. Po­czął wów­czas na­rze­kać, iże to może być krzyw­da Boża, ale gdym mu rzekł, że to wola Boża, uspo­ko­ił się – i prze­ba­czył. Przez całą dro­gę mó­wił, że nikt inny nie po­rwał Da­nu­si, jeno Krzy­ża­cy, a po­tem już ja sam nie wiem, co się sta­ło!… Do Spy­cho­wa przy­je­cha­ła ta sama nie­wia­sta, któ­ra przy­wio­zła dla mnie ja­ko­weś leki do le­śne­go dwo­ru, a z nią jesz­cze je­den wy­słan­nik. Za­mknę­li się z Ju­ran­dem i ura­dza­li. Co mó­wi­li, też nie wiem, jeno po onej roz­mo­wie wła­śni słu­dzy nie mo­gli po­znać Ju­ran­da, bo taki był, jak­by go z tru­chły wy­ję­to. Po­wie­dział nam: "Nie Krzy­ża­cy", ale Ber-gowa i co miał jeń­ców z pod­zie­mia pu­ścił. Bóg wie dla­cze­go, sam zaś po­je­chał bez żad­ne­go gierm­ka ni słu­gi… Mó­wił, że je­dzie do zbó­jów Da­nuś­kę wy­ku­pić, a mnie przy­ka­zał cze­kać. Ano! – cze­ka­łem. Aż tu przy­cho­dzi wia­do­mość ze Szczyt­na, że Ju­rand na­mor­do­wał Niem­ców i sam legł! O, mi­ło­ści­wy pa­nie! Już mnie pa­rzy­ła spy­chow­ska zie­mia i ma­łom nie osza­lał. Lu­dzi wsa­dzi­łem na koń, by po­mścić śmierć Ju­ran­do­wą, a tu ksiądz Ka­leb po­wia­da:

"Kasz­te­lu nie weź­miesz, a woj­ny nie wsz­czy­naj. Jedź do księ­cia, może tam co o Da­nu­ś­ce wie­dzą". Tom i przy­je­chał, i wła­śnie tra­fi­łem, jako ów pies szcze­kał o krzy­żac­kiej krzyw­dzie i Ju­ran­do­wym sza­leń­stwie… Jam, pa­nie, pod­niósł jego rę­ka­wi­cę, bom go już przed­tem po­zwał, a cho­ciaż nie wiem nic, to jed­no wiem tyl­ko, że to łga­rze są pie­kiel­ni – bez wsty­du, bez czci i wia­ry! Pa­trz­cie, mi­ło­ści­wi pań­stwo! Toż oni za­dżga­li Fo­ur­cy'ego, a na mo­je­go gierm­ka chcie­li zwa­lić ten uczy­nek. Na Boga! za­dżga­li go jako wołu, a po­tem do cię, pa­nie, przy­szli po po­mstę i po za­pła­tę! Kto tedy przy­się­gnie, że nie na­łga­li i przed­tem przed Ju­ran­dem, i te­raz przed tobą, pa­nie?… Nie wiem, nie wiem, gdzie Da­nuś­ka! alem go po­zwał, bo choć­by mi też i ży­wo­ta stra­dać przy­szło, wo­lej mi śmierć niż ży­wot bez mo­je­go ko­cha­nia, bez mo­jej naj­mil­szej na świe­cie ca­łym. To rze­kł­szy, ze­rwał w unie­sie­niu pą­tlik z gło­wy, aż wło­sy roz­sy­pa­ły mu się po ra­mio­nach, i chwy­ciw­szy je, po­czął szlo­chać cięż­ko. Księż­na Anna Da­nu­ta, sama do głę­bi stra­pio­na stra­tą Da­nu­si i li­tu­jąc się nad jego bó­lem, po­ło­ży­ła mu ręce na gło­wie i rze­kła:

– Boże cię wspo­ma­gaj, po­ciesz i bło­go­sław!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: