Kto następny? - ebook
Kto następny? - ebook
Prawdziwa złota katastrofa!
Kto następny? zaprasza do świata przypadkowych milionerów, zwycięzców loterii.
Wśród szczęśliwych zwycięzców wielkiej kumulacji loteryjnej znalazł się cały przekrój francuskiego społeczeństwa. Urzędniczka, emeryt, bezdomny, singielka z wyboru i para zakochanych. Na uroczystości wręczenia nagród rozmawiają, snują plany na przyszłość i dobrze się bawią w swoim towarzystwie.
Czy łatwo będzie im udźwignąć brzemię wielkich pieniędzy?
Ta słodko-gorzka historia sprawi, że już nigdy nie będziemy czekać na kumulacje loterii, które pozwolą nam korzystać z życia i życzyć sobie w nich jakiejkolwiek wygranej.
Nadine Monfils, „Focus”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-350-7 |
Rozmiar pliku: | 518 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CAEN,
SOBOTA 5 CZERWCA
Chantal była pierwsza. Nie pierwsza w ogóle, ale pierwsza z grupy, z tej grupy.
Trzymała swój kupon i patrzyła na niego z niedowierzaniem.
Pięć cyfr, dwie gwiazdki. To samo co na ekranie.
Pięćdziesiąt dwa miliony euro.
Niesłychane.
Powiedziała głośno:
– To niesłychane!
I dźwięk własnego głosu wydał jej się nierzeczywisty.
Pięćdziesiąt dwa miliony euro, tak po prostu, choć wróżka nie przepowiedziała jej nawet najmniejszego przypływu gotówki… A przecież taka wygrana musiała lśnić na firmamencie. Dobra gwiazda w rozmiarze XXL.
Życie Chantal wkrótce się zmieni. W którą pójdzie stronę? Ku czemu? Miała proste marzenia. Mogłaby kupić sobie nowy samochód, podobał jej się peugeot 207. Zafundowałaby sobie też tę kurację odchudzającą, której reklamę widziała w magazynie z programem telewizyjnym.
Kpina!
A może rzucić pracę? Ale przecież lubiła chodzić do prefektury i spotykać się z Martine, z którą plotkowała, zamartwiała się i wygłupiała, piła kawę i jadła czekoladowe batoniki.
Wygrała kumulację, jedna jedyna. Pięćdziesiąt dwa miliony euro. Ile razy więcej, niż jest wart jej dom? Dwieście? Wyobraziła sobie, że kupuje dwieście domów. Cała dzielnica dla niej.
Nie poradzi sobie z takimi pieniędzmi. Ten kupon to prezent z trucizną! Wolałaby skromniejszą wygraną, w granicach swoich możliwości. Kilkanaście tysięcy euro, może kilkaset jakoś by ogarnęła. Ale pięćdziesiąt dwa miliony?! Wyobraziła sobie, jak kasjerka przykuwa do jej nadgarstka walizeczkę z banknotami. A później, przy wyjściu z baru-trafiki przy alei Jeana Jaurès, napada ją któryś z klientów będących świadkiem tej sceny.
Nie pójdzie tam, wyśle syna.
Jeszcze raz spojrzała na stronę z wynikami.
Czerwony napis u góry: „Wygrałeś wysoką stawkę? Zadzwoń pod Kryształowy Numer: 0969366060”.
Może uda się uniknąć przenoszenia walizeczki i napaści z bronią w ręku…
Słuchawka telefonu nie leżała na swoim miejscu. Chantal zajrzała pod poduszki walające się po kanapie, omiotła wzrokiem niski stolik, podniosła magazyny, aż wreszcie przypomniała sobie, że wczoraj zadzwoniła Martine, akurat wtedy, gdy ona szykowała rzeczy do prania.
Zeszła do piwnicy, trzymając kupon. Nie chciała go wypuścić z ręki. Zapaliła światło i, skoro już tu przyszła, przełożyła do suszarki rzeczy, które uprała wczoraj. Zanim włączyła urządzenie, sprawdziła, czy przypadkiem nie włożyła do środka cennej karteczki.
Wróciła na górę i poszła prosto do kuchni. Nałożyła do miseczki lody waniliowe, które posypała wiórkami czekoladowymi. Poszła do salonu z kuponem w jednej ręce i miseczką w drugiej. Dotarło do niej, że nie przyniosła telefonu z piwnicy.
Jedząc lody, świeżym okiem patrzyła na otaczające ją meble. Były smutne i sfatygowane, nie mówiąc o tapecie, która wręcz prosiła się o wymianę. Po odejściu Pierre’a Chantal przysięgła sobie, że wyremontuje dom, by nadać mu swój styl, ale ponieważ nie wiedziała, jak się do tego zabrać, nie zrobiła w nim nic. Po prostu odnotowywała w myślach kolejne oznaki zniszczenia.
Na jej twarzy pojawił się uśmiech.
Zatrudni ludzi, by się tym zajęli. Tym i całą resztą. Chyba że się po prostu przeprowadzi.
To był dom z czasów Pierre’a. Spędziła w nim dwadzieścia pięć lat. Zaznała wszystkiego: od entuzjazmu na początku, gdy bardzo się cieszyli z zamieszkania na osiedlu Kaufman & Broad, którego angielska nazwa sugerowała, że wszystko jest możliwe, jak w Ameryce, po awantury pod koniec, kiedy Pierre przechodził kryzys wieku średniego. Na tej kanapie spędzała całe wieczory, czekając na niego. Spotkania służbowe, treningi piłki nożnej, zjazdy absolwentów… kolejne usprawiedliwienia. Płakała, krzyczała, wymuszała obietnice, jednego dnia okazywała cierpliwość, drugiego groziła. Próbowała wszystkiego, wyrzuciła go nawet z domu, mając nadzieję, że wróci. Zażądał rozwodu. Cierpiała. Udało jej się przetrwać dzięki tabletkom, które pomagały zasnąć wieczorem i utrzymać się na nogach w dzień. Wiele zrobiła dla niej też Martine. Chantal uzyskała prawo do domu. Była bardzo dumna ze zwycięstwa w tej bitwie. Odzyskała chociaż trochę godności.
Wówczas nie wyobrażała sobie mieszkania gdzie indziej, ale to było dziesięć lat temu. Tak, może się przeprowadzi, zamiast zmieniać tapety. Luksusowy apartament w centrum miasta, z marmurami w korytarzu i łazience. Z tarasem. Ostatnie piętro, z widokiem. Albo dom nad brzegiem morza… Uśmiechnęła się na myśl o tym, jak wstaje rano przy wtórze krzyku mew. A może jedno i drugie? Mieszkanie w mieście i dom nad morzem?
Już słyszała w głowie protesty swojego syna Arnauda, gdy oznajmi mu, że sprzedaje dom. Wyprowadził się stąd jako nastolatek, wybrawszy pokój, który ojciec urządził mu u siebie, oraz wolność, z której mógł tam korzystać. Jako dorosły mężczyzna przychodził jeszcze rzadziej, bo czas zajmowała mu praca księgowego w markecie Carrefour – którą uzyskał dzięki matce, ale o tym zapomniał – oraz Caroline, jego głupia dziewczyna, stale paradująca w szpilkach i patrząca na wszystkich z pogardą. Chantal nie lubiła tej pospolitej arogantki na zasiłku dla bezrobotnych. Mimo wszystko syn zostawił u niej trochę pamiątek, na przykład klocki Lego leżące w skrzynkach na strychu, i nie pozwolił, by w jego pokoju urządziła sobie gabinet. Skoro mu tak zależy na tym domu, niech go od niej odkupi. Chyba że Chantal mu go podaruje. W końcu, z pięćdziesięcioma dwoma milionami w kieszeni…
Zeszła z powrotem do pralni i wzięła telefon. Wcisnęła klawisz przypisany do numeru Martine, ten najbardziej wytarty. Sygnał wolny. Oczywiście! Martine poszła na kolację do siostry. Może więc zadzwonić na komórkę? Wyobraziła sobie, jak Martine przerywa w pół zdania i wydaje z siebie okrzyk, który wywołuje pytające spojrzenia siostry, szwagra i siostrzeńców. Uspokaja ich gestem, wstaje od stołu, oddala się, ale jest już za późno, musi im wszystko powiedzieć.
Chantal nie chciała, by wiadomość się rozniosła. W każdym razie jeszcze się nad tym nie zastanawiała. Postanowiła, że zadzwoni do Martine później, pod numer stacjonarny.
Tymczasem co robić?
Zatelefonować pod Kryształowy Numer? Nie była w nastroju.
Potrzebowała kąpieli z bąbelkami. Poszła na piętro i odkręciła wodę. Zamyślona, przysiadła na krawędzi wanny. Kupon położyła na umywalce. Po chwili przeniosła go na stolik, za kubek do mycia zębów, żeby nie chlapnęła na niego woda. Odsunęła szufladę, w której trzymała kosmetyki, i wyciągnęła puste przezroczyste opakowanie. Akurat wielkości kuponu. Umieściła go tam i włożyła pudełko z powrotem do szuflady. Potem znów wyjęła. Wanna zdążyła wypełnić się wodą. Chantal rozebrała się i włożyła czepek kąpielowy, pod którym ukryła kok. Przyszło jej do głowy, że na wszelki wypadek powinna zrobić zdjęcie kuponu. Zeszła po schodach, naga, nie licząc czepka, zerknęła przez okno korytarza – nikogo na horyzoncie – i rzuciła się do szuflady, w której trzymała aparat. Biegiem wróciła do łazienki. Kupon wciąż tam był, w swoim pudełku. Wyjęła go, zaniosła do sypialni, położyła na łóżku, sfotografowała raz i drugi, a potem jeszcze trzeci. Wreszcie poczuła ulgę. Wróciła do łazienki, odłożyła kupon do pudełka i dopiero wtedy mogła zanurzyć się w wodzie.
PARYŻ,
NIEDZIELA 13 CZERWCA
Bruno jak przez mgłę przypominał sobie poprzedni wieczór. Był u siebie, na brzegu Sekwany, pod mostem Austerlitz, gdzie miał swój kawałek trawnika, namiot Quechua i bibeloty mieszczące się w dwóch plastikowych torbach z Ikei. Tego ranka był sam. Sarah często spędzała z nim wieczory i zostawała na noc. Przytulali się w namiocie; zgadzała się na obmacywanie, a czasami nawet na seks. Kiedy mógł. Rzadko. Mówiła, że przynajmniej jest miły, nawet gdy pije, i że się go nie boi. Cieszyło go to. Brał ją w ramiona, żeby zasnąć. Sarah była starsza od niego. Miała pięćdziesiąt, może pięćdziesiąt pięć lat – nigdy nie chciała powiedzieć ile. On skończył trzydzieści osiem. Wcześniej się nią nie interesował: za stara, nie mówiąc o reszcie. Teraz błogosławił jej istnienie. Tego ranka Sarah nie było. Pił sam przed namiotem. Nie przyszła. Chyba że ją wyprosił… Przypominał sobie, że miał ochotę być sam i że się bał. Pomacał palcami bluzę, wyciągnął plastikową torebkę. Kupon był w środku, nikt go nie ukradł. Bruno co sobota obstawiał te same numery: datę urodzenia żony, córki i swoją. Grał wcześniej i nie zmienił tego zwyczaju.
W przeddzień był w barze przy ulicy Bercy. Lubił tam chodzić. Wyniki były wypisane wielkimi cyframi na dużej tablicy powyżej zdrapek. Bruno raz po raz czytał numery, aż przyczepił się do niego jakiś dziwny typ. Objął go ramieniem i spytał, ile miał trafień. Bruno posłał go do diabła. Poszedł do toalety. Usiadł i wyjął plastikową torebkę, w której trzymał swoje dokumenty oraz parę pozostałości z dawnego życia, takich jak listy i zdjęcia, a także kupon lotto. Ze skreślonymi liczbami, które widniały na tablicy. Wygrał. Przesiedział w kabinie jakiś czas, nie zważając na to, że do toalety wchodzili ludzie i łomotali w drzwi. Rozpłakał się. Wreszcie schował wszystko z powrotem do torebki i postanowił uczcić wygraną. Tylko że nie miał grosza przy duszy. Szef lokalu nie chciał postawić mu kielicha, więc Bruno powędrował na Dworzec Lyoński. Zdecydowanie szczęście mu dziś sprzyjało. Jakiś typ dał mu dwadzieścia euro, tak po prostu, bez ceregieli. Na świecie są sympatyczni ludzie! Nieliczni, ale jednak są. Bruno wstąpił do Leader Price po sześciopak wina, czipsy i pasztet. Miał ochotę na kiełbasę, ale obawiał się, że jej kawałki wejdą mu między zęby. Wrócił pod most Austerlitz i usadowił się przed swoim namiotem. Sukcesem cieszył się sam. Nie miał wyboru. Wśród kloszardów można było zginąć z powodu butelki sikacza, a co dopiero mówić o kuponie z taką wygraną… Kiedyś znaleźli faceta, który mieszkał na dziko na stacji metra Rapée. Został zadźgany nożem. Podobno chwalił się, że zdobył trochę forsy. Nazajutrz miał puste kieszenie i dziurę w brzuchu. Bruno musiał być dyskretny, nawet po alkoholu, nawet z Sarah. Później pomoże jej wyjść z rynsztoka, nie zapomni o niej, ale na razie powinien myśleć o sobie.
Wyciągnął plastikową torebkę. Ile wygrał? Mniej niż milion? Więcej? Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w kupon. Był tam numer, pod który należało dzwonić. Zwykle telefonował z baru przy bulwarze Diderota. Właściciel był sympatyczny, nie kazał płacić. Thierry mówił, że to żadna zasługa, skoro faceta nic to nie kosztowało. Cały Thierry! Uważał za normalne, że ludzie dają mu forsę, a kiedy nie dawali, wyzywał ich od najgorszych. Bruno miał inny charakter. Chociaż właściciel baru nic nie tracił, kiedy pozwalał mu dzwonić, był to miły gest. Bruno postanowił pójść tam w ciągu dnia. Schował torebkę pod bluzą. Nigdy się z nią nie rozstawał. Jeśliby zgubił dokumenty, straciłby tożsamość i wspomnienia. Gdyby umarł, nie można byłoby go zidentyfikować. Przerażająca myśl! Sarah obiecała, że w razie czego zawiadomi jego córkę. Zmusił ją, żeby nauczyła się numeru telefonu na pamięć, i często sprawdzał, czy go nie zapomniała. Niech córka nie pomyśli, że ją opuścił. Była dla niego wszystkim, chociaż widywał ją tylko raz, może dwa razy do roku. Starał się wtedy wyglądać jak najlepiej: wybierał porządne ciuchy ze śmietników, szedł do pralni, mył się, strzygł i golił. Próbował też zaoszczędzić trochę pieniędzy na wycieczkę na wieżę Eiffla, lody, karuzelę… Ostatnim razem córka dąsała się przez większą część dnia. Dobrze, że teraz wszystko się zmieni. Bruno zamieszka na przedmieściu, niedaleko byłej żony, żeby jak najczęściej widywać córkę, która już nie będzie musiała się za niego wstydzić.
Poszedł do policji rzecznej po wodę z kranu. Sympatyczni chłopcy. Znali go, pozwalali, żeby do nich wpadał, czasem dawali to czy owo – jedzenie albo ciuchy. Wrócił do swojego obozu i postawił wodę na butli gazowej. Na dworze mieszkał od czterech lat i podziwiał starszych, którzy wytrzymali tu dekadę lub dłużej. To było pieskie życie, bez ładu i składu. A on i tak wcale nie był w najgorszej sytuacji. Namiot zdobył dwa lata wcześniej, od donkiszotów znad kanału Saint-Martin. Spędził tam niewiele czasu, zniechęciła go przemoc. To było miejsce spotkań wszystkich paryskich obwiesiów. Pijacy zaczepiali przechodniów, przekonani, że mają do tego prawo, bo różne stowarzyszenia bronią ich w telewizji. Za dużo nędzy, za dużo alkoholu, za dużo nienawiści… Nigdy wcześniej nie musiał być aż tak czujny. Wtedy dzielił namiot z Richardem. Richard… Inteligentny facet, nigdy nie pił. Intelektualista. Ale nie z tych wkurzających, tylko ciekawy. Cały dzień z nosem w książce. To było praktyczne: siedział w namiocie i pilnował, podczas gdy Bruno chodził żebrać. Richard nie musiał, bo forsę dawali mu rodzice. Spośród wszystkich kloszardów on najbardziej kojarzył się z bohemą, może z powodu imienia… Wieczorami opowiadał Brunonowi o swoich lekturach – poważnych książkach traktujących o polityce, religii, filozofii lub ekonomii. Bruno go lubił, dało się z nim pogadać. W dniu swojego odejścia Richard zostawił mu list. Zamierzał wrócić do rodziców, na południe. Matka go ubłagała. Dość już przeczytał, mógł zająć się czymś innym. Życzył szczęścia w dalszym życiu. Bruno zachował ten list, nosił go w swojej plastikowej torebce. Sam nie mógł już tam mieszkać. Pewnego dnia złożył więc namiot, wczesnym rankiem, gdy inni jeszcze chrapali, i przeniósł się w odosobnione miejsce, na trawkę. Od razu poczuł się bezpieczniej niż tam, wśród ludzi. Przez jakiś czas obok mieszkali dwaj inni faceci. Wcale nie było źle. Jeden z tych gości, stary i bezzębny, żył tylko wspomnieniami. Całkiem sympatyczny typ, który pewnej nocy zamarzł, a wtedy ten drugi dał dyla z jego rzeczami i z częścią rzeczy Brunona.
Przetarł rękawem plastikowy kubeczek, który służył mu za filiżankę, wsypał dwie łyżeczki kawy rozpuszczalnej i zalał wrzątkiem.
Trudno uwierzyć, ale to już niedługo się skończy. Niewielu kloszardów zrywało z takim życiem. Od czasu do czasu któryś znikał i przez kilka dni mówiło się tylko o tym. Każdy miał swoją teorię: że facet umarł, jakimś cudem się wzbogacił, pogodził się z żoną, z rodzicami, powiesił się, wsadzili go do więzienia… Można było usłyszeć dosłownie wszystko. A później o tym człowieku zapominano. W gruncie rzeczy wszyscy mieli go gdzieś, po prostu stanowił temat do rozmowy. Bruno postanowił, że kiedy odbierze forsę, nie przyjdzie do chłopaków. Byli towarzyszami niedoli, a niedolę zamierzał zostawić za sobą. Pomoże tylko Sarah, nikomu innemu. Nie warto wyciągać ręki do takich jak Thierry. Sarah to co innego, ona zasługuje na pomoc. Nic nie osiągnęła na ulicy, bo nie miała szczęścia i źle ulokowała uczucia, lecz mogłaby wyjść na prostą.
Wypił łyk.
Miał paskudne ręce, ale kto by się tu przejmował wyglądem? Kloszard jest brudny i śmierdzi, taka prawda. Z początku mył się i dbał o ubranie. Teraz już mu nie zależało. Chyba że przed spotkaniami z córką. Podziwiał Sarah. Po trzech latach na ulicy nadal zmuszała się, by codziennie brać prysznic i robić pranie. Często w godzinach porannego szczytu szła na Dworzec Lyoński i wsiadała do kolei podmiejskiej. Przeglądała darmową gazetę, zerkając zza niej, sprawdzała, czy ktoś zwraca na nią uwagę. Jechała aż do dzielnicy Défense i wracała. Tylko po to, żeby się przekonać, czy wciąż jest taka jak inni. Zazdrościł jej, że należała do tego świata. On – już ledwo. Ten wygrywający kupon był jego ostatnią szansą.
Kto przekaże mu pieniądze? W jaki sposób? Od dawna nie miał konta w banku… Jeśli dadzą mu czek, będzie się czuł z tym papierkiem jak idiota. Bankierzy nie lubią kloszardów, a on nie lubi bankierów. Ostatni, z którym miał do czynienia, obszedł się z nim bez pardonu. Przysyłał wezwania do zapłaty, nie zgadzając się na przesunięcie terminu. Po prostu chuj złamany, Bruno nie znajdował innego określenia. Uśmiech rozjaśnił jego twarz. Teraz bankierzy będą przed nim rozwijać czerwony dywan. Miał nadzieję, że wygrał bardzo dużo. Jeśli to możliwe, kilka milionów. Chociaż grał co tydzień, nie wiedział, jakie są kwoty najwyższych trafień. Do tej pory jego rekordową wygraną było trzysta pięćdziesiąt euro. Za te pieniądze pozwolił sobie na tydzień w hotelu. Kupił dużo jedzenia i picia, zaniósł wszystko do swojego pokoju i nie ruszał się stamtąd. Kąpał się, spał i napawał telewizją. Prawdziwe wakacje. A to przecież nic w porównaniu z tym, na co będzie go stać teraz.