Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Któś. Tom 1: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Któś. Tom 1: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 297 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść współ­cze­sna przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Tom I.

War­sza­wa.

Na­kła­dem Mi­cha­ła Glücks­ber­ga.

1884.

Дозволено Цензурою.

Варшава, дня 5 Мая 1884 года.

War­sza­wa. – Druk S. Or­gel­bran­da Sy­nów, Bed­nar­ska 20.

Wie­czór, go­dzi­na po dzie­sią­tej. W cu­kier­ni przy te­atrze, na gór­ce, kil­ku­na­stu mło­dych po więk­szej czę­ści lu­dzi przy­szło się orzeź­wić her­ba­tą lub kie­lisz­kiem wina…

Gwar­no i we­so­ło. Jed­ni sto­ją, nie­zdjąw­szy płasz­czów, dru­dzy się ugru­po­wa­li przy sto­li­kach… po­słu­gu­ją­cy bie­ga­ją od jed­ne­go do dru­gie­go; sły­chać wy­krzyk­ni­ki: Her­ba­ta! – Kawa! – Cy­ga­ro!! W te­atrze grał tego wie­czo­ra Żół­kow­ski, sta­ry cza­ro­dziej, któ­ry ile­kroć wy­stę­pu­je, za­wsze wy­wo­łu­je en­tu­zy­azm i po­dzi­wie­nie. Zda­je się, że nig­dy tak nie grał jak tego wie­czo­ra, ale za każ­dym ra­zem złu­dze­nie się to po­wta­rza.

– A! ja­kiż dziś był Żół­kow­ski.

I dzię­ki temu cza­ro­dzie­jo­wi, sztu­ki, któ­ra­by daw­no ze­szły z re­per­tu­aru, o któ­rych­by lu­dzie za­po­mnie­li, któ­rych twór­cy spo­czy­wa­ją za­sy­pa­ni nie­pa­mię­cią, – po­wta­rza­ją się cią­gle, ro­bią kas­sę – bo on im daje ży­cie.

I tego wie­czo­ra, jak za­wsze, Żół­kow­ski był cu­dow­nym w Za­cho­dzie Słoń­ca… wszy­scy, co go słu­cha­li i pa­trza­li nań, wy­nie­śli z wi­do­wi­ska tę roz­kosz, jaką upa­ja do­sko­na­łe dzie­ło sztu­ki…Śmia­no się i roz­pra­wia­no…

Imię Żół­kow­skie­go da­wa­ło się sły­szeć na­pra­wo i na­le­wo…

Przy jed­nym z ma­łych okrą­głych sto­li­ków sie­dzie­li dwaj mło­dzień­cy, któ­rych bar­dzo wy­kwint­ne i świe­że ubio­ry – sta­ran­nie uło­żo­ne wło­sy… – na­wet ład­ne i do­syć szla­chet­nych ry­sów twa­rzycz­ki, ka­za­ły się do­my­ślać – przy­na­leż­no­ści ich do wyż­szych, je­śli nie naj­przed­niej­szych, klas to­wa­rzy­stwa.

To­wa­rzy­stwo, jak wia­do­mo, dzie­li się u nas, a po­tro­sze i wszę­dzie na świe­cie, na wie­le klass i od­cie­ni. Jest tedy na­przód – to­wa­rzy­stwo ka­te­xo­chen, to któ­re się mnie­ma samo tyl­ko wła­ści­wie upraw­nio­nem do no­sze­nia tego mia­na – śmie­tan­ka!!

Tuż przy niem leży war­stwa, któ­ra nie­kie­dy, w szcze­gól­nych wy­pad­kach, przy­pusz­cza­ną bywa do "eli­ty", ale w du­szy za­zdro­ści jej, nie­na­wi­dzi, sar­ka na nią i jest po­ci­chu wy­śmie­wa­ną; tę wszak­że nie­chęć wza­jem­ną dwu sło­jów spo­łecz­nych po­kry­wa na oko uprzej­mość i – zno­śne sto­sun­ki.

Przej­ście z jed­nej war­stwy do dru­giej nie jest nie­moż­li­wem. W ogó­le pierw­sza ma wię­cej przod­ków i wspo­mnie­li, dru­ga – pie­nię­dzy, i wy­mia­na jed­nych na dru­gie bez­przy­kład­ną nie jest…

Trze­cia war­stwa, po­krew­na bliz­ko dru­giej… – ma już pew­ną, ce­chę de­mo­kra­tycz­ną, cho­ciaż i ona nie wszyst­kich do­pusz­cza do ob­co­wa­nia z sobą, a od­zna­cza się tem, że dra­pież­ną jest, zło­śli­wą i lek­ce­wa­żą­cą.

Lecz… gdy­by­śmy głę­biej w te po­kła­dy trze­cio i dru­go­rzę­do­wej for­ma­cyi się­gać chcie­li, za dłu­go­by o tem po­trze­ba się roz­pi­sy­wać; rzuć­my więc tę fi­zio­lo­gią, spo­łecz­ną na bok, a wróć­my do cu­kier­ni.

Dwaj sie­dzą­cy przy sto­li­ku cze­ka­li na her­ba­tę, upo­mi­na­li się o nią; gar­son obie­cy­wał – w ten mo­ment, – a przy­rze­czo­na nie nad­cho­dzi­ła.

Tym­cza­sem – cóż ro­bić było! Obaj mło­dzień­cy roz­glą­da­li się po po­ko­ju, do któ­re­go wciąż jesz­cze ktoś wcho­dził, i ro­bi­ło się tak peł­no, a żą­da­nia co­raz nowe tak obar­cza­ły służ­bę iż – her­ba­ta sta­wa­ła się pro­ble­ma­tycz­ną przed pół­no­cą.

Zda­la, sam je­den przy ma­łym sto­licz­ku, na boku, sie­dział, bar­dzo wy­kwint­nie ubra­ny ze sma­kiem, męż­czy­zna jesz­cze mło­dy, twa­rzy ry­sów klas­sycz­nie pięk­nych, ale mar­mu­ro­wo zim­nych, pal­cem coś wy­gry­wał na sto­licz­ku za­du­ma­ny, rzu­cał nie­kie­dy oczy­ma po zgro­ma­dze­niu… i – nie zda­wał się nie­cier­pli­wić tem, że mu do­tąd nic nie po­da­no.

Ten tak­że, jak ze wszyst­kie­go wi­dać było, mu­siał do wyż­szych sło­jów spo­łe­czeń­stwa na­le­żeć. – Fi­zio­gno­mia świad­czy­ła o krwi, sil­na po­sta­wa mia­ła to pięt­no ary­sto­kra­tycz­ne, któ­re daje krew za­rów­no, jak wy­cho­wa­nie. – Moż­na­by go było na­zwać pięk­nym w ca­łem zna­cze­niu wy­ra­zu tego, gdy­by – nie ja­kieś znu­że­nie, po­czą­tek więd­nię­cia, chłód nad lata, a we wzro­ku coś strasz­nie prze­szy­wa­ją­ce­go. Za to usta uśmiech no­si­ły, jak­by przy­lgły do nich, ła­god­ny, do­bro­dusz­ny i uj­mu­ją­cy.

Dwaj zda­la od nie­go sie­dzą­cy pra­wie ra­zem go spo­strze­gli…

Je­den z nich, pan Emil Pa­czu­ski, blon­dyn, świe­ży, ru­mia­ny, pulch­niut­ki – nie­znacz­nie wska­zał go to­wa­rzy­szo­wi Jó­zio­wi Sza­law­skie­mu. Jó­zio, rów­nych lat z nim, such­szy, mu­sku­lar­niejs­ży,. rów­nie kształt­ny, ener­gicz­niej­sze­go wy­ra­zu twa­rzy, zwró­cił wej­rze­nie na od­osob­nio­ne­go.

– Znasz go? – za­py­tał Emil…

– Wszak­że to Syl­wan Hor­piń­ski? – od­parł Jó­zio… któż go nie zna!!

Emil śmiał się.

– Ja ci od­po­wiem, rzekł, kto go zna? Praw­da wi­du­je­my go wszy­scy i wszę­dzie, prze­my­ka się nam jak za­gad­ka co chwi­la przed oczy­ma; peł­no go po sa­lo­nach, w te­atrze, na kur­sach, gdzie się tyl­ko lu­dzie zbie­ra­ją; jest ze wszyst­ki­mi do­brze, ale po­wiedz ty mi: kto to jest ten Hor­piń­ski?

– A! za­chcia­łeś! – roz­śmiał się Jó­zio – Hor­piń­ski jest Hor­piń­ski. Co mi do tego… że to on jest? wiem… że czło­wiek bar­dzo przy­zwo­ity, bar­dzo wy­kształ­co­ny… – miły, grzecz­ny uczyn­ny, ni­ko­mu nie za­wa­dza­ją­cy – co mi do tego… kto on jest??

Emil… gło­wą po­trzą­sał.

Za­pew­ne, że nam nic do tego, – rzekł, – ale jed­nak rzecz by­ła­by cie­ka­wa znać i wie­dzieć – kto to taki?

Hor­piń­ski! na­zwi­sko ja­kieś dziw­nie brzmią­ce… tu u nas ani krew­nych, ani sto­sun­ków.

– Jak­to! ani sto­sun­ków? – prze­rwał żywo Jó­zio. Sto­sun­ki ma nie­sły­cha­nie roz­ga­łę­zio­ne. Hra­bi­na A…. owa go przyj­mu­je, u U… bywa, wszę­dzie go pro­szą, mi­łym jest go­ściem, nikt o nim złe­go sło­wa po­wie­dzieć nie może – Cze­góż ty chcesz wię­cej?

– Nie ro­zu­miesz mnie – ode­zwał się Emil stu­ka­jąc w sto­lik i po­now­nie dzie­sią­ty raz może do­po­mi­na­jąc się o her­ba­tę… Od­da­ję spra­wie­dli­wość Syl­wa­no­wi: naj­mil­szy w świe­cie czło­wiek… nic mu nie mam do za­rzu­ce­nia; ale mnie draż­ni tem, że nie wiem zkąd się wziął… Mia­łem spo­sob­ność mó­wić o tem z wie­lu oso­ba­mi; nikt mi nie umiał wy­tłu­ma­czyć po­cho­dze­nia tego… za­gad­ko­we­go je­go­mo­ścia. W to­wa­rzy­stwie ta­kie za­gad­ki za­wsze są po­dej­rza­ne. Koń­czył te sło­wa, gdy do­syć oty­ły, z wy­go­lo­ną twa­rzą bar­wy czer­wo­no­si­nej, oczka­mi przy­mru­żo­ne­mi zło­śli­wie, ubra­ny przy­zwo­icie ale nie­dba­le, męż­czy­zna pięć­dzie­się­cio­let­ni zbli­żył się ku nim od nie­chce­nia.

Był to – zna­ny wszyst­kim tak zwa­ny wu­ja­szek Lur­ski… nie­gdyś pono woj­sko­wy, te­raz przy­cze­pio­ny do ja­kie­goś ban­kier­skie­go domu – lu­bią­cy żyć, zło­śli­wie dow­cip­ny, wiel­ce prak­tycz­ny czło­wiek, – wię­cej Fran­cuz niż kra­jo­wiec a może nad wszyst­ko – ko­smo­po­li­tą…

Obu mło­dzień­com był on po­ufa­le zna­nym. Spo­ty­ka­li się z nim co­dzień; ale wie­dzie­li też, iż tak z nich, jak z ca­łe­go, świa­ta, Lur­ski so­bie drwił, bę­dąc obo­jęt­nym na wszyst­ko co jego wła­sne­go bytu, kie­sze­ni, gęby się nie ty­czy­ło.. Na­iw­niej­sze­go sy­ba­ry­ty i ego­isty trud­no zna­leźć było, ale przy­najm­niej był nim otwar­cie i nie. ' ma­sko­wał się wca­le.

Wu­ja­szek ów, w tej chwi­li nie­ma­ją­cy ni­ko­go lep­sze­go pod ręką, a ocze­ku­ją­cy na swój grok, – zbli­żył się do dwóch mło­ko­sów. Emil, roz­mo­wę zwra­ca­jąc do nie­go, ode­zwał się:

– Nie­praw­daż? wu­jasz­ku… Hor­piń­ski jest za­gad­ką?

Lur­ski obej­rzał się do­ko­ła, spo­strzegł sie­dzą­ce­go opo­dal i od­rzekł zim­no (po fran­cuz­ku, bo naj­le­piej mó­wił tym ję­zy­kiem).

– Nie je­steś zmu­szo­nym roz­wią­zy­wać tej za­gad­ki – Ma foi!

– Ale mnie ona draż­ni…

– Do­wód, żeś bar­dzo mło­dy – ode­zwał się zim­no wu­ja­szek Lur­ski – bo mnie, sta­re­go, naj­mniej­szej rze­czy ona nie ob­cho­dzi… C'est un hom­me très com­me il faut, a w to­wa­rzy­stwie to star­czy; o sio­strę się two­ję nie sta­ra… – bo jej nie masz; wąt­pię żeby cię pro­sił o po­ży­cze­nie pie­nię­dzy, bo nig­dy ich od ni­ko­go nie żąda, a czę­sto wła­sne­mi słu­ży – po­cóż się masz za­głę­biać w ana­li­zy, któ­re by­ły­by próż­ną cie­ka­wost­ką…

– No – tak – prze­rwał Emil – ale mi pan przy­znasz że – nikt go nie zna…

– I nikt się o to nie kło­po­cze! – po­wo­li po­czął Lur­ski, któ­ry się krzy­wił już, że na­wet na zim­ny grok cze­kać mu­siał. – Co komu do Hor­piń­skie­go? Przyj­mu­ją go wszy­scy… awan­tur nie robi – nie­ma, na świe­cie uczyn­niej­sze­go i usłuż­niej­sze­go czło­wie­ka – co naj­waż­niej­sza – nig­dy u ni­ko­go nie po­ży­cza, pie­nię­dzy, ma za­wsze po­do­stat­kiem – ma foi ! Cela suf­fit!

– Tak – za­wo­łał, tłu­miąc głos i oglą­da­jąc się Emil – ale zką­dże ma pie­nią­dze! Wu­ja­szek się roz­śmiał… i ru­szył ra­mio­na­mi.

To jego rzecz, nie na­sza…! La, re­cher­che de Ia pa­ter­ni­té est in­ter­di­te. Daj­my temu po­kój.

– Prze­pra­szam – ode­zwał się upar­ty Pa­czu­ski – Vous qui sa­vez tout…

– Daj­że mi po­kój – obu­rzył się Lur­ski, ja nic nie wiem…

– Choć­by, z ja­kiej pro­win­cyi po­cho­dzi! – do­koń­czył Emil…

Po­da­no grok i pan ka­pi­tan, (bo go za­rów­no wu­jasz­kiem, jak ka­pi­ta­nem zwa­no) – na­pił się na­przód, otarł usta, po­pa­trzał na cie­ka­we­go i do­ło­żył.

– Nie mam wy­obra­że­nia!!

Męż­czy­zna la­sko­wa­ty, wy­so­ki, chu­dy, bla­dy, nie­pięk­ny, ale prze­sad­nie wy­ele­gan­to­wa­ny, ma­ją­cy w so­bie coś za­ra­zem ak­to­ra i pa­so­ży­ta… wci­snął się nad­zwy­czaj zręcz­nie po­mię­dzy roz­ma­wia­ją­cych…

Był to wi­sto­cie ro­dzaj – pa­so­ży­ta, a za­ra­zem urzęd­nik jed­ne­go z biur, w któ­rem miał sy­ne­ku­rę przy­jem­ną.

Zna­no go jako usłuż­ne­go bar­dzo to­tum­fac­kie­go sfer – naj­wyż­szych.

– O kim mó­wi­cie? – wtrą­cił.

W tej­że chwi­li ka­pi­tan, któ­ry nie lu­bił tak zwa­ne­go Sal­wa­to­ra ( było to imię pa­so­ży­ta), spoj­rzał nań przez ra­mię i z gro­kiem po­szedł da­lej – jak­by go chciał unik­nąć.

– O Hor­piń­skim – rzekł – krze­sło pod­su­wa­jąc Sa­ry­ato­ro­wi Emil.

Nie­praw­daż? to za­gad­ka?

La­sko­no­gi pa­so­żyt zro­bił minę zdzi­wio­ną.

– Ale on w to­wa­rzy­stwie jest jak naj­le­piej no­to­wa­ny – rzekł. Lu­bią go, ce­nią, hra­bi­na A – owa chwa­li go ile razy mowa o nim. Szlach­cic – to nie­ma wąt­pli­wo­ści…

– Na mi­łość Boga! – roz­śmiał się Pa­czu­ski – ja mu nie za­da­ję ple­be­ju­szow­stwa, tyl­ko­bym rad wie­dzieć, zkąd on się tu wziął?

Sa­lva­tor słu­chał z pew­nem zdzi­wie­niem.

– Pro­szę pana, – cią­gnął Emil – któ­ry miał to do sie­bie, że raz wszedł­szy na jaki przed­miot nie ła­two go rzu­cał – żyje ten Hor­piń­ski na sto­pie bar­dzo przy­zwo­itej, wy­da­je pie­nię­dzy tyle, ile z nas naj­do­stat­niej­szy; nie ma ani pen­syi, ani miej­sca, ani dóbr żad­nych, nie gra na gieł­dzie, wia­do­me­go za­ję­cia nie wi­dzę, bawi się…

Zką­dże na to wszyst­ko bie­rze!

– To nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, – szyb­ko roz­po­czął Sa­ly­ator, że musi być bar­dzo ma­jęt­ny – ale, rze­czy­wi­ście nig­dy nie sły­sza­łem, aże­by naj­mniej­szą uczy­nił wzmian­kę o po­sia­dło­ściach swo­ich, nig­dym nie sły­szał o kol­li­ga­cy­ach.

Po­ru­szył ra­mio­na.

– Pro­szę cię, ko­cha­ny pa­nie Emi­lu – do­dał – je­że­li od lat kil­ku tu już ob­ra­ca­jąc się w na­szych ko­łach ni­czem nig­dy nie po­dał się w po­dej­rze­nie i wąt­pli­wość, nie zgrze­szył żad­ną nie – de­li­kat­no­ścią, żad­nem form za­nie­dba­niem – co mnie resz­ta ob­cho­dzi?

Jó­zio, któ­ry, do­tąd mil­cząc, pił przy­nie­sio­ną na­resz­cie her­ba­tę – prze­rwał, gło­wą po­ta­ku­jąc.

– Sło­wo w sło­wo – ja mó­wie toż­sar­no.

Wtem Sa­lva­tor. jak­by go coś tknę­ło, po­chy­lił się do Pa­czu­skie­go.

– Di­tes-donc? szep­nął – czyż do­strzegł, że się bie­rze do któ­rej z na­szych pa­nien? he? bo – wi­dzisz – od lat dwóch czy trzech, gdy mamy przy­jem­ność mieć go mię­dzy sobą, ja nie zła­pa­łem go nig­dy na naj­mniej­szej chęt­ce przy­po­do­ba­nia się i ba­ła­mu­ce­nia.

Słu­ży wszyst­kim pa­niom – ale żad­nej nie daje pierw­szeń­stwa.

Zda­je mi się, że od ma­try­mo­nial­nych pro­jek­tów jest… da­le­ko? Hę?

– Ja też o żad­nych nie wiem – od­parł Emil – wprost, tak so­bie, cie­kaw-bym był tyl­ko coś wię­cej o nim wie­dzieć niż inni.

– No – to ci po­wiem – szep­nął pa­so­żyt – żem sły­szał go mó­wią­ce­go o spo­łe­czeń­stwie ga­li­cyj­skiem z wiel­ką zna­jo­mo­ścią tam­tej­szych sto­sun­ków. Być może…

– Prze­pra­szam, roz­śmiał się Jó­zio, bo mnie się tra­fi­ło tak­że pod­słu­chać roz­mo­wę jego z hra­bią D… – o Po­znań­skiem i miał­bym pra­wo z niej wno­sić, że chy­ba ztam­tąd po­cho­dzi, bo zna do­sko­na­le wszyst­kich, Dzia­łyń­skich, Żół­tow­skich,.. tut­ti qu­an­ti,

Emil śmiał się, Sa­lva­tor gło­wę spu­ścił.

– Na­praw­dę mó­wiąc – cią­gnął po chwi­li, po­piw­szy her­ba­tą, Pa­czu­ski – nie ro­zu­miem go i z tego wzglę­du, że ani po­wo­ła­nia, ani celu, ani upodo­bań szcze­gól­nych nie wi­dzę w nim. Czem się on zaj­mu­je?

– Un hom­me du mon­de! – szyb­ko pod­chwy­cił pa­so­żyt – czem­że ty chcesz, żeby się miał zaj­mo­wać? Bywa w to­wa­rzy­stwach, bawi się… czas spę­dza przy­jem­nie, czy­ta nowe książ­ki, jest au fait wszyst­kie­go, co się gdzie dzie­je…

Mó­wio­no mi, że znaw­ca sztu­ki nie­po­spo­li­ty, lubi sta­re ru­pie­cie.

Jó­zio tro­chę zło­śli­wie wtrą­cił:

– Ko­cha­ny Emil­ku – a two­je po­wo­ła­nie??

Za­czę­li się śmiać wszy­scy.

– Moje po­wo­ła­nie może jesz­cze się nie mia­ło cza­su ob­ja­wić – za­wo­łał Pa­czu­ski. – Zresz­tą ko­cham sę nie­ustan­nie, lu­bię jeść i ba­wić się… a ten wasz Hor­piń­ski nie ko­cha się, a co­kol­wiek robi, to z taką obo­jęt­no­ścią i chło­dem zu­ży­te­go czło­wie­ka, jak­by do nie­go ser­ca nie przy­kła­dał.

Sa­lva­tor ka­zał so­bie po­dać kie­li­szek Fi­ne­Cham­pa­gne i szklan­kę wody. Roz­mo­wa na­tem za­wie­szo­ną zo­sta­ła. Spo­glą­da­no ku temu kąt­ko­wi, w któ­rym cią­gle jesz­cze sie­dział ta­jem­ni – czy Hor­piń­ski, do­pi­ja­jąc her­ba­tę z obo­jęt­no­ścią i roz­tar­gnie­niem czło­wie­ka, któ­ry nie ma się do cze­go śpie­szyć i rad­by tyl­ko czemś czas za­bić.

Ani on do ni­ko­go, ani do nie­go nikt się nie zbli­żał. Parę osób go po­zdro­wi­ło, prze­cho­dząc… po­zo­stał sam…

Wstał wre­ście za­my­ślo­ny, za­pła­cił i wol­nym kro­kiem prze­śli­znąw­szy się po­mię­dzy go­ść­mi, znik­nął we drzwiach…

– Gdzie on miesz­ka? – za­py­tał Pa­czu­ski. Jó­zia ta cie­ka­wość na­tar­czy­wa ba­wi­ła. Sa­lva­tor od­wró­cił się.

– By­łem raz u nie­go – rzekł, – po­sy­ła­ła mnie hra­bi­na A… owa… cho­dzi­ło o lo­te­ryą fan­to­wą, na któ­rą ofia­ro­wał wca­le ład­ny bronz Bar­be­dien­ne'a, wart pew­nie ja­kie 100 ru­bli. Miesz­ka na po­cząt­ku No­we­go Świa­tu, na dru­giem pię­trze, praw­da, ale ka­wa­ler­skie jego po­miesz­ka­nie – w su­ro­wym sty­lu, – nie mogę in­a­czej zde­fi­nio­wać – ary­sto­kra­tycz­nie pięk­ne.

Gu­stu ma wie­le, naj­mniej­sze­go dy­so­nan­su. – Jest to na­tu­ra ar­ty­stycz­na. Ob­ra­zów nie­wie­le, ale pięk­ne i cen­ne, sta­tu­et­ki, cac­ka, dużo rze­czy cen­nych… Ume­blo­wa­nie w jed­nym sty­lu… ksią­żek i… dzien­ni­ków dużo… Do­sta­tek i za­moż­ność bar­dzo wy­ra­zi­ście w oczy biją.

– Ale to wła­śnie – za­wo­łał Emil – może obu­dzić po­dej­rze­nie…

Jó­zio prze­rwał śmie­chem, a Pa­czu­ski za­pił her­ba­tą.

– Że się do­brze ma – mó­wił Sa­lva­tor – to nie ule­ga wąt­pli­wo­ści…

– A to was nie ude­rza – rzekł Pa­czu­ski, – że ten pięk­ny męż­czy­zna, jak mó­wi­cie, do­stat­ni, do­brze wy­cho­wa­ny, zbli­ża­ją­cy się może do czter­dziest­ki…. stoi tak sam je­den jak pa­lec i nie my­śli na­wet o oże­nie­niu się.

Uśmiech­nął się pa­so­żyt i dużą swą żół­tą łapę po­ło­żył na ręce Emi­la.

– Ko­cha­ny Emi­lu – rzekł – wła­śnie dla tego że do czter­dziest­ki się zbli­ża, już mu nie tak pil­no się że­nić i ko­chać, jak to­bie, dla któ­re­go mi­łość i ko­bie­ta mają urok no­wo­ści… Rę­czę, że on już wie­le prze­żył, do­świad­czył, może prze­bo­lał, a to samo, że się schro­nił tu na grunt neu­tral­ny, gdzie go nikt nie zna, gdzie go żad­ne nie prze­śla­du­ją wspo­mnie­nia – daje do my­śle­nia!!

Jest to do­bro­wol­ne wy­gna­nie!

– Uwa­ga nad­zwy­czaj traf­na!! – pod­chwy­cił Pa­czu­ski… To wi­sto­cie rzu­ca pew­ne sła­be świa­teł­ko…

Po­chle­bia­ło snadź pa­so­ży­to­wi, iż uzna­no jego prze­ni­kli­wość, – za­tarł ręce. Spoj­rzał na ze­ga­rek i brwi pod­niósł: go­dzi­na była spóź­nio­na. Emil i Jó­zio, nie ma­jąc się cze­go śpie­szyć, do­le­wa­li so­bie her­ba­ty… La­sko­no­gi Sa­lva­tor po­że­gnał się z nimi, i w tej­że chwi­li z cy­ga­rem w ustach po­wró­cił Lur­ski, skrzy­wio­ny…

– Có­że­ście u li­cha dłu­go roz­pra­wia­li z tym zdrew­nia­łym szpa­ra­giem bez głów­ki? – ode­zwał się kwa­śno. Ma foi! to sztu­ka z tym pa­plą tale dłu­go wy­trzy­mać, – uwa­ża­łem, że roz­mo­wa była bar­dzo oży­wio­ną.

– Za­wsze o Hor­piń­skim – wtrą­cił Jó­zio, ale to nie moja wina. Pa­czu­ski jest nim po­draż­nio­ny…

Lur­ski gło­wą po­trzą­sał…

– Je­że­li cię już tak bar­dzo pie­cze cie­ka­wość – ode­zwał się zwra­ca­jąc do Pa­czu­skie­go, toć naj­prost­sza rzecz. Zbliż się do nie­go. Jest bar­dzo grzecz­ny, mó­wią, że za­wią­zu­je ła­two zna­jo­mo­ści.

– Ale one do ni­cze­go nie pro­wa­dzą – od­parł wsta­jąc z krze­sła Emil. – Wiem o tem do­sko­na­le od Wa­le­ry­ana.

Roz­śmiał się i dziw­ną min­kę zro­bił po­gar­dli­wą.

– Wa­le­rek jest za­wsze à co­urt d'ar­gent – mó­wił da­lej. – My już mu nie po­ży­cza­my, bo to jest becz­ka Da­na­id. Wi­dząc Hor­piń­skie­go tak za­moż­nym i czę­sto szczo­drym, Wa­le­rek, jak mi się sam przy­znał, – lapę za­giął na Syl­wa­na. Przy­lgnął do nie­go, sta­rał mu się usłu­gi­wać, roz­go­rzał przy­jaź­nią nie­zmier­ną – ale, nie­ste­ty – bez wza­jem­no­ści! Grzecz­ny, ale nie­sły­cha­nie zim­ny Hor­piń­ski umiał go tak trzy­mać w pew­nem od­da­le­niu, po­ufa­ło­ści z sobą, nie­do­pusz­cza­jąc, że Wa­le­rek na­próż­no czas stra­cił. Nie śmiał go na­wet pro­sić o po­życz­kę. Pa­ląc cy­ga­ro, słu­chał Lur­ski.

– To mi daje wyż­sze jesz­cze o nim wy­obra­że­nie – rzekł. Ma ro­zum i umie się z ludź­mi ob­cho­dzić. Od­mó­wić zręcz­nie pie­nię­dzy, było ni­czem, ale Wa­ler­ko­wi usta za­sznu­ro­wać tak… że się ode­zwać nie śmiał, ma foi – to sztu­ka! – ależ to do­sko­na­łość!

Lur­ski śmiał się – Wa­le­rek musi być skon­fun­do­wa­ny.

– Ro­zu­mie się – mó­wił Emil. – To też po­czci­wej nit­ki nie zo­sta­wia na tym Hor­piń­skim i – przy­znam się… że jego pa­pla­ni­na we mnie taką obu­dzi­ła cie­ka­wość…

Ka­pi­tan du­mał roz­tar­gnio­ny.

– Kto­kol­wiek on jest – rzekł w koń­cu – mam o nim z tego, co wi­dzę i sły­szę, wca­le nie­po­spo­li­te wy­obra­że­nie. Już to­sa­mo, że się nie daje spe­ne­tro­wać pierw­sze­mu­lep­sze­mu – do­wo­dzi ro­zu­mu.

To mó­wiąc wu­ja­szek-ka­pi­tan wło­żył ka­pe­lusz na gło­wę, obej­rzał się do­ko­ła i od­niech­ce­nia.

po­że­gnaw­szy mło­dzież, nu­cąc śpiew­kę, wy­szedł z cu­kier­ni.

Te­raz i na­szym pa­ni­czom czas było do domu.

Pierw­szy z nich, cie­ka­wy Emil Pa­czu­ski, pulch­ny, ró­żo­wy piesz­czo­szek, je­dy­nak u bo­ga­tej ma­mu­ni, sie­dział w mie­ście bez żad­nej po­trze­by i celu. Mat­ka wo­la­ła­by go była sto­kroć wi­dzieć na wsi, bio­rą­ce­go się do go­spo­dar­stwa pod jej okiem. Emil lu­bił się ba­wić i wy­naj­dy­wał naj­nie­praw­do­po­dob­niej­sze po­wo­dy do prze­cią­ga­nia po­by­tu w War­sza­wie. Miał tu wca­le przy­zwo­ity pied à ter­re; – słu­żą­ce­go sta­re­go, do­da­ne­go dla do­zo­ru, któ­ry go nie­gdyś no­sił na rę­kach, – a że mu na pie­nią­dzach nie zby­wa­ło, ba­wił się wy­śmie­ni­cie. Próż­nia­cze to było ży­cie, w do­brem jed­nak to­wa­rzy­stwie, któ­re nie­zaw­sze jest dla ta­kie­go mło­dzi­ka naj­lep­szem.

Mamę to uspa­ka­ja­ło, że Emil nie wda­wał się z lada kim, i, sam ma­jęt­ny, szu­kał so­bie zna­jo­mo­ści w wyż­szych ko­łach. Me wi­dzia­ła więc nie­bez­pie­czeń­stwa po­by­tu w War­sza­wie, a ce­ni­ła to, że się chło­piec ocie­rał, za­bie­rał zna­jo­mo­ści, i że mu czas upły­wał we­so­ło. Była dla mło­do­ści wy­ro­zu­mia­łą.

Emi­lo­wi tu czas upły­wał bar­dzo przy­jem­nie. Nie miał in­nych obo­wiąz­ków nad te, ja­kie wkła­da­ją wzglę­dy to­wa­rzy­skie; od­da­wał wi­zy­ty, za – pro­szo­ny, sta­wiał się do tań­ca, przy­no­sił bu­kie­ty, sta­rał się o książ­ki i nuty, i t… p.

Nie ma­jąc wca­le za­mia­ru że­nie­nia się, Pa­czu­ski był ła­twy do za­ję­cia się pierw­szą świe­żą to­wa­rzysz­ką nie­wie­ścią – lecz z rów­ną ła­two­ścią zwra­cał się po­tem do in­nej i po­cią­ga­ją­cej uro­kiem no­wo­ści. Nie zby­wa­ło mu na pew­nem wy­kształ­ce­niu, miał na­wet cza­sem za­chcian­ki do czy­ta­nia i, gdy nie było co ro­bić, po­ły­kał ro­man­se fran­cuz­kie – nie czuł jed­nak po­trze­by za­głę­bia­nia się zbyt­nie­go w na­uce. Z tym za­pa­sem, jaki już so­bie uzbie­rał w to­wa­rzy­stwie, mógł ucho­dzić za do­brze wy­cho­wa­ne­go, roz­trop­ne­go i przy­zwo­ite­go mło­dzień­ca. O wię­cej się nie do­bi­jał na­te­raz.

Ży­cie obo­wiąz­ków, pra­cy – spo­koj­ne, re­gu­lar­ne, nie­kie­dy mu się na da­le­kim pla­nie uka­zy­wa­ło, jako nie­uchron­ny ko­niec – ale tym­cza­sem miał mło­dość do spo­żyt­ko­wa­nia, i wy­rze­kać się jej nie my­ślał. Do­bre­go ser­ca zresz­tą, – przy­wią­za­ny do mat­ki, nie swar­li­wy, lu­bio­nym był po­wszech­nie. Star­si znaj­do­wa­li go nie­co dzie­cin­nym, a czy­ni­ło go ta­kim piesz­czo­ne wy­cho­wa­nie ma­mu­si, dla któ­rej był za­wsze jesz­cze tym ma­leń­kim Mi­lu­siem, któ­re­go dłu­go, dłu­go na ko­la­nach trzy­ma­ła.

Jó­zio Sza­law­ski, syn wy­so­kie­go urzęd­ni­ka, w hie­rar­chii zaj­mu­ją­ce­go sta­no­wi­sko zna­czą­ce, –

je­dy­nak tak­że ojca, bo miał tyl­ko dwie sio­stry, – na­wy­kły był do ży­cia do­stat­nie­go, gdyż pre­ze­spa­pa i pen­syą, po­bie­rał znacz­ną i z sie­bie był ma­jęt­ny. Ale oj­ciec, su­ro­wy, wy­ma­gał od nie­go, aby pra­co­wał, i do­pil­no­waw­szy do­koń­cze­nia nauk, po­zy­ska­nia stop­ni, – za­przągł go do biu­ra. Wy­tknię­tą miał ka­ry­erę i wy­zna­czo­ną dro­gę.

Sto­so­wać się mu­siał do ży­cze­nia ojca nie opie­rał mu się, – ale w du­szy znaj­do­wał tę nie­wo­lę urzę­du cał­kiem dla sie­bie zby­tecz­ną. Wie­dział, że oj­ciec mu ma­ją­tek ziem­ski prze­zna­czał i wzdy­chał do wiej­skie­go ży­cia, wi­dząc w niem wię­cej swo­bo­dy i nie­za­wi­sło­ści.

Ale pra­ca w biu­rze, któ­re­go gło­wą był oj­ciec, zbyt utru­dza­ją­cą nie była. Jó­zio przez pre­ze­sa miał wstęp do to­wa­rzy­stwa naj­lep­sze­go, by­wał wszę­dzie i urzę­do­wa­nie swe uwa­żał za ma­lum ne­ces­sa­rium. Gło­wą i wy­kształ­ce­niem Jó­zio prze­cho­dził owie­le Emi­la, z któ­rym był za­przy­jaź­nio­ny. Wię­cej od nie­go czy­tał, my­ślał i miał chwi­le po­waż­niej­sze­go za­pa­try­wa­nia się na ży­cie. Po­mi­mo to świat miał urok dla nie­go i od­ry­wał go ku so­bie.

Wy­szedł­szy z cu­kier­ni, dwaj przy­ja­cie­le za­pa­li­li cy­ga­ra i gwa­rząc szli jesz­cze czas ja­kiś ra­zem.

Noc była ja­sna księ­ży­co­wa wio­sen­na, cie­pła; lu­dzi już na uli­cach nie­wie­le. Po­nie­waż obaj do Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia szli ra­zem i w jed­nym kie­run­ku, ury­wa­na roz­mo­wa za­ba­wi­ła ich jesz­cze..

Wtem Emil trą­cił w bok to­wa­rzy­sza i uka­zał mu ko­goś, wol­nym bar­dzo kro­kiem, wlo­ką­ce­go się tak­że ku Kra­kow­skie­mu, Przed­mie­ściu.

Był to ów Syl­wan Hor­piń­ski, któ­ry tak nie­po­ko­ił Pa­czu­skie­go.

Szedł nad­zwy­czaj po­wo­li, za­du­ma­ny, jak­by mu zu­peł­nie było obo­jęt­nem, kie­dy się do­sta­nie do domu… a na­wet, czy na dro­dze go znaj­dzie. Pa­czu­ski i Jó­zio zbo­ku dłu­go mu się przy­pa­try­wa­li. Nie zwa­żał na nich. Spo­glą­dał osty­głem okiem po do­mach – za­ta­piał wzrok w uli­cach bez­myśl­nie, za­trzy­my­wał się, szedł – i zda­wał się tak za­to­pio­nym w so­bie, jak­by wca­le nie wie­dział, co się z nim dzia­ło.

– Pa­trzaj­że – szep­nął Emil do to­wa­rzy­sza – nie­jest-że to Sfinx?… nie mam­że pra­wa py­ta­nia i ba­da­nia: co ten czło­wiek na świe­cie robi?

– Po­wie­dział­byś te­raz, pa­trząc na nie­go, że ja­kieś nie­wy­sło­wie­nie cięż­kie brze­mię bar­ki jego uci­ska!…

Wszy­scy, któ­rzy mie­li szczę­ście znać pa­nią Za­wier­ską, z domu hra­bian­kę L….., zga­dza­li się na to, że ce­lem jej po­by­tu w War­sza­wie nie mo­gło być nic in­ne­go, jeno wy­da­nie cór­ki za­mąż. Tym­cza­sem p. Mi­cha­li­na, pięk­na, bo­ga­ta, uta­len­to­wa­na, dow­cip­na, pod wszel­kie­mi od­zna­cza­ją­ca się wśród naj­świet­niej­sze­go gro­na swych ró­wien­nic i to­wa­rzy­szek – mia­ła już lat dwa­dzie­ścia i dwa, z cze­go nie­tyl­ko nie ro­bi­ła ta­jem­ni­cy, ale nad­to czę­sto mó­wi­ła o tem – a o wyj­ściu za mąż do­tąd na­praw­dę mowy nie było.

Mo­gą­cych i chcą­cych się sta­rać o ten klej­not, było nad­zwy­czaj wie­lu, po­cząw­szy od ma­ją­cych się za ge­niu­sze ar­ty­stów i… li­te­ra­tów, aż do hra­biów i ksią­żą­tek – ale przy­stą­pić do pan­ny Mi­cha­li­ny mało się kto wa­żył.

Mi­sia, ubó­stwia­na przez mat­kę, była za­wsze tro­chę excen­trycz­ną, a z la­ta­mi sta­ła się po­stra­chem tych, co ją ota­cza­li. Nie była zło­śli­wą – prze­ciw­nie, cza­sem aż nad­to po­bła­ża­ją­cą i ła­god­ną, ale nie sza­no­wa­ła form przy­ję­tych i buzi ślicz­nej utrzy­mać nie umia­ła. Za­py­ta­nia jej i, od­po­wie­dzi cza­sa­mi wpra­wia­ły w osłu­pie­nie śmia­ło­ścią, zu­chwal­stwem nie­mal. Mat­ka bla­dła na­ów­czas, drża­ła – a Mi­sia, gdy ją wi­dzia­ła prze­lęk­nio­ną, umia­ła wy­plą­tać się z naj­cięż­sze­go po­ło­że­nia.

Ro­zum przy­zna­wa­li jej wszy­scy, na­uki mia­ła aż nad­to, ta­lent szcze­gól­niej do ma­lar­stwa zdu­mie­wa­ją­cy; z po­wierz­chow­no­ści na­osta­tek sama już zdol­ną była ocza­ro­wać i ująć.

Są nad­zwy­czaj­ne pięk­no­ści, któ­re nic nie mó­wią; pa­trzy się na nie z uwiel­bie­niem, ale od­cho­dzi bez ' Wzru­sze­nia. Mi­cha­li­na mia­ła w so­bie coś tak uro­czo po­cią­ga­ją­ce­go, iż kto ją raz wi­dział, ten za nią tę­sk­nił po­tem całe ży­cie…

Wyż­szość jej nad­po­spo­li­tych lu­dzi da­wa­ła się czuć we wszyst­kiem, a nie była dum­ną i od­strę­cza­ją­cą.

Mier­ne­go wzro­stu, kształt­na i zręcz­na, mia­ła głów­kę grec­kiej bo­gi­ni, oży­wio­ną, pro­my­kiem roz­bu­dzo­nej in­tel­li­gen­cyi, ja­kiej bó­stwa hel­leń­skie nie mia­ły. Czo­ło, wię­cej roz­wi­nię­te, niż na me­da­lach i w po­są­gach sta­ro­żyt­nych, nie było jed­nak nie­pro­por­cy­onal­nie wy­nio­słem. Czar­ne oczy, peł­ne wy­ra­zu, my­ślą­ce, ro­zum­ne, nie bie­ga­ły z przed­mio­tu na przed­miot, prze­śli­zgu­jąc się po po­wierzch­niach: wle­pia­ły się, ba­da­ły, za­ta­pia­ły w lu­dziach i ob­ra­zach świa­ta.

Opi­sać tej fi­zio­gno­mii nikt nie umiał – bo wiel­ka jej pięk­ność, nie w po­je­dyń­czych ry­sach miesz­ka­ła, ale w cu­dow­nej har­mo­nii ca­ło­ści. Tak­sa­mo po­stać przy­pa­da­ła do twa­rzy, a ru­chy ude­rza­ły na­tu­ral­no­ścią i swo­bo­dą.

Wdzięk nie­wie­ści, któ­ry to­wa­rzy­szył jej każ­de­mu po­ru­sze­niu, dziw­nym spo­so­bem go­dził się ze śmia­ło­ścią, nie­mal ko­bie­cie nie­wła­ści­wą. W niej ta od­wa­ga, ta szcze­rość sło­wa, wej­rze­nia i po­stę­po­wa­nia, pły­nę­ła tak na­tu­ral­nie z uspo­so­bie­nia, iż nie ra­zi­ła ni­ko­go.

Mi­sia umia­ła być jak dzie­cię we­so­łą i jak sta­rzy po­waż­ną – a uspo­so­bie­nie we­wnętrz­ne wię­cej ją ku po­wa­dze skła­nia­ło. Czy­ta­ła; wie­le, my­śla­ła wię­cej jesz­cze może; uczy­ła się chci­wie, ale i ze świa­ta czer­pa­ła na­ukę – co mało kto umie. Mat­ka jej, któ­ra, ją jed­ną ma­jąc, ko­cha­ła aż do bał­wo­chwal­stwa – była pierw­szą wiel­bi­ciel­ką tego fe­no­me­nu, tego cudu; za­chwy­ca­ła się nią, ale po­ci­chu pła­ka­ła nad tem, że Mi­sia, na tej sto­jąc wy­ży­nie, prze­zna­czo­na jest na osa­mot­nie­nie.

Po­ci­chu mó­wi­ła so­bie: kto jej go­dzien?

Wo­la­ła­by była wi­dzieć ją mniej pięk­ną, mniej ro­zum­ną, mniej bo­gi­nią a wię­cej po­spo­li­tą do­brą dzie­wecz­ką, dla któ­rej­by szczę­ście ła­twiej zna­leźć było. Sama pani Za­wier­ska nie była też po­spo­li­tą ko­bie­tą, i wy­cho­wa­nie, ja­kie dała cór­ce, naj­le­piej o tem świad­czy­ło. Nikt le­piej Misi nie oce­niał i nie ro­zu­miał nad nią – ale nikt się tą wyż­szo­ścią nie mar­twił wię­cej.

Ta wyż­szość przy ca­łej ła­god­no­ści dzie­cię­cia, była przy­czy­ną, że Mi­sia nie mo­gła wyjść do­tąd za­mąż, a mat­ka jej na­kła­niać do tego nie śmia­ła.

Mat­ka i cór­ka zro­zu­mia­ły się ła­two w tym Wzglę­dzie. Mi­sia po­trze­bo­wa­ła ko­goś, coby po­zy­skał, nie­tyl­ko jej chwi­lo­wą życz­li­wość i sym­pa­tyą, ale po­sza­no­wa­nie; pra­gnę­ła mieć męża, coby ją ro­zu­miał – a in­tel­li­gen­cyą i ser­cem był jej rów­ny.

Więk­sza część pre­ten­den­tów, bar­dzo po­ło­że­niem swem to­wa­rzy­skiem od­po­wied­nich wy­ma­ga­niom, zbli­żyw­szy się do Misi, co­fa­ła się, nie ma­jąc od­wa­gi na­wet spró­bo­wać szczę­ścia.

Ona nie zra­ża­ła ni­ko­go – ale sami wiel­bi­cie­le prze­ko­ny­wa­li się, iż za wy­so­ko się­ga­li.

Pa­nią Za­wier­ską na­ba­wia­ło to nie­po­ko­ju nie­wy­sło­wio­ne­go; Mi­sia zaś była, lub zda­wa­ła się być, zu­peł­nie spo­koj­ną i szczę­śli­wą.

– Ma­tu­siu – wierz mi, nie mamy się cze­go śpie­szyć – mó­wi­ła – mał­żeń­stwo jest związ­kiem nie­ro­ze­rwa­nym: nie po­dob­na wa­żyć się na nie – bez na­my­słu i na los szczę­ścia!

Zimy więc spę­dza­ły te pa­nie w War­sza­wie, a czę­sto i część wio­sny, jak w tym roku; je­cha­ły po­tem na wieś, ba­wi­ły do je­sie­ni i z przy­mroz­ka­mi wra­ca­ły do raz na za­wsze na­ję­te­go na No­wym

Świe­cie miesz­ka­nia, któ­re ze zbyt­kiem, sma­kiem i kom­for­tem było urzą­dzo­ne.

Ma­ją­tek bar­dzo znacz­ny, szczę­ściem za­go­spo­da­ro­wa­ny do­brze przez nie­bosz­czy­ka i rów­nie sta­ran­nie za­rzą­dza­ny przez jego szkol­ne­go to­wa­rzy­sza i przy­ja­cie­la – wdow­ca bez­dziet­ne­go, któ­ry do ro­dzi­ny był ca­łem ser­cem przy­wią­za­ny – do­zwa­lał pani Za­wier­skiej żyć na sto­pie bar­dzo wy­so­kiej, przyj­mo­wać naj­lep­sze to­wa­rzy­stwo i nie ra­cho­wać się z gro­szem do zbyt­ku, bo nig­dy do­cho­dów swych nie prze­ży­wa­ła.

Wie­dzia­no bar­dzo do­brze, iż pan­na Mi­cha­li­na, co naj­mniej parę mi­lio­nów mieć mo­gła po­sa­gu: była to więc par­tya dla naj­znacz­niej­szych na­wet ro­dzin od­po­wied­nia; ale pan­ny Mi­cha­li­ny oba­wia­no się tro­chę.

Pło­cho­ści i za­lot­no­ści nie mia­ła naj­mniej­szej. Lu­bia­ła się ubie­rać pięk­nie i z wiel­kim sma­kiem, ale smak u niej za­stę­po­wał zby­tek. W stro­ju na­wet, nie wo­ju­jąc z modą… umia­ła być nie­za­leż­ną. Two­rzy­ła so­bie suk­nie, nie­ude­rza­ją­ce dzi­wac­twem, nie­bi­ją­ce zbyt­nio w oczy, a jed­nak ory­gi­nal­ne.

Obie pa­nie lu­bia­ły to­wa­rzy­stwo, nie stro­ni­ły od lu­dzi i sa­lon ten li­czył się do naj­mil­szych, bo nie za­mę­czał, ani zbyt­nią mu­zy­ką, ani li­te­ra­tu­rą przy­mu­so­wą, ani po­pi­sa­mi uczo­ne­mi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: