Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Któś. Tom 2: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Któś. Tom 2: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 303 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść współ­cze­sna przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Tom II.

War­sza­wa.

Na­kła­dem Mi­cha­ła Glücks­ber­ga.

1884.

Дозволено Цензурою.

Варшава, дня 13 Сентября 1884 года.

War­sza­wa, – Druk S. Or­gel­bran­da Sy­nów, Bed­nar­ska 20.

Na­de­szła zima zno­wu i czwart­ko­we przy­ję­cia u Za­wier­skich roz­po­czę­ły się obia­dem i wie­czo­rem, na któ­ry wszy­scy daw­ni zna­jo­mi przy­ja­cie­le domu zbie­ga­li się chęt­nie, bo wszy­scy się tu czu­li w at­mos­fe­rze zdro­wej, oży­wia­ją­cej, życz­li­wej – po­zba­wio­nej tych mia­zma­tów cho­ro­bli­wych, któ­re za­tru­wa­ją ob­co­wa­nie i ro­dzą nie­sna­ski i kwa­sy.

Pani Za­wier­ska i pan­na Mi­cha­li­na umia­ły za­wsze za­po­biedz wszel­kie­mu po­draż­nie­niu, w za­ro­dzie za­bić plot­kę zło­śli­wą, zbli­żać, jed­nać i ła­go­dzić.

U nich też twa­rze moż­na było spo­ty­kać we­so­łe, a ton roz­mo­wy spra­wiał wra­że­nie bło­gie, uspa­ka­ja­ją­ce.

Ba­bu­nia była zdrow­sza; drzwi jej ci­che­go apar­ta­men­ci­ku za­mknę­ły się te­raz, po­zo­sta­ła sama ze swą, lek­tor­ką – a Mi­sia tyl­ko wbie­ga­ła do niej cza­sem zdać spra­wę z tego, co się dzia­ło u nich, przy­klę­ka­ła przy ka­nap­ce, po­szep­ta­ła, uśmiech­nę­ła się sta­rusz­ce i wra­ca­ła do go­ści.

Pierw­sze­go czwart­ku na­tłok był wiel­ki. Pani Za­wier­ska wie­dzia­ła, że tego dnia miał być przez hra­bie­go An­to­nie­go za­pre­zen­to­wa­nym Wa­cław Ni­to­sław­ski, ale nie oznaj­mi­ła o tem cór­ce – nie chcia­ła jej uprze­dzać – oba­wia­ła się; pro­jekt wy­da­wał się jej bar­dzo nę­cą­cym, pra­gnę­ła, aby mógł przyjść do skut­ku, lę­ka­ła się ze swej stro­ny za­szko­dzić temu ja­kim kro­kiem fał­szy­wym, wo­la­ła więc po­zo­stać neu­tral­ną.

Oczy jej jed­nak czę­sto się ku drzwiom zwra­ca­ły, ser­ce biło żywo.

Ni­to­sław­skie­go nie było jesz­cze, gdy Hor­piń­ski wszedł do sa­lo­nu, i Mi­sia z po­ufa­ło­ścią do­brej przy­ja­ciół­ki, z uśmie­chem wdzięcz­nym na ustach wy­stą­pi­ła kil­ka kro­ków na po­wi­ta­nie go.

Zda­la wi­dzia­ła mat­ka, jak się jej twa­rzycz­ka roz­ja­śni­ła – jak ocho­czo po­da­ła rękę i jak, zwy­kle po­nu­ry, za­dą­sa­ny, su­ro­wy, p. Syl­wan na wi­dok jej roz­we­se­lił się i od­młod­niał.

Po­mó­wi­li z sobą krót­ko, przy­by­wa­ją­cy go­ście ich roz­dzie­li­li. Ho­ro­piń­ski się usu­nął. Drzwi się pra­wie nie za­my­ka­ły.

Tro­chę póź­no już uka­zał się w pro­gu hra­bia An­to­ni, do­bry, miły, ale nie­zna­czą­cy czło­wiek, któ­rym się wszy­scy po­słu­gi­wa­li, a on chęt­nie słu­żył każ­de­mu.

Pro­wa­dził on za sobą, sta­ran­nie bar­dzo, zan­giel­ska ubra­ne­go, tro­chę sztyw­ne­go p. Wa­cła­wa

Ni­to­sław­skie­go, któ­re­go nie­zmier­ne po­do­bień­stwo do Syl­wa­na Hor­piń­skie­go od­ra­zu ude­rzy­ło wszyst­kich. Za­zwy­czaj ta­kie ry­sów po­do­bień­stwa naj­moc­niej się czuć dają, gdy dwaj So­zye – nie znaj­du­ją się obok sie­bie. Tu, w jed­nym sa­lo­nie, o kil­ka kro­ków od sie­bie moż­na ich było po­rów­ny­wać, a nie­sły­cha­na jed­no­staj­ność ry­sów, ru­chów, na­wet wy­ra­zu twa­rzy, ude­rza­ła wszyst­kich. Zna­mię ma­leń­kie u dołu sa­me­go po­licz­ka obu na­wet było wspól­ne.

Pa­trząc na nich, go­ście mil­cze­li zdu­mie­ni. Pani domu, gdy hra­bia się zbli­żył, wio­dąc za sobą p. Wa­cła­wa, zmie­sza­ła się, w oczach pan­ny Mi­cha­li­ny od­ma­lo­wał się prze­strach ja­kiś. Mi­mo­wol­ne mil­cze­nie do­syć oży­wio­ny sa­lon na chwi­lę zło­wro­gą ci­szą przy­ci­snę­ło.

Hor­piń­ski, zda­le­ka sto­ją­cy, wpa­trzył się w Ni­to­sław­skie­go i – zbladł jak ścia­na. Pa­no­wać umiał nad sobą, ale w tej chwi­li wi­dać było, że ca­łej siły mu­siał użyć, aby wra­że­nie nie­spo­dzia­ne ukryć i na­my­ślić się, co ma po­cząć.

Czuł oczy wszyst­kich zwró­co­ne na, sie­bie. Chwi­lę zda­ło mu się, że naj­le­piej bę­dzie wy­su­nąć się i znik­nąć, lecz za­le­d­wie nie­daw­no przy­był – wy­glą­da­ło­by to na uciecz­kę, na strach ja­kiś. Mu­siał po­zo­stać.

Ni­to­sław­ski tym­cza­sem, z całą wpra­wą czło­wie­ka bar­dzo oby­te­go z to­wa­rzy­stwem, za­ga­ił roz­mo­wę z go­spo­dy­nią domu, spró­bo­wał ją, za­wią­zać z cór­ką; lecz Mi­sia, jak­by osłu­pia­ła – od­po­wie­dzia­ła mu tyl­ko uśmie­chem i po­ru­sze­niem gło­wy.

Te rysy zna­jo­me, miłe jej, któ­re nie­zna­ny czło­wiek so­bie przy­własz­czył, czy­ni­ły na niej wra­że­nie nie­wy­sło­wio­ne – prze­ra­ża­ją­ce.

Pan Wa­cław mó­wił, uśmie­chał się; głos był ten­sam, uśmiech jak­by jego – ale na­tem się ogra­ni­cza­ło po­do­bień­stwo.

My­śli, spo­sób wy­ra­ża­nia się – róż­ni­ły Ni­to­sław­skie­go od Syl­wa­na ogrom­nie. Wię­cej się to dało czuć, niż się mo­gło oka­zać w po­cząt­ku – lecz kil­ka słów star­czy­ło, aby cha­rak­te­ry­sty­kę ozna­czyć.

Wa­cław Ni­to­sław­ski był czę­sto sa­lo­no­wym, naj­lep­sze­go tonu wy­cho­wań­cem i dzie­cię­ciem; gdy Hor­piń­ski przy for­mach naj­wy­szu­kań­szych miał w so­bie coś nad nie i nad ten świat sa­lo­nów wyż­sze­go.

Przy­pa­tru­jąc mu się bli­żej, pan­na Mi­cha­li­na spo­strze­gła, że po­do­bień­stwo ry­sów było czy­sto for­mal­ne, dla po­spo­li­tych oczów ude­rza­ją­ce – ale pod niem kry­ły się dwie róż­ne na­tu­ry; Ni­to­sław­ski na­le­żał do in­nej sfe­ry lu­dzi – do in­ne­go dzia­łu ludz­ko­ści, któ­ry poza in­te­res­sa po­wsze­dnie okiem ni my­ślą nie wy­cho­dzi.

Po krót­kiej roz­mo­wie z go­spo­dy­nią, a jesz­cze mniej roz­wi­nię­tej z pan­ną Mi­cha­li­ną, – Ni­to­sław­ski, zna­la­zł­szy tu kil­ku daw­nych zna­jo­mych, wmie­szał się w tłum go­ści.

Do­pie­ro te­raz, czy on sam, czy ktoś zwró­cił uwa­gę jego na Hor­piń­skie­go. Wa­cław obej­rzał się nie­spo­koj­nie, po­szu­kał go oczy­ma, a że zwykł był cod­nia spę­dzać tro­chę cza­su przed zwier­cia­dłem i znał swą twa­rzycz­kę – uznał na­tych­miast nie­zmier­ne po­do­bień­stwo swe do p. Syl­wa­na.

Nad­zwy­czaj przy­kre zda­wa­ło się to na nim czy­nić wra­że­nie. Cała zim­na krew i pew­ność sie­bie, któ­re go ce­cho­wa­ły, wy­sta­wio­ne zo­sta­ły na strasz­ną pró­bę. Z ru­chów mi­mo­wol­nych drga­ją­cej twa­rzy wi­dać było, co się w nim dzia­ło. I on wal­kę we­wnętrz­ną ja­kąś od­by­wał z sobą – kil­ka razy oczy jego prze­bie­ga­ły po sa­lo­nie – nie od­po­wie­dział na za­da­ne mu py­ta­nia – i do­pie­ro po­nie­ja­kim cza­sie wró­cił po­zor­nie do spo­ko­ju, z ja­kim uka­zał się zpo­cząt­ku.

Pil­niej jed­nak śle­dzą­cy go był­by do­strzegł, że oczy jego cią­gle bie­gły w tę stro­nę, w któ­rej stał Hor­piń­ski. Draż­ni­ło go to – nie­mi­łe po­do­bień­stwo, a oso­bom, któ­re o nie­go za­gad­nę­ły – od­po­wia­dał ru­sze­niem ra­mion dwu­znacz­nem.

Naj­oso­bliw­szem jed­nak wy­da­ło się to wszyst­kim, że ani py­tał, kto był ten Hor­piń­ski, ani się go cie­ka­wym zda­wał. Znaj­du­ją­cy się tu i śle­dzą­cy bacz­nie obu, p. Emil Pą­czu­ski znaj­do­wał to – nie­na­tu­ral­nem.

Wnio­sko­wał na­wet, że chy­ba – Ni­to­sław­ski coś wie­dział, co mu tłó­ma­czy­ło fakt ten w zdu­mie­nie wpra­wia­ją­cy wszyst­kich in­nych go­ści.

Na pan­nie Mi­cha­li­nie wi­docz­nie ten wy­pa­dek – czy­nił przy­gnia­ta­ją­ce ja­kieś wra­że­nie. Cho­dzi­ła bla­da, nie­spo­koj­na, a oczy jej da­le­ko czę­ściej się zwra­ca­ły ku Hor­piń­skie­mu, niż ku no­we­mu go­ścio­wi. Od­ga­dy­wać się zda­wa­ła przy­krość, ja­kiej do­zna­wa­ła. Pra­gnę­ła go pew­nie po­cie­szyć – czy prze­ko­nać się do ja­kie­go stop­nia uczuł to spo­tka­nie – bo, idąc do ba­bu­ni, ob­ra­ła taką dro­gę, aby się na niej spo­tka­ła z Hor­piń­skim. Ski­nę­ła na nie­go, bo stał tro­chę zda­le­ka – zbli­żył się…

Sa­lon był nad­to peł­ny, roz­mo­wa pra­wie nie­moż­li­wa; pan­na Mi­cha­li­na po­pro­wa­dzi­ła go ze sobą do przy­le­głe­go ga­bi­ne­tu, w któ­rym osób było da­le­ko mniej – i para sto­li­ków cze­ka­ła na gra­czów.

W gło­sie Mi­cha­li­ny czuć było wzru­sze­nie.

– Znasz pan Ni­to­sław­skie­go? – spy­ta­ła. Zim­no i su­cho od­parł Syl­wan:

– Nie mam ho­no­ru.

– Lu­dzie znaj­du­ją pa­nów tak nad­zwy­czaj­nie po­dob­ny­mi do sie­bie, ja – nie…

Zwró­ci­ła się ku nie­mu. Stał przed nią bla­dy, smut­ny, gry­ząc war­gi, nie kry­jąc przy­kro­ści, ja­kiej do­zna­wał. Za­czął mó­wić po­ci­chu:

– Me jest to rze­czą przy­jem­ną, spo­tkać się z taką… ma­secz­ką wła­sną w to­wa­rzy­stwie. P. Ni­to­sław­ski po­ło­że­niem swem prze­ra­sta mnie owie­le – do­sta­je mi się więc rola cie­nia i cie­ka­we­go exem­pla­rza igra­szek na­tu­ry. Pani mi nie weź­mie za złe, że się – cof­nę i że chy­ba nie­pręd­ko znów uka­żę się tam, gdzie mi za­wsze mój so­sios bę­dzie gro­zić.

Me módz być na­wet sobą, ale ska­za­nym zo­stać na – ko­pią sła­bą ja­kie­goś ory­gi­na­łu – smut­nym jest lo­sem.

– Pan to bie­rzesz tak tra­gicz­nie – szep­nę­ła Mi­sia – co jest pro­stym przy­pad­kiem.

– Na­der nie­przy­jem­nym – rzekł Syl­wan – przy­znasz to pani – lecz są ta­kie prze­zna­cze­nia – dole!…

Uśmiech­nął się, po­pa­trzył jej w oczy, po­da­li so­bie ręce, Mi­cha­li­na dłu­giem spoj­rze­niem sta­ra­ła się go po­cie­szyć, za­trzy­ma­ła się tro­chę – i po­szła do bab­ci.

Hor­piń­ski po­zo­stał w ga­bi­ne­cie, prze­szedł się po nim razy parę, nie­spo­koj­ny – zna­lazł drzwi bocz­ne wy­cho­dzą­ce do sie­ni i nie­po­strze­żo­ny wy­mknął się nie­mi.

Gdy w sa­lo­nie go za­bra­kło, a cie­ka­we oczy próż­no szu­ka­ły dla po­rów­na­nia tych dwóch twa­rzy – za­czę­to się zbli­żać do Ni­to­sław­skie­go i wie­le osób za­wią­za­ło z nim. zna­jo­mo­ści.

Nikt jed­nak nie śmiał na­po­mknąć o – Hor­piń­skim; i – do­pie­ro po­ufal­szy nie­co Prusz­czyc, któ­ry na ten dzień przy­był umyśl­nie, wziąw­szy na stro­nę p. Wa­cła­wa, za­gad­nął go, szep­cząc na ucho:

– Czy pan uwa­żał tego ko­goś, któ­re­go tu wszy­scy tak nad­zwy­czaj po­dob­nym uzna­ją do nie­go! To praw­da, że po­do­bień­stwo nie­sły­cha­ne.

Ni­to­sław­ski się po­ru­szył nie­cier­pli­wie.

– Nad­zwy­czaj nie­przy­jem­ne to dla mnie – wy­bąk­nął kwa­śno, po­chy­la­jąc się do ucha Prusz­czy­co­wi. – Jest to przy­pa­dek – ale zwra­cać na sie­bie oczy i pa­pla­nie lu­dzi z po­wo­du ta­kie­go fe­no­me­nu – nie miło.

Prusz­czyc obo­jęt­niej to brał.

– Rzecz ma­łe­go zna­cze­nia – rzekł – pan nie znasz tego Hor­piń­skie­go!… nie wiesz o nim nic?Żywo bar­dzo, może aż nad­to, Ni­to­sław­ski prze­rwał:

– Nie wier­ni… nie znam…

Sta­ry woj­sko­wy, któ­ry mu spoj­rzał w oczy na­gle, spo­strzegł, że mó­wiąc to, był nad­zwy­czaj zmie­sza­ny, tak, że pro­te­sta­cya wy­da­wa­ła się po­dej­rza­ną. Oprócz tego p. Wa­cław z wi­docz­ną nie­chę­cią przy­jął to py­ta­nie.

Po wyj­ściu Hor­piń­skie­go po­zo­stał Ni­to­sław­ski do­syć dłu­go. Usi­ło­wał się zbli­żyć na­resz­cie do Mi­cha­li­ny, któ­ra uzna­ła, że dla sa­mej grzecz­no­ści uni­kać" go nie mo­gła. Do­zwo­li­ła mu więc siąść przy so­bie – i za­czę­ła się jed­na z tych roz­mów wstęp­nych, prze­gry­wek do lep­szej zna­jo­mo­ści, jaką się zwy­kle pierw­szy raz spo­ty­ka­ją­ce oso­by wza­jem ba­da­ją.

Pan­na Mi­cha­li­na wła­da­ła już zu­peł­nie sobą, była chłod­ną i sta­ra­ła się tyl­ko wy­ro­zu­mieć, oile po­do­bień­stwo twa­rzy, gło­su i ru­chów cią­gnę­ło za sobą jed­ność du­cha.

Lecz im roz­mo­wa o po­dró­żach, o Lon­dy­nie, o ży­ciu w An­glii i i p., prze­cią­ga­ła się dłu­żej, tem Mi­sia się bar­dziej prze­ko­ny­wa­ła, że ci dwaj bra­ter­sko do sie­bie po­dob­ni lu­dzie sta­li na krań­co­wo prze­ciw­nych sta­no­wi­skach po­jęć i po­glą­dów.

Przed kil­ku dnia­mi wła­śnie mia­ła ona spo­sob­ność o tym­sa­mym przed­mio­cie mó­wić z Syl­wa­nem: mo­gła więc po­rów­nać ich ze sobą.

P. Wa­cław był praw­dzi­wym an­glo­ma­nem nie­ule­ga­ją­cym kry­ty­ce, a spo­strze­ga­czem fe­no­me­nów ży­cia ze­wnętrz­nych, w któ­rych głęb­sze zna­cze­nie się nie za­pusz­czał. Opi­sy­wał wy­bor­nie, tłó­ma­czył na­wet śmiesz­no­ści zręcz­nie – i za ten kres nie wy­cho­dził. Syl­wan rów­nież wie­le in­sty­tu­cyi an­giel­skich, wie­le cech oby­cza­jo­wych uzna­wał na­śla­do­wa­nia god­ne­mi, lecz stro­ny ujem­ne były może jesz­cze do­bit­niej ozna­czo­ne w jego są­dzie. A co się ty­cze na­śla­dow­nic­twa do­da­wał, że nic się nie po­win­no i nie może prze­sa­dzać, że oby­czaj i in­sty­tu­cya musi ro­snąć z ro­dzin­ne­go grun­tu i żyć so­ka­mi wła­sne­mi. Sło­wem p. "Wa­cław wy­da­wał się dzie­cin­nie płyt­kim, choć bar­dzo dow­cip­nie opi­sy­wał wy­ści­gi w Ep­som, ży­cie na wsi, po­lo­wa­nia, wy­bo­ry do par­la­men­tu i sa­lo­ny West-Endu.

Ni­to­sław­ski nie był ni­czem wię­cej nad bar­dzo do­brze wy­cho­wa­ne­go czło­wie­ka, na­der mier­nych zdol­no­ści, gdy Syl­wan pan­nie Mi­cha­li­nie wy­da­wał się na­tu­rą wyż­szą, – umy­słem wy­bra­nym.

Jed­no tyl­ko wspól­ne im było: to chwi­lo­wo się ob­ja­wia­ją­ca pew­na zło­śli­wość i po­gar­da lu­dzi. Źró­dło tych uczuć mo­gło w nich obu być od­mien­ne; spo­sób, w jaki się wy­ra­ża­li – miał w so­bie coś po­krew­ne­go.

Ude­rzy­ło to pan­nę Mi­cha­li­nę. Chwi­la­mi coś w uśmie­chu, in­to­na­cyi, ru­chu rąk… wej­rze­niu tak jej żywo przy­po­mi­na­ło Syl­wa­na, iż drga­ła mi­mo­wol­nie.

Wa­cław, choć tro­chę zmie­sza­ny w po­cząt­ku, nad­to znał wyż­szość swą, zbyt pew­nym był suk­ces­su, by się bar­dzo pręd­ko nie wy­swo­bo­dził z wra­że­nia i nie stał sa­mym sobą – to jest świet­nem zja­wi­skiem.

Mi­lio­no­wy pan, pięk­ny męż­czy­zna, do­brze po­ło­żo­ny w świe­cie – nie mógł zwąt­pić o so­bie. Pan­na Mi­cha­li­na po­do­ba­ła mu się nad­zwy­czaj­nie.

Na­wet pe­wien chłód ostroż­ny, z ja­kim go przyj­mo­wa­ła, – nie zra­żał go. Pięk­ność czy­ni­ła mu ją nad­zwy­czaj sym­pa­tycz­ną – im dłu­żej się jej przy­pa­try­wał, okiem znaw­cy oce­nia­jąc wszyst­kie do­sko­na­ło­ści i wdzię­ki twa­rzy, po­sta­ci, gło­su, wej­rze­nia – tem­bar­dziej był za­chwy­co­ny.

Dla nie­go był to ide­ał żony, jaką ma­rzył dla sie­bie. Nie mógł jej szu­kać w An­glii, gdzie­by może naj­ła­twiej zna­lazł pięk­ność dys­tyn­go­wa­ną i po­waż­ną – w kra­ju żad­na jesz­cze pan­na tak mu się stwo­rzo­ną na pa­nią Wa­cła­wo­wą nie wy­da­ła.

Przy­tem ma­ją­tek, imię, je­dy­nac­two… cha­rak­ter mat­ki, na­dzie­je na ba­bu­nię – wszyst­ko czy­ni­ło ją par­tyą naj­po­żą­dań­szą.

Ko­chać się… w zna­cze­niu tego wy­ra­zu zwy­kłem, nie mógł p. Wa­cław; był nad­to pro­za­icz­nym i prak­tycz­nym. Mó­wio­no wie­le o róż­nych jego dwu­znacz­nych sto­sun­kach, gdy był młod­szym, wszyst­kie one cięż­ko się skoń­czy­ły, bez żad­nej ka­ta­stro­fy – a te­raz zna­no go tyl­ko jako mło­dzień­ca chcą­ce­go się oże­nić, któ­re­mu – w prze­ko­na­niu więk­szo­ści – żad­na pan­na w świe­cie od­mó­wić nie mo­gła.

Wiel­ki los cze­kał tę, któ­ra mia­ła wyjść za nie­go.

Gdy po dość prze­cią­gnię­tej roz­mo­wie, na któ­rą zwra­ca­no oczy cie­ka­we, pan Wa­cław w ostat­ku od­szedł, a Mi­sia zo­sta­ła sama – po­zo­sta­ło jej po nim wra­że­nie oso­bli­we – jak­by temu czło­wie­ko­wi zby­wa­ło umy­sło­wo na ja­kiejś wła­dzy nie­roz­bu­dzo­nej czy zmar­łej. Wy­cho­wa­nie, uczy­ni­ło z nie­go co tyl­ko mo­gło – na­tu­ra ska­le­czy­ła go w ko­leb­ce.

Prze­czu­cie mó­wi­ło też – iż to, co się po­spo­li­cie ser­cem na­zy­wa – nie ist­nia­ło u Ni­to­sław­skie­go. Poj­mo­wał on, że czy­nić do­brze na­ka­zy­wał ro­zum, ale po­pę­du do do­bre­go nie przy­no­si­ło mu uczu­cie. Da­wał jał­muż­nę, jak po­da­tek; li­tość, nie ro­zu­miał. Mi­sia po­my­śla­ła:

– Je­że­li mi go prze­zna­cza­ją – sto razy wolę, nie iść za mąż. Ten czło­wiek wzro­kiem-by mnie na śmierć za­mro­ził.

Ci, co wi­dzie­li zda­la pan­nę Mi­cha­li­nę roz­ma­wia­ją­cą z p. Wa­cła­wem, po­cząw­szy od mat­ki – zu­peł­nie się w do­my­słach omy­li­li. Roz­mo­wa szła tak gład­ko, to­wa­rzy­szy­ły jej ta­kie uśmie­chy, zna­ki po­ro­zu­mie­nia, że p. Za­wier­ska ro­ko­wa­ła jak­naj­po­myśl­niej.

Jed­na z dam za­wy­ro­ko­wa­ła zda­la dość za­baw­nie o Ni­to­sław­skim, że był: cor­rect, i to go może naj­le­piej ma­lo­wa­ło.

Nie po­peł­nił naj­mniej­szej nie­zręcz­no­ści, a gdy wy­szedł z sa­lo­nu, mógł z sobą wy­nieść to po­cie­sza­ją­ce prze­ko­na­nie, iż nikt w świe­cie na jego miej­scu le­piej­by się zna­leźć nie umiał.

Hor­piń­ski wró­cił do miesz­ka­nia swe­go, roz­draż­nio­ny do naj­wyż­sze­go stop­nia – nie mo­gąc dłu­go ze­brać my­śli. Bu­rza ja­kaś wrza­ła mu w pier­si. Miał zwy­czaj, gdy się czuł tak po­ru­szo­nym, szu­kać uko­je­nia w przy­mu­so­wej pra­cy.

Ro­ze­brał się na­tych­miast, po­rwał książ­kę i chciał czy­tać, ale oczy tyl­ko chwy­ta­ły li­te­ry – umysł był gdzie­in­dziej. Zmu­szał się, po­wra­cał, do prze­bie­żo­nych wier­szy – i nie po­dob­na mu było się zwy­cię­żyć.

Rzu­cił w koń­cu książ­kę. Po­trze­bo­wał roz­wa­żyć, jak miał po­stą­pić: ucie­kać, znik­nąć, czy śmia­ło sta­wić czo­ło nie­przy­jem­nym na­stęp­stwom?

Wi­docz­nem było, że Ni­to­sław­ski nie bez my­śli ka­zał się przed­sta­wić Za­wier­skim.

Hor­piń­ski o pan­nę nig­dy się sta­rać nie my­ślał, ale mimo to był za­zdro­snym. Bo­la­ło go ser­ce. Oprócz tego po­ło­że­nie jego mia­ło stro­nę draż­li­wą, śmiesz­ną.

Wnio­ski z tego po­do­bień­stwa ry­sów, nie­mo­gą­ce szko­dzić ary­sto­kra­tycz­ne­go po­cho­dze­nia panu Wa­cła­wo­wi, na mało zna­ne­go na­zwi­ska Hor­piń­skie­go ja­kiś fał­szy­wy cień rzu­ca­ły. Nie­przy­ja­cie­le, próż­nia­cy, plot­ka­rze – mo­gli wy­zy­ski­wać wy­pa­dek.

Naj­ła­twiej było na­za­jutrz za­raz siąść na ko­nia lub brycz­kę, od­je­chać do Ru­si­no­we­go Dwo­ru i tam prze­sie­dzieć kil­ka mie­się­cy, do­pó­ki – by się nie roz­wią­za­ły kon­ku­ry o p. Mi­cha­li­nę – i nie usta­ło pa­pla­nie.

Lecz znik­nię­cie ta­kie, nie mo­gło się in­a­czej tłó­ma­czyć, jeno uciecz­ką.

Syl­wan zaś w ży­ciu nie zwykł był nig­dy i przed ni­czem ucie­kać. Samo przy­pusz­cze­nie tchó­rzow­stwa, upo­ko­rze­nia – do­pro­wa­dza­ło go do sza­leń­stwa. Pod tym uci­skiem losu całą ener­gią du­szy swej – opie­rał się i har­to­wał do obro­ny.

Przez całą noc słu­żą­cy sły­szał go prze­cha­dza­ją­ce­go się po po­ko­ju – pa­lił cy­ga­ro po cy­ga­rze, cho­dził nie­my, bla­dy i nie znaj­do­wał w so­bie żad­nej zbaw­czej my­śli. Mu­siał po­zo­stać na miej­scu – po­ka­zy­wać się na sa­lo­nach, mil­czeć, cier­pieć, mę­czyć się, uśmie­chać – ucie­kać nie mógł.

Praw­do­po­dob­nem było, że się gdzie­kol­wiek zno­wu z Ni­to­sław­skim spo­tkać mie­li – zro­bie­nie na­wet zna­jo­mo­ści mo­gło się stać nie­uchron­nem.

Po­trze­ba było sta­nąć do tej śmiesz­nej wal­ki, któ­rej przy­czy­ny okre­ślić się nie da­wa­ły z nie­wzru­szo­ną krwią zim­ną i po­wa­gą.

Hor­piń­ski nie mógł uni­kać zbyt­nio ani sa­lo­nu Za­wier­skich, ani in­nych do­mów, w któ­rych by­wał zwy­kle, bo by­ło­by to ude­rza­ją­cem, – cho­ciaż spo­ty­ka­nie się z Ni­to­sław­skim było nie­zno­śne.

Za­raz na­za­jutrz po­ka­zał się na uli­cy, po­szedł do te­atru, sta­rał się, aby go wi­dzia­no – roz­ma­wiał do­syć we­so­ło z oso­ba­mi, któ­re spo­ty­kał, tak żeby się nie mo­gły do­my­ślać, iż cięż­kie brze­mię no­sił na du­szy.

Co się ty­cze p. Wa­cła­wa, zda­rze­nie za­rów­no nie­przy­jem­ne – było da­le­ko w jego po­ło­że­niu lżej­szem do znie­sie­nia. Cóż to go mo­gło ob­cho­dzić, że ktoś był do nie­go po­dob­nym?

Nie miał tak de­li­kat­nych uczuć, aby go cu­dze cier­pie­nie ob­cho­dzić mo­gło wiel­ce. Kil­ku zna­jo­mych bli­żej roz­py­ty­wał od nie­chce­nia o Hor­piń­skie­go. Wszy­scy zgod­nie po­świad­czy­li, że był czło­wie­kiem naj­lep­sze­go wy­cho­wa­nia, to­wa­rzy­stwa i pod wzglę­dem ma­jąt­ko­wym zu­peł­nie nie­pod­le­głym. Zna­no go tu od lat wie­lu, ży­ją­ce­go na sto­pie bar­dzo przy­zwo­itej, a dłu­gów nie miał żad­nych. Lu­dzie po­waż­ni od­zy­wa­li się o nim bar­dzo po­chleb­nie.

Ni­to­sław­ski, słu­cha­jąc, mil­czał i za­gry­zał war­gi.

W cią­gu dni kil­ku, po­mi­mo, że oba krą­ży­li po mie­ście i w jed­nych do­mach by­wa­li, szczę­ściem nie spo­tka­li się już nig­dzie oko w oko.

P. Wa­cław po­trze­bo­wał ba­wić się, na­wy­kłym był do lu­dzi, sa­mot­no­ści nie zno­sił. Pro­wa­dze­niu się jego nic za­rzu­cić nie było moż­na, ale miał sła­bost­kę do uczto­wa­nia i we­so­łe­go gwa­rze­nia przy szam­pa­nie. Mó­wio­no, że bar­dzo krót­ka służ­ba woj­sko­wa na­zwy­cza­iła go do tego.

Po­ro­biw­szy licz­ne męz­kie zna­jo­mo­ści, za­pra­sza­ny na obia­dy, wie­czo­ry, nie­chcąc być w dłu­gu – w koń­cu Ni­to­sław­ski chciał do­wieść, że umie być wdzięcz­nym i że po­tra­fi go­ści też przy­jąć z "szy­kiem".

Po za­pew­nie­niu się, że Bo­uqu­erel od­po­wie wszel­kim wy­ma­ga­niom eu­ro­pej­skie­go sma­ku, – po­sta­no­wił dać obiad dla swych zna­jo­mych i no­wych przy­ja­ciół.

Za­ma­wia­jąc go u fran­cu­za, po prze­dys­ku­to­wa­niu menu i win ja­kie po­da­wa­ne być mia­ły, za­koń­czył tym fra­ze­sem:

– Niech pan ra­czy pa­mię­tać, że mi wca­le nie idzie o to, co obiad kosz­to­wać bę­dzie, ale wiel­ce o to, aby mnie i pana nie skom­pro­mi­to­wał. Po­wi­nien być ta­kim, aże­by o nim po roku jesz­cze wspo­mi­na­no.

Fran­cuz skło­nił się pe­wien sie­bie, że ma­jąc Car­te blan­che, od­po­wie po­ło­żo­ne­mu w nim za­ufa­niu.

Kil­ka­na­ście osób za­pro­szo­nych, wy­bra­nych z naj­lep­sze­go to­wa­rzy­stwa, do któ­rych umie­li się przy­łą­czyć dwaj pa­so­ży­ci, co sła­wę bie­sia­dy roz­nieść mo­gli po świe­cie: Ka­pi­tan Lur­ski i chu­dy a ga­da­tli­wy Sal­wa­tor – skła­da­li owo kół­ko, któ­re p. Wa­cław w osob­nej sal­ce ho­te­lu miał przy­jem­ność ugasz­czać.

Samo poj­rze­nie na za­sta­wę sto­łu prze­ko­na­ło Ni­to­sław­skie­go, że mógł być spo­koj­nym – i że obiad wsty­du mu nie zro­bi.

Ka­pi­tan Lur­ski, wiel­ki ga­stro­nom, któ­ry umiał sta­nąć z Wa­cła­wem w krót­kim cza­sie na sto­pie po­ufa­ło­ści – a ra­zem słu­żył mu gor­li­wie, przy­własz­czył so­bie urząd vice-go­spo­da­rza, pod po­zo­rem, że on tu był, jak w domu.

Go­ście, po więk­szej czę­ści lu­dzie mło­dzi, lub chcą­cy być jesz­cze mło­dy­mi, w naj­lep­szych hu­mo­rach za­sie­dli do sto­łu, wie­dząc, że ich cze­ka jed­na z tych uczt mo­nu­men­tal­nych, któ­re po so­bie rzad­ko nie­straw­ność, za­wsze miłe zo­sta­wia­ją wspo­mnie­nia.

Ni­to­sław­ski z ta­len­tem umiał mó­wić o ni­czem, ba­wić dow­ci­pem po­ży­cza­nym, oży­wiać to­wa­rzy­stwo i to­no­wi męz­kiej roz­mo­wy nadać tę swo­bo­dę przy­zwo­itą, któ­ra po­zwa­la mó­wić o naj­draź­liw­szych rze­czach, nie prze­cho­dząc w try­wial­ne gru­biań­stwo. Lur­ski był w tem tak­że mi­strzem.

Aż do dru­gie­go po­da­nia wszyst­ko szło nad­zwy­czaj skład­nie i oży­wie­nie ro­sło. Oczy za­czy­na­ły bły­skać co­raz ja­śniej, usta otwie­ra­ły się co­raz sze­rzej, i nie­znacz­nie od ogól­ni­ków prze­cho­dzo­no do fak­tów miej­sco­wych, aby go­ścia, p. Wa­cła­wa, wta­jem­ni­czyć w ży­cie sto­li­cy.

Z pew­nem umiar­ko­wa­niem, ale nie bez zło­śli­wo­ści mó­wio­no o do­mach, w któ­rych Ni­to­sław­ski by­wał, o ko­bie­tach, o pan­nach na wy­da­niu, o mło­dzie­ży. Przy­zwo­itość tyl­ko Za­wier­skich wca­le tknąć nie do­zwa­la­ła. Wie­dzia­no, że p. Wa­cław miał pew­ne za­mia­ry.

Wstrzy­my­wa­ła i przy­tom­ność Pra­sz­czy­ca, przy­ja­cie­la domu, któ­ry na obiad był za­pro­szo­ny i sie­dział ja­kiś mil­czą­cy, nie­ko­niecz­nie rad tej Lu­kul­lu­so­wej uczcie. Ka­pi­tan Lur­ski za­ba­wiał go, jako kol­le­gę.

Przy des­se­rze z wy­stą­pie­niem szam­pa­na naj­pierw­szych mark, we­so­łość i swo­bo­da sil­nie się spo­tę­go­wa­ły. Prusz­czyc tyl­ko pił bar­dzo umiar­ko­wa­nie i do­le­wać so­bie nie do­zwa­lał. Ję­zy­ki się roz­wią­za­ły, żar­ty i dow­ci­py sta­ły się co­raz śmiel­sze.

Wsta­jąc od sto­łu do czar­nej kawy i li­kwo­rów, wszy­scy byli ko­cha­ją­cy, przy­ja­ciel­scy, ga­da­tli­wi, śmie­ją­cy się, szczę­śli­wi. Kup­ka­mi obo­zo­wa­no po sa­lo­nie.

Ni­to­sław­ski na ka­nap­ce przy­siadł chwi­lę, z do­bro­dusz­nym owym hra­bią An­to­nim, któ­ry go wpro­wa­dził do Za­wier­skich.

Ude­rzył go po ko­la­nach po­ufa­le, na­le­wa­jąc mu Char­treu­zę.

– Jak są­dzisz, ko­cha­ny hra­bio – czem się skoń­czą sta­ra­nia moje?

Pan­na mi się nad­zwy­czaj po­do­ba­ła – je­stem roz­ma­rzo­ny, roz­ko­cha­ny. Nie­zrów­na­ną by­ła­by kró­lo­wą sa­lo­nu. Dys­tynk­cya, takt, ro­zum, na­uka, a przy­tem ta jej pięk­ność.

Zim­ną jest do­tąd jed­nak dla mnie.

Hra­bia An­to­ni za­pa­lał cy­ga­ro.

– Chcesz-bo ko­niecz­nie jak Ce­zar, za­le­d­wie się uka­zaw­szy – módz już wy­krzyk­nąć – veni, vidi – i

Wa­cław skrzy­wił się.

– Chciał­bym nie tak na­głe­go zwy­cięz­twa – od­parł – ale choć na­dziei, że je od­nio­sę; a – en­tre nous – je­stem prze­ko­na­nym, że gdy­by nie pew­ne in­dy­wi­du­um, da­le­ko­by mi szło le­piej.

Spoj­rze­li so­bie w oczy, po­czci­wy hra­bia nie od­ga­dy­wał. Me miał on wo­gó­le ta­len­tu do­my­śla­nia się.

– Kto taki? – spy­tał.

Ni­to­sław­ski był szam­pa­nem i char­treu­zą moc­no roz­grza­ny – czy­ni­ło go to nad­mia­rę otwar­tym.

– Ko­cha­ny hra­bio, mnie nie zdra­dzisz – rzekł. – Boję się, aby ten nie­zno­śmy so­zios, to nie­przy­jem­ne zja­wi­sko so­bo­wtó­ra nie szko­dzi­ło mi.

Hra­bia An­to­ni mu­siał chwi­lę po­du­mać, aby zro­zu­mieć: Hor­piń­ski mu nie przy­szedł za­raz na myśl.

– A! mó­wisz o tym Hor­piń­skiml – rzekł w koń­cu. – Ba! mię­dzy wami nie­ma żad­ne­go związ­ku, oprócz tego nie­mi­łe­go po­do­bień­stwa twa­rzy. Hor­piń­ski się o pan­nę nie sta­ra: to wia­do­mo, zna ją, od lat wie­lu.

– Ba! – od­parł Wa­cław – czu­ję w nim nie­przy­ja­cie­la! a że mat­ka i cór­ka wiel­kie w nim za­ufa­nie mają – to nie ule­ga wąt­pli­wo­ści.

Po zwie­rze­niu się tem, trwa­ło czas ja­kiś mil­cze­nie. Hra­bia An­to­ni po obie­dzie rad był sil­niej­szych wzru­szeń i na­wet roz­na­mięt­nio­nej roz­mo­wy unik­nąć. Wa­cław, prze­ciw­nie, obia­dem był ze zwy­kłe­go so­bie umiar­ko­wa­nia – wy­ko­le­jo­ny.

Nie­zu­peł­nie pa­no­wał nad sobą.

– Hra­bio – rzekł po na­my­śle – sło­wo ho­no­ru, że wszyst­ko to po­zo­sta­nie po­mię­dzy nami!

Wiel­kie oczy wy­trzesz­czyw­szy po­czci­wy po­wier­nik, z po­śpie­chem rękę po­dał, za­rę­cza­jąc, że ta­jem­ni­cy do­trwa.

Wa­cław schy­lił mu się do ucha.

– To cała hi­sto­rya – rzekł – któ­ra się­ga ży­wo­ta, ś… p… ojca na­sze­go; nie mia­łem szczę­ścia znać go pra­wie, mało bar­dzo pa­mię­tam, od­umarł nas mło­de­mi.

Nie­ry­chło, gdy­śmy do­szli do peł­no­let­no­ści, ja i mój brat – znasz go, tak do mnie po­dob­ny jak Hor­piń­ski – za­czą­łem się w pa­pie­rach po ojcu roz­pa­try­wać i o nim roz­słu­chi­wać w oko­li­cy, in­for­mu­jąc u tych, co go oso­bi­ście zna­li.

Oj­ciec nasz, wszy­scy mu tę spra­wie­dli­wość od­da­ją, był czło­wie­kiem nad­zwy­czaj pra­wym i szla­chet­nym, ale miał ludz­kie sła­bo­ści. Mó­wią, że lu­bił ko­bie­ty pięk­ne i ła­two się roz­mi­ło­wy­wał.

Tych jed­nak mło­dzień­czych mi­ło­stek jego, gdy się raz oże­nił, nie po­zo­sta­ło naj­mniej­sze­go śla­du. Głu­che wie­ści krą­ży­ły o nich – któ­rym przy­ja­cie­le ojca za­prze­cza­li.

Dziw­nym tra­fem, roz­bie­ra­jąc pa­pie­ry i roz­ra­cho­wu­jąc fun­du­sze ja­kie po ojcu po­zo­stać były po­win­ny, tra­fi­łem na ślad wy­raź­ny, że kil­ka­kroć sto­ty­się­cy bra­kło – któ­rych roz­po­rzą­dze­nie naj­głęb­sza okry­wa­ła ta­jem­ni­ca. Było to dla nas za­gad­ką. Mery cli­ło po­tem od… sta­rych lu­dzi za­sły­sza­łem, ja­ko­by oj­ciec, mło­dym bę­dąc, za­ko­chał się w pro­stej wiej­skiej dziew­czy­nie, nad­zwy­czaj­nej pięk­no­ści, utrzy­my­wa­no na­wet, że się z nią po­ta­jem­nie, mimo opo­ru fa­mi­lii oże­nił, miał syna – i z naj­więk­szą trud­no­ścią po­tem przy­szło to mał­żeń­stwo nie­waż­ne ro­ze­rwać, a ojca z mat­ką na­szą oże­nić.

Co się sta­ło z tą pierw­szą ko­chan­ką czy żoną, z tym sy­nem? – wpa­dli jak w wodę – ani sły­chu. Mó­wio­no, że wy­po­sa­żo­na hoj­nie ko­bie­ta, wy­nio­sła się gdzieś da­le­ko – że dziec­ko po­wie­rzo­ne było na wy­cho­wa­nie ja­kie­muś na­uczy­cie­lo­wi, któ­ry miał jak­naj­sta­ran­niej czu­wać nad niem aż do lat doj­rza­łych.

Wszel­kie po­do­bień­stwo mó­wi­ło za­tem, że zni­kłe ka­pi­ta­ły ojca, któ­ry nig­dy, utra­cy­uszem nie był – mu­sia­ły przejść na tego… nie­zna­ne­go nam… syna chłop­ki.

Ale w pa­pie­rach – zo­sta­ła tyl­ko próż­nia. Znisz­czo­no jak­naj­sta­ran­niej wszel­kie do­wo­dy, mo­gą­ce na ja­kieś do­my­sły na­pro­wa­dzać.

Jed­nak­że, ko­cha­ny hra­bio – wy to wie­cie, że naj­tro­skliw­sze za­cie­ra­nie nie­przy­jem­nych wspo­mnień – za­wsze się oka­zu­je próż­nem. "Wszyst­ko wy­cho­dzi w koń­cu na wierzch.

Hra­bia po­ta­ku­ją­co gło­wą, po­ru­szył.

– Me mie­li­śmy wca­le ani ja ani brat pre­ten­syi do ojca – cią­gnął da­lej Wa­cław – za roz­po­rzą­dze­nie tym pół­mi­lio­nem zło­tych, gdyż sum­ma do­cho­dzi­ła tej wy­so­ko­ści, a mo­gła ją na­wet prze­wyż­szać.

W ra­chun­kach za ży­cia ojca sta­ło oprócz tego re­gu­lar­nie po kil­ka ty­się­cy ru­bli rocz­nie – za­wsze w jed­nej po­rze, na nie­wia­do­my ob­ra­ca­nych uży­tek…

Mnie i bra­ta wię­cej da­le­ko nie­po­ko­iło to, że­śmy gdzieś na świe­cie mo­gli mieć ko­goś, tak bliz­ko z nami po­łą­czo­ne­go, do któ­re­go się ani moż­na było przy­znać – ani wie­dzieć, jaki go los cze­kał.

Wy­staw że so­bie wra­że­nie, ja­kie na mnie uczy­nił ten Hor­piń­ski, ze swem nad­zwy­czaj­nem po­do­bień­stwem do nasi Na­tych­miast mi na myśl przy­szło: Ten być musi!

– Ale, mój dro­gi pa­nie Wa­cła­wie – od­parł hra­bia – mnie się zda­je, że to czy­sta ima­gi­na­cya. Hor­piń­ski, oile wiem, nig­dy nie by­wał na Ukra­inie, i praw­do­po­dob­nie po­cho­dzi z Ga­li­cyi, albo….

Tu hra­bia się za­trzy­mał tro­chę.

– Wła­ści­wie, kto go wie? – do­dał – ukra­iń­skie­go w so­bie nic nie ma.

– Za­po­mi­nasz o tem, – wtrą­cił "Wa­cław – że oj­ciec umyśl­nie za­cie­rał po­cho­dze­nie, że mat­kę i syna wy­wie­zio­no.

Ni­to­sław­ski ru­szył ra­mio­na­mi.

– Do­daj­my do tego – rzekł – że, cho­ciaż ja nie wiem nic o nim, bar­dzo być może, iż on, przez mat­kę jest uwia­do­mio­ny o ojcu – że wie w ja­kim sto­sun­ku je­ste­śmy.

Nic na­tu­ral­niej­sze­go nad to, że nas nie­na­wi­dzieć musi.

A wła­śnie on, jak tu wszy­scy utrzy­mu­ją, jest W szcze­gól­nych wzglę­dach u ba­bu­ni, u pań Za­wier­skich i u p. Mi­cha­li­ny.

Musi mi szko­dzić.

Dłu­go, dłu­go hra­bia An­to­ni gło­wą po­ru­szał, pa­lił cy­ga­ro – ręką jed­ną bęb­nił po sto­li­ku, nim Roz­wa­żyw­szy, co mu Ni­to­sław­ski zwie­rzył – ode­zwał się z wy­mi­ja­ją­cą od­po­wie­dzią:

– Cóż tu na to ra­dzić? – hę?

– Nie mam naj­mniej­szej ska­zów­ki, mogę się my­lić – mó­wił Wa­cław po chwi­li – ale praw­do­po­do­bień­stwo jest za mną. Jak ci się zda­je?…

– Rzecz to bar­dzo nie­pew­na – od­parł hr. An­to­ni – są cza­sem dziw­ne na­tu­ry igrasz­ki. Po­trze­ba-by ko­niecz­nie dojść: zkąd po­cho­dzi i kto jest ten Hor­piń­ski?

– Tak – lecz wła­śnie, co mi naj­wię­cej daje do my­śle­nia, to – że się o nim nic do­wie­dzieć nie moż­na – za­wo­łał Ni­to­sław­ski. Nie­ja­ki Pa­czu­ski, patrz – oto ten, co tam z p. Sa­lva­to­rem sie­dzi przy oknie, za­dał był so­bie pra­cę szpie­go­wa­nia go, do­cho­dze­nia. Po­zna­łem się z nim umyśl­nie; jest ga­da­tli­wy, nie lubi tego Hor­piń­skie­go, wy­śpie­wał mi chęt­nie, co wie, i prze­ko­na­łem się, że nie wie nic.

Przy­znasz, mój hra­bio, że kto się tak ze swem po­cho­dze­niem tai, ten coś ma do ukry­wa­nia.

Hra­bia, wi­docz­nie skon­win­ko­wa­ny, ma­łe­mi hau­sta­mi do­pi­jał char­treu­zę i ra­mio­na­mi po­ru­szał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: