Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kubatura, czyli elektryczne wagary - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Kubatura, czyli elektryczne wagary - ebook

Autobiograficzna opowieść Kuby Sienkiewicza, lidera kultowych Elektrycznych Gitar (ponad milion sprzedanych płyt), twórcy kilkudziesięciu przebojów, a jednocześnie lekarza neurologa. Przygody muzyka, przygody lekarza, ojca sześciorga dzieci, sukcesy i życiowe upadki plus fantastyczne poczucie humoru autora sprawiają, że ta książka wciąga nie tylko fanów Elektrycznych Gitar.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7700-177-6
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jestem rocznik 1961. Urodziłem się 16 lat po wojnie, kiedy nadeszła nasza mała stabilizacja. Arrasy wróciły z Kanady do Polski. Telewizja nadawała już przez cały dzień. Właśnie tego roku pierwszego czerwca, w Dzień Dziecka, w Europie wprowadzono do sprzedaży pigułkę antykoncepcyjną. Dla mnie jednak było już za późno. Ja już miałem 14 centymetrów, a na moich palcach pojawiały się linie papilarne. Pewnie jestem skutkiem całkowitego zaćmienia Słońca w lutym.

W lipcu 1961 przychodzi na świat 30-milionowy obywatel PRL i to nie byłem ja. Ani żaden z nich: Wynton Marsalis, Hanna Kulenty, Robert Janowski, Maciej Maleńczuk, Marcin Świetlicki, Maciej Sikała, Eddie Murphy, Barack Obama, Boy George, Brylewski, Żak, Czyżykiewicz, Clooney, Dusza, Baron, Gowin. Nie da się wymienić wszystkich narodzonych, więc tylko pozdrowię w całości mój rocznik: roczniku mój – ja ciebie pozdrawiam.

Wiosna 1962, kryzys kubański.

Swój wpływ na powszechne nastroje miał pierwszy lot człowieka w kosmos, jak też inwazja w Zatoce Świń, nomen omen w kraju o nazwie Cuba. Wojna jądrowa wisiała na włosku, nic dziwnego, że jestem taki neurotyczny. Tym bardziej że Sowieci zdetonowali wtedy gdzieś na poligonie najsilniejszą bombę świata. Ukończono właśnie mur berliński i to on był w centrum uwagi, bo ten w bratnich Chinach oddano do użytku nieco wcześniej. Zresztą przyjaźń między naszym obozem a Chinami coraz bardziej słabła. Odbył się pierwszy sopocki festiwal piosenki oraz rozpoczął się program Apollo, dlatego zapewne my, rocznik ’61, jesteśmy tacy piękni, natomiast piosenki prześladują mnie do dziś.

Saska Kępa 1962, ul. Francuska 22.

Warto wspomnieć, że kiedy się rodziłem, Bob Dylan nagrywał swoją pierwszą płytę. Sami widzicie, takie jest życie – ja się rodziłem, a on nagrywał płytę. Niech żyje nasz rocznik, sto lat – na zdrowie. Wszyscy tak samo mogą pisać o sobie. Polecam tę metodę – po prostu kalendarium.

Urodziłem się w Warszawie. Moi rodzice zamieszkali na Saskiej Kępie, przy ul. Francuskiej. Ale zanim skończyłem trzy lata, rozstali się i każdy poszedł w swoją stronę. Ojciec wyjechał do Anglii, matka zajęła się pracą w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach, a mnie odwieziono do babci do Gdańska, a konkretnie do Oliwy. Do połowy szkoły podstawowej wychowywałem się u babci, a potem wróciłem do matki, która świetnie radziła sobie z chorymi psychicznie pacjentami, ale za nic nie umiała poradzić sobie z własnym życiem. Ze mną też nie, bo jestem trudny, ale nie wariat. Trudno więc było oczekiwać, że ja sam sobie poradzę ze swoim życiem. Jesteśmy rodziną, w której tradycja nieradzenia sobie z życiem osobistym ma zasięg wielopokoleniowy i nikogo nie dziwi. Was też nie będzie dziwić, kiedy przyjrzycie się jej dziejom.

Rodzina od strony mojej mamy przed wojną żyła na Kielecczyźnie, w wiosce Młynki koło Pińczowa. Babcia Anna była pół-Żydówką z nieformalnego związku. Dziadek Bronisław Czerwiński był profesorem matematyki. Z ramienia rządu londyńskiego organizował na Kielecczyźnie tajne nauczanie. Babcia nie pracowała, zajmowała się domem. Ale była dobrze wykształcona i znała języki. Dorabiała więc, ucząc francuskiego.

Dziadek Bronisław Czerwiński ze swoją żeńską klasą, Rynek Starego Miasta w Warszawie, czerwiec 1939.

Młynki to była wieś zelektryfikowana, dziadkowie mieli w domu prąd. Ale to było przed wojną. Kiedy ja jeździłem do Młynek na wakacje w latach 60. i 70., prądu nie było. Doprowadzili go tam dopiero na początku lat 80. Dziadkowie mieli więc żarówki, ale świeciliśmy lampami naftowymi. Normalna kolej rzeczy. Przed wojną przecież wszystko było lepsze. A fenomen zniknięcia prądu w Młynkach znajduje wyjaśnienie w dziejach Polski i Europy Środkowo-Wschodniej. Bo jak do Młynek przyszedł komunizm, chłopski aktyw ściął słupy wysokiego napięcia, uznając je za symbol Polski pańskiej. A Młynki były już przecież robotniczo-chłopskie. Dlatego słupy zostały przeznaczone na opał, a pod strzechy wstawiono demokratyczne, ludowe lampy naftowe.

Przed wojną w Młynkach był też młyn – wodny. Po wojnie też, ale spalinowy. Bracia mojej babci pracowali w młynie i dlatego wyglądali dość charakterystycznie, bo co jakiś czas tracili w nim różne części ciała. Jeden brat był bez ręki, a drugi bez dłoni. Ten brat bez dłoni przeniósł się po wojnie na Wybrzeże, zamieszkał przy ujściu Wisły w wiosce Przegalina. Tym, którzy ją znają, kojarzy się ze śluzą między Martwą Wisłą a Przekopem Wisły i mostem zwodzonym. Mnie kojarzy się z wakacjami. Jeździłem często do wuja i spędziłem wiele czasu, zaznając surowego wiejskiego życia, co mi się zresztą później bardzo przydało, wiele się tam nauczyłem. Jak zrobić łuk z leszczyny, strzelbę na gwoździe, stracha na wróble, jak postawić snopek, jak przenocować w stogu siana, że nie należy pić mleka prosto od krowy tuż przed snem i wiele innych.

Cztery lata przed wojną moja babcia urodziła syna, Sławka. A tuż po rozpoczęciu wojny, w listopadzie 1939 roku – moją mamę, Marię. Kiedy więc babcia czekała na dziecko, dookoła ludzie pakowali dobytek i ruszali przed siebie, uciekali w popłochu albo zostawali, kopali kryjówki, chowali majątek, ratowali życie. Moja mama rodziła się na zatłoczonych drogach, wśród wędrujących ludzi, którzy próbowali wracać do swoich domów.

Z ojcem Ryszardem Sienkiewiczem, zima 1963, przede mną mama.

W lasach wokół Młynek partyzanci z ruchu oporu ostrzeliwali Niemców i kryli się pod gałęziami. Moja babcia, dziadek, ich dwoje dzieci i sąsiedzi, czyli cała wioska, stali na drodze, czekając na rozstrzelanie. A Niemcy, którzy trzymali wycelowane w nich karabiny, czekali, aż psy wywąchają ukrytą przez partyzantów broń. Gdyby wywąchały, to już nie byłoby babci, dziadka, wujka i mamy. Mnie też by więc nie było. Ale partyzanci schowali broń pod krawędzią brzegu rzeki. Wykopali w nim komorę typu syfon. Trzeba było owinąć broń w szmaty, zanurzyć się pod wodę i wynurzyć w tej komorze. Dzięki temu psy nic nie znalazły, a Niemcy opuścili lufy. Jednak stres, który wtedy przeżyli moi dziadkowie i ich dzieci, nie odszedł bez śladu. Zostawił po sobie koleinę, a potem dochodziły następne. Życie w nieustannym zagrożeniu przez całą wojnę i jeszcze 10 lat po niej, bo przecież nadal trwał głód, choroby i zagrożenie śmierci – takie dzieciństwo nie rokuje dobrze na przyszłe życie. Nic dziwnego, że moja matka nie wpasowała się w kostium uśmiechniętej strażniczki domowego ogniska.

Ojciec z kolei dzieciństwo spędził w sierocińcu. Moi rodzice to dzieci wojny. Lubię to sobie powtarzać, kiedy i mnie nie wychodzi pilnowanie ognia. Tak mnie wychowano, że gasną mi ogniska. Już nie dbam o żadne. Czasem spotykam któreś ze swoich dzieci i się dziwię, jak szybko się zmieniają. Stanowczo lepiej radzę sobie z magnetofonem niż z własnym życiem. To taka rodzinna specyfika – wszystko, tylko nie życie, ono nas przerasta.

Domu w Młynkach już nie ma. Zniknął z powierzchni ziemi rozebrany przez okoliczną ludność, jak te słupy energetyczne. Najpierw zniknął z niego prąd, a potem cała reszta, aż nie został kamień na kamieniu. Wszyscy jego mieszkańcy rozjechali się po Polsce, a on stał i stał, pusty i nieodwiedzany, aż w końcu komuś się przydał jako cegła po cegle i deska po desce.

Mój ojciec, Ryszard, jest z rocznika 1933, jego siostra Krystyna z rocznika 1935. Krystyna Sienkiewicz to oryginał, mówiąc delikatnie. Może wydawać się dziwna, jednak każdy byłby dziwny na jej miejscu.

Moja babcia i dziadek, rodzice ojca i Krystyny, umarli w czasie wojny. Babcia, Anna Sienkiewicz, na ostry dur brzuszny w pociągu podczas podróży, w czasie jednej z wielkich, ciągłych wędrówek ludności. Ojciec zginął w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie, jednak nie z rąk Niemców. Zabili go alianci, kiedy wyzwalali obóz i bombardowali go.

Dziadek prof. Bronisław Czerwiński, Politechnika Gdańska, około roku 1955.

Dzieci wojnę i jeszcze kilka lat po niej spędziły w sierocińcu. Bardzo się z sobą wtedy związały już na zawsze, także jako dorośli mieli komitywę.

Po wojnie pokończyli szkoły i każde poszło w swoją stronę. Ojciec na Politechnikę Gdańską, gdzie skończył matematykę. Został informatykiem w czasach, gdy komputery zajmowały całe piętra. Dzięki temu mógł w latach sześćdziesiątych wyjechać do Anglii i znaleźć tam ciekawą pracę. Krystyna poszła na Akademię Sztuk Pięknych. Poznała towarzystwo ze Studenckiego Teatru Satyrycznego i tak zaczęła się jej kariera, też ciekawa. Obydwoje świetnie poradzili sobie zawodowo. Osobiście byli jednak zupełnie niepozbierani.

Po wojnie rodzina mojej matki musiała uciekać z Młynków. Wprawdzie Niemcy przestali ich nachodzić, ale za to zaczęli ubecy. Nie podobało im się, że dziadek współpracował w czasie wojny z rządem w Londynie i z partyzantami z AK. Po raz kolejny z powodu tego samego ruchu oporu rodzina musiała się bać. Tym razem uciekali przed stalinowskim więzieniem, które wywoływało podobne emocje jak niemieckie karabiny.

Wyjechali do Trójmiasta i dziadkowi udało się uniknąć aresztowania. Panowie z SB zgłosili się do niego ponownie w roku 1948, no ale wtedy już dziadek pokazał im swoje zdjęcie. Przedwojenne, ze szkoły. Było to zdjęcie jego szkolnej klasy z gimnazjum w Pińczowie, a na nim dziadek i sam premier Józef Cyrankiewicz, tylko młodsi. I tak Cyrankiewicz, nawet o tym nie wiedząc, uratował dziadka. Dziadek został profesorem na Politechnice Gdańskiej, gdzie nauczał studentów matematyki. Był surowy, ale lubiany i szanowany jako wybitny autorytet. Umarł w 1957 roku. Dzień przed śmiercią poprosił sąsiada – Greka Tino, żeby z nim poszedł na cmentarz, i tam dziadek wskazał mu miejsce na swój grób.

Nie przyjechali do Trójmiasta wszyscy razem. Mama, która miała wtedy sześć lat, pojechała osobno z karteczką na szyi, na której napisano, jak się nazywa i dokąd zmierza. Jak w Awanturze o Basię. Zapakowano ją do pociągu na odkrytą platformę i wysłano w trzydniową podróż. Jednak moja sześcioletnia mama nie jechała zupełnie sama, bo w podróż dostała kozę. W czasach głodu koza była bardzo ważna, bo zapewniała przeżycie. Kiedy pociąg stawał, mama wyprowadzała ją na trawę, żeby mogła sobie poskubać, a potem ona zamieniała zielone na białe, które oddawała mamie. I w ten sposób obie całe i zdrowe dojechały nad morze.

Babcia i dziadek – Anna i Bronisław Czerwińscy w Oliwie przy ul. Podhalańskiej 15a, na werandzie.

Zima 1962/63, Oliwa, Podhalańska 15a.

W Jelitkowie z siostrą Danusią, rok 1965.

Z ulubioną hulajnogą, Oliwa 1965.

Moje piąte urodziny, rok 1966 w Oliwie, przy ul. Podhalańskiej 15a, w dużym pokoju.

Zamieszkali w Oliwie przy ul. Podhalańskiej, w domkach fińskich sprowadzanych w 1944 roku dla oficerów niemieckich. Swoją drogą, dziwna sprawa z tymi domkami. Jak Niemcy wyobrażali sobie w ’44 roku dalszy przebieg wojny, skoro budowali dla swoich wojskowych nowiutkie osiedle, nie mówiąc już o innych inwestycjach, takich jak autostrady i fabryki. W każdym razie Niemcy nie pomieszkali sobie tam długo i szybko zwolnili domki. Zostawili natomiast na strychu i w piwnicy sporo pocisków karabinowych w bardzo dobrym stanie, którymi ja bawiłem się w wojnę. Najwyraźniej nikt przede mną dokładnie nie przeszukał tego domu, bo znajdywałem jeszcze sporo innych ciekawych rzeczy: albumy, zdjęcia, klasery ze znaczkami, klasery z herbami miast i jakieś dziwne przedmioty, które widziałem pierwszy raz w życiu.

W Oliwie, przed katedrą, rok 1966.

W lasach oliwskich zalegały z kolei niewybuchy, którymi bawiło się całe powojenne pokolenie dzieci i młodzieży. Moja mama też. Pewnego razu poszła z kolegami do lasu bawić się pociskami armatnimi. Koledzy przypalali pocisk soczewką, bo chcieli sprawdzić, co się wydarzy. Mama też była ciekawa, ale to trwało i trwało, i nic się nie działo. Znudziło jej się czekanie i poszła narwać zieleniny dla królików. W tym czasie soczewka wywołała płomień, pocisk odpalił i rozerwał kolegów. Moją mamę uratowała niecierpliwość.

W sąsiednim domku obok mieszkania mojej babci kwaterowano studentów trójmiejskich uczelni. Przewijały się tam tłumy studentów, a między nimi mój ojciec, student Politechniki Gdańskiej. I właśnie tak poznał się z moją mamą, studentką medycyny na Akademii Medycznej w Gdańsku. Zabrał ją do Warszawy. Pobrali się, mama kończyła studia, urodziła mnie, a potem małżeństwo się rozpadło. I tak pojechałem do Oliwy pod opiekę babci. Na szczęście mnie już nie wysyłali z kartką na szyi i z kozą. Jechałem w przedziale, siedziałem obok mamy, a na drogę wzięliśmy kanapki i jajka na twardo.

Z mamą przed hotelem Kasprowy w Zakopanem około 1974 roku.

Babcia była surowa. Uczyła mnie francuskiego i dbała o to, żebym był dobrze zorganizowany, uporządkowany, żebym się nie spóźniał, żebym pilnie się uczył. Ukształtowała mi kręgosłup. Wpoiła mi też przekonanie, że muszę pójść na porządne studia, które zaowocują pracą naukową. Mama do tego dodawała swoje marzenie, że jako ten naukowiec odniosę sukces za granicą (najlepiej zachodnią) i ją tam sprowadzę na resztę życia. Dawniej uważałem, że te wzorce były niepotrzebne i gdybym był tylko pieśniarzem, byłbym zapewne szczęśliwszy. Dziś jestem im wdzięczny za te standardy. Dobra organizacja jest potrzebna w każdym życiu.Zacząłem oddawać stare gitary do serwisu. Siebie też oddałem do serwisu. Właściwie nie wyobrażam sobie, jak można czytać książkę o jakimś szarpidrucie. Może na zachętę powiem, że przedstawione tu studium upadku człowieka ma szczęśliwy koniec. Można się z tego upadku podźwignąć.

Jestem lekarzem i pieśniarzem, ojcem dzieci (nie powiem ilu, bo ich wciąż przybywa, a nie chcę, żeby książka się szybko zdezaktualizowała).

– Jaki jest koszt życia w takim tempie? – często pytali mnie o to w wywiadach, zakładając, że łączenie tylu aktywności nie może się udać i musi się odbywać czyimś kosztem.

Z synem Maćkiem, rok 1985.

W sumie mieli rację. Jeździłem z dyżuru na wizytę, z wizyty na próbę, z próby do domu. Skumulowałem stresy i zacząłem je regulować farmakologicznie. Wypróbowałem na sobie wszystkie leki na chorobę Parkinsona i na depresję, co nie było trudne, bo mam do nich nieograniczony dostęp. Przez kilka lat jechałem na różnych mieszankach, dzięki czemu bez trudu wprowadzałem się na przemian w stan euforii i obojętności. Regulowałem sobie nastrój farmakologicznie, jakbym kręcił gałkami we wzmacniaczu i w gitarze. Umiałem to zrobić dobrze, jestem przecież lekarzem.

Wytłumiałem problemy życia osobistego. Wspominałem już, że w naszej rodzinie nie utrzymała się tradycja trwałych związków? Nie różnię się pod tym względem od matki i ojca. Moja mama żyła w wiecznej fazie skoku na głęboką wodę, bez żadnego planowania życia. Wiązała się z kolejnymi facetami, a związki te nie miały najmniejszych szans na przetrwanie. Nie miały, bo mama wcale nie chciała się zakorzenić, nie była w stanie. Typowe dziecko wojny, trudno wymagać od niej postawy uporządkowanej. Z ojcem było podobnie.

Na wycieczce z księdzem Romanem Indrzejczykiem (za mną), rok 1976.

Każdy powód jest dobry, żeby się znieczulić. Na przykład chemicznie zmniejszałem dyskomfort związany z podłymi miejscami występów. Najchętniej grałbym tylko w salach wykładowych, ale tak się nie dało. Weźmy te imprezy firmowe z bankietami. Granie, owszem, miła rzecz, ale żal nie skorzystać z konsumpcji. Jak konsumpcja, to integracja. Nie jestem mistrzem integracji. Nie miałem też odwagi po prostu opuścić imprezy, więc wiadomo – alkohol pozwalał nie przejmować się towarzystwem, kretyńską gadką, poufałymi gestami. Na drugim biegunie tego świata były koncerty, na których warto się pokazać dla promocji. Największe piekło to był Jarocin i to w swojej najgorszej wersji, czyli w latach 90. – kumulacja rockowej głupoty, nagromadzenie degeneratów wszelkiej maści przekraczające moje możliwości na trzeźwo. Nie umiałem stawiać granic i dbać o siebie, więc uciekałem w środki chemiczne.

Rozweselony znosiłem taki Jarocin albo bankiet już znacznie lepiej, nauczyłem się nawet czerpać z niego przyjemność. A że sposób na uprzyjemnienie nieprzyjemnego był dość uniwersalny, stosowałem go w tej i wielu innych sytuacjach wymagających kontaktu z ludźmi. I od razu byłem ponad to, od razu lepiej nastawiony.

Tabletkę i popić, tabletkę i popić. Szczerze mówiąc, nie widziałem w tym specjalnego niebezpieczeństwa dla zdrowia. Źle mówią o piosence? Łykam, popijam. Gramy w idiotycznym miejscu? Łykam, popijam i mi wszystko jedno. Nie ma koncertów? Łykam i już się tak nie martwię. To proste.

Kuba Sienkiewicz na planie teledysku do piosenki „Dywizjon 303”, rok 2010.

Z kolei praca w szpitalu i w akademii łącząca dyżury, dydaktykę, poradnię, oddział, sympozja i badania własne w połączeniu z wyjazdami na koncerty to równie dobry sposób na odurzenie się. Ucieczka w zmęczenie to inny rodzaj używki. Zanim jednak nadejdzie zmęczenie, działa adrenalina jak w sporcie ekstremalnym. Tysiąc rzeczy naraz. Czy wyrobię się, czy znów się uda oszukać wszystkich i nie pokazać, że gonię resztkami i wykonuję fuszerkę. Służba zdrowia ma to do siebie, że w miarę upływu czasu w codziennej pracy jest coraz więcej papierów, raportów, załączników i innej dokumentacji. Zauważyłem, że mechaniczne, często automatyczne czynności towarzyszące tej pracy mają działanie uspokajające. Nie lubiłem nawet, kiedy ktoś mnie odrywał od tego transowego zajęcia. Mam silną skłonność do pedantyzmu. Nie będę pisał o tym, co alkohol robi z człowieka. Nie dotyczą mnie opowieści typu: leżałem pod sedesem brudny od ekskrementów. Już wolę takie: ja wohl, ich liebe alkohol. Dno może wyglądać bardzo sterylnie i elegancko. W roku 2010 poszedłem na terapię uzależnień, która trwała trzy lata. Zdobyłem wiedzę i narzędzia. I jestem twardy jak Roman Bratny. Wybór jednak nadal należy do mnie. Mogę pójść w każdą stronę albo stać w miejscu.

Tym bardziej że walcząc o siebie, mam o co walczyć. W 2012, w ostatnim roku mojej pracy w szpitalu, akurat w sylwestra koledzy radiolodzy potrzebowali grupy kontrolnej do jakiejś nowej sekwencji w badaniu metodą rezonansu magnetycznego. Zgadzałem się wiekowo, więc dałem sobie zrobić ten rezonans głowy, a nie jestem aż takim hipochondrykiem, żeby się badać bez powodu. Właśnie wtedy kończyłem terapię. I okazało się, że po tym całym niezdrowym życiu (dzieciństwo i młodość na maśle, mięsiwach i słodyczach), po tych wszystkich mieszankach alkoholowo-lekowych, latach odurzenia, stresu, pędu mam najzupełniej prawidłowy obraz mózgu. Nie było śladu jakiegoś zaniku ani nawet pojedynczej dziurki wskazującej choćby na drobne naczyniowe zmiany niedokrwienne, które mogły przecież nastąpić w przeszłości. No to jak ja mam taki stan wyjściowy, to teraz będę o siebie dbał, szkoda to zmarnować – ustaliłem sam z sobą. I trzymam się tego, ale bez przesady, bo życie wieczne jest bardzo niezdrowe.Kiedy jako nastolatek zacząłem sobie uświadamiać i nazywać własny pogląd na świat, określałem także rzeczy i sprawy bliskie mi i takie, których nie lubię czy nie popieram. Z niechęcią na przykład myślałem o życiu poukładanym stereotypowo i przebiegającym według przyjętych w moim otoczeniu wzorców. Podziwiałem wszystkich, którzy idą pod prąd i robią, co chcą.

Błądzenie jest rzeczą ludzką, dlatego sam bezwolnie i bez buntu wszedłem na tor edukacji i kariery zawodowej – szkoła, liceum, studia, doktorat... Szanowałem wiedzę opartą na dedukcji i logice, a gardziłem nauką pamięciową, więc wybrałem do studiowania medycynę. Organizacje masowe budziły moją niechęć, dlatego szybko zapisałem się do harcerstwa. Byłbym tam pewnie długo, gdyby mojej drużyny nie rozwiązano (drużynowy Harcerskiej Służby Polsce Socjalistycznej został wyrzucony ze szkoły za podpalenie młodszego kolegi w kabinie toalety). Bałem się wojska, toteż zaraz po studiach spędziłem lato w jednostce wojskowej w Czerwonym Borze, a rok później z satysfakcją badałem tłumy poborowych i kadry w Mrągowie. Uważam się za pacyfistę, więc najlepiej wychodziło mi w wojsku strzelanie z kałasznikowa do sylwetki człowieka. Źle się czułem w dużych zbiorowościach, dlatego uczęszczałem regularnie na wiece NZS-u, Solidarności, msze za ojczyznę i pochody. Egzaltowane ideologie budziły moją nieufność, wobec tego bez namysłu zostałem wegetarianinem. Cierpiałem z powodu wczesnego wstawania, dlatego brałem jak najwięcej dyżurów w pogotowiu i w szpitalach. Nie lubię mieć wielu obowiązków – i oczywiście zgadzam się na wszystko, co mi proponują. Bałem się małżeństwa i pogardzałem tą instytucją, dlatego jak najprędzej się dało, znalazłem sobie żonę. Nie znosiłem małych dzieci, w związku z tym szybko otoczyłem się gromadką własnych. Uważałem estradę za zajęcie niegodne szanującego się człowieka i świadczące o osobistym upadku, więc związałem się z estradą przy nadarzającej się okazji. Jestem skąpy, toteż zarobione pieniądze wydaję jak najszybciej. Jestem materialistą nieuznającym istnienia świata duchowego, dlatego wsłuchuję się intensywnie w kantaty kościelne Jana Sebastiana Bacha i świąteczne oratoria. Mam lęk wysokości i kiedy zobaczę odpowiednio wysokie drzewo, nie mogę się powstrzymać przed wspinaczką. Starość mnie przeraża, zatem chętnie spędzam czas wśród starszych pacjentów, wygłaszając im prelekcje o tym, jak nie mieć depresji. Brzydzę się kłamstwem, dlatego rozmijam się z prawdą, żeby jej nie widzieć. Wszystko, co mi nie pasuje, przerabiam osobiście, żeby mieć to już szybko za sobą. W tej sytuacji lepiej, żebym nie bał się śmierci.

Na obozie wędrownym w Bieszczadach, rok 1975.

Jestem muzykującym amatorem, autorem-piosenkarzem. Źródłem mojej twórczości jest własna słabowitość i zwątpienie w człowieka mimo wielkich odkryć, jakich dokonał ludzki gatunek. Nauka daje nadzieję na różne cuda, lekarstwa, wygody, przyjazne planety, mikrokosmos. Weźmy taki czas i jego niezwykłą względność, jak zmienia kierunek lub nawet zwalnia do zera. Na co dzień jednak mamy czasoprzestrzeń okrutną i prostą jak bambus, a pręgi na plecach po wychłostaniu muszą przejść przez wszystkie swoje kolorowe fazy i to wymaga czasu. Ogarniam tylko trzy wymiary, innych nie pojmuję – młody, martwy albo stary.

Fascynują nas pomysły, że grawitacja to jakieś zagięcie i jakby miękka poducha, jednak po strzale w potylicę i upadku ciała na dno dołu nie następuje szczególne uniesienie w górę. Nasz pęd do podróży sprawia, że tunel czasoprzestrzenny jest taki realny. Tylko że zsyłka na Daleki Wschód nie rokuje powrotu do domu. Mamy tylko trzy wymiary, a reszta to kwestia wiary. Czarne dziury nazwaliśmy osobliwością, tymczasem dookoła bez żadnej sensacji znikają narody, miasta i jednostki niewygodne. Teleportacja właściwie jest już w naszym zasięgu. Były nawet udane doświadczenia z fotonami, ale spróbuj się wyrwać z gułagu, transportu czy komory. Odkryto już gen długowieczności i wiadomo, gdzie chowają się choroby pośród krętych chromosomów. A jak nie ma na leki, trzeba omijać apteki.

Ta książka powstaje jesienią. Dopada mnie jesienny kryzys, co odbija się na tekście. Człowiek zrobił sobie krzywdę, ustalając okres urlopowy w lecie i w zimie, kiedy ludzie mają dużo energii i ogólnie czują się lepiej. Wiosną i jesienią przechodzimy kryzys. Nawet powszechne choroby somatyczne i psychiczne zaostrzają się w tym czasie. Wtedy właśnie należałoby wypoczywać. Sprzeczności targają ludzkim gatunkiem. Garniemy się do miast, choć często czujemy, że najlepiej nam w ogrodach i lasach. Z jednej strony jest postęp, a z drugiej natura i atawizmy. Nie lubimy tłoku, ale tworzymy zgromadzenia. Potrzebujemy aktywności i kontaktów, ale one nas męczą.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Co ty tutaj robisz

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wyszków tonie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Żądze

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Szymon Kobyliński (ballada ciężka)

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ucieczka 5.55

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Pilot František

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rycerz bije

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Jedenasty listopada 1918 (ballada dziadowska)

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zamach 1926

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Cud nad Wisłą (na 90. rocznicę bitwy warszawskiej, 1920)

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zwycięstwo 1945

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wielka Solidarność

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Był NZS (na 30-lecie Niezależnego Zrzeszenia Studentów)

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Atomistyka

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ciemna materia (reggae)

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Gwiezdny pył

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Łańcuch życia

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ptasia grypa

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Polifikcja

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Czasy średnie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Moje szczęki, czyli epilog współpracy z Juliuszem Machulskim

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Uśmiech filozofa

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: