Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kuchnia na walizkach - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kuchnia na walizkach - ebook

Historia blogerki kulinarnej, która zerwała zaręczyny, odeszła z pracy marzeń i poleciała za szczęściem na inny kontynent

Po studiach Luisa Weiss pracowała w nowojorskim wydawnictwie. Pewnego dnia postanowiła przekopać się przez kolekcję przepisów, które latami wycinała z gazet. Żeby udokumentować swoją przygodę z gotowaniem, założyła blog The Wednesday Chef, który w oszałamiającym tempie zdobył wiernych czytelników. Ale Luisa wciąż tęskniła za Berlinem, miastem, w którym się urodziła. Po miesiącach sercowych rozterek i rozstaniu z narzeczonym zdecydowała się na skok na głęboką wodę i wróciła do miasta dzieciństwa. Dziś twierdzi, że Paryż może i posiada pewien charme, ale jeżeli chodzi o prawdziwą inspirację w kuchni – jak i w życiu – nie ma to jak Berlin.

Każdy, komu podobała się Julie i Julia, chętnie będzie gotował z Luisą, która postawiła wszystko na jedną kartę i odnalazła miłość tam, gdzie spodziewała się jej najmniej. Luisa oczaruje czytelnika opowieściami o szukaniu z nowym chłopakiem mieszkania w Berlinie, zmaganiach z białymi szparagami, organizacji Święta

Dziękczynienia dla trzech naburmuszonych rodzin i  oswajaniu nowego życia za pomocą masowej produkcji arcytrudnych do wykonania pierniczków.

Mama Włoszka, amerykański tata, wujek z Sycylii i dzieciństwo w Berlinie – Luisa Weiss wie, co to znaczy być obywatelką świata

Wycieczka do nowej kulinarnej mekki – Berlina. która dowodzi, że niemiecka kuchnia to nie tylko Wurst i Sauerkraut

Poprawiające humor love story dla ekspatów poszukujących domu w smakach i zapachach dzieciństwa

 „Po części dziennik kulinarny, a po części opowieść o miłości. To zapis (często) niełatwych poszukiwań swojego miejsca na świecie. Luisa Weiss stworzyła książkę, której nie da się zapomnieć”. Heidi Swanson

 „Kuchnia na walizkach to naprawdę niezwykła książka; wrażliwa, szczera, wypełniona emocjami – i smakami – przynależącymi do życia rozpiętego między trzema kulturami i tradycjami kulinarnymi. Tej książki nie sposób odłożyć, chyba że po to, by przygotować którąś z nęcących potraw”. David Lebovitz

„Wonna kronika miłości, gotowania i budowania domu. Luisa inspirująco i wzruszająco szuka uczucia i domowego ogniska; to jakby zyskać nową przyjaciółkę”. Debra Weiner

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64481-91-8
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP Dziwna wysepka

Nauczyłam się gotować jako nastolatka – wcześniej niż wiele osób, ale i tak później niż pewna znana mi włoska rolniczka Maria, którą jako dziecko wysłano do pracy u bogatej rodziny i która musiała wchodzić na krzesło, żeby rozwałkować ciasto na makaron, bo jako siedmiolatka ledwo sięgała stołu. Moja droga do kuchni była znacznie łatwiejsza.

Zanim nauczyłam się gotować, piekłam. Moja mama, która wolałaby co tydzień chodzić do dentysty niż szykować obiad, miała starą, pozbawioną papierowej obwoluty książkę kucharską, z sercem wytłoczonym na grzbiecie. Na stronie tytułowej obok serduszka widniał napis: „Droga do serca mężczyzny”. Na tym nie za bardzo się znałam, ale wiedziałam jedno: Książka kucharska osadników, ze swoim rzeczowym tytułem i pionierską atmosferą, kojarzyła mi się z moją idolką, Laurą Ingalls Wilder, której książki towarzyszyły mi przez całe dzieciństwo.

Czytałam ją przed snem, zawzięcie kartkowałam w ciągu dnia. Oczyma duszy widziałam torty, jakie zrobię na urodziny każdej z koleżanek. I wreszcie, z niecierpliwością wyglądając efektów mojej pracy, zaszyłam się w kuchni. Nauczyłam się piec ciasto z musem jabłkowym oraz ekspresowego murzynka z jednej miski; roztapiać czekoladę i masło w kąpieli wodnej w specjalnym garnku, którego mama zazwyczaj używała do podgrzewania rano mleka do kawy; ucierać masło z cukrem, aż powstała śnieżna masa. Robiłam czekoladowy blok krówkowy, formowałam shortbread, a nawet produkowałam ciągutki. W końcu jednak pewnego popołudnia w kuchni mama przyparła mnie do muru i stanowczo kazała mi dać sobie z tym spokój.

Lecz każda matka wie, jak trudno jest stanąć pomiędzy dzieckiem a jego pasją. A gotowanie i pieczenie stawały się dla mnie jedynymi czynnościami, które naprawdę uwielbiałam. Poza czytaniem książek, ma się rozumieć. Właściwie nic nie sprawiało mi tyle przyjemności, ile praca w kuchni. Uwielbiałam obserwować, jak zimne masło pod śmigłami mojego miksera przekształca się w żółty aksamitny puch; jak kleiste surowe ciasto staje się leciutkim jak piórko wypiekiem; z lubością przyglądałam się napompowanej bani wyrośniętego ciasta na chleb, gładkiej i suchawej w dotyku, podobnej do spodu ramienia mojej babci.

Na szesnaste urodziny dostałam od taty The Art of Fine Baking Pauli Peck. Mama była załamana, lecz ja nauczyłam się piec maleńkie ciastka biszkoptowe w różowej glazurze, tartaletki z ciasta francuskiego oraz bezy. I co chyba najważniejsze: zdałam sobie sprawę, że nie wszyscy podzielają lekceważenie, jakie mama okazywała moim kuchennym eksperymentom.

Z biegiem lat nie tylko weszłam w posiadanie piętnastocentymetrowego noża oraz pokrytej ciemnozieloną emalią brytfanny, ale też rosło we mnie przeświadczenie, że dzięki gotowaniu można otrzymać coś więcej niż tylko blachę wyładowaną ciepłymi brownies czy kuchnię pachnącą gulaszem wołowym. Z pary buchającej ze stojących na piecu garnków przywoływałam wspomnienie ludzi i miejsc, które kochałam najbardziej. A gdy zapadłam na rzadką i nieuleczalną chorobę zwaną chroniczną tęsknotą za domem, wiedziałam, że lekarstwo znajdę w kuchni.

Urodziłam się w Berlinie w roku 1977, gdy był to jeszcze Berlin Zachodni. W tamtych czasach na fasadach wielu budynków wciąż można było dostrzec dziury po pociskach, a powietrze przesycone było zapachem dymu węglowego. Dzieci z RFN bardzo niechętnie jeździły na obowiązkowe wycieczki do Berlina Zachodniego, uważając to miejsce za nieciekawe; trzeba było odbyć niemiłosiernie długą podróż autobusem przez płaskie pola NRD oraz przejść przez punkty kontrolne, na których strażnicy o ponurych twarzach mówili z dziwnym akcentem.

Mój tata, matematyk z Filadelfii, oraz mama, tłumaczka ustna z Rzymu, na początku lat siedemdziesiątych zakochali się w sobie i zamieszkali razem w Berlinie. W owym czasie Nixon rządził pierwszą kadencję, a Grupa Baader-Meinhof była na ustach wszystkich. Tata chciał wyrwać się ze studiów podyplomowych w Bostonie i znalazł tymczasową pracę jako nauczyciel w Berlinie; dołączyła do niego mama, którą poznał rok wcześniej na kursie niemieckiego w Austrii. Mieli niewiele ponad dwadzieścia lat i byli gotowi na przygodę, jaką niosło życie. Berlin Zachodni stanowił wówczas dziwną wysepkę zaludnioną amerykańskimi, francuskimi i brytyjskimi żołnierzami, gdzie w metrze roiło się od punków z nastroszonymi czubami. Miasto utrzymywało się na powierzchni dzięki stacjonującym tam siłom oraz rządowi RFN, który pompował w Berlin pieniądze, chcąc utrzymać ów kolorowy bastion życia kontrastujący z tym, co czaiło się po drugiej stronie.

Najpierw rodzice mieszkali w cichych, zamożnych dzielnicach Neu-Westend i Schmargendorf, w wynajmowanych od zrzędliwych pań pokojach o cienkich ścianach. Ale rok, jaki zamierzali spędzić w Berlinie, szybko wydłużył się do dwóch lat. Wkrótce postanowili zostać na stałe. Tata znalazł zatrudnienie na wydziale matematyki Wolnego Uniwersytetu, a mama zaczęła pracować jako tłumaczka w berlińskiej placówce Komisji Europejskiej. Zamieszkali wtedy przy Bamberger Strasse w spokojnej dzielnicy Wilmersdorf, w samym sercu Berlina Zachodniego. Na jednym końcu ulicy rosła niewielka wierzba płacząca i stał rząd przysadzistych powojennych bloków, a na drugim wznosiła się ich pistacjowa kamienica z przełomu wieków, z wyłożonym marmurem holem, lśniącymi drewnianymi poręczami i niedziałającą windą. Mieszkanie rodziców znajdowało się na trzecim piętrze. Miało wysoki sufit, sypialnię we wnęce bez okien i kuchnię, z której widać było z góry drzewa. W tej części Wilmersdorfu, zwanej Bayerisches Viertel, wszystkie ulice nosiły nazwy związane z miastami w Bawarii. Przed wojną mieszkało tam wielu Żydów, teraz nie został praktycznie żaden.

Większość znajomych, głównie Amerykanów i Amerykanek z niemieckimi małżonkami, rodzice poznali na meczach softballu i regularnych spotkaniach, na których omawiano kampanię prezydencką George’a McGoverna roku 1972. W miarę jak z upływem czasu znajomości ewoluowały, te z początku poważne spotkania o politycznym charakterze przekształciły się w plotkarskie popołudnia zasilane hektolitrami herbaty i domowymi ciasteczkami – ku rozczarowaniu amerykańskiej armii, która cichaczem podsłuchiwała ich rozmowy telefoniczne.

„Wyobrażasz sobie, jacy musieli być znudzeni – opowiadała ze śmiechem mama – kiedy słuchali, jak proszę Nonnę Adele o przepis na bakłażana z parmezanem albo umawiam się z Ann do kina?”. Ale opowieści rodziców o ich wspólnym życiu w Berlinie ani trochę mnie nie nudziły. Zyskiwałam dzięki nim okienko na świat, którego nie znałam: świat sprzed ich rozstania. Bo za mojej pamięci zawsze byli osobno.

Pierwsza ciąża mamy miała powikłania i zakończyła się tragicznie. Ja urodziłam się dwa tygodnie za wcześnie, z szeroko otwartymi oczyma i głową pokrytą włosami. Lekarz mamy, dr Erich Saling – ordynator położnictwa i neonatolog w szpitalu położniczym w dzielnicy Neukölln – z miejsca wysłał mnie do inkubatora razem ze wszystkimi innymi urodzonymi tego dnia dziećmi. Historia moich narodzin jest nierozerwalnie związana z jego nazwiskiem, które mama wymawiała zawsze z nabożeństwem, jak gdyby był przewodnikiem, który pomógł mi w przeprawie do świata żywych. Z kolei tata lubił opowiadać, jak zobaczył mnie po raz pierwszy – wpatrywałam się w niego z inkubatora, żwawa i ciemnowłosa niczym małpka wśród śpiących obok pulchnych, łysych niemieckich niemowląt. Wspominał, jaką byłam wiercipiętką, niezwykle żywą i chętną, by wydostać się na świat; poza tym niewiele mówił na temat tamtego dnia. Rodzice nazwali mnie Luisa, po ciotecznej babce mamy, ale również dlatego, że imię to tak samo brzmi w naszych trzech językach: niemieckim, włoskim i angielskim.

Byłam podobno bezproblemowym dzieckiem, które w wieku sześciu tygodni przesypiało całą noc. Kilka miesięcy po moich narodzinach rodzice wrócili do pracy, a ja trafiłam pod opiekę ich przyjaciółki Joan Klakow, Amerykanki z trojgiem dzieci. Joanie, jak ją nazywałam, oraz jej mąż Dietrich w naturalny sposób włączyli mnie w życie swojej rodziny; kąpali mnie w umywalce, a ich dzieci ochoczo kołysały mnie w ramionach, siedząc na wielkim pufie; zabierali mnie także do Portoryko, do matki Joanie. Uwielbiałam ciepły, cynamonowy zapach ich mieszkania. Uwielbiałam też czuć się ich czwartym dzieckiem.

Lecz nawet gdy człowiek ma wszystko, czego mógłby zapragnąć – w przypadku moich rodziców wytęsknione dziecko, pomoc w wychowaniu, pełną miłości i bliską niczym rodzina społeczność, dobre pod wieloma względami życie – może to nie wystarczyć. Ich małżeństwo zaczęło się rozsypywać wkrótce po moim urodzeniu. Gdy miałam trzy lata, było już skończone. Niewiele pamiętam z tego okresu; u Joanie i Dietricha było przecież bezpiecznie i wesoło, a ja byłam maleńka.

Gdy mama orzekła, że małżeństwa nie da się uratować, tata – wyposażony w wąsy i złamane serce – postanowił wrócić razem ze mną do Stanów. Zamieszkaliśmy w Brookline – w aglomeracji Bostonu, miasteczku o bujnych parkach i rzędach domów z cegły. Mama została tam, gdzie przez krótki czas tworzyliśmy rodzinę. Co prawda w kolejnych latach spędzałam z nią wakacje i ferie zimowe, posłusznie latając w tę i we w tę przez ocean, a później, już w liceum, zamieszkałam w Berlinie, nigdy jednak nie pogodziłam się z tamtą stratą. Tęsknota za mamą – i za Berlinem – stała się dla mnie permanentnym stanem umysłu. Wychowywałam się w Brookline, ale w moich myślach stale obecny był Berlin wraz z jego starymi kamienicami o wyblakłych fasadach, rozległymi parkami porośniętymi spaloną słońcem trawą, zapachem podsmażanej na maśle cebuli, dobywającym się w porze obiadu z okna naszego sąsiada, czy ulicami z kocimi łbami, na których podskakiwał samochód. Dobrze mi było na owej prywatnej wysepce, a mieszkanie wewnątrz muru berlińskiego czyniło nas odrębnymi, wyjątkowymi. Tęskniłam za zapachem mamy, jej gładkimi dłońmi i zwinnymi krokami po korytarzu pod drzwiami mojego pokoju.

Rodzice obiecali, że moje dobro będzie priorytetem, a rozwód przebiegnie możliwie jak najmniej boleśnie. Uznali, że najłatwiej będzie uczynić ze mnie podróżnika, który po skończeniu roku szkolnego w Bostonie leci na wakacje do Berlina. Latałam więc tam i z powrotem, ucząc się radzić sobie z tyloma pożegnaniami, że czasem myślałam, iż pęknie mi serce. Kiedy miałam dziesięć lat i już nie byłam w stanie znieść rozłąki, przeprowadziłam się do mamy do Berlina. Ale po zakończeniu liceum wróciłam do Bostonu na studia. Za każdym razem, gdy ze ściśniętym gardłem wchodziłam do samolotu, zadawałam sobie pytanie, czy moje życie już zawsze takie będzie.

W miarę jak byłam coraz starsza i krążyłam między Berlinem, Bostonem, Paryżem a Nowym Jorkiem, odkryłam, że nic tak skutecznie nie odpędza samotności jak gotowanie. Moimi towarzyszami stały się rondle i patelnie, a zużyte drewniane łyżki i wyświecone dna żeliwnych garnków świadczyły o tym, jak często uciekałam się do nich, by w kolejnych kuchniach odnaleźć smaki domu. Gotowanie było podstawą. Nie potrafiłam zmniejszyć Atlantyku ani skrócić sześciogodzinnej różnicy czasu, ale dzięki niemu mój świat stawał się odrobinę mniej przepastny.

W kuchni przyrządzałam ten sam sos pomidorowy z marchewką i cebulą, który tak często robił tata, gdy mieszkaliśmy w Brookline w wielkim mieszkaniu z pustymi pokojami i zagraconym balkonem osłoniętym moskitierą. Ścierałam gorzką czekoladę do miseczki rzadkiego jogurtu tak samo, jak robiła to mama w Berlinie w czasach, kiedy jeszcze siedziałam w wysokim krzesełku, słuchając kościelnych dzwonów w niedzielny poranek, a przez kuchenne okno wpadały snopy słonecznego światła. Gdy dusiłam czerwoną paprykę i cebulę z pokrojonym kurczakiem, aromatyczna para przywracała do życia moją ukochaną babcię Włoszkę. Uczyłam się wyrabiać ciasto na chleb z przepisu Joanie dopóty, dopóki nie byłam równie silna i zręczna jak ona. Nie potrafiłam sprawić, żeby drogie mi ulice Berlina przefrunęły do mnie przez pół świata ani żeby bliscy materializowali się, gdy ich potrzebowałam, lecz przywołując smaki Berlina i potrawy najbliższych, przekształcałam kuchnię w swoje sanktuarium, a piec w kotwicę.

Odległość nie ma znaczenia, gdy w kuchni pachnie domem.

------------------------------------------------------------------------

1 The Settlement Cookbook.

2 Autorka m.in. Domku na prerii .

3 Rodzaj kruchego ciasta bez jajek.ROZDZIAŁ 1 Chcę tu zostać na zawsze

Mam trzy lata, siedzę przy kuchennych drzwiach na małym drewnianym taborecie sfatygowanym długim użytkowaniem. Naprzeciwko mnie, na stoliku, przy którym mieszczą się tylko trzy osoby, leży sterta gazet, puszki po ciastkach, wiklinowy koszyk z serwetami i malutka ceramiczna miseczka z solą. Siedzę twarzą do kuchenki, a stopy dyndają mi w powietrzu.

Przy kuchence stoi Joanie, moja Tagesmutter, jak mówi się w Niemczech na nianie, i topi masło na małej patelni. Jej długie kręcone włosy są zebrane na czubku głowy; twarz okalają rozwiane loki, a policzki płoną od gorąca buchającego z pieca. W jej kuchni pachnie jak zwykle skórką cytrynową, wilgotnym drewnem, rozgrzanym cynamonem i anyżkiem, a także czymś lekko orzechowym. Wzdłuż ścian stoi biało-niebieska zastawa stołowa, na szafkach i parapetach piętrzą się miski, dzbanki i imbryki.

Na tablicy korkowej nad moją głową wiszą fotografie trojga dzieci Joanie – Niny, Nikolasa i Kima – a także moje. Na jednym z nich siedzę w namiocie z prześcieradeł w sypialni Kima i Nikolasa. Mam na sobie spiczaste, wyściełane futrem kapcie, które odziedziczyłam po starszych dzieciach. Stojący tuż poza kadrem Kim rozbawił mnie tak bardzo, że ledwo oddycham. Ma o sześć lat więcej niż ja i jest dla mnie prawie jak starszy brat.

Teoretycznie jestem na tyle duża, że mogłabym jeść sama, ale Kim wciąż mnie rozpieszcza: karmi mnie podczas obiadu, po powrocie ze szkoły, a widelec-samolot z kęsem jedzenia efektownie startuje, leci i ląduje w moich ustach. Po posiłku budujemy z prześcieradeł i poduszek różne krajobrazy w jego pokoju, ja z rozkoszą poddaję się też sesjom łaskotania, po których ledwo zipię.

Joanie wychowała się w Waszyngtonie oraz w przestronnym mieszkaniu przy Riverside Drive. Jako młoda kobieta przeprowadziła się do Berlina, żeby studiować na uczelni artystycznej. Tam pokochała i poślubiła młodego brodatego rzeźbiarza imieniem Dietrich. Joanie uwielbia dzieci i doskonale wie, jak z nimi rozmawiać, jak sprawić, żeby zakochały się w niej po uszy. W moich oczach Joanie jest boginią. Potrafi zrobić dosłownie wszystko.

Wyrzeźbiła popiersie pokojówki, która się nią zajmowała w dzieciństwie – z głową odrzuconą do tyłu w śmiechu; swojej świekry z Niemiec Wschodnich; moje, na którym mam poważną minę i przedziałek pośrodku głowy. Gotowe popiersia Joanie odlewa następnie w brązie, miękko błyszczącym w blasku świec. Robi szmaciane lalki z długimi warkoczami i wyhaftowanymi twarzami. Ze ścinków materiału i wstążek szyje dla nich maleńkie spódnice, bluzki i sukienki. Umie upiec chleb i struclę jabłkową. Zna słowa pięknych piosenek ludowych i zaangażowanych, a kiedy śpiewa, jej wysoki, dźwięczny głos przeszywa mnie do głębi. Joanie to czysta miłość, bezpieczeństwo i komfort. Czasem mam wrażenie, że cały mój świat obraca się wokół niej.

Masło się topi, a ja niecierpliwie uderzam stopą o stopę. Na patelence ląduje puszysta masa ubitych jajek. Gdy brzegi zaczynają się ścinać, Joanie zagaduje mnie. „Omlet konfitiur!” – świergocze, a ja powtarzam: „Konfitiur!”. Jasnożółta i lekka jak chmurka masa ubitych jajek nadyma się. Joanie wprawnym ruchem przewraca ją na drugą stronę, a po chwili zsuwa na talerz, pośrodku nakłada dżem truskawkowy, zwija i oprósza odrobiną cukru pudru. Jem gorący omlet, rozkoszując się lekko cierpkim smakiem chłodnego dżemu.

Po obiedzie pora na drzemkę. Sypialnia Joanie i Dietricha leży w głębi mieszkania, na końcu długiego korytarza pełnego książek, oświetlonego lampą w kształcie wielkiej żarówki. Dźwięki ulicy dobiegające z Hindenburgdamm mieszają się ze śpiewem ptaków i z głosami sąsiadów na podwórku. Dwa budziki po obu stronach łóżka tykają tak głośno, że zasypiam z sercem bijącym niczym metronom.

Po pracy w progu mieszkania Joanie staje moja mama, krótko ostrzyżona i pachnąca cytrynową Eau Sauvage. Wchodzi, może nawet zostaje na herbatę, ale potem mówi do mnie po włosku, żebym włożyła buty. Joanie za każdym razem śmieje się, starając się złagodzić rozkaz mamy. Z mamą rozmawiam po włosku, a z Joanie – po angielsku. To dla mnie dwa języki domowe: tak mówi się w ojczyźnie mamy i taty. A w świecie zewnętrznym jest jeszcze niemiecki.

Jestem na tyle duża, by wiedzieć, że nie powinnam okazywać rozczarowania, gdy mama oznajmia, że czas do domu, ale chciałabym zostać u Joanie na zawsze. W jej mieszkaniu zawsze pachnie czymś dobrym, można się spodziewać sesji łaskotania i fortyfikacji z poduszek, słuchamy Księgi dżungli z gramofonu, Joanie czyta nam Rudyarda Kiplinga, a gdy robię coś zabawnego, jej śmiech rozbrzmiewa w całym mieszkaniu. W domu jest ciszej i czuć samotność. W powietrzu wisi smutek, którego nie jestem jeszcze w stanie pojąć.

Lecz mama mówi, że musimy już iść. A jeżeli coś można o mnie powiedzieć, to to, że jestem posłusznym dzieckiem. Wkładam więc buty, żegnam się z Joanie i schodzę po schodach, gdzie tabliczka przyczepiona do jednego ze stopni ostrzega zawsze: „Vorsicht! Frisch gebohnert”, chociaż nigdy nie widziałam, żeby ktokolwiek woskował podłogi. Jedziemy z mamą do domu.

Jest początek lat osiemdziesiątych. Fotel prezydenta USA zajmuje Ronald Reagan, Czerwone Brygady terroryzują Włochy, a dawną stolicę Niemiec otacza mur – zbudowany pod pozorem ocalenia NRD przed podstępnymi siłami kapitalizmu, lecz tak naprawdę mający uniemożliwić jego obywatelom wydostanie się na świat. A w mieszkaniu na trzecim piętrze kamienicy w cichej, zielonej dzielnicy Berlina Zachodniego, odbudowanej po alianckim bombardowaniu, jakie odbywało się tu w ostatnich miesiącach dogasającej drugiej wojny światowej, leżę ja, nie mogąc zasnąć w zbyt dużej sypialni, i tęsknię za przytulną, aromatyczną kuchnią Joanie.

OMELETTE CONFITURE

SKŁADNIKI NA 1 PORCJĘ

Połączenie jajek z dżemem może wydawać się dziwne, ale słodko-cierpkie owoce oraz puszysty, piankowaty omlet smakują razem naprawdę wyśmienicie. Omlet nadaje się na przekąskę dla małego dziecka albo lekkie śniadanie dla dorosłego łasucha. Najlepiej użyć lekko cierpkiego dżemu; ja mam słabość do tego z czarnych lub czerwonych porzeczek. Nie należy pomijać cukru pudru – to małe eksplozje słodyczy na języku czynią ten omlet wyjątkowym.

1 duże jajko

1 łyżka mleka

szczypta soli

1 łyżka masła

1–2 łyżki dżemu z czarnych lub czerwonych porzeczek

½ łyżki cukru pudru do posypania

1. Oddziel białko od żółtka. W miseczce ubij żółtko z mlekiem. W idealnie czystej misce ubij białko ze szczyptą soli do średniej sztywności, nie dłużej. Wmieszaj pianę z białka do żółtka z mlekiem.
2. Na średnim ogniu roztop masło na małej, ale głębokiej patelni. Wlej masę jajeczną i zostaw na 3 minuty, aż brzegi się zetną, sprawdzając, czy ogień nie jest zbyt duży, żeby omlet się nie przypalił. Delikatnie poruszaj patelnią i przerzuć omlet na drugą stronę. Smaż kolejne 3 minuty. Przewracanie w powietrzu wymaga pewnej wprawy, ale możesz po prostu przykryć patelnię talerzem i odwrócić całość.
3. Kiedy omlet jest już ścięty, zsuń go na talerz. Nałóż na środek pasek dżemu i zwiń omlet, pomagając sobie plastikową łopatką. Przez sitko posyp omlet cukrem pudrem i od razu podawaj.

------------------------------------------------------------------------

4 Ulica na Manhattanie.ROZDZIAŁ 2 Oczko w głowie

Wspomnienia to zabawna sprawa. Niektórzy nie pamiętają nic sprzed dziesiątego roku życia, inni potrafią przywołać zaledwie mgliste obrazy. Ja natomiast mam wspomnienia ostre jak brzytwa. Pamiętam na przykład różową sukienkę, którą dostałam od babci Ann, gdy miałam trzy albo cztery lata. Oczyma wyobraźni nadal widzę każdą satynową różyczkę naszytą na gors i pamiętam, jak nieprzyjemnie drapała skórę, kiedy po raz pierwszy przymierzyłam ją u dziadków z Ameryki, stojąc na dywaniku przed lustrem w ich nieskazitelnym domu rodem z lat pięćdziesiątych. Pamiętam, jak leżałam na przewijaku pod oknem mojego pokoju w Berlinie, mama zmieniała mi pieluchę, fałszywie śpiewając i poklepując mnie lekko po brzuchu, a do pomieszczenia wpadał chłodny powiew poruszający wzorzystymi zasłonami.

Pamiętam kolor dywanu w pierwszym mieszkaniu, wynajętym nam przez tatę po przeprowadzce do Bostonu; toster, który uruchamiał w kuchni alarm przeciwpożarowy; serdeczną twarz pani McCurdy, emerytki zatrudnionej przez tatę w charakterze niańki na kilka dni w tygodniu. Pamiętam nawet, jak kiedyś przed pójściem spać poślizgnęłam się i wpadłam do różowej wanny, uderzając brodą o jej brzeg, i jak przez pierwszych kilka strasznych chwil z bólu nie byłam w stanie się odezwać. Z tamtej podróży samolotem, kiedy z tatą opuszczałam Berlin na dobre, nie pamiętam jednak nic.

Rok po przenosinach do Bostonu tata znalazł dla nas mieszkanie na trzecim piętrze ładnej ceglanej kamienicy na Claflin Road w Brookline. Mieszkanie było duże, o wiele za duże dla dwóch osób, z których jedna właśnie szła do przedszkola. Tata pewnie miał nadzieję, że w przyszłości dołączy do nas ktoś jeszcze. W jednym z pokoi znajdowały się tylko biurko taty i drewniane krzesło, a w innym – fortepian i prosta ława. Tata lubił grać Marsza tureckiego Mozarta, a ja, podczas krótkiego epizodu z lekcjami fortepianu, regularnie wybębniałam na przyjemnie ustępujących pod moimi palcami białych klawiszach Heart and Soul. Poza tym fortepian stał bezczynnie.

Zajęłam przytulny pokoik w idealnym dla mnie rozmiarze. Była to miła odmiana po ogromnej sypialni w Berlinie, w której zawsze czułam, że brakuje mi zaczepienia. W jednym kącie stała ładna pomalowana komoda, którą tata kupił w sklepie ze starociami, drugi świetnie nadawał się do tego, by ułożyć tam na dywaniku w schludnych rzędach lalki, misie oraz figurkę uśmiechniętego brodatego dziadka do orzechów. Razem z tatą wybraliśmy materiał na zasłony: ciężki, w rysunki Piotrusia Królika i pęczków marchewek.

Ale mimo wszystko tęskniłam za mieszkaniem przy Bamberger Strasse i skrzypieniem, jakie wydawała z siebie jedna z desek w przedpokoju, gdy ktoś wchodził do domu. Tęskniłam za mamą i jej cytrynowym zapachem, łagodnym głosem i uśmiechem. Tęskniłam za Joanie, moim aniołem stróżem, i jej obejmującymi mnie silnymi ramionami.

Już wtedy wiedziałam, że nie powinnam zbyt często wspominać, za czym tęsknię. Wiedziałam, że tata stara się, jak może, wyjść obronną ręką z sytuacji, która musiała mu bardzo doskwierać. Rozumiałam, że muszę mu pomóc. Na pewno niełatwo było samotnemu trzydziestoparolatkowi stawiać czoło światu, z którym – jak sądził – już się pożegnał, i w zasadzie samodzielnie wychowywać córkę. To zrozumiałe, że czasami traktował mnie, jakbym była starsza i bardziej odporna, i że nie zawsze udawało mu się ukryć przede mną swoje emocjonalne zawirowania. Musiałam być dzielna.

Szybko ustalił się nasz porządek dnia. Co rano tata ubrany w tweedową marynarkę i krawat szedł do pracy na uniwersytecie Tufts, gdzie kierował wydziałem matematyki, podrzucając mnie po drodze do uczelnianego przedszkola. Tam leżakowałam pod gryzącym kocem, który tata miał jeszcze z czasów harcerskich, z nazwiskiem „Weiss” wypisanym białą kredą na niebieskiej wełnie. Zasypiając w przygaszonym świetle, lubiłam wyobrażać sobie tatę jako chłopca biwakującego gdzieś w namiocie, chociaż trudno było zobaczyć go bez wąsów i marynarki.

Tata kończył pracę wczesnym wieczorem. Odbierał mnie z przedszkola i jechaliśmy do domu. Przyrządzał kolację, a następnie, gdy siedzieliśmy w przytulnym kąciku kremowej gruzełkowatej kanapy w salonie, czytał mi kilka rozdziałów książki; ja lewą ręką przyciskałam do siebie ukochanego brązowego misia, którego kiedyś zostawiła mi Wróżka Zębuszka. Na koniec śpiewał mi piosenkę i kładł mnie spać. Tak wyglądał każdy dzień naszego wspólnego życia.

Gdy nauczyłam się liter, tata denerwował się, ilekroć wybiegałam wzrokiem przed miejsce, gdzie czytał. Pragnęłam czytać coraz szybciej i szybciej – miałam przed sobą tyle książek do pochłonięcia – ale nie chciałam, żeby nasze wieczory na kanapie dobiegły końca. Dlatego pozwalałam mu czytać sobie na głos jeszcze długo po tym, jak nauczyłam się robić to sama, bezgłośnie powtarzając tekst w głowie. Wiedziałam, że tata nie chce zostać porzucony.

Kiedy jest się jedynaczką wychowywaną przez matematyka, którego tak łatwo rozpraszają wszystkie potencjalne notesy czekające na zapełnienie wzorami i rozważaniami na temat hipotetycznych budynków, równaniami algebry ciał skończonych czy innymi niepojętymi kwestiami, naturalną ucieczką stają się książki. Dla mnie nie istniało nic lepszego. Jedyny telewizor, jaki mieliśmy, był maleńki, czarno-biały i tkwił w schowku na szczotki, czekając na rzadkie dni, gdy tata wynajmował niańkę. Nic więc nie odciągało mnie od książek i alternatywnych światów, które mnie pochłaniały: od Narnii po lasy Wisconsin, od miasteczka w Szwecji po czerwoną glebę Wyspy Księcia Edwarda. Nikt i nic nie zajmowało mnie tak jak książki. Będąc dzieckiem nieśmiałym i ubranym dość oryginalnie (krótkie włosy, szare flanelowe sukienki, koszule w kratę, niebieskie buty z zamszu – strój bez wątpienia szalenie uroczy w oczach dorosłego, ale w Massachusetts na początku lat osiemdziesiątych po prostu dziwaczny), nie miałam zbyt dużo koleżanek i kolegów, którzy mogliby konkurować z książkami. Zresztą z ich punktu widzenia byłam wiecznie nieobecna, zawsze w rozjazdach między Berlinem a Bostonem.

Zamiast pozostawać we własnym świecie, w którym czułam się nieswojo, przenosiłam się na skaliste wzgórza Anglii, zaczarowane gałęzie magicznego drzewa i szarozielone brzegi wielkiej rzeki Limpopo, zostawiając za sobą martwiącego się tatę, samotność oraz tęsknotę za mamą i Berlinem. Połykałam każdą książkę, która wpadła mi w ręce. Uwielbiałam poczucie, że jakaś siła wyciąga mnie z mojego pokoju i katapultuje w zupełnie inną, nową rzeczywistość.

Tata podsycał moją obsesję na punkcie książek. Co tydzień odwiedzaliśmy bibliotekę, gdzie żegnał mnie uroczyście, po czym pędziłam do działu dziecięcego. Aż drżały mi ręce, bo nie wiedziałam, od czego zacząć. W lokalnej księgarni dla dzieci kupowaliśmy całe sterty książek; potrafiłam spędzać tam długie godziny, przechadzając się po alejkach wyłożonych szarą wykładziną i przesuwając palcami po grzbietach. Gdy szliśmy w gości na kolację, a nie było innych dzieci, z którymi mogłabym się bawić, po skończeniu posiłku tata zawsze pozwalał mi czytać pod stołem.

Kiedy trochę podrosłam, zaczął zabierać mnie na pielgrzymki literackie. Pojechaliśmy na Środkowy Zachód obejrzeć domek Laury Ingalls Wilder; nie spodziewałam się, że będzie taki mały i pusty, bo w mojej wyobraźni wciąż był przytulny i pełen życia, zawieszony skórami zwierząt i lampami naftowymi, z sypialenką na antresoli, zamieszkany przez szczęśliwą rodzinę. Odwiedziliśmy Wyspę Księcia Edwarda, żeby zobaczyć dom na Zielonych Wzgórzach i przespacerować się po czerwonej ziemi, którą tak kochała Ania Shirley. Byliśmy we Fruitlands, gdzie mieszkała niegdyś Louisa May Alcott, a po tym, jak przeczytałam książkę o dziewczynce z grupy Pielgrzymów, pojechaliśmy na plantację Plimoth zaludnioną aktorami w kostiumach z epoki. Gorączkowo zastanawiałam się, czy zatrudniają dzieci. Mój świat był przedziwną mieszaniną ucieczki w literaturę i właściwej jedynakom izolacji.

Jeżeli chodzi o obiad, mieliśmy z tatą rytuał na każdy dzień tygodnia. W poniedziałki jadaliśmy chińszczyznę na wynos. Dzwoniliśmy do restauracji Golden Temple na Beacon Street i zamawialiśmy moo goo gai pan w białym tekturowym pudełku, a do tego gotowany na parze biały ryż. Po chwili szliśmy odebrać posiłek, mijając po drodze lodziarnię na rogu, na którą zawsze tęsknie patrzyłam, ale dokąd prawie nigdy nie wchodziliśmy. We wtorki były fasolka i brokuły; to lubiłam najbardziej. Tata otwierał puszkę fasolki w sosie pomidorowym i gotował brokuły, polewając je oliwą i sokiem z cytryny. Słodkawe, winne fasolki bardzo przyjemnie przywierały mi do zębów. A raz w tygodniu szliśmy do pobliskiej pizzerii z szafą grającą. Podczas czekania na jedzenie wolno mi było puścić jedną piosenkę. Odkąd odkryłam, że mój poważny zazwyczaj tata lubi śpiewać Beat It Michaela Jacksona (a później przeróbkę „Weird Ala” Yankovica Eat It), nie puszczałam nic innego. Siedzieliśmy przy oknie, jedliśmy sernik i rozmawialiśmy.

Raz w tygodniu tata rozmrażał brukselkę, gotował ją na parze, aż stała się bladozielona, i okraszał odrobiną masła. À propos tego warzywa zawarliśmy układ. Tata najpierw nakładał sobie, a potem kładł mi na talerzu dwie małe i dwie duże brukselki. Musiałam je zjeść, mimo że ich nie lubiłam. Były gorzkie i gąbczaste, na dodatek wyglądały jak miniaturowe główki kapusty, co wcale mnie do nich nie przekonywało. Ale klamka zapadła, umówiliśmy się – a ja chciałam wywiązać się z umowy. Tak więc tydzień w tydzień jakoś przełykałam swoje brukselki. I niespodzianka: jako dorosła uświadomiłam sobie, że właściwie mi smakują.

Ale przede wszystkim tata przekazał mi rodzinny przepis na sos pomidorowy. Twierdzi, że dostał go od mamy mojej mamy – Ninì – którą uwielbiał. Mama mówi jednak, że to niemożliwe, bo Ninì nie znosiła gotować. Często sprzeczali się o to, kto ma rację. „Riiichard, przecież ja najlepiej wiem, czy mama robiła ten sos pomidorowy”. „Och, daj spokój. Że niby nie pamiętam, kto mnie go nauczył?”. Nie przeszkadzały mi te kłótnie. Miło było usłyszeć ich głosy razem w jednym pokoju. Poza tym w gruncie rzeczy nie dbałam o to, od kogo pochodzi ten sos – dla mnie to sos taty.

Pisanie o sosie pomidorowym może wydawać się dziwne. Chyba nikt nie potrzebuje na niego przepisu. Rzecz w tym, że od tego sosu wszystko się dla mnie zaczęło. Przygotowuję go zawsze, gdy nic nie ma w lodówce, a chcę mieć szybki obiad. Robię go, gdy gotowanie jest ostatnim zajęciem, na jakie mam ochotę, albo gdy potrzebuję spokoju i bezpieczeństwa. Jego zapach przypomina mi tatę i moją babcię Włoszkę; lubię myśleć, że pewnego dnia będzie to pierwszy przepis, jaki odziedziczą moje dzieci. To kwintesencja rodzinnej tradycji.

Tata kroił cebulę w kostkę i wrzucał ją razem z ząbkiem czosnku na rozgrzaną w rondlu oliwę. Zapach szklonej cebuli dostawał się przez spiżarnię do salonu, gdzie siedziałam i czekałam. Kiedy cebula była już miękka i aromatyczna, dodawał do rondla pokrojoną marchew oraz puszkę pomidorów. Wszystko to dusiło się na małym ogniu, aż przybierało postać słodkawego sosu, a tymczasem mnie kiszki grały marsza. Tata gotował wodę na spaghetti i przełamywał długi makaron na pół. Potem polewał makaron sosem i ścierał na to parmezan. Siadaliśmy przy rozkładanym stole w kuchni, jedliśmy i opowiadaliśmy sobie, jak nam minął dzień.

Czasami, już po tym, jak zaśpiewał mi piosenkę i powiedział dobranoc, obracał się w drzwiach i z ręką na włączniku światła mówił, że jestem jego oczkiem w głowie, miłością jego życia. Ale nie musiał tego mówić. Wiedziałam o tym i tak.

SOS POMIDOROWY Z MARCHEWKĄ I CEBULĄ

SKŁADNIKI NA 2 PORCJE (MOŻNA ŁATWO PODWOIĆ)

Przygotowując ten bardzo prosty sos, należy pamiętać tylko o jednym: żeby cebula dobrze się zeszkliła na oliwie przed dodaniem pozostałych warzyw. Łagodzi to metaliczny posmak cebuli i dodaje sosowi słodyczy.

2 łyżki oliwy z oliwek

1 ząbek czosnku

1 mała cebula, pokrojona w drobną kostkę

1 średnia marchew, pokrojona w kostkę

1 puszka dobrej jakości pomidorów bez skórki (40 dag)

sól

płatki chilli do smaku (opcjonalnie)

15–20 dag makaronu spaghetti

tarty parmezan do smaku

1. Wlej oliwę do małego rondla ustawionego na średnim ogniu. Dodaj ząbek czosnku i pokrojoną cebulę, następnie duś, mieszając, przez około 8 minut. Cebula ma się zeszklić, nie przysmażyć. Dodaj pokrojoną marchew i duś jeszcze przez kilka minut.
2. Dodaj pomidory z całym sokiem, delikatnie rozrywając je w palcach przed wrzuceniem do rondla. Dopraw solidną szczyptą soli i doprowadź do lekkiego bulgotania. Żeby sos był pikantny, możesz dodać płatki chilli. Zmniejsz ogień, przykryj rondel i duś przez 25–30 minut, od czasu do czasu mieszając. Przypraw do smaku. Wyjmij i wyrzuć ząbek czosnku.
3. Tymczasem doprowadź do wrzenia garnek porządnie osolonej wody.
4. Ugotuj spaghetti al dente i odcedź w durszlaku, zachowując część wody po makaronie. Wrzuć spaghetti do rondla z sosem i wymieszaj; jeżeli sos wymaga rozrzedzenia, dodaj odrobinę wody po makaronie. Podawaj natychmiast, posypane tartym parmezanem.

------------------------------------------------------------------------

5 Grupa purytan, którzy założyli pierwszą angielską osadę w Nowej Anglii.ROZDZIAŁ 3 Odległe wspomnienie

Siedzę cicho, jak mi przykazano, na tylnym siedzeniu kombi Joanie. Joanie prowadzi, a reszta samochodu jest jak zwykle wypakowana starymi plastikowymi torbami, drewnianymi zabawkami z targu staroci, ubłoconymi butami chłopców. Jest koniec lipca, mam osiem albo dziewięć lat i przyjechałam do Berlina na wakacje.

Joanie co tydzień jeździ odwiedzić Hansa, swojego teścia, mieszkającego w Brieselang, położonej na północ od Berlina wsi z jeziorkiem i jedną główną ulicą. Dostarcza mu trochę prezentów z RFN i nieco dotrzymuje towarzystwa, bo jego żona Lottchen umarła kilka lat wcześniej. Hans jest rzeźbiarzem i mieszka w przytulnym domku trącącym wilgocią. Wiele lat później zdam sobie sprawę, że cały wschód, nie tylko dom Hansa, pachnie stęchlizną i dymem węglowym.

Do NRD wjeżdżamy przez przejście graniczne w Staaken, na północno-zachodnim przedmieściu Berlina. Jest to jedno z przejść, którym mieszkańcy Berlina Zachodniego mogą przedostać się do NRD. Kolejka samochodów przed granicą jest tak długa, że ludzie wyłączają silniki, by oszczędzać benzynę. Kiedy kolejka rusza, kierowcy wychodzą i na jałowym biegu popychają swoje auta; nogi wbijają się w asfalt, lipcowe słońce rozgrzewa dachy domów i samochodów. Granica przypomina zapchany punkt poboru opłat za autostradę, tyle że zamiast lakonicznych pracowników przyjmujących drobne tkwią tam ponurzy enerdowscy funkcjonariusze Grenzpolizei sprawdzający dokumenty. Kiedy podchodzą do naszego samochodu, powietrze jest gęste od niepokoju. W przednim fotelu Joanie ukryła kilka czasopism – materiał zakazany w kraju stawiającym sobie za cel utrzymać z dala od swych obywateli wszelkie przejawy zachodnioniemieckiego postępu, nawet tak banalne jak wzory robótek na drutach.

W sierpniu 1961 roku, kiedy niemal z dnia na dzień wzniesiono mur, Joanie i Dietrich byli na wakacjach w Paryżu. Nikt się nie spodziewał, co się stanie; budowę muru ukończono w ciągu kilku dni. Nagle granica między sektorem radzieckim – wschodnią połową Berlina – a sektorami francuskim, amerykańskim i brytyjskim – zachodnią połową Berlina – stała się nie do przejścia. A rodzice Dietricha zostali po niewłaściwej stronie. Żeby ich zobaczyć, Dietrich musiał czekać siedem lat, mimo że mieszkali zaledwie 26 kilometrów dalej. Jako obywatelka amerykańska Joanie mogła wkraczać na terytorium wschodniego Berlina na jeden dzień, a później, kiedy urodziło się im pierwszych dwoje dzieci, we trójkę mogli odwiedzać Hansa i Lottchen w Brieselang. Tymczasem Dietrich musiał czekać aż do roku 1968, kiedy to wypracowano wreszcie porozumienie między RFN a NRD, na mocy którego byli mieszkańcy NRD mogli wjeżdżać na terytorium tego kraju na jeden dzień. Rząd RFN uzyskał obietnicę, że nie zostaną oni aresztowani za zdradę. Osoby, które – podobnie jak Dietrich – 13 sierpnia 1961 roku przypadkiem znalazły się na Zachodzie, odtąd miały nie być traktowane przez NRD jak przestępcy. Tych, którym udało się uciec już po wzniesieniu muru, nie było niestety jak chronić.

W bagażniku wieziemy dużą kiść bananów i kilka tabliczek szwajcarskiej czekolady. We wschodnim Berlinie nie można kupić bananów, a czekolada sprzedawana w państwowych sklepach spożywczych smakuje wstrętnie, jak zastygły tłuszcz wymieszany z proszkiem kakaowym. Wwożenie bananów albo czekolady jako prezentów nie jest nielegalne. Nielegalne są: wyprodukowane na Zachodzie sprzęty AGD, magazyny dla nastolatków, zbyt dużo waluty.

W przytulnym domu Hansa w Brieselang salon ogrzewa piec wyłożony bladozielonymi kafelkami; opieramy się o niego, żeby ogrzać sobie plecy. W ogrodzie Hansa pełno jest tłustych ślimaków. Stoi tam też kilka jego rzeźb z żeliwa, a ziemię pokrywa bujny dywan trawy. Niekiedy z zachwytem natrafiam na ślimaka bez skorupy zroszonego błyszczącymi kropelkami rosy. Pracownia Hansa znajduje się na samym końcu ogrodu, a zaraz przed nią rośnie gęstwina wielkich krzewów owocowych. Najbardziej lubię cierpkie czerwone porzeczki.

Spędzamy tam z Joanie cały dzień, dotrzymując towarzystwa Hansowi i odwiedzając sąsiadów zza płotu, którzy hodują nutrie i mają za domem dziki rabarbar. Ich syn Martin jest w moim wieku, a gdy razem oglądamy telewizję, Martin z dumą prezentuje mi zachodnie kanały, które ich telewizor zaczął odbierać dopiero niedawno. Sąsiedzi z drugiej strony domu Hansa mają wiśnię, na którą wolno mi się wdrapywać. Jej owoce są jasnoczerwone, niemal pomarańczowe; kiedy wrzucam kilka do ust, aż cierpnie mi język i podniebienie.

Na obiad Joanie piecze Quarkauflauf, wiejski, pachnący cytrynowo suflet zrobiony z wiśni i sera quark – czegoś pomiędzy twarogiem a jogurtem. Joanie, Hans i ja zawsze nakładamy sobie po dokładce, szorując unisono łyżeczkami o spód coraz puściejszych miseczek. Potem, w czasie spokojnych godzin po obiedzie, ucinam sobie drzemkę w sypialni dla gości pod gryzącym w brodę kocem.

Podczas wjazdu do NRD straż graniczna zrewidowała nas raczej pobieżnie, unikając kontaktu wzrokowego. Za to w drodze powrotnej do Berlina Zachodniego późno w nocy, gdy ja śpię na tylnych siedzeniach, a samochód pokonuje wyboiste, czarne, prawie nieoświetlone drogi, strażnicy każą nam wysiadać, sami zaś zaglądają z latarkami w najdalsze zakamarki bagażnika, pod fotele i za poduszki. Stoimy w reflektorach punktu granicznego, a pola poza kręgiem zalewającego nas światła spowija smolista ciemność.

Wiem, czego szukają, a zarazem do końca nie wiem. Widzę, że są niezwykle dokładni, ale jeszcze nie rozumiem, co to znaczy ukrywać się desperacko w czyimś samochodzie, żeby pod osłoną nocy uciekać z jednych Niemiec do drugich w poszukiwaniu lepszego życia.

Stoimy i czekamy, rozglądając się nieprzytomnym wzrokiem. Joanie obejmuje mnie ramieniem. Na granicy jesteśmy same, sznur samochodów, jaki widziałyśmy wcześniej, stanowi zaledwie odległe wspomnienie. Niewiele osób wyjeżdża o tej porze z NRD, ale pozostanie na noc wymagałoby mnóstwa dodatkowych pozwoleń i pieczątek, nie mówiąc o tym, że musiałybyśmy zgłosić to co najmniej tydzień wcześniej. Na pasie obok stoi na luzie ciężarówka z bydłem. Spomiędzy desek z boku ciężarówki wygląda biały łeb owcy; potem kolejny i kolejny.

Funkcjonariusze Grenzpolizei kończą przeszukanie i ponaglająco kiwają głowami, żebyśmy odjeżdżały. Wsiadamy do samochodu i ruszamy, a ich umundurowane sylwetki nikną szybko w lusterku wstecznym. Zwijam się w kłębek na tylnym siedzeniu i zamykam oczy. Wracamy do domu, na rzęsiście oświetlone ulice Berlina Zachodniego, gdzie w sklepach spożywczych półki pełne są bananów i wielu rodzajów czekolad; gdzie pośród nas mieszkają jak gdyby nigdy nic alianccy żołnierze z rodzinami, a mur nie jest wrogą granicą broniącą dostępu do lepszego świata, tylko dziwnie niewidzialną i, jak się wydaje, nieuniknioną częścią życia codziennego.

Joanie parkuje pod naszą kamienicą i próbuje mnie obudzić. „Wstawaj, małpko” – mówi i delikatnie potrząsa mnie za nogę. Udaję, że śpię, by wniosła mnie na rękach. A więc z pewnym wysiłkiem zbiera moje wiotkie ciało i wspina się po schodach na górę. Zdobiona winda z kutego żelaza pozostaje nieruchoma od czasów drugiej wojny światowej.

QUARKAUFLAUF Z WIŚNIAMI

SKŁADNIKI NA 6 PORCJI

Serek quark – smakowy lub naturalny – jest podstawowym produktem w niemal każdej niemieckiej kuchni. Można nim smarować kanapki na śniadanie albo podawać go z gotowanymi ziemniakami. Czasami wykorzystuje się go też do słodkich i wytrawnych wypieków, takich jak ten suflet z wiśniami.

masło do wysmarowania formy

3 duże jajka, oddzielnie białka i żółtka

½ szklanki cukru

45 dag sera quark

skórka starta z 1 cytryny

½ łyżeczki proszku do pieczenia

½ łyżeczki cynamonu

¼ szklanki kaszy manny (zwykłej, nie błyskawicznej)

2 szklanki wydrylowanych wiśni, świeżych lub ze słoika (jeżeli ze słoika, należy je odsączyć)

szczypta soli

1. Rozgrzej piekarnik do 190ºC. Wysmaruj masłem formę o głębokości przynajmniej 6 centymetrów i wymiarach około 20 na 28 centymetrów. Odstaw.
2. W dużej misce przez 1–2 minuty ucieraj żółtka z cukrem, tak by się spieniły i nabrały jasnożółtej barwy. Dodaj quark, skórkę z cytryny, proszek do pieczenia, cynamon i kaszę mannę. Nadal ucieraj, aż krem będzie gładki. Wmieszaj wiśnie.
3. W nieskazitelnie czystej misce ubij białka ze szczyptą soli do średniej sztywności. Za pomocą łopatki ostrożnie wmieszaj połowę ubitych białek do masy serowej – w ten sposób nabierze lekkości. Następnie dodaj resztę białek i delikatnie mieszaj, aż znikną białe smugi.
4. Przełóż masę do przygotowanej formy i piecz około 30 minut. Auflauf musi się lekko przyrumienić. Na wierzchu mogą się pojawić nieliczne pęknięcia. Wyjmij z piekarnika i podawaj gorący lub ciepły.

------------------------------------------------------------------------

6 Miarą przyjętą w tej książce jest szklanka o pojemności 240 ml.Podziękowania

Inaczej niż większość debiutantów, miałam niezwykłe szczęście posiadać czytelników, zanim w ogóle przyśniło mi się napisanie książki. Dlatego pierwsze podziękowania kieruję do czytelników mojego bloga, bez których nie byłoby żadnej książki. Dziękuję, że zawsze wracacie po więcej; za wasze mądre komentarze; za to, że byliście ze mną od cytrynowego kurczaka po długo pieczoną cukinię; podczas kłopotów sercowych i podczas sukcesów. Pomogliście mi urzeczywistnić marzenie o zostaniu pisarką.

Moja niezrównana agentka i przyjaciółka, Brettne Bloom, zapewniła mi niezachwiane wsparcie i inspirację podczas całego procesu pracy nad Kuchnią na walizkach. Moja redaktorka Joy de Menil pracowała bez wytchnienia, by nadać książce jak najlepszy kształt. Adresatkami mojej wdzięczności są także Molly Stern, Laura Tisdel, Jane Cavolina, Clare Ferraro, Roseanne Serra, Hal Fessenden, Carolyn Coleburn, Lindsay Prevette, Langan Kingsley, Christopher Russell oraz Beena Kamlani z wydawnictwa Viking.

Dziękuję też kucharzom, których przepisy zaadaptowałam na potrzeby tej książki i za sprawą których przez lata tak dobrze jadłam: Samuelowi Chamberlainowi, Melissie Clark, Andrew Feinbergowi, Claudii Fleming, Suzanne Goin, Dianie Kennedy, Jimowi Laheyowi, Jamiemu Oliverowi, Jacques’owi Pépinowi, Deb Perelman, Judy Rodgers, Suvirowi Saranowi, Billowi Telepanowi, Pauli Wolfert oraz Alice Waters.

Otrzymałam błogosławieństwo posiadania wielu rodzin. Rodzina państwa Klakow jako pierwsza nauczyła mnie, że miłość przekracza więzy pokrewieństwa; w szczególności Joanie, moja pierwsza nauczycielka gotowania, moja druga mama i moja niezmordowana mistrzyni. Ciocia Laura Gangemi nauczyła mnie zaglądać pod spód, a jej mąż Pietro zainspirował mnie kulinarnie, podobnie jak rodzina Carlonich, Maurizio Catalano, rodzina Crone von Gossler, rodzina Klakow – Kaufhold, rodzina Marsch – Ziegler, rodzina Müller – Stühler oraz rodzina Wertheimer – Schöning, a także Sepp, Robert i zwłaszcza Kerstin Beuchel.

Żadne słowa o rodzinie nie mogą być kompletne bez Susan Ernst, mojej ulubionej towarzyszki gotowania i najlepszej macochy, jaką można sobie wymarzyć.

Przyjaciele na obu kontynentach na wiele sposobów dodawali mi otuchy podczas pracy nad tą książką, między innymi: Jördis Anderson, Stephen Bitterolf, Serena Carloni, Traci Ergün, Cynthia Barcomi Friedman, Becca Gordon, Sylee Gore, Joanna Gröning; Marguerite Joly, Kim Klakow, Liana Krissoff, David Lebovitz, Sharmaine Lovegrove, Sonia Kassel Mandelbaum, Mathias Meyer, Ian Mutch, Ulrike Nicolaus, Julie Rath, Ellen, Steve i Leah Rosenblum, Karen Roth, Gemma Saylor, Bettina Schrewe, Suzan Taher, Yvonne i Philippe Vom Bauer, Gisela Williams, Anna Winger, Molly Wizenberg oraz Andrea i Scott Zieher.

Szczególne wyrazy wdzięczności chciałabym przekazać moim siostrzanym duszom – Jenny Bailly, Betsy Robbins i Teri Tobias – za ich miłość i przyjaźń. Mam niesłychane szczęście, że przy mnie są. Jak również Davidowi Bresslerowi, księciu wśród mężczyzn. Dervla Kelly oraz Kate Norment swoim śmiechem utrzymywały mnie na powierzchni w ciężkich czasach. Dziękuję też Tarze Austen Weaver, która tak hojnie wspierała mnie swoją redaktorską mądrością.

Dziękuję rodzinie Holstein za przyjęcie mnie z taką miłością.

Dziękuję Pauli Glickman za – to ogromne niedopowiedzenie – pomoc w odnalezieniu własnego stylu. Jestem jej dozgonnie wdzięczna.

Czytałam kiedyś, że pisarze nigdy nie powinni wzmiankować w podziękowaniach zmarłych, ale moi zmarli na tyle sposobów pomagali mi pisać, że po prostu muszę: Ninì Cosentino, która zawsze żałowała, że sama nie napisała książki; Ann Weiss, która dawno temu wpoiła mi, że gotowanie to miłość; Florian von Buttlar, który jadł wszystko, co wychodziło z kuchni mieszkania przy Bamberger Strasse, kiedy uczyłam się piec, i za którym tęsknię każdego dnia.

Najtrudniej chyba znaleźć słowa podziękowania dla najbliższych. Mogłabym napisać całą księgę, a i to by nie wystarczyło. Powiem więc krótko: mama i tata, Letizia Cosentino Weiss i Richard Weiss, są słońcem i księżycem na moim niebie. Dziękuję Wam obojgu za wszystko.

I wreszcie książkę tę dedykuję Maksowi, mojemu mężowi, za jego miłość, stałość i za to, że na każdym kroku pomaga mi być dzielną. Jest prawdziwą perłą, miłością mojego życia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: