Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kwiat śliwy, mroczny cień - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 czerwca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kwiat śliwy, mroczny cień - ebook

 

 

Opowieść o miłości i wojnie oraz o walce kobiety o własne miejsce w świecie mężczyzn. Jej tłem jest historia rewolucji w Japonii, równie ważnej jak rewolucja francuska, a nieznanej szerzej w Europie. Społeczeństwo XIX-wiecznej Japonii było silnie zhierarchizowane – podzielone na warstwy, z wszechobecną dominacją mężczyzn. Los kobiety określali najpierw rodzice, a potem mąż. Rewolucja obyczajowa z lat sześćdziesiątych XX wieku zmieniła jednak feudalną Japonię w nowoczesne państwo. W takiej rzeczywistości przyszło żyć Tsuru, córce lekarza. Dziewczyna, zamiast podążać śladami siostry i zgodnie z tradycją poślubić mężczyznę wybranego przez rodziców, związała się z ukochanym i, tak jak ojciec, poświęciła się medycynie. Przekona się, na jak trudną drogę wkroczyła...

 

Jego słowa zapadły mi w pamięć. „Jesteś mężczyzną w kobiecym ciele”. Czy to dlatego nie miałam dzieci, dlatego interesowały mnie choroby i śmierć, dlatego Makino i ja byliśmy raczej jak koledzy niż jak mąż i żona? Przez chwilę, kiedy Eikaku wołał, żeby przynieść męskie ubrania, miałam ochotę poddać się jego fantazji i je włożyć. Czułam, jak zmieniłyby moją postawę i sposób chodzenia, i to, jak patrzyli na mnie inni ludzie. Od tamtej pory zaczęłam się ubierać mniej kobieco. Nosiłam przydymione kolory i uszyłam sobie coś w rodzaju kaftana, w jaki ubierali się lekarze. Starałam się przygładzić włosy i zaczesać je z czoła. Przyglądałam się gestom mężczyzn i słuchałam rytmu ich mowy. Gdy ostrożnie zaczęłam je naśladować, odkryłam, że ludzie z większą uwagą słuchają moich opinii, a pacjenci bardziej ufają moim diagnozom i lekom.

fragment

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-005-6
Rozmiar pliku: 777 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W cza­sie re­stau­ra­cji Me­iji w 1868 roku so­jusz mło­dych sa­mu­ra­jów i ary­sto­kra­cji dwor­skiej oba­lił pół­feu­dal­ny rząd szo­gu­nów To­ku­ga­wa. Tak roz­po­czę­ły się na­ro­dzi­ny no­wo­cze­snej Ja­po­nii.

Od cza­su gdy w 1853 roku ame­ry­kań­ski ko­man­dor Mat­thew Per­ry przy­był z żą­da­niem za­koń­cze­nia izo­la­cji Ja­po­nii, te od­le­głe wy­spy były nę­ka­ne przez za­miesz­ki, za­męt i woj­nę do­mo­wą. Kraj li­czą­cy oko­ło trzy­dzie­stu mi­lio­nów miesz­kań­ców, po­dzie­lo­ny na po­nad dwie­ście sześć­dzie­siąt ha­nów, czy­li lenn feu­dal­nych, z któ­rych każ­dy rzą­dzo­ny był przez swe­go da­imyo, cze­ka­ła nie­ła­twa dro­ga do sta­bi­li­za­cji. Rząd cen­tral­ny był sła­by, hany moc­no za­dłu­żo­ne, nie­szczę­ścia – ta­kie jak trzę­sie­nia zie­mi, głód i epi­de­mie – spa­da­ły na miesz­kań­ców jed­no za dru­gim; sa­mu­ra­jo­wie wal­czy­li o re­for­my, ple­be­ju­sze zaś pra­gnę­li re­wo­lu­cji. Wśród ra­dy­kal­nych ro­ja­li­stów po­ja­wił się ruch, któ­ry miał na celu przy­wró­ce­nie wła­dzy Ce­sa­rzo­wi i prze­ciw­sta­wie­nie się przy­by­szom, a przede wszyst­kim unik­nię­cie ko­lo­ni­za­cji przez Za­chód. Ich ha­słem było: son­no joi – „Czcij Ce­sa­rza, wy­gnać bar­ba­rzyń­ców”. Ich ulu­bio­ną me­to­dą: prze­moc.

Cho­shu, po­tęż­ny han na po­łu­dnio­wym za­cho­dzie i od daw­na wróg To­ku­ga­wów, na­le­żał do naj­gło­śniej wo­ła­ją­cych o zmia­ny. Oto hi­sto­ria grup­ki po­cho­dzą­cych stam­tąd mło­dych męż­czyzn i ko­biet, któ­rzy po­świę­ci­li ży­cie re­for­mie swe­go hanu i mo­der­ni­za­cji kra­ju, tym sa­mym zmie­nia­jąc bieg hi­sto­rii świa­ta. Roz­po­czy­na się ona w roku 1857.Lista postaci

Po­sta­ci fik­cyj­ne

Ita­sa­ki Yuno­su­ke – le­karz hanu Cho­shu

Chie – jego żona

Tet­suya – jego syn

Mit­sue – jego star­sza cór­ka

Tsu­ru – jego młod­sza cór­ka, nar­ra­tor­ka

Ita­sa­ki Shin­sai – młod­szy brat Yuno­su­ke­go

Ku­riya Ji­za­emon – ap­te­karz w Hagi

Mi­sa­ko – jego żona

He­ibei – jego syn, mąż Mit­sue

Mi­chi – cór­ka Mit­sue, ad­op­to­wa­na przez Tsu­ru

Ma­ki­no Ke­izo – pra­cow­nik ap­te­ki Ku­riya

O-Kiyo – gej­sza w Ha­na­mat­su­tei

O-Kane – słu­żą­ca w domu Ita­sa­kich

Ha­chi­ro – słu­żą­cy w domu Ita­sa­kich

Na­ka­ji­ma No­bo­ru, Hay­ashi Da­isu­ke – ucznio­wie dok­to­ra Ita­sa­kie­go

Ima­ike Eika­ku – ar­ty­sta

Se­iko – jego sio­stra

Pani Mi­na­mi – han­dlar­ka sta­rzy­zną w Kio­to

Yoshio Gon­go­ro – le­karz z Na­ga­sa­ki

O-Kimi – jego cór­ka

Ki­ta­oka Jun­do – je­den z uczniów dok­to­ra Yoshio

Po­sta­ci hi­sto­rycz­ne

Sufu Ma­sa­no­su­ke – urzęd­nik hanu Cho­shu i waż­na po­stać we wła­dzach

Yoshi­to­mi To­bei – na­czel­nik wio­ski, przy­ja­ciel Sufu

Shi­ra­ishi Se­ii­chi­ro – za­moż­ny ku­piec i zwo­len­nik dzia­ła­czy z Cho­shu

Yoshi­da Sho­in – na­uczy­ciel i re­for­ma­tor. Do jego uczniów na­le­żą:

Ito Shun­su­ke/Hi­ro­bu­mi – dzia­łacz, póź­niej pierw­szy pre­mier Ja­po­nii

Kat­su­ra Ko­go­ro/Kido Ta­kay­oshi – dzia­łacz, póź­niej mi­ni­ster w rzą­dzie Me­iji

Ta­ka­su­gi Shin­sa­ku – dzia­łacz, re­for­ma­tor ar­mii

Ku­sa­ka Gen­zui – dzia­łacz, szwa­gier Sho­ina

Yama­ga­ta Ky­osu­ke/Ari­to­mo – dzia­łacz, re­for­ma­tor ar­mii

Yoshi­da To­shi­ma­ro – dzia­łacz

Fumi – sio­stra Sho­ina, żona Gen­zu­ie­go

Shi­ji Mon­ta/Ino­ue Ka­oru – dzia­łacz, póź­niej mi­ni­ster w rzą­dzie Me­iji

Towa – straż­nicz­ka świą­ty­ni, po­dzi­wia­na przez Sho­ina

Masa – żona Ta­ka­su­gie­go

O-Uno – ko­chan­ka Ta­ka­su­gie­go

Mori Ta­ka­chi­ka – da­imyo Cho­shu

Mori Sa­da­hi­ro – jego ad­op­to­wa­ny syn i spad­ko­bier­ca

Na­gai Uta – urzęd­nik władz Cho­shu

Mu­ku­na­shi Tota – przy­wód­ca kon­ser­wa­tyw­ne­go stron­nic­twa w Cho­shu

To­ko­ro Iku­ta­ro – le­karz

Omu­ra Ma­su­ji­ro/Mu­ra­ta Zo­ro­ku – le­karz hanu, póź­niej re­for­ma­tor ar­mii

Maki Izu­mi – dzia­łacz

Miy­abe Te­izo – dzia­łacz

Ki­ji­ma Ma­ta­bei – dzia­łacz

Aka­ne Ta­ke­to – przy­wód­ca Ki­he­itai

San­jo Sa­ne­to­mi – ary­sto­kra­ta lo­ja­li­sta

Ni­shi­ki­no­ko­ji Yori­no­ri – ary­sto­kra­ta lo­ja­li­sta

Ii Na­osu­ke – urzęd­nik władz ba­ku­fu i Ta­iro

To­ku­ga­wa Ie­mo­chi – czter­na­sty szo­gun

Hi­tot­su­ba­shi Ke­iki/To­ku­ga­wa Yoshi­no­bu – pięt­na­sty i ostat­ni szo­gun

Shi­ma­zu Hi­sa­mit­su – oj­ciec da­imyo Sat­su­my

Sa­igo Ki­chi­no­su­ke (póź­niej Ta­ka­mo­ri) – urzęd­nik władz Sat­su­my i do­wód­ca

Sa­ka­mo­to Ry­oma – dzia­łacz z Tosy

Na­ka­oka Shin­ta­ro – dzia­łacz z Tosy

Tho­mas Glo­ver – szkoc­ki ku­piec i han­dlarz bro­nią

No­mu­ra Bo­to­ni – lo­ja­li­stycz­na po­et­ka i mnisz­kaSłowniczek

ba­ku­fu – in­a­czej szo­gu­nat, sys­tem za­rzą­dza­nia kra­jem przez dzie­dzicz­nych przy­wód­ców woj­sko­wych

bu­shi – wo­jow­nik

da­imyo – pan feu­dal­ny

fu­ro­shi­ki – ro­dzaj tra­dy­cyj­nej chu­s­ty słu­żą­cej do pa­ko­wa­nia

fu­ton – tra­dy­cyj­ne ja­poń­skie po­sła­nie, skła­da­ne na dzień

geta – ro­dzaj drew­nia­nych cho­da­ków na wy­so­kiej plat­for­mie

ha­ka­ma – tra­dy­cyj­ne sze­ro­kie spodnie

ha­ori – ro­dzaj ka­fta­nu

hon­jin – za­jazd dla osób wyż­szych ran­gą

inro – pu­de­łecz­ko na dro­bia­zgi

ji­ba­ori – ozdob­ny ka­ftan no­szo­ny na zbroi

ju­ban – ro­dzaj ko­szu­li

kami – bóg, bó­stwo w szin­to­izmie

ka­su­te­ra – cia­sto bisz­kop­to­we prze­ję­te z kuch­ni por­tu­gal­skiej

ko­tat­su – pa­le­ni­sko w za­głę­bie­niu w pod­ło­dze

koku – jed­nost­ka ob­ję­to­ści, 1 metr sze­ścien­ny rów­na się 3,6 koku

mi­se­mo­no – wi­do­wi­sko, po­kaz

miso – pa­sta ze sfer­men­to­wa­nej soi, z któ­rej przy­rzą­dza się zupę mi­so­shi­ru

mo­chi – ciast­ka ry­żo­we

mon – wa­lu­ta uży­wa­na w Ja­po­nii do roku 1870

net­su­ke – rzeź­bio­ny bre­lok słu­żą­cy do mo­co­wa­nia sa­kiew­ki do pasa ki­mo­na

on­sen – tra­dy­cyj­na łaź­nia przy go­rą­cym źró­dle

sen­sei – mistrz, na­uczy­ciel

sha­mi­sen – in­stru­ment stru­no­wy o dłu­gim gry­fie

sho­gi – ja­poń­ska od­mia­na sza­chów

sho­ji – ru­cho­my ekran słu­żą­cy jako drzwi lub prze­su­wa­na ścian­ka

soba – ma­ka­ron z mąki gry­cza­nej

tabi – ja­poń­skie skar­pet­ki z jed­nym pal­cem

ta­nu­ki – je­not, waż­ny w folk­lo­rze ja­poń­skim

ten­gu – w folk­lo­rze ja­poń­skim de­mo­ny o po­sta­ci dra­pież­nych pta­ków

ta­ta­mi – mata ze sło­my ry­żo­wej

tem­pu­ra – ryby lub wa­rzy­wa sma­żo­ne w cie­ście na głę­bo­kim tłusz­czu

tofu – ser so­jo­wy

to­rii – bra­ma wio­dą­ca do świą­ty­ni szin­to­istycz­nej

ume­bo­shi – ma­ry­no­wa­ne mo­re­le

waka – ga­tu­nek ja­poń­skiej po­ezji

yokan – słod­ka ga­la­ret­ka z pa­sty fa­so­lo­wej i aga­ru

yuka­ta – lek­kie ba­weł­nia­ne ki­mo­noPierwszy ślub

Tro­chę ra­do­sny, a tro­chę smut­ny był dzień ślu­bu mo­jej sio­stry. Pła­ka­li wszy­scy, na­wet ja, cho­ciaż rzad­ko zda­rza mi się pła­kać. Nie­bo, jak­by nam współ­czu­jąc, tak­że łka­ło rów­ny­mi stru­ga­mi śliw­ko­wych desz­czów. Dzia­ło się to w czwar­tym roku An­sei, w prze­stęp­nym pią­tym mie­sią­cu, czte­ry lata po tym, jak do za­to­ki Ura­ga przy­by­ły czar­ne stat­ki. Dziw­ny to był czas, po­dob­ny do cze­ka­nia, aż zupa się za­go­tu­je: skład­ni­ki wy­mie­sza­ne, ogień bu­zu­je, ale nic się nie dzie­je. A im bar­dziej nie­cier­pli­wie się czło­wiek przy­glą­da, tym dłu­żej wy­da­je się to trwać.

Urzą­dzi­li­śmy wiel­kie we­se­le, na któ­re przy­by­li są­sie­dzi i krew­ni z Yudy i Yama­gu­chi, le­ka­rze – ko­le­dzy mo­je­go ojca oraz na­uczy­cie­le ze szkół, do któ­rych cho­dził mój brat, za­nim wy­je­chał do Na­ga­sa­ki, a tak­że z pry­wat­nej szko­ły, gdzie mój stryj, Shin­sai, był do nie­daw­na głów­nym wy­kła­dow­cą. Zja­wi­ło się tak­że kil­ku przy­ja­ciół Shin­sa­ie­go: mło­dych lu­dzi, któ­rzy z nim stu­dio­wa­li i ry­wa­li­zo­wa­li w wal­ce na mie­cze, prze­chwał­kach i gło­śnym wy­ra­ża­niu lo­jal­no­ści wo­bec Ce­sa­rza, po­gar­dy dla cu­dzo­ziem­ców oraz zło­ści na ba­ku­fu, czy­li szo­gu­nat.

My, ko­bie­ty z ro­dzi­ny Ita­sa­ki – czy­li moja mama, sio­stra Mit­sue i ja, Tsu­ru, ra­zem z na­szą słu­żą­cą O-Kane i ko­chan­ką ojca O-Kiyo – od wie­lu dni przy­go­to­wy­wa­ły­śmy je­dze­nie: ryż z czer­wo­ną fa­so­lą, chi­ra­zu­shi, mo­chi, tofu w wie­lu róż­nych po­sta­ciach i wiel­kie­go lesz­cza w ca­ło­ści. Go­ście przy­nie­śli pre­zen­ty: ryby na dę­bo­wych li­ściach, ciast­ka ze słod­kiej fa­so­li, ume­bo­shi i inne ma­ry­no­wa­ne przy­sma­ki, śli­ma­ki słu­chot­ki i mą­twy, a tak­że be­czuł­ki sake w od­święt­nych sło­mia­nych ko­szy­kach, z któ­rych na­le­wa­no ko­lej­ne czar­ki trun­ku.

Przy­szło też kil­ka gejsz z domu O-Kiyo, któ­re gra­ły na sha­mi­se­nie i śpie­wa­ły, ale O-Kiyo nie zo­sta­ła ob­da­rzo­na ani uro­dą, ani ta­len­tem. Tak przy­najm­niej ma­wia­ła moja mat­ka. Moż­na by to uznać za zło­śli­wość z jej stro­ny, lecz nic dal­sze­go od praw­dy. Mat­ce żal było O-Kiyo, któ­rej nie uda­ło się zdo­być męż­czy­zny bar­dziej wpły­wo­we­go i za­moż­ne­go niż nasz oj­ciec. Wzię­ła ją więc pod swo­je skrzy­dła, trak­to­wa­ła jak star­szą, ale mniej za­moż­ną krew­ną i była wo­bec niej za­ra­zem wład­cza i ule­gła.

Nie wie­dzia­ły­śmy, jak oj­ciec wszedł w po­sia­da­nie O-Kiyo. Może do­stał ją w spad­ku od wdzięcz­ne­go pa­cjen­ta albo wy­grał ją w ja­kiejś grze ha­zar­do­wej. On sam chy­ba nie bar­dzo wie­dział, co ma z nią po­cząć i gdy­by moja mat­ka nie cio­sa­ła mu koł­ków na gło­wie, żeby ją od­wie­dził, za­pew­ne pra­wie by do niej nie za­glą­dał. Nie­mal wy­py­cha­ła go z domu ze sło­wa­mi: „Czy nie pora, że­byś zaj­rzał do Ha­na­mat­su­tei?”.

„Chy­ba tak” – od­po­wia­dał oj­ciec bez en­tu­zja­zmu. Wra­cał po­tem, zwy­kle wy­piw­szy za dużo, przez co na­stęp­ne­go dnia bo­la­ły go gło­wa i wą­tro­ba. Za­zwy­czaj ża­ło­wał tych wy­praw, bo przy oka­zji wi­zy­ty zwy­kle zga­dzał się za dar­mo udzie­lić ko­muś po­ra­dy albo dać ja­kieś chiń­skie leki, a i tak miał prze­cież za dużo pra­cy.

Moja sio­stra i ja lu­bi­ły­śmy O-Kiyo głów­nie dla­te­go, że Ha­na­mat­su­tei była po­pu­lar­ną her­ba­ciar­nią, a O-Kiyo uwiel­bia­ła po­wta­rzać nam wszyst­kie miej­sco­we plot­ki. Za­wsze cie­szy­ły­śmy się, gdy przy­cho­dzi­ła; jed­na z nas ro­bi­ła her­ba­tę, pod­czas gdy dru­ga sia­da­ła z nią na ze­wnętrz­nej we­ran­dzie i przy­glą­da­ła się, jak wy­cią­ga pu­deł­ko z ty­to­niem, przy­go­to­wu­je so­bie faj­kę i ją za­pa­la. Za­cią­ga­ła się głę­bo­ko, a po­tem za­czy­na­ła ga­wę­dzić z nami swo­im przy­dy­mio­nym gło­sem.

Nasz dom miał dwa wej­ścia: jed­no od głów­nej uli­cy, któ­rę­dy wcho­dzi­li sa­mu­ra­jo­wie, a dru­gie od stro­ny bocz­nej ulicz­ki, dla lu­dzi z mia­sta i chło­pów. Wie­dzie­li­śmy do­brze, że to dzię­ki tym ostat­nim oraz dzię­ki O-Kiyo mamy pie­nią­dze na dom i wszyst­ko, co się w nim znaj­du­je. Mimo to ple­be­ju­sze i tak mu­sie­li wcho­dzić bocz­nym wej­ściem i cze­kać na swo­ją ko­lej, gdy mój oj­ciec zaj­mo­wał się sa­mu­ra­ja­mi, któ­rzy je­śli tyl­ko mo­gli, nie pła­ci­li za nic. Choć nie by­li­śmy spo­krew­nie­ni z żad­ną ze słyn­nych le­kar­skich ro­dzin, ta­kich jak Wada, Aoki czy Oga­ta, oj­ciec, ku swe­mu wiel­kie­mu zdzi­wie­niu, zo­stał kil­ka lat temu mia­no­wa­ny le­ka­rzem hanu. Otrzy­mał upo­sa­że­nie w wy­so­ko­ści dwu­dzie­stu dwóch koku rocz­nie oraz pra­wo do no­sze­nia dwóch mie­czy; wło­sy nadal jed­nak strzygł krót­ko, jak za­zwy­czaj le­ka­rze. Na­sza ro­dzi­na mia­ła więc tro­chę nie­ja­sną po­zy­cję, jaką zwy­kle zaj­mu­ją le­ka­rze w hie­rar­chii hanu. Me­dy­cy w mniej­szym stop­niu niż więk­szość lu­dzi czu­ją re­spekt dla sta­tu­su: zda­rza im się bo­wiem wi­dzieć, jak uko­cha­ny syn pana umie­ra na odrę czy ospę rów­nie szyb­ko jak dziec­ko wie­śnia­ka. Nie mogą zro­bić wię­cej dla star­szych ary­sto­kra­tów cho­rych na su­cho­ty niż dla ni­sko uro­dzo­nych sot­t­su. Wi­du­ją lu­dzi w chwi­lach, gdy są naj­słab­si i za­zwy­czaj naj­bar­dziej skłon­ni do wdzięcz­no­ści.

Oj­ciec po­cho­dził z ro­dzi­ny wiej­skich le­ka­rzy. Jako że dzia­dek był pod wiel­kim wra­że­niem ran­po – ho­len­der­skiej sztu­ki le­kar­skiej – po­słał swe­go syna do Na­ga­sa­ki, gdzie miał stu­dio­wać me­dy­cy­nę z ludź­mi, któ­rzy pra­co­wa­li wcze­śniej z dok­to­ra­mi Sie­bol­dem i Moh­ni­kem z De­ji­my. Może to wła­śnie zna­jo­mość z nimi, a może im­po­nu­ją­ca ko­lek­cja ho­len­der­skich in­stru­men­tów me­dycz­nych, albo ro­śli­ny i zio­ła, któ­re upra­wiał w ogro­dzie, przy­czy­ni­ły się do mia­no­wa­nia go na sta­no­wi­sko le­ka­rza hanu. Być może w awan­sie po­mo­gła mu też jego pod­le­wa­na sake zna­jo­mość z Sufu Ma­sa­no­su­kem, jed­ną z naj­waż­niej­szych po­sta­ci w rzą­dzie hanu. Pan Sufu czę­sto za­trzy­my­wał się w Yudzie u na­sze­go są­sia­da Yoshi­to­mie­go To­be­ie­go i szedł z nim do Ha­na­mat­su­tei, domu O-Kiyo. Rów­nież z tego po­wo­du cie­szy­li­śmy się, że O-Kiyo jest czę­ścią na­szej ro­dzi­ny, po­nie­waż pan Sufu, czło­wiek, któ­re­go po­dzi­wia­li­śmy z ca­łe­go ser­ca, zo­stał pa­tro­nem i opie­ku­nem na­sze­go ojca.

Pan Yoshi­to­mi tak­że po­ja­wił się na we­se­lu; po­dob­nie jak inny nasz są­siad, pan Shi­ji Mon­ta, któ­ry po­cho­dził z miesz­ka­ją­cej w po­bli­żu ro­dzi­ny Ino­ue. Naj­pierw zna­łam go jako Yuki­chie­go, ale gdy zo­stał usy­no­wio­ny przez ro­dzi­nę Shi­jich z Hagi, gdzie uczył się w szko­le Me­irin­kan, sam pan Mori Ta­ka­chi­ka nadał mu imię Mon­ta. Na ślub przy­pro­wa­dził ze sobą in­ne­go mło­de­go czło­wie­ka, Ta­ka­su­gie­go Shin­sa­ku. Obie z mat­ką by­ły­śmy pod ogrom­nym wra­że­niem za­szczy­tu, jaki nam uczy­ni­li. Ta­ka­su­gi był z wy­so­ko po­sta­wio­nej ro­dzi­ny w Hagi i już te­raz sły­nął ze swej bły­sko­tli­wo­ści w ca­łym ha­nie.

„Bły­sko­tli­wy jak pi­jak” – po­wie­dział o nim póź­niej mój stryj Shin­sai. Był w tym sa­mym wie­ku co obaj nasi mło­dzi go­ście, może na­wet nie­co młod­szy, i na wpół ich po­dzi­wiał, na wpół im za­zdro­ścił. Ta­ka­su­gi już wcze­śniej był w Edo, żeby uczyć się wal­ki na mie­cze u Sa­ito Yaku­ry i z ła­two­ścią zna­la­zł­by po­sa­dę we wła­dzach hanu; Mon­ta zaś za­mie­rzał po­je­chać tam za rok: był pa­ziem u pana Mo­rie­go. Obaj więc mie­li szan­se na awans, na jaki mój stryj nig­dy nie mógł li­czyć.

Stryj Shin­sai, ró­wie­śnik mo­jej sio­stry, był nie­ca­łe dwa lata star­szy ode mnie i dwa lata młod­szy od Tet­sui; bab­cia uro­dzi­ła swo­je ostat­nie dziec­ko w tym sa­mym cza­sie, kie­dy moja mat­ka spo­dzie­wa­ła się dru­gie­go. Bab­cia, osła­bio­na po­ro­dem w tak póź­nym wie­ku, wkrót­ce zmar­ła, zo­sta­wia­jąc Shin­sa­ie­go pod opie­ką swo­jej sy­no­wej i w ten spo­sób mój stryj do­ra­stał w na­szej ro­dzi­nie. Trak­to­wa­li­śmy go jak bra­ta, choć nie był wła­ści­wie ani na­szym bra­tem, ani stry­jem.

W dniu we­se­la przy­glą­da­łam mu się wśród słu­żą­cych bie­ga­ją­cych z ta­ca­mi je­dze­nia i na­peł­nia­ją­cych czar­ki sake. Naj­pierw przy­słu­chi­wał się z sza­cun­kiem in­nym męż­czy­znom, gdy roz­ma­wia­li o bie­żą­cej sy­tu­acji: o in­er­cji, któ­ra ogar­nę­ła cały kraj od cza­su przy­jaz­du cu­dzo­ziem­ców z ich bez­czel­ny­mi żą­da­nia­mi, i o tym, że trze­ba sta­wić im opór, o ile samo ba­ku­fu nie za­cznie chro­nić na­sze­go hanu Cho­shu i bro­nić domu Mori. Ale gdy sake za­szu­mia­ła im w gło­wach, Shin­sai włą­czył się do dys­ku­sji. Opo­wia­dał o wie­ściach, ja­kie mój brat Tet­suya przy­słał z Na­ga­sa­ki, o woj­nach opiu­mo­wych z Chi­na­mi, o praw­do­po­do­bień­stwie ko­lej­nej woj­ny ma­ją­cym ja­kiś zwią­zek ze stat­kiem o na­zwie „Strza­ła”. Nie po­tra­fi­łam zro­zu­mieć tego, co mó­wił. Chi­ny sta­no­wi­ły cen­trum świa­ta, były ogrom­ne i nic nie było w sta­nie im za­gro­zić. Jak­że mo­gły­by ulec gar­st­ce An­gli­ków czy Ame­ry­ka­nów? Jak mia­ły­by zo­stać sko­lo­ni­zo­wa­ne? Róż­ni­ca mię­dzy An­gli­ka­mi – Ame­ry­ka­na­mi nie była dla mnie zu­peł­nie ja­sna, nie wie­dzia­łam tak­że, co wła­ści­wie ozna­cza ko­lo­ni­za­cja. W każ­dym ra­zie wie­rzy­łam, że szo­gu­nat To­ku­ga­wów z pew­no­ścią nie po­zwo­li na­ru­szyć po­ko­ju, któ­ry utrzy­my­wał się od dwu­stu pięć­dzie­się­ciu lat.

Wi­dzia­łam minę ojca: gdy roz­mo­wa scho­dzi­ła na po­li­ty­kę, za­wsze czuł się nie­swo­jo. Do­strze­ga­łam też spoj­rze­nia, któ­re wy­mie­nia­li Mon­ta i Shin­sa­ku. Może nie wy­ra­ża­li swo­ich po­glą­dów z taką samą nie­po­ha­mo­wa­ną pa­sją jak Shin­sai, ale czu­łam, że się z nim zga­dza­ją.

Moja opo­wieść jest wła­śnie o nich. To oni zbu­rzy­li sta­ry świat i zre­for­mo­wa­li kraj, w któ­rym te­raz żyję – swo­imi ma­rze­nia­mi i złu­dze­nia­mi, od­wa­gą i głu­po­tą, nie­ocze­ki­wa­ny­mi suk­ce­sa­mi i bo­le­sny­mi po­raż­ka­mi. Ci, któ­rzy prze­ży­li, są te­raz sław­ni. Czy­tam o nich w no­wych ga­ze­tach i pa­trzę na ich zdję­cia w za­chod­nich ubra­niach i z krót­ki­mi wło­sa­mi albo w mun­du­rach, z pier­sią cięż­ką od me­da­li. Ale cza­sem w ga­ze­tach dru­ku­ją też star­sze fo­to­gra­fie, ta­kie jak te, któ­re wi­dzia­łam w Na­ga­sa­ki, na­szych przy­wód­ców z cza­sów mło­do­ści, upo­zo­wa­nych, z dłoń­mi na rę­ko­je­ściach mie­czy, w ofi­cjal­nym stro­ju, z twa­rza­mi po­waż­ny­mi i bez­na­mięt­ny­mi; go­to­wych sta­wić czo­ło no­wo­cze­sne­mu świa­tu ze wszyst­ki­mi jego trud­ny­mi do po­ję­cia żą­da­nia­mi i wy­zwa­nia­mi.

W dniu we­se­la mo­jej sio­stry nikt by nie po­my­ślał, że kie­dyś zo­sta­ną przy­wód­ca­mi. Mon­ta, nie­wie­le wyż­szy niż dziec­ko, mógł zwieść swo­im chło­pię­cym wy­glą­dem: w isto­cie był bo­wiem bar­dziej śmia­ły i za­pal­czy­wy niż więk­szość do­ro­słych męż­czyzn, by­stry i prze­kor­ny. Ta­ka­su­gi Shin­sa­ku – nie­co wyż­szy, smu­kły, o moc­no sko­śnych oczach i po­cią­głej twa­rzy po­zna­czo­nej śla­da­mi po ospie – wy­da­wał się trzy­mać nie­co z boku, jako że z na­tu­ry był nie­śmia­ły albo tyl­ko po­wścią­gli­wy. Gdy bo­wiem jego tak­że roz­grza­ła sake, ośmie­lał się co­raz bar­dziej, a wresz­cie, na­kło­nio­ny przez Mon­tę, wziął sha­mi­sen od gejsz (któ­re do­sko­na­le go zna­ły) i za­czął śpie­wać jed­ną ze swo­ich pio­se­nek.

Ła­god­ny szmer desz­czu, głos mło­dzień­ca (nie miał wów­czas jesz­cze dwu­dzie­stu lat), rzew­ne dźwię­ki in­stru­men­tu wy­do­by­ły na po­wierzch­nię cały ból, przed któ­rym, jak do­sko­na­le wie­dzie­li­śmy, nie było uciecz­ki. Mit­sue, one­echan, star­sza sio­stra, uko­cha­na pier­wo­rod­na cór­ka, mia­ła nas opu­ścić. Ja i ro­dzi­ce pła­ka­li­śmy, nie wsty­dząc się łez.

*

– Nie trze­ba było tak pła­kać – po­wie­dział póź­niej Shin­sai, kie­dy ko­nie od­je­cha­ły, od­wo­żąc pan­nę mło­dą do jej no­wej ro­dzi­ny. Twarz Mit­sue w ob­ra­mo­wa­niu bia­łe­go na­kry­cia gło­wy była bla­da z ner­wów i udrę­ki. Przy­ci­ska­ła do sie­bie szyl­kre­to­wą szka­tuł­kę i lal­kę, któ­rą do­sta­ła jako amu­let na po­dróż. War­gi mia­ła po­ma­lo­wa­ne sza­fra­no­wą szmin­ką, któ­rą O-Kiyo ofia­ro­wa­ła jej w pre­zen­cie za­rę­czy­no­wym, a nos – za­czer­wie­nio­ny od pła­czu.

Po­chod­nie przy bra­mie świe­ci­ły w desz­czu, a „po­że­gnal­ne ogni­ska”, jak gdy­by na po­grzeb, rzu­ca­ły ru­chli­we cie­nie na od­jeż­dża­ją­cych go­ści.

– To do­bra par­tia – cią­gnął Shin­sai – poza tym w koń­cu ona je­dzie tyl­ko do Hagi.

Do Hagi moż­na było do­trzeć w cią­gu jed­ne­go dnia, o ile wy­je­cha­ło się o świ­cie. Po­nie­waż Mit­sue wy­ru­szy­ła do­pie­ro po po­łu­dniu, jej nowa ro­dzi­na mia­ła się z nią spo­tkać w go­spo­dzie w Sa­sa­na­mi, gdzie wszy­scy za­mie­rza­li prze­no­co­wać. Jej mąż był sy­nem ap­te­ka­rza o na­zwi­sku Ku­riya. Wy­obra­zi­łam so­bie, jak się tam spo­ty­ka­ją, wy­mie­nia­ją ry­tu­al­ne czar­ki sake we wspól­nej sali go­spo­dy, po czym zo­sta­ją sami na pierw­szą noc ży­cia mał­żeń­skie­go. Cie­szy­łam się, że to nie ja wy­cho­dzę za mło­de­go Ku­riya, ale nie mo­głam po­ha­mo­wać cie­ka­wo­ści...

– Mo­żesz ją od­wie­dzić, kie­dy będę je­chał do Hagi – po­wie­dział stryj, zwra­ca­jąc się do mnie nie­co ob­ce­so­wo, jak zwy­kle kie­dy wy­ja­wiał coś waż­ne­go.

– A po cóż miał­byś je­chać do Hagi? – za­py­tał oj­ciec, gło­śno po­cią­ga­jąc no­sem i ocie­ra­jąc oczy.

Shin­sai nie od­po­wie­dział od razu, ale wciąż pa­trzył na mnie, jak­by czy­ta­jąc w mo­ich my­ślach. Czu­łam się pod tym spoj­rze­niem bar­dzo nie­swo­jo. My­śli o mał­żeń­stwie, sake, mu­zy­ka, mło­dzi męż­czyź­ni, par­ne po­wie­trze wzbu­dzi­ły we mnie dziw­ne uczu­cie, za­ra­zem sła­bo­ści i roz­draż­nie­nia, zmy­sło­we po­bu­dze­nie, któ­re stryj z pew­no­ścią za­uwa­żył. Cała skó­ra pa­li­ła mnie od na­głej fali go­rą­ca.

– Tsu-chan za dużo wy­pi­ła – za­czął się dro­czyć.

– Wyjdź na ze­wnątrz i ode­tchnij świe­żym po­wie­trzem – po­wie­dzia­ła do mnie mat­ka. – Bo in­a­czej całą noc bę­dzie cię bo­la­ła gło­wa.

W desz­czu ogród wy­da­wał się spo­wi­ty zie­lo­nym świa­tłem. Z gniazd pod oka­pem do­cho­dził świer­got pi­skląt ja­skół­ki. Ich ro­dzi­ce krą­ży­li nie­ustan­nie w tę i z po­wro­tem, kar­miąc mło­de, któ­re w koń­cu też mia­ły opu­ścić gniaz­do i wy­le­cieć na świat, żeby zna­leźć so­bie parę i mieć wła­sne dzie­ci.

Łzy pły­nę­ły mi po twa­rzy jak deszcz. Ja­kiż nie­zno­śny smu­tek! Ale też jak cu­dow­nie być mną i czuć tak głę­bo­ko smu­tek rze­czy!

Z mgły wy­ło­ni­ła się na­sza kot­ka, któ­ra na mój wi­dok za­czę­ła mru­czeć z za­do­wo­le­nia. Po­dra­pa­łam ją po łeb­ku i uszach. Była prze­mo­czo­na, ale w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści ko­tów deszcz naj­wy­raź­niej jej nie prze­szka­dzał. Usia­dła przy mnie na chwi­lę, ale za­raz za­mru­ga­ła wiel­ki­mi ocza­mi, na­sta­wi­ła uszy, drgnął jej ko­niu­szek ogo­na, po czym sko­czy­ła bez­gło­śnie w zie­leń mo­kre­go ogro­du.

Wciąż sły­sza­łam gło­sy do­bie­ga­ją­ce z domu. Mój oj­ciec po­wtó­rzył py­ta­nie i tym ra­zem stryj od­po­wie­dział:

– Chcę się uczyć u mi­strza Yoshi­dy. Mam za­miar na­pi­sać do nie­go z proś­bą, żeby przy­jął mnie do swo­jej szko­ły.

– Ale Yoshi­da prze­by­wa w aresz­cie do­mo­wym – od­parł oj­ciec.

– Mimo to wciąż na­ucza, wol­no mu przyj­mo­wać uczniów. Jest już u nie­go Ku­sa­ka Gen­zui, Ta­ka­su­gi też mówi, że do nie­go do­łą­czy, cho­ciaż jego oj­ciec jest prze­ciw­ny i być może bę­dzie mu­siał się wy­mknąć w nocy, i ten przy­ja­ciel Mon­ty, Ito Shun­su­ke...

– Cze­go ta­kie­go uczy Yoshi­da Sho­in, cze­go byś już nie wie­dział? – Moja mat­ka nie­cier­pli­wie prze­rwa­ła żar­li­wą prze­mo­wę stry­ja. Jej zda­niem po­wi­nien on mniej stu­dio­wać, wię­cej pra­co­wać i po­ma­gać memu ojcu, a może na­wet pójść w śla­dy mo­je­go no­we­go szwa­gra i otwo­rzyć wła­sną ap­te­kę. Na do­miar złe­go Yoshi­da Sho­in był w Cho­shu po­sta­cią kon­tro­wer­syj­ną. Nikt nie mógł za­prze­czyć jego bły­sko­tli­wo­ści, ory­gi­nal­no­ści my­śle­nia czy głę­bi jego nauk – za­rów­no pan Mori Ta­ka­chi­ka, jak i Sufu Ma­sa­no­su­ke po­dzi­wia­li go ogrom­nie – ale jak za­uwa­żył mój oj­ciec, for­mal­nie po­zo­sta­wał on prze­stęp­cą. Pró­bo­wał wsiąść na ame­ry­kań­ski sta­tek w za­to­ce Shi­mo­da. Mó­wio­no, że za wszel­ką cenę chciał po­znać kra­je, któ­re nam za­gra­ża­ją. Pra­gnął zo­ba­czyć ma­gicz­ne tech­no­lo­gie, któ­re w nich two­rzo­no, pod­czas gdy nasz kraj tkwił w izo­la­cji pod rzą­da­mi rodu To­ku­ga­wa – stat­ki pły­wa­ją­ce dzię­ki sile pary ni­czym czaj­ni­ki, wozy jeż­dżą­ce po szy­nach, któ­re z wiel­ką szyb­ko­ścią prze­wo­zi­ły lu­dzi i to­wa­ry na ogrom­ne od­le­gło­ści, i oczy­wi­ście broń: ar­ma­ty i wszel­kie­go ro­dza­ju woj­sko­we wy­na­laz­ki, któ­re da­wa­ły wła­dzę każ­de­mu, kto je po­sia­dał.

Przez ostat­nie czte­ry lata słu­cha­li­śmy, jak Shin­sai i jego przy­ja­cie­le roz­ma­wia­ją o tych spra­wach, więc wie­dzia­łam też, że mistrz Yoshi­da zo­stał uwię­zio­ny przez ba­ku­fu w Edo, a po­tem, w na­stęp­nym roku, ode­sła­ny do Hagi do wię­zie­nia dla sa­mu­ra­jów, Noy­ama. Współ­więź­niom wy­kła­dał na­uki Men­cju­sza, du­cho­we­go men­to­ra, do­pra­wio­ne wła­sny­mi po­my­sła­mi na to, jak ochro­nić nasz kraj i za­pew­nić mu po­stęp.

Mło­dzi lu­dzie fa­scy­no­wa­li się jego pa­sją i kla­row­no­ścią my­śle­nia, de­ter­mi­na­cją i wy­trwa­ło­ścią; star­si na­zy­wa­li to oślim upo­rem i kry­ty­ko­wa­li jego brak sza­cun­ku dla niu­an­sów hie­rar­chii i ran­gi. Uwa­ża­li go na­wet za nie­speł­na ro­zu­mu. Ale mó­wio­no też o jego ła­god­no­ści, tro­sce o in­nych więź­niów, nie­zwy­kłej zdol­no­ści za­glą­da­nia w du­szę i ser­ce czło­wie­ka, dzię­ki któ­rej po­tra­fił okre­ślić, cze­go mu trze­ba w jego dą­że­niu do doj­rza­ło­ści du­cho­wej i umy­sło­wej.

Na­tu­ral­nie ucznia­mi Sho­ina byli nie­mal wy­łącz­nie mło­dzi męż­czyź­ni, ale stryj po­wie­dział mi, że na wy­kła­dy przy­cho­dzi­ły rów­nież ko­bie­ty, a w wię­zie­niu była co naj­mniej jed­na, któ­ra nie tyl­ko uczy­ła się od mi­strza, ale i dzie­li­ła się z nim wła­sną wie­dzą. To spra­wi­ło, że jesz­cze bar­dziej mnie za­cie­ka­wił.

Sho­ina wy­pusz­czo­no z wię­zie­nia w dru­gim roku An­sei i ode­sła­no do domu jego wuja na wschod­nim brze­gu rze­ki Mat­su­mo­to. Po­zwo­lo­no mu uczyć dzie­ci wuja, a po­tem tak­że dzie­ci są­sia­dów, i tak po­wsta­ła szko­ła: Sho­ka­son­ju­ku, Wiej­ska Szko­ła pod So­sna­mi.

Tam wła­śnie wy­bie­rał się mój stryj.

– Ale je­steś po­trzeb­ny tu­taj – po­wie­dzia­ła mat­ka. – Nie mo­że­my stra­cić jed­no­cze­śnie cie­bie i Mit­sue. Kto bę­dzie po­ma­gał w ga­bi­ne­cie? Tet­suya ra­czej nie wró­ci zbyt szyb­ko.

Spo­dzie­wa­łam się, że mój oj­ciec się nie zgo­dzi, ale on mil­czał.

Ja­skół­ki wy­le­cia­ły z gniaz­da i wró­ci­ły. Pi­sklę­ta za­kwi­li­ły, uci­chły, znów za­kwi­li­ły.

– Tsu­ru po­ma­ga ci le­piej niż ja – po­wie­dział Shin­sai.

– To praw­da – od­parł oj­ciec. – Ale Tsu­ru już pra­cu­je od świ­tu do nocy; nie mo­że­my od niej ocze­ki­wać, że weź­mie na sie­bie nie tyl­ko obo­wiąz­ki Mit­sue, ale tak­że two­je.

Sły­sza­łam apro­ba­tę w jego gło­sie. Czu­łam, że moja skó­ra, schło­dzo­na wil­got­nym po­wie­trzem, za­raz znów się roz­pa­li. Nie na­wy­kłam do po­chwał. Od dziew­cząt ocze­ki­wa­no, że będą pra­co­wać, nie li­cząc na wdzięcz­ność czy po­dzię­ko­wa­nia, na­szym obo­wiąz­kiem było ro­bić wszyst­ko dla na­szych ro­dzi­ców: za co mie­li­by nam dzię­ko­wać? Sły­sząc sło­wa ojca, po­czu­łam więc cie­pło nie tyl­ko na twa­rzy, ale i w ser­cu.

– Tsu­ru nie­dłu­go tak­że nas opu­ści – po­wie­dzia­ła moja mat­ka. – Ja­kie to strasz­ne mieć cór­ki. Na­tru­dzi się czło­wiek przy ich wy­cho­wa­niu, a wszyst­ko dla do­bra in­nej ro­dzi­ny. – Na myśl o tej nie­spra­wie­dli­wo­ści w jej gar­dle wez­brał szloch.

– Cóż, mam pro­po­zy­cję – po­wie­dział szyb­ko Shin­sai. Naj­wy­raź­niej miał dość łez jak na je­den dzień. – To roz­wią­że oba pro­ble­my. Spro­wadź do domu na­rze­czo­ne­go dla Tsu­ru; znajdź ja­kie­goś syna le­ka­rza i włącz go do ro­dzi­ny. W ten spo­sób bę­dzie ktoś, kto mnie za­stą­pi, a ty za­cho­wasz Tsu­ru przy so­bie. – Oj­ciec nie od­po­wie­dział, Shin­sai do­dał więc: – Ona na­praw­dę się zmar­nu­je, je­śli po­zwo­lisz jej odejść z domu.

Oczy­wi­ście oj­ciec nie od razu się zgo­dził. Shin­sai był od nie­go młod­szy o po­nad dwa­dzie­ścia lat: po­słu­cha­nie jego rady nie by­ło­by wła­ści­we, jak­kol­wiek by­ła­by słusz­na. Mat­ka z za­sa­dy sprze­ci­wia­ła się wszel­kim po­my­słom Shin­sa­ie­go; mia­ła o nim ra­czej nie­wy­so­kie mnie­ma­nie. Te­raz więc rów­nież i jej trud­no było się z nim zgo­dzić, choć za­trzy­ma­nie mnie przy so­bie sta­no­wi­ło jej skry­te, naj­głęb­sze ży­cze­nie. Po­zo­sta­wa­ła jesz­cze kwe­stia tego, co po­wie­dzą lu­dzie. Ro­dzi­na Ita­sa­kich nie mia­ła wiel­kie­go zna­cze­nia, nie by­li­śmy też bo­ga­ci, cho­ciaż mój oj­ciec był sza­no­wa­nym le­ka­rzem i miał wię­cej pa­cjen­tów, niż mógł przy­jąć. Choć ad­op­to­wa­nie zię­cia nie było ni­czym nie­zwy­kłym, w na­szym przy­pad­ku nad­mier­nie kom­pli­ko­wa­ło­by spra­wy: ozna­cza­ło­by po­ja­wie­nie się dwóch spad­ko­bier­ców, na­wet je­śli je­den z nich nie wy­ka­zy­wał ani chę­ci po­wro­tu z Na­ga­sa­ki, ani za­pa­łu do me­dy­cy­ny. Tym­cza­sem nie­daw­na no­mi­na­cja ojca i jego przy­jaźń z pa­nem Sufu już te­raz wy­nio­sła na­szą ro­dzi­nę na po­zy­cję wyż­szą, niż wy­ni­ka­ło­by z hie­rar­chii hanu. Nie chcie­li­śmy ry­zy­ko­wać jej utra­ty, czy­niąc coś, co mo­gło­by zo­stać uzna­ne za dzi­wacz­ne lub nie­sto­sow­ne.

Miesz­ka­li­śmy jed­nak nie w kon­ser­wa­tyw­nym Hagi, ale w Yudzie, gdzie jak mó­wią, dzię­ki go­rą­cym źró­dłom wszy­scy są bar­dziej wy­ro­zu­mia­li. Tak więc kil­ka ty­go­dni po ślu­bie mo­jej sio­stry za­pa­dła mil­czą­ca de­cy­zja, że ro­dzi­na za­trzy­ma mnie w domu i za­cznie szu­kać mi męża, stryj zaś wy­śle po­da­nie do Sho­ka­son­ju­ku, żeby uczyć się u mi­strza Yoshi­dy.Drzewo hazardowe

Oj­ciec nie mógł znieść, kie­dy jego pa­cjen­ci umie­ra­li. U le­ka­rza jest to sła­bość, po­nie­waż wie­lu lu­dzi nie uda­je się ura­to­wać. Mnie na­to­miast ogrom­nie in­te­re­so­wał fakt i pro­ces śmier­ci, co czy­ni­ło ze mnie ide­al­ną asy­stent­kę. Na sku­tek swej uczu­cio­wej na­tu­ry oj­ciec bar­dzo się przej­mo­wał, przez co z ko­lei de­ner­wo­wa­li się jego pa­cjen­ci. Kie­dy był nie­spo­koj­ny, zwy­kle gła­skał i po­kle­py­wał się po ra­mio­nach. To wła­śnie były dla mnie dźwię­ki to­wa­rzy­szą­ce śmier­ci – nie­rów­ny od­dech cho­re­go i ci­chy od­głos rąk ojca po­kle­pu­ją­cych rę­ka­wy kurt­ki. Po ja­kimś cza­sie za­uwa­ży­łam, że moje chłod­ne po­dej­ście dzia­ła bar­dziej ko­ją­co niż jego nie­po­kój i po­ma­ga umie­ra­ją­ce­mu po­go­dzić się z tym, co nie­unik­nio­ne.

Dzię­ki temu dy­stan­so­wi na­uczy­łam się wi­dzieć, co na­praw­dę dzie­je się w cie­le pa­cjen­ta. Cza­sem czu­łam się, jak­bym mia­ła w oczach mi­kro­skop: mój oj­ciec do­stał taki przy­rząd, kie­dy był stu­den­tem w Na­ga­sa­ki, a chwi­la, gdy po raz pierw­szy po­ka­za­no mi, jak z tego in­stru­men­tu ko­rzy­stać, była jed­nym z naj­sil­niej­szych wspo­mnień mo­je­go dzie­ciń­stwa. Wte­dy wła­śnie po­sta­no­wi­łam zo­stać le­ka­rzem – cho­ciaż nie mia­łam do czy­nie­nia ze zbyt wie­lo­ma pa­cjen­ta­mi, oprócz po­łoż­nic i umie­ra­ją­cych, przy któ­rych po­zwa­la­no mi asy­sto­wać ojcu. Me­dy­cy­na była wciąż do­me­ną męż­czyzn. Cza­sem jed­nak nie­zwy­kła skrom­ność ko­bie­ty z kla­sy bu­shi, albo nad­zwy­czaj­ne przy­wią­za­nie jej męża do oby­cza­jów spra­wia­ły, że pa­cjent­ka nie chcia­ła być ba­da­na przez męż­czy­znę. Po­zo­sta­wa­ła więc ukry­ta za pa­ra­wa­nem, pod­czas gdy mój oj­ciec miał zdia­gno­zo­wać ob­ja­wy i za­pro­po­no­wać ku­ra­cję, choć nie mógł na­wet spraw­dzić jej pul­su ani obej­rzeć ję­zy­ka czy skó­ry.

– Nie po­tra­fię po­wie­dzieć, co jest nie tak, je­śli nie mogę jej obej­rzeć ani do­tknąć! – wo­łał w de­spe­ra­cji, a wte­dy wy­sy­ła­no mnie na dru­gą stro­nę pa­ra­wa­nu albo do po­ko­ju obok, że­bym była jego ocza­mi i dłoń­mi. W ten spo­sób na­uczy­łam się wy­czu­wać róż­ne ro­dza­je pul­su, od­róż­niać zdro­wą, nie­za­blo­ko­wa­ną siłę ży­cio­wą od za­blo­ko­wa­nej, okre­ślać na pod­sta­wie wy­glą­du ję­zy­ka albo biał­ka oka, co może być nie w po­rząd­ku w na­rzą­dach we­wnętrz­nych albo je­li­tach. Za­nim skoń­czy­łam pięt­na­ście lat, zna­łam osiem pod­sta­wo­wych wzor­ców oraz pięć faz, sześć zgub­nych wpły­wów oraz sie­dem uczuć, two­rzą­cych pod­sta­wę kan­po, sta­rej tra­dy­cji po­cho­dzą­cej z Chin, a tak­że bar­dziej no­wo­cze­sne na­uki na­zy­wa­ne przez nas ran­po, me­dy­cy­ną ho­len­der­ską. Oj­ciec za­czął li­czyć się z moim zda­niem i oma­wiać ze mną ku­ra­cje. Po­ma­ga­łam mu przy­go­to­wy­wać leki i por­cjo­wać daw­ki, mie­rząc i wa­żąc kol­co­rośl chiń­ską, sen­nę, any­żek, lu­kre­cję, żeń-szeń, ko­rzeń pe­onii, sprosz­ko­wa­ną skó­rę ge­ko­na i dżdżow­ni­ce, i wszyst­kie inne skład­ni­ki zgro­ma­dzo­ne w sło­ikach i pu­deł­kach na pół­kach ga­bi­ne­tu w na­szym domu, gdzie mój oj­ciec, sie­dząc na wy­ło­żo­nym ta­ta­mi pod­wyż­sze­niu, udzie­lał kon­sul­ta­cji. Wszę­dzie wo­kół nie­go za­le­ga­ły książ­ki, z któ­rych więk­szość czy­ta­łam: trak­ta­ty o ana­to­mii i chi­rur­gii, far­ma­ko­lo­gii i zio­ło­lecz­nic­twie, cią­ży i po­ro­dzie, cho­ro­bach oczu, obłę­dzie, cho­ro­bach skó­ry i sy­fi­li­sie, przy­że­ga­niach, aku­punk­tu­rze oraz do­bro­czyn­nym dzia­ła­niu go­rą­cych źró­deł. Nie­któ­re były dzie­łem au­to­rów ja­poń­skich, inne prze­tłu­ma­czo­ne z chiń­skie­go albo ho­len­der­skie­go. Na jed­nej z pół­ek oj­ciec trzy­mał in­stru­men­ty chi­rur­gicz­ne, w więk­szo­ści przy­kry­te je­dwab­ny­mi szmat­ka­mi dla ochro­ny przed ku­rzem, swo­je dwa ku­fer­ki le­kar­skie oraz kil­ka spro­wa­dzo­nych z Na­ga­sa­ki szkla­nych sło­jów, za­wie­ra­ją­cych roz­ma­ite za­kon­ser­wo­wa­ne stwo­rze­nia, uwa­ża­ne przez dzie­ci z są­siedz­twa za smo­ki albo sy­re­ny.

Pa­cjen­ci cze­ka­li na ze­wnątrz na we­ran­dach: sa­mu­ra­jo­wie na tej bar­dziej ele­ganc­kiej wy­cho­dzą­cej na ogród, a lu­dzie z mia­sta na bocz­nej, węż­szej, skąd wi­dać było ży­wo­płot i słu­py do su­sze­nia pra­nia, na któ­rych wi­sia­ły ba­weł­nia­ne szmat­ki, opa­trun­ki i ban­da­że. Sa­mu­ra­jom za­zwy­czaj po­da­wa­li­śmy her­ba­tę, ale zwy­kłym miesz­kań­com mia­sta już nie. Ci przy­no­si­li ze sobą je­dze­nie i sie­dzie­li na ze­wnątrz, czę­stu­jąc się na­wza­jem swo­im pro­wian­tem, a tak­że opo­wie­ścia­mi o ob­ja­wach, le­kach oraz opi­nia­mi na te­mat miej­sco­wych le­ka­rzy. Czę­sto ro­bi­li dużo ha­ła­su, tak że mój oj­ciec z gnie­wem wo­łał o ci­szę.

W ga­bi­ne­cie pach­nia­ło su­szo­ną skór­ką po­ma­rań­czo­wą, by­li­cą, kam­fo­rą, olej­kiem te­re­bin­to­wym i li­ść­mi lau­ro­wy­mi, a tak­że ka­dzi­dłem, któ­re pa­li­li­śmy przed oł­ta­rzy­kiem Shin­no sto­ją­cym wśród pre­pa­ra­tów na jed­nej z pół­ek.

Nasz dom znaj­do­wał się nie­da­le­ko cen­trum Yudy, mia­sta, któ­re wy­ro­sło wo­kół go­rą­cych źró­deł. Mie­li­śmy ta­kie źró­dło w ogro­dzie, słu­ży­ło do ką­pie­li, a tak­że do przy­go­to­wy­wa­nia le­ków i bal­sa­mów. Mię­dzy dro­gą z Yudy a gó­ra­mi, któ­re wy­ra­sta­ły na­gle w od­le­gło­ści mniej niż mili, le­ża­ły pola mo­kre i su­che; za­raz po dru­giej stro­nie dro­gi był nasz wa­rzyw­nik. Pły­ną­cy za nim stru­mień, na­zy­wa­ny przez nas Ka­ra­su­ga­wa, od­dzie­lał upra­wy wa­rzyw od pól ry­żo­wych. Na każ­dym rogu po­sa­dzo­no drze­wa owo­co­we, brzo­skwi­nie, mor­wy, mo­re­le albo per­sy­mo­ny; szcze­gól­nie duże drze­wo per­sy­mo­ny ro­sło w miej­scu, gdzie na­sza zie­mia gra­ni­czy­ła z zie­mią ro­dzi­ny Ino­ue, któ­rej dzie­ci, w tym Mon­tę, zna­li­śmy od za­wsze.

Góry nie były wy­so­kie, ale uro­czo ma­low­ni­cze, jak z chiń­skich pej­za­ży, i czę­sto spo­wi­te mgłą. Na niż­szych zbo­czach ro­sły bam­bu­sy o smu­kłych pniach i buj­nym li­sto­wiu; wy­żej był las mie­sza­ny: kasz­ta­now­ce, dęby kor­ko­we, zwy­kłe dęby i ce­dry, a tak­że dzi­kie wi­śnie, kwit­ną­ce wio­sną na bia­ło, i czer­wo­ne je­sie­nią klo­ny.

Przy bra­mie domu ro­sło jed­no z tych wiel­kich drzew zwa­nych drze­wa­mi ha­zar­do­wy­mi, po­nie­waż ich kora od­cho­dzi pa­sa­mi, ni­czym ubra­nie prze­gry­wa­ją­ce­go ha­zar­dzi­sty. Dla­te­go wła­śnie prak­ty­kę mo­je­go ojca na­zy­wa­no czę­sto „ga­bi­ne­tem pod drze­wem ha­zar­do­wym”, co wśród jego ko­le­gów było źró­dłem nie­ustan­nych żar­tów i ka­lam­bu­rów. Na drze­wie miesz­ka­ło wie­le pta­ków, mię­dzy in­ny­mi para sów, któ­re po­hu­ki­wa­ły ci­cho no­ca­mi. Ten dźwięk, a tak­że dźwięk osy­pu­ją­cej się kory, za­wsze ko­ja­rzy mi się z cza­sem przed bu­rzą.

*

Oj­ciec, ze swą uczu­cio­wą i ła­god­ną na­tu­rą, nie lu­bił kon­flik­tów. Pod­kpi­wa­li­śmy z nie­go, na­zy­wa­jąc go So­se­iko (Pa­nem Po­ta­ki­wa­czem). Taki sam przy­do­mek, ra­czej nie­zło­śli­wie, nada­no da­imyo hanu Cho­shu, Mo­rie­mu Ta­ka­chi­ce. W tam­tym cza­sie nig­dy jesz­cze nie wi­dzia­łam pana Mo­rie­go, cho­ciaż cza­sem cho­dzi­li­śmy do Hagi O-Kan, dro­gi pro­wa­dzą­cej z Hagi do por­tu Mi­ta­ji­ri na po­łu­dniu, żeby przy­glą­dać się, jak wy­ru­sza w po­dróż do od­le­głej sto­li­cy w Edo, żeby spę­dzić tam rok. Da­imyo każ­de­go hanu mu­siał bo­wiem spę­dzić co dru­gi rok w Edo, gdzie jego ro­dzi­na miesz­ka­ła na sta­łe, wła­ści­wie jako za­kład­ni­cy, a pro­ce­sje do sto­li­cy i z po­wro­tem były wspa­nia­łym wi­do­wi­skiem: set­ki lu­dzi i koni, cho­rą­gwie i her­by hanu, da­imyo i jego star­si dwo­rza­nie w pa­lan­ki­nach.

Pan Mori był zo­bo­wią­za­ny po­no­sić wiel­kie wy­dat­ki na swo­ją świ­tę oraz hon­jin, spe­cjal­ne kwa­te­ry po dro­dze, po­nie­waż był jed­nym z naj­więk­szych (bez wąt­pie­nia naj­więk­szym, je­śli wie­rzyć miesz­kań­com Cho­shu) spo­śród to­za­ma, czy­li pa­nów ze­wnętrz­nych. Gru­pę tę sta­no­wi­ły ro­dzi­ny, któ­re pod­da­ły się To­ku­ga­wie Iey­asu do­pie­ro po bi­twie pod Se­ki­ga­ha­rą w pią­tym roku Ke­icho, po­nad dwie­ście pięć­dzie­siąt lat temu. Moż­na by po­my­śleć, że to bar­dzo daw­no, ale nie na tyle daw­no, żeby miesz­kań­cy Cho­shu za­po­mnie­li o tym, ja­kie zło wy­rzą­dzi­li To­ku­ga­wa ro­dzi­nie Mo­rich: Mo­rich, któ­rzy od tam­tej pory du­si­li się w twier­dzy Hagi, od­cię­ci od szla­ków han­dlo­wych i z dala od Edo, i mo­gli je­dy­nie du­mać nad nie­spra­wie­dli­wo­ścią, pla­nu­jąc ze­mstę.

Te opo­wie­ści – po­wta­rza­ne dzie­ciom, któ­re lu­bi­ły spać ze sto­pa­mi skie­ro­wa­ny­mi ob­raź­li­wie na wschód, gdzie miesz­ka­li To­ku­ga­wa, do cze­go na­kła­niał nas mój brat Tet­suya – tyl­ko po czę­ści były praw­dą. Star­si w Hagi po­dob­no w Nowy Rok wi­ta­li swe­go pana sło­wa­mi: „Czy już nad­szedł czas, żeby oba­lić ba­ku­fu?”, na co on nie­odmien­nie od­po­wia­dał: „Nie, jesz­cze nie czas”.

Czy ten mo­ment miał kie­dy­kol­wiek na­dejść? Ród Mo­rich prze­trwał, jego or­sza­ki były wciąż im­po­nu­ją­co wy­staw­ne. My, dzie­ci, mo­gli­śmy od­gry­wać w za­ba­wach bi­twę pod Se­ki­ga­ha­rą i wi­dy­wać ją w snach, ale nasz pan był prze­cież so­se­iko i zga­dzał się ze wszyst­ki­mi, tak jak nasz oj­ciec. Trud­no było so­bie wy­obra­zić, żeby mógł się zdo­być na oba­le­nie szo­gu­na­tu.

Ale pan Mori miał też inne ce­chy wspól­ne z na­szym oj­cem: umiał ośmie­lać mło­dych lu­dzi i do­strze­gać ich naj­więk­sze za­le­ty, po­tra­fił wy­ła­wiać zdol­nych wśród sa­mu­ra­jów niż­szej ran­gi, ży­wił też moc­ne prze­ko­na­nie, że je­śli za­ło­ży się no­wo­cze­sne szko­ły z naj­lep­szy­mi na­uczy­cie­la­mi, musi z tego wy­nik­nąć coś do­bre­go. Pan Mori nie był wszech­stron­nie wy­kształ­co­nym czło­wie­kiem, z cze­go zda­wał so­bie spra­wę, ale miał do­brych do­rad­ców, i dzię­ki temu ro­bił mą­dre rze­czy.

Dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej, w okre­sie Ten­po, nasz han przez wie­le lat nę­ka­ła nie­ty­po­wa po­go­da i sła­be zbio­ry. W po­rze sa­dze­nia było su­cho, za to póź­niej pa­da­ły ulew­ne, zim­ne desz­cze. Nie doj­rzał nie tyl­ko ryż, ale też pro­so, jęcz­mień i fa­so­la.

Wy­bu­chły ogrom­ne za­miesz­ki, któ­re ob­ję­ły po­nad sto wio­sek. Lu­dzie gło­do­wa­li, a fi­nan­se hanu po­pa­dły w ru­inę i nie­wie­le moż­na było zro­bić – ani żeby po­móc miesz­kań­com, ani żeby ich uci­szyć. Do­cho­dy hanu w wy­so­ko­ści po­nad sze­ściu­set ty­się­cy koku na­le­ża­ły się kup­com z Osa­ki w za­mian za pie­nią­dze na bie­żą­ce wy­dat­ki, a we­dług mo­je­go ojca jej dłu­gi znacz­nie prze­kra­cza­ły przy­cho­dy – na­wet gdy­by nie pła­cić pro­cen­tów.

Wła­dze uzna­ły, że roz­wią­za­niem więk­szo­ści pro­ble­mów fi­nan­so­wych bę­dzie ob­ni­że­nie upo­sa­że­nia sa­mu­ra­jom i prze­ko­na­nie po­zo­sta­łych, zwłasz­cza kup­ców, by byli bar­dziej oszczęd­ni. Do­ra­sta­łam w prze­ko­na­niu, że wszy­scy wo­kół są bied­ni, z wy­jąt­kiem oczy­wi­ście pana Mo­rie­go. I tak po­wo­dzi­ło nam się le­piej niż więk­szo­ści lu­dzi; mój oj­ciec przy­najm­niej miał za­wód. Pa­cjen­ci cza­sem nie mo­gli za­pła­cić mu ca­łe­go ho­no­ra­rium, ale za to przy­no­si­li róż­ne rze­czy do je­dze­nia albo wła­sno­ręcz­nie wy­ko­na­ne przed­mio­ty: san­da­ły ze sło­my, pe­le­ry­ny, pa­ra­so­le, ko­szy­ki. Mie­li­śmy dość zie­mi, żeby się z niej utrzy­mać – a kie­dy jesz­cze mo­je­go ojca nie­ocze­ki­wa­nie mia­no­wa­no le­ka­rzem hanu, moż­na było wy­słać Tet­suyę do Na­ga­sa­ki na dal­szą na­ukę.

Pra­ca nig­dy się nie koń­czy­ła i nic nie mo­gło się zmar­no­wać. Moja mat­ka pra­co­wa­ła rów­nie cięż­ko jak inni, ale mia­ła dwa spo­so­by na to, by na chwi­lę uciec od co­dzien­nych obo­wiąz­ków. Cha­dza­ła na ko­niec ogro­du, gdzie pod sta­ry­mi śli­wa­mi było kil­ka ro­dzin­nych gro­bów; po­cho­wa­no tu mo­ich dziad­ków oraz mego młod­sze­go bra­ta i sio­strę. Ro­dzeń­stwo zmar­ło w wie­ku czte­rech i dwóch lat, pod­czas epi­de­mii ospy w pierw­szym roku Kaei (1848). Ja też w tym cza­sie za­pa­dłam ma ospę, ale prze­szłam ją ła­god­niej i zo­sta­ło mi po niej tyl­ko kil­ka śla­dów na po­licz­kach, któ­re moż­na było wziąć za do­dat­ko­we pie­gi.

W rok po epi­de­mii wła­dze hanu po­sta­no­wi­ły wpro­wa­dzić szcze­pion­ki. Ku­sa­ka Gen­ki, star­szy brat przy­ja­cie­la mo­je­go stry­ja, Gen­zu­ie­go, wła­śnie wró­cił do Hagi po na­uce u Oga­ty Ko­ana w Osa­ce, do­kąd ta prak­ty­ka do­tar­ła nie­daw­no z Na­ga­sa­ki. Bez nie­go nie uda­ło­by się uzy­skać szcze­pion­ki i prze­ko­nać ro­dzin, żeby po­zwo­li­ły za­szcze­pić swo­je dzie­ci.

Oj­ciec skwa­pli­wie pod­jął się szcze­pień. Bar­dzo po­dzi­wiał Gen­kie­go, a może się z nim iden­ty­fi­ko­wał, po­nie­waż byli w po­dob­nym wie­ku i obaj mie­li dużo młod­sze­go bra­ta. To, że tak wie­le ma­łych dzie­ci umie­ra­ło na ospę, za­wsze gnę­bi­ło mo­je­go ojca, a fakt, że nie po­tra­fił oca­lić swo­ich wła­snych la­to­ro­śli, był dlań szcze­gól­nie bo­le­sny. Mat­ka czę­sto wzdy­cha­ła:

– Gdy­by tyl­ko szcze­pion­ki po­ja­wi­ły się rok wcze­śniej, mie­li­by­ście bra­cisz­ka i sio­strzycz­kę.

Ale ja my­śla­łam, że to cie­ka­we, że zmar­li przede mną, i wie­dzia­łam, że dzię­ki temu je­stem droż­sza moim ro­dzi­com. Czu­łam też jed­nak, że po­win­nam zro­bić wszyst­ko, co tyl­ko moż­na, by uko­ić ich ból, tak żeby nig­dy nie ża­ło­wa­li, że to wła­śnie ja prze­ży­łam. Kie­dy więc moja mat­ka każ­de­go po­po­łu­dnia zni­ka­ła, żeby spę­dzić tro­chę cza­su z umar­ły­mi, od­po­cząć i od­zy­skać siły fi­zycz­ne i du­cho­we, bez skar­gi wy­ko­ny­wa­łam tak­że jej pra­cę oprócz swo­jej.

Inną wiel­ką po­cie­chą mo­jej mat­ki była li­te­ra­tu­ra. Zna­ła na pa­mięć wszyst­kie hi­sto­rie z Opo­wie­ści o ro­dzie Ta­ira albo Wiel­kie­go Po­ko­ju. Bo­ha­te­ro­wie tacy jak Yoshit­su­ne albo Ku­su­no­ki Ma­sa­shi­ge oży­wa­li w jej opo­wie­ściach, któ­re snu­ła wie­czo­ra­mi, pod­czas, gdy re­pe­ro­wa­li­śmy róż­ne rze­czy i szy­li­śmy. Mia­ła tak­że na wła­sność kil­ka cen­nych ksią­żek: Opo­wieść o księ­ciu Gen­jim, Zwier­cia­dło nauk i tym po­dob­ne. Jej ulu­bio­ną książ­ką był Wiej­ski Gen­ji, hi­sto­ria o przy­stoj­nym mło­dzień­cu Mit­su­ujim, któ­ry uda­wał ba­wi­dam­ka, ale na­praw­dę był wiel­kim wo­jow­ni­kiem.

Książ­ka mia­ła wie­le to­mów; była sta­ra i znisz­czo­na przez owa­dy oraz wil­goć, ale dla nas ota­cza­ła ją aura re­li­kwii. Zo­sta­ła za­ka­za­na przez szo­gu­na – znisz­czo­no na­wet kloc­ki dru­kar­skie – więc już samo jej po­sia­da­nie było ak­tem wy­wro­to­wym. Wyj­mo­wa­li­śmy ją tyl­ko w obec­no­ści naj­bliż­szych krew­nych. Mat­ka na noc cho­wa­ła ją pod po­dusz­kę, tak żeby móc ją ura­to­wać w ra­zie po­ża­ru. Była to wspa­nia­ła opo­wieść o mi­ło­ści i od­wa­dze w świe­cie bar­dzo od­le­głym od na­sze­go cięż­kie­go co­dzien­ne­go ży­cia.

Inną książ­ką, któ­rą uwiel­bia­ła moja mat­ka, była Opo­wieść o śmia­łym Shi­do­ke­nie. Kie­dy mia­łam je­de­na­ście lat, dała mi bia­ły wa­chlarz z piór i po­wie­dzia­ła, że jest ma­gicz­ny, tak samo jak wa­chlarz Asa­no­shi­na: dzię­ki nie­mu będę mo­gła wi­dzieć od­le­głe miej­sca i przy­glą­dać się temu, co dzie­je się w in­nych mia­stach i in­nych kra­jach. Uwie­rzy­łam jej, czę­sto przy­ci­ska­łam wa­chlarz do ust i uda­wa­łam, że wi­dzę, co dzie­je się hen da­le­ko.

Oj­ciec na­uczył mnie, jak uży­wać mi­kro­sko­pu i za­chę­cał, że­bym zo­sta­ła le­ka­rzem. Mat­ka zaś dała mi cza­ro­dziej­ski wa­chlarz i wy­zwo­li­ła moją wy­obraź­nię.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: