Kwiat śliwy, mroczny cień - ebook
Kwiat śliwy, mroczny cień - ebook
Opowieść o miłości i wojnie oraz o walce kobiety o własne miejsce w świecie mężczyzn. Jej tłem jest historia rewolucji w Japonii, równie ważnej jak rewolucja francuska, a nieznanej szerzej w Europie. Społeczeństwo XIX-wiecznej Japonii było silnie zhierarchizowane – podzielone na warstwy, z wszechobecną dominacją mężczyzn. Los kobiety określali najpierw rodzice, a potem mąż. Rewolucja obyczajowa z lat sześćdziesiątych XX wieku zmieniła jednak feudalną Japonię w nowoczesne państwo. W takiej rzeczywistości przyszło żyć Tsuru, córce lekarza. Dziewczyna, zamiast podążać śladami siostry i zgodnie z tradycją poślubić mężczyznę wybranego przez rodziców, związała się z ukochanym i, tak jak ojciec, poświęciła się medycynie. Przekona się, na jak trudną drogę wkroczyła...
Jego słowa zapadły mi w pamięć. „Jesteś mężczyzną w kobiecym ciele”. Czy to dlatego nie miałam dzieci, dlatego interesowały mnie choroby i śmierć, dlatego Makino i ja byliśmy raczej jak koledzy niż jak mąż i żona? Przez chwilę, kiedy Eikaku wołał, żeby przynieść męskie ubrania, miałam ochotę poddać się jego fantazji i je włożyć. Czułam, jak zmieniłyby moją postawę i sposób chodzenia, i to, jak patrzyli na mnie inni ludzie. Od tamtej pory zaczęłam się ubierać mniej kobieco. Nosiłam przydymione kolory i uszyłam sobie coś w rodzaju kaftana, w jaki ubierali się lekarze. Starałam się przygładzić włosy i zaczesać je z czoła. Przyglądałam się gestom mężczyzn i słuchałam rytmu ich mowy. Gdy ostrożnie zaczęłam je naśladować, odkryłam, że ludzie z większą uwagą słuchają moich opinii, a pacjenci bardziej ufają moim diagnozom i lekom.
fragment
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-005-6 |
Rozmiar pliku: | 777 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od czasu gdy w 1853 roku amerykański komandor Matthew Perry przybył z żądaniem zakończenia izolacji Japonii, te odległe wyspy były nękane przez zamieszki, zamęt i wojnę domową. Kraj liczący około trzydziestu milionów mieszkańców, podzielony na ponad dwieście sześćdziesiąt hanów, czyli lenn feudalnych, z których każdy rządzony był przez swego daimyo, czekała niełatwa droga do stabilizacji. Rząd centralny był słaby, hany mocno zadłużone, nieszczęścia – takie jak trzęsienia ziemi, głód i epidemie – spadały na mieszkańców jedno za drugim; samurajowie walczyli o reformy, plebejusze zaś pragnęli rewolucji. Wśród radykalnych rojalistów pojawił się ruch, który miał na celu przywrócenie władzy Cesarzowi i przeciwstawienie się przybyszom, a przede wszystkim uniknięcie kolonizacji przez Zachód. Ich hasłem było: sonno joi – „Czcij Cesarza, wygnać barbarzyńców”. Ich ulubioną metodą: przemoc.
Choshu, potężny han na południowym zachodzie i od dawna wróg Tokugawów, należał do najgłośniej wołających o zmiany. Oto historia grupki pochodzących stamtąd młodych mężczyzn i kobiet, którzy poświęcili życie reformie swego hanu i modernizacji kraju, tym samym zmieniając bieg historii świata. Rozpoczyna się ona w roku 1857.Lista postaci
Postaci fikcyjne
Itasaki Yunosuke – lekarz hanu Choshu
Chie – jego żona
Tetsuya – jego syn
Mitsue – jego starsza córka
Tsuru – jego młodsza córka, narratorka
Itasaki Shinsai – młodszy brat Yunosukego
Kuriya Jizaemon – aptekarz w Hagi
Misako – jego żona
Heibei – jego syn, mąż Mitsue
Michi – córka Mitsue, adoptowana przez Tsuru
Makino Keizo – pracownik apteki Kuriya
O-Kiyo – gejsza w Hanamatsutei
O-Kane – służąca w domu Itasakich
Hachiro – służący w domu Itasakich
Nakajima Noboru, Hayashi Daisuke – uczniowie doktora Itasakiego
Imaike Eikaku – artysta
Seiko – jego siostra
Pani Minami – handlarka starzyzną w Kioto
Yoshio Gongoro – lekarz z Nagasaki
O-Kimi – jego córka
Kitaoka Jundo – jeden z uczniów doktora Yoshio
Postaci historyczne
Sufu Masanosuke – urzędnik hanu Choshu i ważna postać we władzach
Yoshitomi Tobei – naczelnik wioski, przyjaciel Sufu
Shiraishi Seiichiro – zamożny kupiec i zwolennik działaczy z Choshu
Yoshida Shoin – nauczyciel i reformator. Do jego uczniów należą:
Ito Shunsuke/Hirobumi – działacz, później pierwszy premier Japonii
Katsura Kogoro/Kido Takayoshi – działacz, później minister w rządzie Meiji
Takasugi Shinsaku – działacz, reformator armii
Kusaka Genzui – działacz, szwagier Shoina
Yamagata Kyosuke/Aritomo – działacz, reformator armii
Yoshida Toshimaro – działacz
Fumi – siostra Shoina, żona Genzuiego
Shiji Monta/Inoue Kaoru – działacz, później minister w rządzie Meiji
Towa – strażniczka świątyni, podziwiana przez Shoina
Masa – żona Takasugiego
O-Uno – kochanka Takasugiego
Mori Takachika – daimyo Choshu
Mori Sadahiro – jego adoptowany syn i spadkobierca
Nagai Uta – urzędnik władz Choshu
Mukunashi Tota – przywódca konserwatywnego stronnictwa w Choshu
Tokoro Ikutaro – lekarz
Omura Masujiro/Murata Zoroku – lekarz hanu, później reformator armii
Maki Izumi – działacz
Miyabe Teizo – działacz
Kijima Matabei – działacz
Akane Taketo – przywódca Kiheitai
Sanjo Sanetomi – arystokrata lojalista
Nishikinokoji Yorinori – arystokrata lojalista
Ii Naosuke – urzędnik władz bakufu i Tairo
Tokugawa Iemochi – czternasty szogun
Hitotsubashi Keiki/Tokugawa Yoshinobu – piętnasty i ostatni szogun
Shimazu Hisamitsu – ojciec daimyo Satsumy
Saigo Kichinosuke (później Takamori) – urzędnik władz Satsumy i dowódca
Sakamoto Ryoma – działacz z Tosy
Nakaoka Shintaro – działacz z Tosy
Thomas Glover – szkocki kupiec i handlarz bronią
Nomura Botoni – lojalistyczna poetka i mniszkaSłowniczek
bakufu – inaczej szogunat, system zarządzania krajem przez dziedzicznych przywódców wojskowych
bushi – wojownik
daimyo – pan feudalny
furoshiki – rodzaj tradycyjnej chusty służącej do pakowania
futon – tradycyjne japońskie posłanie, składane na dzień
geta – rodzaj drewnianych chodaków na wysokiej platformie
hakama – tradycyjne szerokie spodnie
haori – rodzaj kaftanu
honjin – zajazd dla osób wyższych rangą
inro – pudełeczko na drobiazgi
jibaori – ozdobny kaftan noszony na zbroi
juban – rodzaj koszuli
kami – bóg, bóstwo w szintoizmie
kasutera – ciasto biszkoptowe przejęte z kuchni portugalskiej
kotatsu – palenisko w zagłębieniu w podłodze
koku – jednostka objętości, 1 metr sześcienny równa się 3,6 koku
misemono – widowisko, pokaz
miso – pasta ze sfermentowanej soi, z której przyrządza się zupę misoshiru
mochi – ciastka ryżowe
mon – waluta używana w Japonii do roku 1870
netsuke – rzeźbiony brelok służący do mocowania sakiewki do pasa kimona
onsen – tradycyjna łaźnia przy gorącym źródle
sensei – mistrz, nauczyciel
shamisen – instrument strunowy o długim gryfie
shogi – japońska odmiana szachów
shoji – ruchomy ekran służący jako drzwi lub przesuwana ścianka
soba – makaron z mąki gryczanej
tabi – japońskie skarpetki z jednym palcem
tanuki – jenot, ważny w folklorze japońskim
tengu – w folklorze japońskim demony o postaci drapieżnych ptaków
tatami – mata ze słomy ryżowej
tempura – ryby lub warzywa smażone w cieście na głębokim tłuszczu
tofu – ser sojowy
torii – brama wiodąca do świątyni szintoistycznej
umeboshi – marynowane morele
waka – gatunek japońskiej poezji
yokan – słodka galaretka z pasty fasolowej i agaru
yukata – lekkie bawełniane kimonoPierwszy ślub
Trochę radosny, a trochę smutny był dzień ślubu mojej siostry. Płakali wszyscy, nawet ja, chociaż rzadko zdarza mi się płakać. Niebo, jakby nam współczując, także łkało równymi strugami śliwkowych deszczów. Działo się to w czwartym roku Ansei, w przestępnym piątym miesiącu, cztery lata po tym, jak do zatoki Uraga przybyły czarne statki. Dziwny to był czas, podobny do czekania, aż zupa się zagotuje: składniki wymieszane, ogień buzuje, ale nic się nie dzieje. A im bardziej niecierpliwie się człowiek przygląda, tym dłużej wydaje się to trwać.
Urządziliśmy wielkie wesele, na które przybyli sąsiedzi i krewni z Yudy i Yamaguchi, lekarze – koledzy mojego ojca oraz nauczyciele ze szkół, do których chodził mój brat, zanim wyjechał do Nagasaki, a także z prywatnej szkoły, gdzie mój stryj, Shinsai, był do niedawna głównym wykładowcą. Zjawiło się także kilku przyjaciół Shinsaiego: młodych ludzi, którzy z nim studiowali i rywalizowali w walce na miecze, przechwałkach i głośnym wyrażaniu lojalności wobec Cesarza, pogardy dla cudzoziemców oraz złości na bakufu, czyli szogunat.
My, kobiety z rodziny Itasaki – czyli moja mama, siostra Mitsue i ja, Tsuru, razem z naszą służącą O-Kane i kochanką ojca O-Kiyo – od wielu dni przygotowywałyśmy jedzenie: ryż z czerwoną fasolą, chirazushi, mochi, tofu w wielu różnych postaciach i wielkiego leszcza w całości. Goście przynieśli prezenty: ryby na dębowych liściach, ciastka ze słodkiej fasoli, umeboshi i inne marynowane przysmaki, ślimaki słuchotki i mątwy, a także beczułki sake w odświętnych słomianych koszykach, z których nalewano kolejne czarki trunku.
Przyszło też kilka gejsz z domu O-Kiyo, które grały na shamisenie i śpiewały, ale O-Kiyo nie została obdarzona ani urodą, ani talentem. Tak przynajmniej mawiała moja matka. Można by to uznać za złośliwość z jej strony, lecz nic dalszego od prawdy. Matce żal było O-Kiyo, której nie udało się zdobyć mężczyzny bardziej wpływowego i zamożnego niż nasz ojciec. Wzięła ją więc pod swoje skrzydła, traktowała jak starszą, ale mniej zamożną krewną i była wobec niej zarazem władcza i uległa.
Nie wiedziałyśmy, jak ojciec wszedł w posiadanie O-Kiyo. Może dostał ją w spadku od wdzięcznego pacjenta albo wygrał ją w jakiejś grze hazardowej. On sam chyba nie bardzo wiedział, co ma z nią począć i gdyby moja matka nie ciosała mu kołków na głowie, żeby ją odwiedził, zapewne prawie by do niej nie zaglądał. Niemal wypychała go z domu ze słowami: „Czy nie pora, żebyś zajrzał do Hanamatsutei?”.
„Chyba tak” – odpowiadał ojciec bez entuzjazmu. Wracał potem, zwykle wypiwszy za dużo, przez co następnego dnia bolały go głowa i wątroba. Zazwyczaj żałował tych wypraw, bo przy okazji wizyty zwykle zgadzał się za darmo udzielić komuś porady albo dać jakieś chińskie leki, a i tak miał przecież za dużo pracy.
Moja siostra i ja lubiłyśmy O-Kiyo głównie dlatego, że Hanamatsutei była popularną herbaciarnią, a O-Kiyo uwielbiała powtarzać nam wszystkie miejscowe plotki. Zawsze cieszyłyśmy się, gdy przychodziła; jedna z nas robiła herbatę, podczas gdy druga siadała z nią na zewnętrznej werandzie i przyglądała się, jak wyciąga pudełko z tytoniem, przygotowuje sobie fajkę i ją zapala. Zaciągała się głęboko, a potem zaczynała gawędzić z nami swoim przydymionym głosem.
Nasz dom miał dwa wejścia: jedno od głównej ulicy, którędy wchodzili samurajowie, a drugie od strony bocznej uliczki, dla ludzi z miasta i chłopów. Wiedzieliśmy dobrze, że to dzięki tym ostatnim oraz dzięki O-Kiyo mamy pieniądze na dom i wszystko, co się w nim znajduje. Mimo to plebejusze i tak musieli wchodzić bocznym wejściem i czekać na swoją kolej, gdy mój ojciec zajmował się samurajami, którzy jeśli tylko mogli, nie płacili za nic. Choć nie byliśmy spokrewnieni z żadną ze słynnych lekarskich rodzin, takich jak Wada, Aoki czy Ogata, ojciec, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, został kilka lat temu mianowany lekarzem hanu. Otrzymał uposażenie w wysokości dwudziestu dwóch koku rocznie oraz prawo do noszenia dwóch mieczy; włosy nadal jednak strzygł krótko, jak zazwyczaj lekarze. Nasza rodzina miała więc trochę niejasną pozycję, jaką zwykle zajmują lekarze w hierarchii hanu. Medycy w mniejszym stopniu niż większość ludzi czują respekt dla statusu: zdarza im się bowiem widzieć, jak ukochany syn pana umiera na odrę czy ospę równie szybko jak dziecko wieśniaka. Nie mogą zrobić więcej dla starszych arystokratów chorych na suchoty niż dla nisko urodzonych sottsu. Widują ludzi w chwilach, gdy są najsłabsi i zazwyczaj najbardziej skłonni do wdzięczności.
Ojciec pochodził z rodziny wiejskich lekarzy. Jako że dziadek był pod wielkim wrażeniem ranpo – holenderskiej sztuki lekarskiej – posłał swego syna do Nagasaki, gdzie miał studiować medycynę z ludźmi, którzy pracowali wcześniej z doktorami Sieboldem i Mohnikem z Dejimy. Może to właśnie znajomość z nimi, a może imponująca kolekcja holenderskich instrumentów medycznych, albo rośliny i zioła, które uprawiał w ogrodzie, przyczyniły się do mianowania go na stanowisko lekarza hanu. Być może w awansie pomogła mu też jego podlewana sake znajomość z Sufu Masanosukem, jedną z najważniejszych postaci w rządzie hanu. Pan Sufu często zatrzymywał się w Yudzie u naszego sąsiada Yoshitomiego Tobeiego i szedł z nim do Hanamatsutei, domu O-Kiyo. Również z tego powodu cieszyliśmy się, że O-Kiyo jest częścią naszej rodziny, ponieważ pan Sufu, człowiek, którego podziwialiśmy z całego serca, został patronem i opiekunem naszego ojca.
Pan Yoshitomi także pojawił się na weselu; podobnie jak inny nasz sąsiad, pan Shiji Monta, który pochodził z mieszkającej w pobliżu rodziny Inoue. Najpierw znałam go jako Yukichiego, ale gdy został usynowiony przez rodzinę Shijich z Hagi, gdzie uczył się w szkole Meirinkan, sam pan Mori Takachika nadał mu imię Monta. Na ślub przyprowadził ze sobą innego młodego człowieka, Takasugiego Shinsaku. Obie z matką byłyśmy pod ogromnym wrażeniem zaszczytu, jaki nam uczynili. Takasugi był z wysoko postawionej rodziny w Hagi i już teraz słynął ze swej błyskotliwości w całym hanie.
„Błyskotliwy jak pijak” – powiedział o nim później mój stryj Shinsai. Był w tym samym wieku co obaj nasi młodzi goście, może nawet nieco młodszy, i na wpół ich podziwiał, na wpół im zazdrościł. Takasugi już wcześniej był w Edo, żeby uczyć się walki na miecze u Saito Yakury i z łatwością znalazłby posadę we władzach hanu; Monta zaś zamierzał pojechać tam za rok: był paziem u pana Moriego. Obaj więc mieli szanse na awans, na jaki mój stryj nigdy nie mógł liczyć.
Stryj Shinsai, rówieśnik mojej siostry, był niecałe dwa lata starszy ode mnie i dwa lata młodszy od Tetsui; babcia urodziła swoje ostatnie dziecko w tym samym czasie, kiedy moja matka spodziewała się drugiego. Babcia, osłabiona porodem w tak późnym wieku, wkrótce zmarła, zostawiając Shinsaiego pod opieką swojej synowej i w ten sposób mój stryj dorastał w naszej rodzinie. Traktowaliśmy go jak brata, choć nie był właściwie ani naszym bratem, ani stryjem.
W dniu wesela przyglądałam mu się wśród służących biegających z tacami jedzenia i napełniających czarki sake. Najpierw przysłuchiwał się z szacunkiem innym mężczyznom, gdy rozmawiali o bieżącej sytuacji: o inercji, która ogarnęła cały kraj od czasu przyjazdu cudzoziemców z ich bezczelnymi żądaniami, i o tym, że trzeba stawić im opór, o ile samo bakufu nie zacznie chronić naszego hanu Choshu i bronić domu Mori. Ale gdy sake zaszumiała im w głowach, Shinsai włączył się do dyskusji. Opowiadał o wieściach, jakie mój brat Tetsuya przysłał z Nagasaki, o wojnach opiumowych z Chinami, o prawdopodobieństwie kolejnej wojny mającym jakiś związek ze statkiem o nazwie „Strzała”. Nie potrafiłam zrozumieć tego, co mówił. Chiny stanowiły centrum świata, były ogromne i nic nie było w stanie im zagrozić. Jakże mogłyby ulec garstce Anglików czy Amerykanów? Jak miałyby zostać skolonizowane? Różnica między Anglikami – Amerykanami nie była dla mnie zupełnie jasna, nie wiedziałam także, co właściwie oznacza kolonizacja. W każdym razie wierzyłam, że szogunat Tokugawów z pewnością nie pozwoli naruszyć pokoju, który utrzymywał się od dwustu pięćdziesięciu lat.
Widziałam minę ojca: gdy rozmowa schodziła na politykę, zawsze czuł się nieswojo. Dostrzegałam też spojrzenia, które wymieniali Monta i Shinsaku. Może nie wyrażali swoich poglądów z taką samą niepohamowaną pasją jak Shinsai, ale czułam, że się z nim zgadzają.
Moja opowieść jest właśnie o nich. To oni zburzyli stary świat i zreformowali kraj, w którym teraz żyję – swoimi marzeniami i złudzeniami, odwagą i głupotą, nieoczekiwanymi sukcesami i bolesnymi porażkami. Ci, którzy przeżyli, są teraz sławni. Czytam o nich w nowych gazetach i patrzę na ich zdjęcia w zachodnich ubraniach i z krótkimi włosami albo w mundurach, z piersią ciężką od medali. Ale czasem w gazetach drukują też starsze fotografie, takie jak te, które widziałam w Nagasaki, naszych przywódców z czasów młodości, upozowanych, z dłońmi na rękojeściach mieczy, w oficjalnym stroju, z twarzami poważnymi i beznamiętnymi; gotowych stawić czoło nowoczesnemu światu ze wszystkimi jego trudnymi do pojęcia żądaniami i wyzwaniami.
W dniu wesela mojej siostry nikt by nie pomyślał, że kiedyś zostaną przywódcami. Monta, niewiele wyższy niż dziecko, mógł zwieść swoim chłopięcym wyglądem: w istocie był bowiem bardziej śmiały i zapalczywy niż większość dorosłych mężczyzn, bystry i przekorny. Takasugi Shinsaku – nieco wyższy, smukły, o mocno skośnych oczach i pociągłej twarzy poznaczonej śladami po ospie – wydawał się trzymać nieco z boku, jako że z natury był nieśmiały albo tylko powściągliwy. Gdy bowiem jego także rozgrzała sake, ośmielał się coraz bardziej, a wreszcie, nakłoniony przez Montę, wziął shamisen od gejsz (które doskonale go znały) i zaczął śpiewać jedną ze swoich piosenek.
Łagodny szmer deszczu, głos młodzieńca (nie miał wówczas jeszcze dwudziestu lat), rzewne dźwięki instrumentu wydobyły na powierzchnię cały ból, przed którym, jak doskonale wiedzieliśmy, nie było ucieczki. Mitsue, oneechan, starsza siostra, ukochana pierworodna córka, miała nas opuścić. Ja i rodzice płakaliśmy, nie wstydząc się łez.
*
– Nie trzeba było tak płakać – powiedział później Shinsai, kiedy konie odjechały, odwożąc pannę młodą do jej nowej rodziny. Twarz Mitsue w obramowaniu białego nakrycia głowy była blada z nerwów i udręki. Przyciskała do siebie szylkretową szkatułkę i lalkę, którą dostała jako amulet na podróż. Wargi miała pomalowane szafranową szminką, którą O-Kiyo ofiarowała jej w prezencie zaręczynowym, a nos – zaczerwieniony od płaczu.
Pochodnie przy bramie świeciły w deszczu, a „pożegnalne ogniska”, jak gdyby na pogrzeb, rzucały ruchliwe cienie na odjeżdżających gości.
– To dobra partia – ciągnął Shinsai – poza tym w końcu ona jedzie tylko do Hagi.
Do Hagi można było dotrzeć w ciągu jednego dnia, o ile wyjechało się o świcie. Ponieważ Mitsue wyruszyła dopiero po południu, jej nowa rodzina miała się z nią spotkać w gospodzie w Sasanami, gdzie wszyscy zamierzali przenocować. Jej mąż był synem aptekarza o nazwisku Kuriya. Wyobraziłam sobie, jak się tam spotykają, wymieniają rytualne czarki sake we wspólnej sali gospody, po czym zostają sami na pierwszą noc życia małżeńskiego. Cieszyłam się, że to nie ja wychodzę za młodego Kuriya, ale nie mogłam pohamować ciekawości...
– Możesz ją odwiedzić, kiedy będę jechał do Hagi – powiedział stryj, zwracając się do mnie nieco obcesowo, jak zwykle kiedy wyjawiał coś ważnego.
– A po cóż miałbyś jechać do Hagi? – zapytał ojciec, głośno pociągając nosem i ocierając oczy.
Shinsai nie odpowiedział od razu, ale wciąż patrzył na mnie, jakby czytając w moich myślach. Czułam się pod tym spojrzeniem bardzo nieswojo. Myśli o małżeństwie, sake, muzyka, młodzi mężczyźni, parne powietrze wzbudziły we mnie dziwne uczucie, zarazem słabości i rozdrażnienia, zmysłowe pobudzenie, które stryj z pewnością zauważył. Cała skóra paliła mnie od nagłej fali gorąca.
– Tsu-chan za dużo wypiła – zaczął się droczyć.
– Wyjdź na zewnątrz i odetchnij świeżym powietrzem – powiedziała do mnie matka. – Bo inaczej całą noc będzie cię bolała głowa.
W deszczu ogród wydawał się spowity zielonym światłem. Z gniazd pod okapem dochodził świergot piskląt jaskółki. Ich rodzice krążyli nieustannie w tę i z powrotem, karmiąc młode, które w końcu też miały opuścić gniazdo i wylecieć na świat, żeby znaleźć sobie parę i mieć własne dzieci.
Łzy płynęły mi po twarzy jak deszcz. Jakiż nieznośny smutek! Ale też jak cudownie być mną i czuć tak głęboko smutek rzeczy!
Z mgły wyłoniła się nasza kotka, która na mój widok zaczęła mruczeć z zadowolenia. Podrapałam ją po łebku i uszach. Była przemoczona, ale w przeciwieństwie do większości kotów deszcz najwyraźniej jej nie przeszkadzał. Usiadła przy mnie na chwilę, ale zaraz zamrugała wielkimi oczami, nastawiła uszy, drgnął jej koniuszek ogona, po czym skoczyła bezgłośnie w zieleń mokrego ogrodu.
Wciąż słyszałam głosy dobiegające z domu. Mój ojciec powtórzył pytanie i tym razem stryj odpowiedział:
– Chcę się uczyć u mistrza Yoshidy. Mam zamiar napisać do niego z prośbą, żeby przyjął mnie do swojej szkoły.
– Ale Yoshida przebywa w areszcie domowym – odparł ojciec.
– Mimo to wciąż naucza, wolno mu przyjmować uczniów. Jest już u niego Kusaka Genzui, Takasugi też mówi, że do niego dołączy, chociaż jego ojciec jest przeciwny i być może będzie musiał się wymknąć w nocy, i ten przyjaciel Monty, Ito Shunsuke...
– Czego takiego uczy Yoshida Shoin, czego byś już nie wiedział? – Moja matka niecierpliwie przerwała żarliwą przemowę stryja. Jej zdaniem powinien on mniej studiować, więcej pracować i pomagać memu ojcu, a może nawet pójść w ślady mojego nowego szwagra i otworzyć własną aptekę. Na domiar złego Yoshida Shoin był w Choshu postacią kontrowersyjną. Nikt nie mógł zaprzeczyć jego błyskotliwości, oryginalności myślenia czy głębi jego nauk – zarówno pan Mori Takachika, jak i Sufu Masanosuke podziwiali go ogromnie – ale jak zauważył mój ojciec, formalnie pozostawał on przestępcą. Próbował wsiąść na amerykański statek w zatoce Shimoda. Mówiono, że za wszelką cenę chciał poznać kraje, które nam zagrażają. Pragnął zobaczyć magiczne technologie, które w nich tworzono, podczas gdy nasz kraj tkwił w izolacji pod rządami rodu Tokugawa – statki pływające dzięki sile pary niczym czajniki, wozy jeżdżące po szynach, które z wielką szybkością przewoziły ludzi i towary na ogromne odległości, i oczywiście broń: armaty i wszelkiego rodzaju wojskowe wynalazki, które dawały władzę każdemu, kto je posiadał.
Przez ostatnie cztery lata słuchaliśmy, jak Shinsai i jego przyjaciele rozmawiają o tych sprawach, więc wiedziałam też, że mistrz Yoshida został uwięziony przez bakufu w Edo, a potem, w następnym roku, odesłany do Hagi do więzienia dla samurajów, Noyama. Współwięźniom wykładał nauki Mencjusza, duchowego mentora, doprawione własnymi pomysłami na to, jak ochronić nasz kraj i zapewnić mu postęp.
Młodzi ludzie fascynowali się jego pasją i klarownością myślenia, determinacją i wytrwałością; starsi nazywali to oślim uporem i krytykowali jego brak szacunku dla niuansów hierarchii i rangi. Uważali go nawet za niespełna rozumu. Ale mówiono też o jego łagodności, trosce o innych więźniów, niezwykłej zdolności zaglądania w duszę i serce człowieka, dzięki której potrafił określić, czego mu trzeba w jego dążeniu do dojrzałości duchowej i umysłowej.
Naturalnie uczniami Shoina byli niemal wyłącznie młodzi mężczyźni, ale stryj powiedział mi, że na wykłady przychodziły również kobiety, a w więzieniu była co najmniej jedna, która nie tylko uczyła się od mistrza, ale i dzieliła się z nim własną wiedzą. To sprawiło, że jeszcze bardziej mnie zaciekawił.
Shoina wypuszczono z więzienia w drugim roku Ansei i odesłano do domu jego wuja na wschodnim brzegu rzeki Matsumoto. Pozwolono mu uczyć dzieci wuja, a potem także dzieci sąsiadów, i tak powstała szkoła: Shokasonjuku, Wiejska Szkoła pod Sosnami.
Tam właśnie wybierał się mój stryj.
– Ale jesteś potrzebny tutaj – powiedziała matka. – Nie możemy stracić jednocześnie ciebie i Mitsue. Kto będzie pomagał w gabinecie? Tetsuya raczej nie wróci zbyt szybko.
Spodziewałam się, że mój ojciec się nie zgodzi, ale on milczał.
Jaskółki wyleciały z gniazda i wróciły. Pisklęta zakwiliły, ucichły, znów zakwiliły.
– Tsuru pomaga ci lepiej niż ja – powiedział Shinsai.
– To prawda – odparł ojciec. – Ale Tsuru już pracuje od świtu do nocy; nie możemy od niej oczekiwać, że weźmie na siebie nie tylko obowiązki Mitsue, ale także twoje.
Słyszałam aprobatę w jego głosie. Czułam, że moja skóra, schłodzona wilgotnym powietrzem, zaraz znów się rozpali. Nie nawykłam do pochwał. Od dziewcząt oczekiwano, że będą pracować, nie licząc na wdzięczność czy podziękowania, naszym obowiązkiem było robić wszystko dla naszych rodziców: za co mieliby nam dziękować? Słysząc słowa ojca, poczułam więc ciepło nie tylko na twarzy, ale i w sercu.
– Tsuru niedługo także nas opuści – powiedziała moja matka. – Jakie to straszne mieć córki. Natrudzi się człowiek przy ich wychowaniu, a wszystko dla dobra innej rodziny. – Na myśl o tej niesprawiedliwości w jej gardle wezbrał szloch.
– Cóż, mam propozycję – powiedział szybko Shinsai. Najwyraźniej miał dość łez jak na jeden dzień. – To rozwiąże oba problemy. Sprowadź do domu narzeczonego dla Tsuru; znajdź jakiegoś syna lekarza i włącz go do rodziny. W ten sposób będzie ktoś, kto mnie zastąpi, a ty zachowasz Tsuru przy sobie. – Ojciec nie odpowiedział, Shinsai dodał więc: – Ona naprawdę się zmarnuje, jeśli pozwolisz jej odejść z domu.
Oczywiście ojciec nie od razu się zgodził. Shinsai był od niego młodszy o ponad dwadzieścia lat: posłuchanie jego rady nie byłoby właściwe, jakkolwiek byłaby słuszna. Matka z zasady sprzeciwiała się wszelkim pomysłom Shinsaiego; miała o nim raczej niewysokie mniemanie. Teraz więc również i jej trudno było się z nim zgodzić, choć zatrzymanie mnie przy sobie stanowiło jej skryte, najgłębsze życzenie. Pozostawała jeszcze kwestia tego, co powiedzą ludzie. Rodzina Itasakich nie miała wielkiego znaczenia, nie byliśmy też bogaci, chociaż mój ojciec był szanowanym lekarzem i miał więcej pacjentów, niż mógł przyjąć. Choć adoptowanie zięcia nie było niczym niezwykłym, w naszym przypadku nadmiernie komplikowałoby sprawy: oznaczałoby pojawienie się dwóch spadkobierców, nawet jeśli jeden z nich nie wykazywał ani chęci powrotu z Nagasaki, ani zapału do medycyny. Tymczasem niedawna nominacja ojca i jego przyjaźń z panem Sufu już teraz wyniosła naszą rodzinę na pozycję wyższą, niż wynikałoby z hierarchii hanu. Nie chcieliśmy ryzykować jej utraty, czyniąc coś, co mogłoby zostać uznane za dziwaczne lub niestosowne.
Mieszkaliśmy jednak nie w konserwatywnym Hagi, ale w Yudzie, gdzie jak mówią, dzięki gorącym źródłom wszyscy są bardziej wyrozumiali. Tak więc kilka tygodni po ślubie mojej siostry zapadła milcząca decyzja, że rodzina zatrzyma mnie w domu i zacznie szukać mi męża, stryj zaś wyśle podanie do Shokasonjuku, żeby uczyć się u mistrza Yoshidy.Drzewo hazardowe
Ojciec nie mógł znieść, kiedy jego pacjenci umierali. U lekarza jest to słabość, ponieważ wielu ludzi nie udaje się uratować. Mnie natomiast ogromnie interesował fakt i proces śmierci, co czyniło ze mnie idealną asystentkę. Na skutek swej uczuciowej natury ojciec bardzo się przejmował, przez co z kolei denerwowali się jego pacjenci. Kiedy był niespokojny, zwykle głaskał i poklepywał się po ramionach. To właśnie były dla mnie dźwięki towarzyszące śmierci – nierówny oddech chorego i cichy odgłos rąk ojca poklepujących rękawy kurtki. Po jakimś czasie zauważyłam, że moje chłodne podejście działa bardziej kojąco niż jego niepokój i pomaga umierającemu pogodzić się z tym, co nieuniknione.
Dzięki temu dystansowi nauczyłam się widzieć, co naprawdę dzieje się w ciele pacjenta. Czasem czułam się, jakbym miała w oczach mikroskop: mój ojciec dostał taki przyrząd, kiedy był studentem w Nagasaki, a chwila, gdy po raz pierwszy pokazano mi, jak z tego instrumentu korzystać, była jednym z najsilniejszych wspomnień mojego dzieciństwa. Wtedy właśnie postanowiłam zostać lekarzem – chociaż nie miałam do czynienia ze zbyt wieloma pacjentami, oprócz położnic i umierających, przy których pozwalano mi asystować ojcu. Medycyna była wciąż domeną mężczyzn. Czasem jednak niezwykła skromność kobiety z klasy bushi, albo nadzwyczajne przywiązanie jej męża do obyczajów sprawiały, że pacjentka nie chciała być badana przez mężczyznę. Pozostawała więc ukryta za parawanem, podczas gdy mój ojciec miał zdiagnozować objawy i zaproponować kurację, choć nie mógł nawet sprawdzić jej pulsu ani obejrzeć języka czy skóry.
– Nie potrafię powiedzieć, co jest nie tak, jeśli nie mogę jej obejrzeć ani dotknąć! – wołał w desperacji, a wtedy wysyłano mnie na drugą stronę parawanu albo do pokoju obok, żebym była jego oczami i dłońmi. W ten sposób nauczyłam się wyczuwać różne rodzaje pulsu, odróżniać zdrową, niezablokowaną siłę życiową od zablokowanej, określać na podstawie wyglądu języka albo białka oka, co może być nie w porządku w narządach wewnętrznych albo jelitach. Zanim skończyłam piętnaście lat, znałam osiem podstawowych wzorców oraz pięć faz, sześć zgubnych wpływów oraz siedem uczuć, tworzących podstawę kanpo, starej tradycji pochodzącej z Chin, a także bardziej nowoczesne nauki nazywane przez nas ranpo, medycyną holenderską. Ojciec zaczął liczyć się z moim zdaniem i omawiać ze mną kuracje. Pomagałam mu przygotowywać leki i porcjować dawki, mierząc i ważąc kolcorośl chińską, sennę, anyżek, lukrecję, żeń-szeń, korzeń peonii, sproszkowaną skórę gekona i dżdżownice, i wszystkie inne składniki zgromadzone w słoikach i pudełkach na półkach gabinetu w naszym domu, gdzie mój ojciec, siedząc na wyłożonym tatami podwyższeniu, udzielał konsultacji. Wszędzie wokół niego zalegały książki, z których większość czytałam: traktaty o anatomii i chirurgii, farmakologii i ziołolecznictwie, ciąży i porodzie, chorobach oczu, obłędzie, chorobach skóry i syfilisie, przyżeganiach, akupunkturze oraz dobroczynnym działaniu gorących źródeł. Niektóre były dziełem autorów japońskich, inne przetłumaczone z chińskiego albo holenderskiego. Na jednej z półek ojciec trzymał instrumenty chirurgiczne, w większości przykryte jedwabnymi szmatkami dla ochrony przed kurzem, swoje dwa kuferki lekarskie oraz kilka sprowadzonych z Nagasaki szklanych słojów, zawierających rozmaite zakonserwowane stworzenia, uważane przez dzieci z sąsiedztwa za smoki albo syreny.
Pacjenci czekali na zewnątrz na werandach: samurajowie na tej bardziej eleganckiej wychodzącej na ogród, a ludzie z miasta na bocznej, węższej, skąd widać było żywopłot i słupy do suszenia prania, na których wisiały bawełniane szmatki, opatrunki i bandaże. Samurajom zazwyczaj podawaliśmy herbatę, ale zwykłym mieszkańcom miasta już nie. Ci przynosili ze sobą jedzenie i siedzieli na zewnątrz, częstując się nawzajem swoim prowiantem, a także opowieściami o objawach, lekach oraz opiniami na temat miejscowych lekarzy. Często robili dużo hałasu, tak że mój ojciec z gniewem wołał o ciszę.
W gabinecie pachniało suszoną skórką pomarańczową, bylicą, kamforą, olejkiem terebintowym i liśćmi laurowymi, a także kadzidłem, które paliliśmy przed ołtarzykiem Shinno stojącym wśród preparatów na jednej z półek.
Nasz dom znajdował się niedaleko centrum Yudy, miasta, które wyrosło wokół gorących źródeł. Mieliśmy takie źródło w ogrodzie, służyło do kąpieli, a także do przygotowywania leków i balsamów. Między drogą z Yudy a górami, które wyrastały nagle w odległości mniej niż mili, leżały pola mokre i suche; zaraz po drugiej stronie drogi był nasz warzywnik. Płynący za nim strumień, nazywany przez nas Karasugawa, oddzielał uprawy warzyw od pól ryżowych. Na każdym rogu posadzono drzewa owocowe, brzoskwinie, morwy, morele albo persymony; szczególnie duże drzewo persymony rosło w miejscu, gdzie nasza ziemia graniczyła z ziemią rodziny Inoue, której dzieci, w tym Montę, znaliśmy od zawsze.
Góry nie były wysokie, ale uroczo malownicze, jak z chińskich pejzaży, i często spowite mgłą. Na niższych zboczach rosły bambusy o smukłych pniach i bujnym listowiu; wyżej był las mieszany: kasztanowce, dęby korkowe, zwykłe dęby i cedry, a także dzikie wiśnie, kwitnące wiosną na biało, i czerwone jesienią klony.
Przy bramie domu rosło jedno z tych wielkich drzew zwanych drzewami hazardowymi, ponieważ ich kora odchodzi pasami, niczym ubranie przegrywającego hazardzisty. Dlatego właśnie praktykę mojego ojca nazywano często „gabinetem pod drzewem hazardowym”, co wśród jego kolegów było źródłem nieustannych żartów i kalamburów. Na drzewie mieszkało wiele ptaków, między innymi para sów, które pohukiwały cicho nocami. Ten dźwięk, a także dźwięk osypującej się kory, zawsze kojarzy mi się z czasem przed burzą.
*
Ojciec, ze swą uczuciową i łagodną naturą, nie lubił konfliktów. Podkpiwaliśmy z niego, nazywając go Soseiko (Panem Potakiwaczem). Taki sam przydomek, raczej niezłośliwie, nadano daimyo hanu Choshu, Moriemu Takachice. W tamtym czasie nigdy jeszcze nie widziałam pana Moriego, chociaż czasem chodziliśmy do Hagi O-Kan, drogi prowadzącej z Hagi do portu Mitajiri na południu, żeby przyglądać się, jak wyrusza w podróż do odległej stolicy w Edo, żeby spędzić tam rok. Daimyo każdego hanu musiał bowiem spędzić co drugi rok w Edo, gdzie jego rodzina mieszkała na stałe, właściwie jako zakładnicy, a procesje do stolicy i z powrotem były wspaniałym widowiskiem: setki ludzi i koni, chorągwie i herby hanu, daimyo i jego starsi dworzanie w palankinach.
Pan Mori był zobowiązany ponosić wielkie wydatki na swoją świtę oraz honjin, specjalne kwatery po drodze, ponieważ był jednym z największych (bez wątpienia największym, jeśli wierzyć mieszkańcom Choshu) spośród tozama, czyli panów zewnętrznych. Grupę tę stanowiły rodziny, które poddały się Tokugawie Ieyasu dopiero po bitwie pod Sekigaharą w piątym roku Keicho, ponad dwieście pięćdziesiąt lat temu. Można by pomyśleć, że to bardzo dawno, ale nie na tyle dawno, żeby mieszkańcy Choshu zapomnieli o tym, jakie zło wyrządzili Tokugawa rodzinie Morich: Morich, którzy od tamtej pory dusili się w twierdzy Hagi, odcięci od szlaków handlowych i z dala od Edo, i mogli jedynie dumać nad niesprawiedliwością, planując zemstę.
Te opowieści – powtarzane dzieciom, które lubiły spać ze stopami skierowanymi obraźliwie na wschód, gdzie mieszkali Tokugawa, do czego nakłaniał nas mój brat Tetsuya – tylko po części były prawdą. Starsi w Hagi podobno w Nowy Rok witali swego pana słowami: „Czy już nadszedł czas, żeby obalić bakufu?”, na co on nieodmiennie odpowiadał: „Nie, jeszcze nie czas”.
Czy ten moment miał kiedykolwiek nadejść? Ród Morich przetrwał, jego orszaki były wciąż imponująco wystawne. My, dzieci, mogliśmy odgrywać w zabawach bitwę pod Sekigaharą i widywać ją w snach, ale nasz pan był przecież soseiko i zgadzał się ze wszystkimi, tak jak nasz ojciec. Trudno było sobie wyobrazić, żeby mógł się zdobyć na obalenie szogunatu.
Ale pan Mori miał też inne cechy wspólne z naszym ojcem: umiał ośmielać młodych ludzi i dostrzegać ich największe zalety, potrafił wyławiać zdolnych wśród samurajów niższej rangi, żywił też mocne przekonanie, że jeśli założy się nowoczesne szkoły z najlepszymi nauczycielami, musi z tego wyniknąć coś dobrego. Pan Mori nie był wszechstronnie wykształconym człowiekiem, z czego zdawał sobie sprawę, ale miał dobrych doradców, i dzięki temu robił mądre rzeczy.
Dwadzieścia lat wcześniej, w okresie Tenpo, nasz han przez wiele lat nękała nietypowa pogoda i słabe zbiory. W porze sadzenia było sucho, za to później padały ulewne, zimne deszcze. Nie dojrzał nie tylko ryż, ale też proso, jęczmień i fasola.
Wybuchły ogromne zamieszki, które objęły ponad sto wiosek. Ludzie głodowali, a finanse hanu popadły w ruinę i niewiele można było zrobić – ani żeby pomóc mieszkańcom, ani żeby ich uciszyć. Dochody hanu w wysokości ponad sześciuset tysięcy koku należały się kupcom z Osaki w zamian za pieniądze na bieżące wydatki, a według mojego ojca jej długi znacznie przekraczały przychody – nawet gdyby nie płacić procentów.
Władze uznały, że rozwiązaniem większości problemów finansowych będzie obniżenie uposażenia samurajom i przekonanie pozostałych, zwłaszcza kupców, by byli bardziej oszczędni. Dorastałam w przekonaniu, że wszyscy wokół są biedni, z wyjątkiem oczywiście pana Moriego. I tak powodziło nam się lepiej niż większości ludzi; mój ojciec przynajmniej miał zawód. Pacjenci czasem nie mogli zapłacić mu całego honorarium, ale za to przynosili różne rzeczy do jedzenia albo własnoręcznie wykonane przedmioty: sandały ze słomy, peleryny, parasole, koszyki. Mieliśmy dość ziemi, żeby się z niej utrzymać – a kiedy jeszcze mojego ojca nieoczekiwanie mianowano lekarzem hanu, można było wysłać Tetsuyę do Nagasaki na dalszą naukę.
Praca nigdy się nie kończyła i nic nie mogło się zmarnować. Moja matka pracowała równie ciężko jak inni, ale miała dwa sposoby na to, by na chwilę uciec od codziennych obowiązków. Chadzała na koniec ogrodu, gdzie pod starymi śliwami było kilka rodzinnych grobów; pochowano tu moich dziadków oraz mego młodszego brata i siostrę. Rodzeństwo zmarło w wieku czterech i dwóch lat, podczas epidemii ospy w pierwszym roku Kaei (1848). Ja też w tym czasie zapadłam ma ospę, ale przeszłam ją łagodniej i zostało mi po niej tylko kilka śladów na policzkach, które można było wziąć za dodatkowe piegi.
W rok po epidemii władze hanu postanowiły wprowadzić szczepionki. Kusaka Genki, starszy brat przyjaciela mojego stryja, Genzuiego, właśnie wrócił do Hagi po nauce u Ogaty Koana w Osace, dokąd ta praktyka dotarła niedawno z Nagasaki. Bez niego nie udałoby się uzyskać szczepionki i przekonać rodzin, żeby pozwoliły zaszczepić swoje dzieci.
Ojciec skwapliwie podjął się szczepień. Bardzo podziwiał Genkiego, a może się z nim identyfikował, ponieważ byli w podobnym wieku i obaj mieli dużo młodszego brata. To, że tak wiele małych dzieci umierało na ospę, zawsze gnębiło mojego ojca, a fakt, że nie potrafił ocalić swoich własnych latorośli, był dlań szczególnie bolesny. Matka często wzdychała:
– Gdyby tylko szczepionki pojawiły się rok wcześniej, mielibyście braciszka i siostrzyczkę.
Ale ja myślałam, że to ciekawe, że zmarli przede mną, i wiedziałam, że dzięki temu jestem droższa moim rodzicom. Czułam też jednak, że powinnam zrobić wszystko, co tylko można, by ukoić ich ból, tak żeby nigdy nie żałowali, że to właśnie ja przeżyłam. Kiedy więc moja matka każdego popołudnia znikała, żeby spędzić trochę czasu z umarłymi, odpocząć i odzyskać siły fizyczne i duchowe, bez skargi wykonywałam także jej pracę oprócz swojej.
Inną wielką pociechą mojej matki była literatura. Znała na pamięć wszystkie historie z Opowieści o rodzie Taira albo Wielkiego Pokoju. Bohaterowie tacy jak Yoshitsune albo Kusunoki Masashige ożywali w jej opowieściach, które snuła wieczorami, podczas, gdy reperowaliśmy różne rzeczy i szyliśmy. Miała także na własność kilka cennych książek: Opowieść o księciu Genjim, Zwierciadło nauk i tym podobne. Jej ulubioną książką był Wiejski Genji, historia o przystojnym młodzieńcu Mitsuujim, który udawał bawidamka, ale naprawdę był wielkim wojownikiem.
Książka miała wiele tomów; była stara i zniszczona przez owady oraz wilgoć, ale dla nas otaczała ją aura relikwii. Została zakazana przez szoguna – zniszczono nawet klocki drukarskie – więc już samo jej posiadanie było aktem wywrotowym. Wyjmowaliśmy ją tylko w obecności najbliższych krewnych. Matka na noc chowała ją pod poduszkę, tak żeby móc ją uratować w razie pożaru. Była to wspaniała opowieść o miłości i odwadze w świecie bardzo odległym od naszego ciężkiego codziennego życia.
Inną książką, którą uwielbiała moja matka, była Opowieść o śmiałym Shidokenie. Kiedy miałam jedenaście lat, dała mi biały wachlarz z piór i powiedziała, że jest magiczny, tak samo jak wachlarz Asanoshina: dzięki niemu będę mogła widzieć odległe miejsca i przyglądać się temu, co dzieje się w innych miastach i innych krajach. Uwierzyłam jej, często przyciskałam wachlarz do ust i udawałam, że widzę, co dzieje się hen daleko.
Ojciec nauczył mnie, jak używać mikroskopu i zachęcał, żebym została lekarzem. Matka zaś dała mi czarodziejski wachlarz i wyzwoliła moją wyobraźnię.