Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Laguna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Laguna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 204 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Zna­li­śmy go w owych cza­sach peł­nych swo­bo­dy, kie­dy wy­star­cza­ło nam to, że by­li­śmy pa­na­mi swe­go ży­cia i ma­jąt­ku. Obec­nie chy­ba nikt z nas ma­jąt­ku nie po­sia­da, nie­któ­rzy zaś po­dob­no utra­ci­li lek­ko­myśl­nie i ży­cie; ale je­stem pe­wien, że ci nie­licz­ni, któ­rzy po­zo­sta­ją jesz­cze przy ży­ciu, za­cho­wa­li wzrok dość by­stry, aby przy czy­ta­niu dzien­ni­ków o wąt­pli­wej re­pu­ta­cji nie prze­oczyć wzmia­nek o prze­róż­nych po­wsta­niach kra­jow­ców na Wschod­nim

Ar­chi­pe­la­gu. Blask słoń­ca bije spo­śród wier­szy tych krót­kich no­ta­tek – blask słoń­ca i lśnie­nie mo­rza. Ob­co­brz­mią­ca na­zwa bu­dzi wspo­mnie­nie; dru­ko­wa­ne sło­wa czuć z lek­ka dy­mem na­szej at­mos­fe­ry, lecz bije od nich za­ra­zem sub­tel­ny i prze­ni­kli­wy za­pach przy­brzeż­nej bry­zy, cią­gną­cej pod gwiaź­dzi­stym nie­bem daw­no mi­nio­nych nocy; ogni­sko-sy­gnał błysz­czy jak klej­not na wy­nio­słym czo­le ciem­nej ska­ły; wiel­kie drze­wa – niby wy­su­nię­te na­przód pla­ców­ki ol­brzy­mich la­sów – sto­ją czuj­nie i ci­cho nad sen­ny­mi roz­le­wi­ska­mi sze­ro­kich wód; bia­ły przy­pływ grzmi o pu­sty brzeg, pie­ni się płyt­ka woda mię­dzy ska­ła­mi, a zie­lo­ne wy­sep­ki leżą o ci­chej, po­łu­dnio­wej go­dzi­nie, roz­sy­pa­ne po mor­skiej gła­dzi jak garść szma­rag­dów rzu­co­na na sta­lo­wą tar­czę.

Ma­ja­czą się i twa­rze – ciem­ne, sro­gie, uśmiech­nię­te; szcze­re, śmia­łe twa­rze lu­dzi bo­sych, zbroj­nych i ci­chych. Za­peł­nia­li wą­ski a dłu­gi po­kład na­sze­go szku­ne­ra bar­ba­rzyń­skim, stroj­nym tłu­mem, któ­ry mie­nił się pstry­mi bar­wa­mi kra­cia­stych sa­ron­gów, czer­wo­nych za­wo­jów, bia­łych ka­fta­nów, ha­ftów – roz­sie­wał bły­ski po­chew, zło­tych pier­ście­ni, amu­le­tów, na­ra­mien­ni­ków, lanc i rę­ko­je­ści sa­dzo­nych dro­gi­mi ka­mie­nia­mi. Lu­dzie ci za­cho­wy­wa­li się swo­bod­nie a po­wścią­gli­wie, z oczu pa­trzy­ła im sta­now­czość; i - zda się – sły­szy­my jesz­cze ła­god­ne gło­sy, któ­re mó­wią o bi­twach, po­dró­żach, uciecz­kach; prze­chwa­la­ją się sta­tecz­nie, żar­tu­ją ze spo­ko­jem; nie­kie­dy sła­wią z umia­rem i bez ha­ła­su wła­sną od­wa­gę lub na­szą hoj­ność albo z lo­jal­nym za­pa­łem wy­no­szą pod nie­bio­sa cno­ty swo­je­go wład­cy. Pa­mię­ta­my twa­rze, oczy, gło­sy, wi­dzi­my znów po­łysk je­dwa­biu i me­ta­lu, pa­trzy­my na szem­rzą­ce roz­ko­ły­sa­nie tej ciż­by – wspa­nia­łej, świą­tecz­nej, wo­jow­ni­czej; czu­je­my, zda się, do­tknię­cie przy­ja­znych, bru­nat­nych rąk, któ­re – po krót­kim uści­sku – kła­dą się z po­wro­tem na cy­ze­lo­wa­nej rę­ko­je­ści.

Byli to lu­dzie Ka­ra­ina – wier­ni mu i od­da­ni. Ło­wi­li swo­je ru­chy na jego ustach; czy­ta­li swo­je my­śli w jego oczach; gdy mruk­nął do nich nie­dba­le o ży­ciu i śmier­ci, przyj­mo­wa­li jego sło­wa w po­ko­rze jak wy­ro­ki prze­zna­cze­nia. Wszy­scy byli ludź­mi wol­ny­mi, a zwra­ca­li się do nie­go, mó­wiąc: "twój nie­wol­nik". Z na­dej­ściem wład­cy uci­sza­ły się gło­sy, jak gdy­by go strze­gło mil­cze­nie; kor­ne po­szep­ty szły za nim. Zwa­li go swo­im wo­dzem. Był pa­nem trzech osad po­ło­żo­nych w wą­skiej do­li­nie, wład­cą nie­znacz­ne­go skraw­ka zie­mi – zdo­by­te­go skraw­ka zie­mi – któ­ry na kształt księ­ży­co­we­go sier­pa le­żał za­po­mnia­ny mię­dzy pa­smem wzgórz a mo­rzem.

Z po­kła­du na­sze­go szku­ne­ra, za­ko­twi­czo­ne­go w środ­ku za­to­ki, Ka­ra­in wy­cią­gał ra­mię ku po­szar­pa­nym za­ry­som wzgórz, obej­mu­jąc te­atral­nym ru­chem całą swą dzie­dzi­nę. Ten sze­ro­ki ruch zda­wał się od­su­wać wstecz gra­ni­ce jego władz­twa, po­więk­sza­jąc je na­raz do ol­brzy­mich i nie­okre­ślo­nych… roz­mia­rów; zda­wa­ło się nam przez chwi­lę, że tyl­ko nie­bo sta­no­wi jego gra­ni­ce.

I rze­czy­wi­ście: pa­trząc na to miej­sce za­mknię­te ska­ła­mi ze stro­ny mo­rza i od­gro­dzo­ne od lądu stro­my­mi zbo­cza­mi gór, trud­no było uwie­rzyć w ist­nie­nie ja­kie­go­kol­wiek są­siedz­twa.

Był to za­ką­tek ci­chy, sta­no­wią­cy ca­łość sam w so­bie, nie­zna­ny i pe­łen ży­cia, któ­re tęt­ni­ło po­ta­jem­nie, spra­wia­jąc nie­po­ko­ją­ce wra­że­nie sa­mot­ni; któ­re w nie­wy­tłu­ma­czo­ny spo­sób zda­wa­ło się po­zba­wio­ne wszyst­kie­go, co mo­gło­by po­bu­dzić myśl, wzru­szyć ser­ce, przy­po­mnieć zło­wróżb­ne na­stęp­stwo dni. Ten za­ką­tek wy­da­wał się nam kra­jem bez wspo­mnień, ża­lów i na­dziei; kra­jem, gdzie nic nie mo­gło prze­trwać na­dej­ścia nocy i gdzie każ­dy wschód słoń­ca – niby od­dziel­ny, olśnie­wa­ją­cy akt stwo­rze­nia – był ode­rwa­ny i od… wczo­raj, i od ju­tra.

Ka­ra­in za­to­czył ręką łuk w kie­run­ku swe­go pań­stwa: "Wszyst­ko to moje!" Stuk­nął w po­kład dłu­gą la­ską; zło­ta jej gał­ka za­bły­sła jak spa­da­ją­ca gwiaz­da; sto­ją­cy tuż za nim sta­ry Ma­laj w bo­ga­to ha­fto­wa­nym, czar­nym ka­fta­nie, je­den je­dy­ny z ca­łej świ­ty nie po­wiódł ocza­mi za wład­czym ge­stem. Nie pod­niósł na­wet po­wiek. Stał nie­ru­cho­mo za swym pa­nem z gło­wą spusz­czo­ną, trzy­ma­jąc na pra­wym ra­mie­niu dłu­gą klin­gę w srebr­nej po­chwie. Peł­nił służ­bę, obo­jęt­ny na wszyst­ko. Zda­wa­ło się, że coś mu cią­ży – ale nie brze­mię wie­ku; że ugi­na się ra­czej pod cię­ża­rem ta­jem­ni­cy ży­cia. Ka­ra­in, ocię­ża­ły i pe­łen wspa­nia­ło­ści, stał w po­zie wy­nio­słej i od­dy­chał spo­koj­nie. Była to na­sza pierw­sza wi­zy­ta; roz­glą­da­li­śmy się z cie­ka­wo­ścią.

Za­to­ka wy­glą­da­ła jak bez­den­na jama, peł­na ja­skra­we­go świa­tła. Okrą­gły płat wod­ny od­bi­jał świe­tli­ste nie­bo, a za­my­ka­ją­ce go brze­gi two­rzy­ły ma­to­wy pier­ścień z zie­mi, za­wie­szo­ny w przej­rzy­stej pu­st­ce błę­ki­tu. Łań­cuch wzgórz, fio­le­to­wych i na­gich, od­rzy­nał się cięż­ko od nie­ba; szczy­ty zda­wa­ły się roz­pły­wać w barw­nym drga­niu, jak­by wstę­pu­ją­ce w górę opa­ry; u stóp stro­mych zbo­czy, pod­kre­ślo­nych zie­le­nią wą­skich roz­pa­dlin, le­ża­ły pola ry­żo­we, kępy ba­na­now­ców, żół­te pia­ski. Stru­mień wił się jak upusz­czo­na nit­ka. Gru­py drzew owo­co­wych wska­zy­wa­ły miej­sca wio­sek; smu­kłe pal­my łą­czy­ły gło­wy nad ni­ski­mi cha­ta­mi; da­chy z su­chych li­ści pal­mo­wych ja­śnia­ły z dala, za ciem­ną ko­lum­na­dą pni, niby da­chy ze zło­ta; barw­ne po­sta­cie prze­su­wa­ły się, szyb­ko zni­ka­jąc; dym z ognisk tkwił pro­sto­pa­dle nad gąsz­cza­mi kwit­ną­cych krze­wów; po­ły­ski­wa­ły bam­bu­so­we, pło­ty, bie­gnąc ła­ma­ną li­nią mię­dzy po­la­mi.

Na­gły okrzyk na wy­brze­żu dźwię­czał ża­ło­śnie w od­da­li i ury­wał się niby zdu­szo­ny ule­wą świa­tła; lek­ki po­dmuch zna­czył się bły­ska­wi­cą ciem­no­ści na gład­kiej wo­dzie, owie­wał na­sze twa­rze i prze­pa­dał. Nic się nie po­ru­sza­ło. Olśnie­wa­ją­cy blask spły­wał w świe­tli­stą ko­tli­nę, peł­ną barw i ci­szy.

Tak wy­glą­da­ła sce­na, po któ­rej stą­pał Ka­ra­in, przy­bra­ny wspa­nia­le dla ode­gra­nia swej roli, pe­łen nie­zrów­na­ne­go do­sto­jeń­stwa, wy­wyż­szo­ny przez szcze­gól­ną, wro­dzo­ną mu siłę, któ­ra wzbu­dzi­ła w lu­dziach bez­sen­sow­ne ocze­ki­wa­nie, że sta­nie się coś bo­ha­ter­skie­go i buch­nie czy­nem lub pie­śnią na wi­bru­ją­ce tło cu­dow­ne­go słoń­ca. Ude­rza­ją­cy był – i za­gad­ko­wy; nie umie­li­śmy bo­wiem so­bie wy­obra­zić, jaką te wy­myśl­ne po­zo­ry strasz­li­wą kryć mogą ot­chłań.

Nie no­sił ma­ski – za wie­le było w nim ży­cia, a ma­ska jest rze­czą bez­dusz­ną – lecz wy­stę­po­wał za­sad­ni­czo jak ak­tor, jak ludz­ka isto­ta uta­jo­na za wy­zy­wa­ją­cym prze­bra­niem. Naj­drob­niej­sze, jego czy­ny były ob­my­ślo­ne i za­ska­ku­ją­ce, prze­mo­wy po­waż­ne, a zda­nia – peł­ne zło­wróżb­nych alu­zyj i za­wi­łe jak ara­be­ski. Trak­to­wa­no go z uro­czy­stą czcią, któ­rą bez­ce­re­mo­nial­ny za­chód ob­da­rza mo­nar­chów tyl­ko na sce­nie, a przyj­mo­wał te głę­bo­kie hoł­dy z nie­za­chwia­nym do­sto­jeń­stwem, ja­kie wi­du­je się je­dy­nie w świe­tle kin­kie­tów – w skon­den­so­wa­nej i fał­szy­wej at­mos­fe­rze ja­skra­we­go tra­gi­zmu. Za­po­mi­na­ło się nie­mal, kim on jest rze­czy­wi­ście:

na­czel­ni­kiem drob­ne­go ple­mie­nia w za­tra­co­nym ką­cie Min­da­nao, gdzie mo­gli­śmy ze względ­nym bez­pie­czeń­stwem ła­mać pra­wo, za­bra­nia­ją­ce do­star­cza­nia kra­jow­com bro­ni pal­nej i amu­ni­cji. Co by na­stą­pi­ło, gdy­by któ­raś z ob­umar­łych hisz­pań­skich ka­no­nie­rek, tknię­ta prą­dem gal­wa­nicz­nym, wsta­ła na­gle do czyn­ne­go ży­cia, ta kwe­stia prze­sta­wa­ła nas ob­cho­dzić z chwi­lą, gdy zna­leź­li­śmy się we­wnątrz za­to­ki – tak da­le­ce pań­stwo Ka­ra­ina zda­wa­ło się le­żeć poza ob­rę­bem wścib­skie­go świa­ta; a przy tym mie­li­śmy w owych cza­sach dość żywą wy­obraź­nię i za­pa­try­wa­li­śmy się z pew­ne­go ro­dza­ju we­so­łą obo­jęt­no­ścią na per­spek­ty­wę, że po­wie­szą nas gdzieś chył­kiem, nie na­ra­ża­jąc się na dy­plo­ma­tycz­ne in­ter­wen­cje. Co się zaś ty­czy Ka­ra­ina, mo­gło go spo­tkać tyl­ko to, co spo­ty­ka nas wszyst­kich – prze­gra­na i śmierć;

od­zna­czał się jed­nak pew­ną szcze­gól­ną wła­ści­wo­ścią: ota­cza­ła go za­wsze złu­da nie­za­wod­ne­go po­wo­dze­nia. Wy­da­wał się zbyt wspa­nia­ły, zbyt po­trzeb­ny – sta­no­wił za­nad­to nie­zbęd­ny wa­ru­nek ist­nie­nia swe­go kra­ju i ludu, aby mo­gło go coś uni­ce­stwić – chy­ba tyl­ko trzę­sie­nia zie­mi. Był wcie­le­niem swej rasy, swe­go kra­ju, ży­wio­łu na­mięt­ne­go ży­cia i tro­pi­kal­nej przy­ro­dy.

Po­sia­dał jej buj­ną siłę, jej czar i - po­dob­nie jak ona – krył w so­bie za­ród nie­bez­pie­czeń­stwa.

Po wie­lu ko­lej­nych od­wie­dzi­nach po­zna­li­śmy do­kład­nie sce­nę, na któ­rej wy­stę­po­wał: fio­le­to­we za­ko­le wzgórz, smu­kłe drze­wa po­chy­lo­ne nad cha­ta­mi, żół­te pia­ski, płyn­ną zie­leń

wą­wo­zów. Wszyst­ko to mia­ło su­ro­wy i olśnie­wa­ją­cy ko­lo­ryt ma­lo­wa­nej de­ko­ra­cji, jej ce­lo­wość pra­wie prze­sad­ną i po­dej­rza­ną nie­ru­cho­mość; a sce­na ta sta­no­wi­ła tak ide­al­ne tło dla zdu­mie­wa­ją­cej gry ak­tor­skiej Ka­ra­ina, że resz­ta świa­ta zda­wa­ła się wy­łą­czo­na na za­wsze ze wspa­nia­łe­go przed­sta­wie­nia. Nic nie mo­gło ist­nieć poza tym. Od­no­si­ło się wra­że­nie, że zie­mia od­su­wa się, wi­ru­jąc, co­raz da­lej, rzu­ciw­szy w prze­strzeń tę kru­szy­nę swo­jej po­wierzch­ni.

Ka­ra­in wy­da­wał się od­cię­ty od wszyst­kie­go – prócz słoń­ca – a na­wet i słoń­ce było jak­by tyl­ko dla nie­go stwo­rzo­ne. Gdy raz za­py­ta­łem, co się znaj­du­je po dru­giej stro­nie wzgórz, od­rzekł ze zna­czą­cym uśmie­chem: "Przy­ja­cie­le i wro­go­wie – licz­ni wro­go­wie; in­a­czej dla­cze­góż bym ku­po­wał wa­sze strzel­by i wasz proch?" Taki był za­wsze – od­mie­rzał sło­wa zgod­nie ze swą wolą, sto­su­jąc się wier­nie do pew­ni­ków i ta­jem­nic swe­go oto­cze­nia. "Przy­ja­cie­le i wro­go­wie"

– nic poza tym. Po­ję­cie nie­uchwyt­ne i sze­ro­kie. Zie­mia to­czy­ła się za­iste co­raz da­lej, usu­nąw­szy się spod jego kra­ju, i oto po­zo­stał z gar­ścią swo­je­go ludu, oto­czo­ny bez­gło­śnym za­mę­tem – jak gdy­by jego pań­stew­ko było oazą w świe­cie swar­li­wych cie­ni. I rze­czy­wi­ście, ża­den dźwięk z ze­wnątrz nie prze­do­sta­wał się na łań­cuch wzgórz. "Przy­ja­cie­le i wro­go­wie!" Mógł był do­dać: "i wspo­mnie­nia" – przy­najm­niej o ile cho­dzi­ło o nie­go sa­me­go – lecz nie uczy­nił tego wów­czas. Do­wie­dzie­li­śmy się o tym póź­niej, ale już po ukoń­cze­niu co­dzien­ne­go przed­sta­wie­nia – za ku­li­sa­mi, że się tak wy­ra­żę, i po zga­sze­niu świa­teł. A tym­cza­sem roz­ta­czał na sce­nie swój bar­ba­rzyń­ski ma­je­stat.

Przed ja­ki­mi dzie­się­ciu laty Ka­ra­in po­pro­wa­dził na zdo­by­cie za­to­ki swój lud, garść ze­bra­nych przy­god­nie wę­drow­nych Bu­gi­sów, a te­raz pod jego do­stoj­ną pie­czą pod­da­ni za­po­mnie­li o prze­szło­ści i zby­li się wszel­kiej tro­ski o przy­szłość. Ob­da­rzał ich mą­dro­ścią, radą, na­gro­dą, karą, ży­ciem lub śmier­cią, za­cho­wu­jąc za­wsze nie­za­chwia­ną po­go­dę w mo­wie i wy­glą­dzie.

Znał się na na­wad­nia­niu pól i sztu­ce wo­jen­nej, na bro­ni i bu­do­wa­niu stat­ków. Umiał za­ta­ić uczu­cia; miał wię­cej wy­trwa­ło­ści niż któ­ry­kol­wiek z jego pod­da­nych, po­tra­fił pły­wać dłu­żej i le­piej ste­ro­wać ło­dzią, a strze­lał cel­niej i pro­wa­dził ukła­dy bar­dziej za­wi­le od wszyst­kich lu­dzi z jego rasy, ja­kich zda­rzy­ło mi się spo­tkać. Był to mor­ski awan­tur­nik, wy­gna­niec, wład­ca – i mój ser­decz­ny przy­ja­ciel. Ży­czę mu szyb­kiej śmier­ci wśród wal­ki, śmier­ci w bla­sku sło­necz­nym, al­bo­wiem za­kosz­to­wał wła­dzy i wy­rzu­tów su­mie­nia, a ża­den czło­wiek nie może wię­cej wy­ma­gać od ży­cia. Dzień po dniu zja­wiał się przed nami, nie­za­chwia­nie wier­ny sce­nicz­nej per­spek­ty­wie, a o za­cho­dzie na­gle po­chła­nia­ła go noc jak spusz­czo­na kur­ty­na. Po­ry­so­wa­ne wzgó­rza za­mie­nia­ły się w czar­ne cie­nie, ster­czą­ce wy­so­ko na czy­stym nie­bie; nad nimi błysz­czą­cy bez­ład gwiazd po­dob­ny był do obłą­ka­ne­go za­mę­tu, uci­szo­ne­go jed­nym ge­stem;

wszel­kie dźwię­ki mil­kły, lu­dzie usy­pia­li, kształ­ty się roz­pły­wa­ły i po­zo­sta­wa­ła tyl­ko isto­ta wszech­świa­ta – prze­dziw­na ot­chłań mro­ku i świe­tli­stych mi­go­tów.II

Do­pie­ro nocą mó­wił z nami otwar­cie, za­po­mi­na­jąc o wy­ma­ga­niach sce­nicz­nej ety­kie­ty. Za dnia roz­pra­wia­li­śmy uro­czy­ście o in­te­re­sach. Na po­cząt­ku na­szej zna­jo­mo­ści dzie­li­ła go ode mnie jego wspa­nia­łość, moje nik­czem­ne po­dej­rze­nia i sce­nicz­ny kra­jo­braz, któ­ry wdzie­rał się do re­al­ne­go ży­cia i prze­sła­niał je nie­ru­cho­mą fan­ta­zją barw i kształ­tów. Licz­na świ­ta tło­czy­ła się wko­ło Ka­ra­ina; nad jego gło­wą sze­ro­kie ostrza włócz­ni two­rzy­ły na­je­żo­ną au­re­olę z że­la­za;

od­gra­dzał się od lu­dzi po­łysk bro­ni, lśnie­nie je­dwa­bi, pod­nie­co­ny i kor­ny gwar za­pal­czy­wych gło­sów. Przed za­cho­dem słoń­ca że­gnał nas ce­re­mo­nial­nie i od­jeż­dżał pod czar­nym pa­ra­so­lem, oto­czo­ny or­sza­kiem dwu­dzie­stu ło­dzi. Wszyst­kie wio­sła bły­ska­ły jed­no­cze­śnie, za­nu­rza­jąc się po­tęż­nym plu­skiem, któ­ry roz­brzmie­wał gło­śnym echem we wspa­nia­łym am­fi­te­atrze wzgórz. Sze­ro­ki stru­mień olśnie­wa­ją­cej pia­ny ście­lił się za flo­tyl­lą. Ło­dzie wy­da­wa­ły się bar­dzo czar­ne wśród bia­łe­go syku wody; gło­wy w za­wo­jach chy­li­ły się w tył i na­przód;

mnó­stwo ra­mion w czer­wo­nych i żół­tych rę­ka­wach wzno­si­ło się i opa­da­ło jed­nym ru­chem;

włócz­ni­cy sto­ją­cy w tyle ło­dzi mie­li barw­ne sa­ron­gi i ra­mio­na błysz­czą­ce jak u brą­zo­wych po­są­gów; stro­fy pie­śni, skan­do­wa­nych pół­gło­sem przez wio­śla­rzy, koń­czy­ły się w mia­ro­wych od­stę­pach ża­ło­snym krzy­kiem Or­szak ma­lał w od­da­li, ury­wa­ła się pieśń; wy­sy­py­wa­li się na brzeg wśród dłu­gich cie­ni pa­da­ją­cych od za­chod­nich wzgórz. Pro­mie­nie słoń­ca ocią­ga­ły się jesz­cze, lgnąc do pur­pu­ro­wych szczy­tów; wi­dzie­li­śmy wy­raź­nie Ka­ra­ina, wio­dą­ce­go or­szak ku czę­sto­ko­ło­wi. Szedł z gołą gło­wą, wiel­ki i ocię­ża­ły, wy­prze­dza­jąc o do­bry ka­wał luź­no roz­sy­pa­ną świ­tę, i ko­ły­sał ryt­micz­nie he­ba­no­wą la­ską, się­ga­ją­cą mu wy­żej gło­wy. Mrok gęst­niał szyb­ko; po­chod­nie bły­ska­ły od cza­su do cza­su za krza­ka­mi; kil­ka razy roz­le­ga­ły się prze­cią­głe na­wo­ły­wa­nia w wie­czor­nej ci­szy i wresz­cie noc za­cią­ga­ła gład­ką za­sło­nę na wy­brze­że, świa­tła i gło­sy.

Po­tem, gdy za­bie­ra­li­śmy się już do spo­czyn­ku, war­tow­nik szku­ne­ra okrzy­ki­wał da­le­ki plusk wio­seł w gwiaź­dzi­stym mro­ku za­to­ki. Ja­kiś głos od­po­wia­dał mu ostroż­nie, a nasz se­rang, wty­ka­jąc gło­wę przez otwar­ty luk, oznaj­miał bez zdzi­wie­nia: "To ra­dża przyjść. On już tu być". Ka­ra­in uka­zy­wał się bez szme­ru na pro­gu ma­łej ka­ju­ty. Wy­da­wał się wów­czas uoso­bie­niem pro­sto­ty – odzia­ny w biel, z za­wo­jem na gło­wie; za całą broń miał tyl­ko kry­so zwy­czaj­nej ro­go­wej rę­ko­je­ści, przy czym za­sła­niał go uprzej­mie fał­dą sa­ron­ga, nim próg prze­stą­pił.

Za jego ple­ca­mi wid­nia­ła za­wsze znisz­czo­na i po­nu­ra twarz sta­re­go Ma­la­ja no­szą­ce­go miecz – twarz po­kry­ta tak gę­sty­mi zmarszcz­ka­mi, że zda­wa­ła się pa­trzeć skroś oczek cien­kiej, ciem­nej siat­ki. Ka­ra­in nie ru­szał się nig­dzie bez tego za­usz­ni­ka, któ­ry stał tuż za nim albo przy­sia­dał na pię­tach. Ra­dża nie lu­bił czuć za sobą otwar­tej prze­strze­ni. A na­wet wię­cej, niż nie lu­bił: zda­wa­ło się po pro­stu, że się lęka, że nie­po­koi go to, co się dzie­je tam, gdzie wzrok jego nie się­ga. Nie mo­gli­śmy tego zro­zu­mieć wo­bec jaw­nej i za­pa­mię­ta­łej wier­no­ści, jaka go ota­cza­ła Znaj­do­wał się prze­cież sam wśród od­da­nych mu lu­dzi; nie czy­ha­ły na nie­go ani są­siedz­kie za­sadz­ki, ani bra­ter­skie am­bi­cje, a jed­nak nie­je­den z na­szych go­ści za­pew­niał, że wład­ca nie zno­si sa­mot­no­ści. Mó­wi­li nam: "Na­wet kie­dy je albo śpi, jest przy nim za­wsze na stra­ży czło­wiek, któ­ry po­sia­da broń i siłę". I rze­czy­wi­ście za­wsze mu ktoś to­wa­rzy­szył, ale nasi in­for­ma­to­rzy nie mie­li wy­obra­że­nia ani o bro­ni, ani o sile tego straż­ni­ka, któ­re były za­iste ciem­ne i strasz­li­we, Prze­ko­na­li­śmy się o tym, ale do­pie­ro póź­niej, słu­cha­jąc pew­ne­go opo­wia­da­nia.

Za­uwa­ży­li­śmy tym­cza­sem, że na­wet pod­czas naj­waż­niej­szych roz­mów Ka­ra­in wzdry­gał się czę­sto i prze­ry­wa­jąc swo­je wy­wo­dy się­gał w tył na­głym ru­chem, aby się prze­ko­nać, czy sta­ry Ma­laj jest za nim. A sta­ry Ma­laj, ta­jem­ni­czy i znu­żo­ny, był za­wsze na sta­no­wi­sku.

Dzie­lił po­ży­wie­nie wład­cy; jego spo­czy­nek, jego my­śli; znał jego pla­ny, strzegł jego ta­jem­nic i - nie­wzru­szo­ny wo­bec wzbu­rze­nia swe­go pana, nie drgnąw­szy na­wet, szep­tał mu ko­ją­co nad gło­wą ja­kieś nie­uchwyt­ne sło­wa.

Do­pie­ro gdy Ka­ra­in zna­lazł się na szku­ne­rze, oto­czo­ny bia­ły­mi twa­rza­mi, wśród nie zna­nych so­bie dźwię­ków i przed­mio­tów, zda­wał się za­po­mi­nać o dziw­nym nie­po­ko­ju, któ­ry wił się jak czar­na nić przez wspa­nia­łość i pom­pę jego pu­blicz­ne­go ży­cia. Nocą za­cho­wy­wa­li­śmy się wo­bec wład­cy w spo­sób swo­bod­ny i nie­wy­mu­szo­ny, nie po­su­wa­jąc się jed­nak aż do kle­pa­nia go po ple­cach, ist­nie­ją bo­wiem po­ufa­ło­ści, któ­rych na­le­ży się wy­strze­gać w sto­sun­ku do

Ma­la­ja. Oświad­czył nam, że pod­czas tych wi­zyt jest nie tyl­ko czło­wie­kiem pry­wat­nym, któ­ry przy­by­wa w od­wie­dzi­ny do lu­dzi rów­nych so­bie uro­dze­niem. Zda­je się, że miał nas aż do koń­ca za taj­nych wy­słan­ni­ków rzą­du, po­pie­ra­ją­cych za po­mo­cą nie­le­gal­ne­go han­dlu ja­kiś plan wy­so­ce dy­plo­ma­tycz­ny. Na­sze za­prze­cze­nia i pro­te­sty były bez­sku­tecz­ne. Uśmie­chał się tyl­ko uprzej­mie a dys­kret­nie i za­py­ty­wał o kró­lo­wą. Każ­da wi­zy­ta roz­po­czy­na­ła się od tego py­ta­nia; żąd­ny był wszel­kich szcze­gó­łów o niej: cza­ro­wał go urok wład­czym, któ­rej ber­ło rzu­ca­ło cień się­ga­ją­cy z za­cho­du przez zie­mie i mo­rza – aż hen da­le­ko poza piędź zie­mi zdo­by­tą przez Ka­ra­ina. Wy­my­ślał co­raz to nowe py­ta­nia; nig­dy nie był syty wia­do­mo­ści ty­czą­cych się mo­nar­chi­ni, a mó­wił o niej z po­dzi­wem i ry­cer­ską czcią, z pew­nym ro­dza­jem tkli­wo­ści i gro­zy! Do­wie­dzie­li­śmy się póź­niej, że był sy­nem ko­bie­ty, któ­ra przed wie­lu laty rzą­dzi­ła ma­łym pań­stwem bu­gi­skim, i wpa­dli­śmy na do­mysł, że wi­dać pa­mięć o mat­ce – a wspo­mi­nał ją za­wsze z za­chwy­tem – sta­pia­ła się nie­ja­ko w jego umy­śle z wy­obra­że­niem, któ­re usi­ło­wał so­bie wy­two­rzyć o da­le­kiej kró­lo­wej, zwa­nej przez nie­go Wiel­ką, Nie­zwy­cię­żo­ną, Po­boż­ną i

Szczę­śli­wą. Mu­sie­li­śmy w koń­cu wy­my­ślać róż­ne szcze­gó­ły, aby na­sy­cić jego za­chłan­ną cie­ka­wość;

na­le­ży nam wy­ba­czyć to uchy­bie­nie lo­jal­no­ści, gdyż usi­ło­wa­li­śmy do­stro­ić in­for­ma­cje do wznio­słe­go i wspa­nia­łe­go ide­ału, jaki so­bie Ka­ra­in wy­two­rzył. Roz­ma­wia­li­śmy bez koń­ca. Noc prze­su­wa­ła się nad nami, nad ci­chym szku­ne­rem, nad śpią­cym lą­dem… i nad bez­sen­nym mo­rzem, któ­re grzmia­ło wśród skał na ze­wnątrz za­to­ki. Wio­śla­rze Ka­ra­ina – dwaj za­ufa­ni lu­dzie – spa­li w ło­dzi u stóp okrę­to­wej dra­bi­ny. Sta­ry za­usz­nik, zwol­nio­ny ze swe­go obo­wiąz­ku, drze­mał na pię­tach, oparł­szy się ple­ca­mi o odrzwia; a Ka­ra­in sie­dział roz­par­ty w drew­nia­nym fo­te­lu pod z lek­ka roz­ko­ły­sa­ną lam­pą, z cy­ga­rem w ciem­nych pal­cach, przed szklan­ką peł­ną le­mo­nia­dy. Ba­wił go syk ulat­nia­ją­ce­go się gazu, ale po­cią­gnąw­szy je­den lub dwa łyki, cze­kał, aż się na­pój wy­szu­mi, po czym dwor­nym ru­chem ręki pro­sił o świe­żą bu­tel­kę.

Dzie­siąt­ko­wał nasz skrom­ny za­pas, lecz go­ści­li­śmy go chęt­nie, bo roz­ga­daw­szy się opo­wia­da!

bar­dzo in­te­re­su­ją­co. Mu­siał być ongi wiel­kim bu­gi­skim dan­dy­sem, gdyż na­wet w owym cza­sie (a kie­dy­śmy go zna­li, nie był już mło­dy) nie­ska­zi­tel­na czy­stość ce­cho­wa­ła za­wsze wspa­nia­ły jego strój, a wło­sy bar­wił na ko­lor ja­sno­brą­zo­wy. Spo­koj­ne do­sto­jeń­stwo jego obej­ścia za­mie­nia­ło źle oświe­tlo­ną ka­ju­tę na salę po­słu­chań. Mó­wił o spra­wach po­li­ty­ki na ar­chi­pe­la­gu z by­stro­ścią peł­ną iro­nii i me­lan­cho­lii. Na­podró­żo­wał się wie­le, nie­ma­ło prze­szedł, spi­sko­wał, wal­czył. Znał tu­ziem­cze dwo­ry, osa­dy eu­ro­pej­skie, lasy, mo­rze i - jak się sam wy­ra­żał – roz­ma­wiał swe­go cza­su z wie­lu sław­ny­mi ludź­mi. Lu­bił ze mną ga­wę­dzić, po­nie­waż zna­łem nie­jed­ne­go z owych po­ten­ta­tów; zda­wał się są­dzić, że ja zdol­ny je­stem go zro­zu­mieć, i ze wspa­nia­łą pew­no­ścią sie­bie wnio­sko­wał, że umiem przy­najm­niej oce­nić, o ile on sam stoi wy­żej od in­nych zna­ko­mi­to­ści. Ale chęt­niej jesz­cze roz­ma­wiał o swo­im kra­ju ro­dzin­nym – ma­łym pań­stew­ku bu­gi­skim, le­żą­cym na wy­spie Ce­le­bes. Po­nie­waż by­łem tam nie­daw­no, roz­py­ty­wał mnie usil­nie o no­wi­ny. Gdy pod­czas roz­mo­wy wy­pły­wa­ły imio­na roż­nych lu­dzi, mó­wił o tym lub owym: "Pły­wa­łem z nim w za­wo­dy, gdy by­li­śmy chłop­ca­mi".

Albo: "Po­lo­wa­li­śmy ra­zem – wła­dał pę­tlą i włócz­nią rów­nie do­brze jak ja". Nie­kie­dy to­czył nie­spo­koj­nie wiel­ki­mi, za­my­ślo­ny­mi ocza­mi, marsz­czył brwi albo uśmie­chał się, albo za­my­ślał i, pa­trząc przed sie­bie w mil­cze­niu, ki­wał z lek­ka gło­wą ku ja­kiejś nie­od­ża­ło­wa­nej wi­zji z lat mi­nio­nych.

Mat­ka jego rzą­dzi­ła ongi nie­wiel­kim, na wpół nie­za­leż­nym pań­stew­kiem na wy­brze­żu za­to­ki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: