Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Łąka umarłych - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 października 2010
Ebook
16,22 zł
Audiobook
29,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łąka umarłych - ebook

 

 

Rok 1996 – do zapadłej polskiej wsi Wielkie Lipy przybywa były niemiecki żołnierz, aby po latach zmierzyć się z własną wojenną przeszłością.

Rok 1970 – student z Krakowa Andrzej Hołotyński odkrywa mroczne dzieje wioski i ponurą tajemnicę skrywaną przez jej mieszkańców.

Rok 1942 – do Wielkich Lip wkracza niewielki oddział esesmanów; między Polakami i Żydami zrywa się ostatnia łącząca ich nić. Znakomita, wciągająca powieść o pragnieniu odkupienia win, o zdolności człowieka do największych podłości i wspaniałego poświęcenia w obliczu morderczego projektu zamazania prawdy o losach mieszkańców Wielkich Lip. Bohaterowie uwikłani w sieć ideowo motywowanych postaw szukają schronienia w elementarnych ludzkich uczuciach. Czy jedynym ratunkiem może być miłość?

Marcin Pilis tworzy wielowarstwową powieść, w której złożone relacje polsko-żydowskie i przerażające wydarzenia z okresu II wojny światowej wciągają bohaterów w nieodwracalną spiralę zła. Trzy plany czasowe przenikają w doskonale zaaranżowanej kompozycji, a naprzemiennie prowadzona fabuła odsłania sieć dramatycznych zależności łączących postaci na przestrzeni kilkudziesięciu lat.

Historia młodego Andrzeja Hołotyńskiego, jego ojca - naukowca Jerzego Hołotyńskiego, pielęgniarki Hanki Pakuły, zakonnika Jana Wrońskiego czy niemieckiego żołnierza Karla Straucha rozpisana jest szeroko: w tle pobrzmiewa brutalność czasu wojny, bezwzględność PRL-owskiej Służby Bezpieczeństwa i pozorny powrót do normalności w latach 90-tych

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62405-51-0
Rozmiar pliku: 839 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pierwsze wprowadzenie

Wielkie Lipy,
1996

Kie­dy Karl Strauch skoń­czył osiem­dzie­siąt lat, przy­wo­łał swe­go je­dy­ne­go sy­na i oznaj­mił, że wy­ru­sza do Pol­ski, aby tam umrzeć. He­inz Strauch po­ki­wał gło­wą, nie pa­trząc oj­cu w oczy, a je­go żo­na Mar­tha za drzwia­mi za­ci­snę­ła pię­ści.

Na­stęp­ne­go ran­ka Karl Strauch prze­trzą­sał strych w po­szu­ki­wa­niu sta­rych pu­deł. Je­go cięż­ki głos od­bi­jał się od ścian i spły­wał ru­ra­mi cen­tral­ne­go ogrze­wa­nia aż na par­ter, gdzie do­mow­ni­cy wsłu­chi­wa­li się w sta­ro­mod­ne prze­kleń­stwa. Sta­rzec rzu­cał ni­mi w gnie­wie przez do­bre pół go­dzi­ny, aż na­gle umilkł. He­inz Strauch po­pa­trzył na żo­nę i ge­stem uci­szył obu chłop­ców. Wszy­scy spoj­rze­li na sie­bie, a po­tem ze­rwa­li się od sto­łu.

Na stry­chu pa­no­wał nie­opi­sa­ny roz­gar­diasz. Ciem­ne po­miesz­cze­nie skry­wa­ło wie­le za­po­mnia­nych gra­tów, któ­re te­raz po­roz­rzu­ca­ne do­oko­ła utwo­rzy­ły prze­strzeń peł­ną nie­bez­piecz­nych pu­ła­pek. Po­środ­ku ster­ty ru­pie­ci, sie­dząc na przed­wo­jen­nej ra­mie od ro­we­ru, Karl Strauch wpa­try­wał się w za­tę­chły woj­sko­wy mun­dur. Nie po­ru­szał się, tyl­ko pal­ce pra­wej rę­ki de­li­kat­nie gła­dzi­ły po­wierzch­nię ma­te­ria­łu. Wo­kół przy­gar­bio­nej po­sta­ci wi­ro­wa­ły dro­bin­ki ku­rzu, roz­świe­tlał je cie­pły pro­mień z nie­szczel­nej okien­ni­cy.

– Po co to wy­grze­bu­jesz? – spy­ta­ła Mar­tha. Chłop­cy krzyk­nę­li z wy­rzu­tem: ma­mo!, pró­bu­jąc uwol­nić ra­mio­na spod jej sil­ne­go uści­sku. Nie pu­ści­ła. – No mów! Po co to wy­cią­gasz?!

Karl Strauch mil­czał, a ona zro­zu­mia­ła, że nic te­go mil­cze­nia nie prze­rwie.

– Nie znio­sę te­go! Mam dość! Idzie­my. – Mar­tha pchnę­ła chłop­ców scho­da­mi w dół.

– Ale ma­mo!

– Już! Wra­ca­my!

Chłop­cy, ocią­ga­jąc się, ze­szli po­słusz­nie. Usta Kar­la Strau­cha drgnę­ły, kie­dy z do­łu do­le­ciał od­głos za­my­ka­nych drzwi. Po­pra­wił ra­mę słu­żą­cą mu za ta­bo­ret i chrząk­nął, a po­tem uniósł mun­dur na wy­so­kość oczu. Sza­ro­nie­bie­ska tka­ni­na, spru­ta pod le­wą pa­chą, no­si­ła śla­dy cza­su. Po­gię­ta w miej­scach zło­że­nia i wy­tar­ta, utra­ci­ła swój daw­ny ofi­cer­ski czar, pa­da­jąc ofia­rą ła­kom­stwa mo­li.

– Mo­głeś go cho­ciaż uprać – po­wie­dział He­inz Strauch. – Po­móc ci?

Oj­ciec po­krę­cił gło­wą. Strzep­nął mun­dur i jesz­cze wię­cej py­łu po­sy­pa­ło się do­oko­ła. Bez­u­ży­tecz­na ro­we­ro­wa ra­ma wy­da­ła z sie­bie me­ta­licz­ny zgrzyt. Karl sta­ran­nie zło­żył ubra­nie na ko­la­nach i za­czął ście­rać chu­s­tecz­ką gru­bą war­stwę ku­rzu. He­inz ob­ser­wo­wał je­go po­wol­ne, do­kład­ne ru­chy. Akt czysz­cze­nia wy­dał mu się star­czą non­sza­lan­cją, ale nie pro­te­sto­wał, wi­dząc, że spra­wia to oj­cu wy­raź­ną przy­jem­ność.

Karl Strauch wska­zał sy­no­wi ta­bo­ret przy drew­nia­nej pod­po­rze pod­trzy­mu­ją­cej kro­kiew. Po chwi­li prze­stał czy­ścić rę­kaw i pod­su­nął He­in­zo­wi przed nos frag­ment mun­du­ru. Nie­co pod pra­wą kie­szon­ką na pier­si wy­raź­nie od­zna­cza­ło się miej­sce ciem­niej­sze od resz­ty. Na pierw­szy rzut oka wy­glą­da­ło jak przy­bru­dzo­ne zie­mią lub po­la­ne czymś, co mo­gło być ka­wą al­bo ben­zy­ną. Pla­ma nie by­ła więk­sza niż dłoń dziec­ka. W jej środ­ku znaj­do­wa­ła się dziu­ra.

– Krew – po­wie­dział Karl Strauch.

He­inz się­gnął po mun­dur i przyj­rzał mu się uważ­nie. Kil­ka ra­zy prze­su­nął pal­ca­mi po obrze­żach otwo­ru wy­żło­bio­ne­go przez ku­lę sprzed dzie­sią­tek lat. Zmie­rzył oj­ca py­ta­ją­cym wzro­kiem.

– To dla­te­go za­bro­ni­łeś mi się­gać po ten mun­dur…

– A ty po­słusz­nie po nie­go nie się­ga­łeś.

– Nie, się­gną­łem po nie­go, bar­dzo daw­no te­mu, się­gną­łem. Ale na to nie zwró­ci­łem uwa­gi. Ta dziu­ra nie jest ta­ka du­ża. My­śla­łem, że to roz­dar­cie czy coś ta­kie­go.

Karl Strauch wes­tchnął. Ode­brał mun­dur z rąk sy­na i zno­wu za­czął go czy­ścić. Dło­nie mu drża­ły. Kurz wsiąkł głę­bo­ko i ze­spo­lił się ze struk­tu­rą ma­te­ria­łu, mi­mo to sta­ry we­te­ran zda­wał się te­go nie za­uwa­żać.

– Czy to two­ja krew? – spy­tał He­inz.

Oj­ciec prze­rwał pra­cę. Rę­ce na­dal nie­znacz­nie mu dy­go­ta­ły – al­bo z wy­sił­ku, al­bo z pod­nie­ce­nia, a naj­pew­niej z jed­ne­go i z dru­gie­go. „Czy to two­ja krew? ” – po­wtó­rzył w my­ślach py­ta­nie sy­na i spoj­rzał na drew­nia­ny strop. Nie­wy­god­na ra­ma ro­we­ru uwie­ra­ła go bo­le­śnie w udo. Czuł, że naj­wyż­szy czas wstać, ale przy­wo­ła­ne wła­śnie wspo­mnie­nie spra­wi­ło, że za­marł w nim każ­dy mię­sień, sie­dział więc bez ru­chu i mil­czał.

– Czy to waż­ne? Roz­la­na krew jest za­wsze ta­ka sa­ma – od­parł.

– Aha. No i po co do te­go wra­casz?

Karl Strauch dłu­go nic nie mó­wił. Twarz miał zu­peł­nie nie­ru­cho­mą, po­bla­dłą.

– Za­wieź mnie tam – po­wie­dział wresz­cie ci­cho.

He­inz nie do­sły­szał.

– Co mó­wisz?

– Mu­szę tam wró­cić. Za­bierz mnie tam.

Tam­te­go dnia dłu­go sie­dzie­li na stry­chu. Mar­tha mu­sia­ła kil­ka­krot­nie wy­sy­łać któ­re­goś chłop­ca, aby wresz­cie ze­szli na obiad. Kie­dy w koń­cu zja­wi­li się na do­le, kuch­nię prze­sy­cał za­pach roz­go­to­wa­ne­go bu­lio­nu.

Męż­czyź­ni za­sie­dli za sto­łem i zda­wa­li się nie do­strze­gać py­ta­ją­ce­go wzro­ku Mar­thy.

– Ja­dę z wa­mi – po­wie­dzia­ła po obie­dzie, wi­dząc, że przy­go­to­wu­ją się do po­dró­ży.

– Nie, po co ty po­je­dziesz, to da­le­ko, wschód, mo­że być nie­bez­piecz­nie. A ta­ta mu­si coś za­ła­twić – sta­rał się prze­ko­nać żo­nę He­inz.

– Za­ła­twić, tak? Dla­cze­go nie po­wiesz, o co cho­dzi?

– Mo­ja dro­ga, ja też nie wiem.

– Ja te­go tak nie zo­sta­wię, mam na­dzie­ję, że mnie ro­zu­miesz. On za­wsze coś ukry­wał, nie trak­to­wał mnie po­waż­nie. Ja te­go tak nie zo­sta­wię.

He­inz znał swo­ją żo­nę. Nie­je­den raz prze­ko­nał się, że na­le­ży jej sło­wa trak­to­wać po­waż­nie, zwłasz­cza kie­dy ist­nia­ła moż­li­wość się­gnię­cia w ciem­ną wo­jen­ną prze­szłość nie­miec­kich od­dzia­łów. Jesz­cze ja­ko stu­dent­ka Mar­tha asy­sto­wa­ła w ba­da­niach nad dzia­ła­nia­mi na wscho­dzie i by­ła w to moc­no za­an­ga­żo­wa­na. Póź­niej, kie­dy uro­dzi­ła dzie­ci i pod­ję­ła pra­cę w szko­le, pier­wot­ny za­pał wy­gasł, ale cie­ka­wość ni­g­dy jej do koń­ca nie opu­ści­ła. Tyl­ko oso­bi­sta proś­ba He­in­za po­wstrzy­my­wa­ła ją od za­da­wa­nia oj­cu trud­nych py­tań, a mi­mo to zda­rza­ły się sy­tu­acje, kie­dy nie by­ła w sta­nie się po­ha­mo­wać i pro­wa­dzi­ła roz­mo­wę na nie­bez­piecz­ne to­ry.

Po­wie­dział o tym oj­cu, a na­wet za­su­ge­ro­wał, aby za­brać ją, i mo­że chłop­ców – mie­li­by cie­ka­wą wy­ciecz­kę. Karl Strauch uśmie­chał się do­bro­tli­wie, a na wa­ka­cje wnu­ków do­ra­dził Hisz­pa­nię, a nie Pol­skę. Po­dzię­ko­wał za wszyst­kie la­ta ży­cia pod jed­nym da­chem i za­le­cił, aby dba­li o chłop­ców.

Wsia­da­jąc na­stęp­ne­go dnia do sa­mo­cho­du sy­na, na­dal miał w noz­drzach ostry za­pach bu­lio­nu. Wie­dział, że swój dom wi­dzi ostat­ni raz.

Za Od­rą Karl Strauch na­tych­miast od­czuł róż­ni­cę. Po­wie­trze na­bra­ło in­ne­go sma­ku. Kil­ka ra­zy głę­bo­ko ode­tchnął, aby prze­ko­nać się, czy to złu­dze­nie, czy na­praw­dę na ję­zy­ku osa­dza się coś gry­zą­co-cierp­kie­go.

Prze­strzeń na­gle sta­ła się bar­dziej zwar­ta, zbi­ta. Im da­lej po­su­wa­li się na wschód, tym bar­dziej wra­że­nie osa­cze­nia, po­czu­cie ob­le­ga­ją­ce­go ze­wsząd ob­ce­go ci­śnie­nia nie po­zwa­la­ło Kar­lo­wi Strau­cho­wi na spo­koj­ną ob­ser­wa­cję zmie­nia­ją­ce­go się pej­za­żu.

He­inz pro­wa­dził szyb­ko, świet­nie da­jąc so­bie ra­dę na zdra­dli­wych jezd­niach. Wy­gła­szał od cza­su do cza­su uwa­gi o pol­skim dzia­do­stwie, któ­re do­pro­wa­dzi­ło sta­re nie­miec­kie te­ry­to­ria do upad­ku. Je­cha­li przez bez­kre­sne la­sy al­bo cią­gną­ce się nie­skoń­cze­nie po­la; mi­ja­li wio­ski i mia­stecz­ka, aż wresz­cie w oko­li­cy Lu­bliń­ca za­trzy­ma­li się na sta­cji ben­zy­no­wej. Karl Strauch po­czuł nie­zno­śny ucisk. Zro­bi­ło mu się go­rą­co, a ser­ce za­czę­ło bić prę­dzej. Nie­po­trzeb­nie wy­cho­dził z sa­mo­cho­du, ale cze­ka­nie na He­in­za prze­dłu­ża­ło się. Ból w pier­si ka­zał mu usiąść na kra­węż­ni­ku. Od­dy­chał płyt­ko, pot z czo­ła za­czął mu ka­pać w oczy.

Spo­koj­nie, po­wie­dział do sie­bie. Ro­zej­rzał się do­oko­ła. Te sa­me ko­lo­ry li­ści, ta­ka sa­ma przej­rzy­stość po­wie­trza. Przez te wszyst­kie la­ta świat po­zo­stał ta­ki, ja­ki był: iden­tycz­na na­ma­cal­ność przed­mio­tów, nie­zmien­na czu­łość do­ty­ku. Gdzieś tu­taj w 1939 wkra­cza­li. To mu­sia­ło być w tej oko­li­cy, mo­że na­wet zu­peł­nie nie­da­le­ko. Re­jon ope­ra­cyj­ny 10. Ar­mii, gdzieś tę­dy je­go 42. Pułk Pie­cho­ty prze­dzie­rał się przez te prze­klę­te wsie.

Że­by tyl­ko do­je­chać, że­by zdą­żyć.

Sa­mo­chód zno­wu mknął jak strza­ła. Te­raz je­cha­li na po­łu­dnie. Karl Strauch po­sta­no­wił się prze­spać. Za­mknął oczy i na­tych­miast uj­rzał zwa­ły py­łu i nie­wy­raź­nie ma­ja­czą­ce w od­da­li za­bu­do­wa­nia, ko­le­ga ce­lu­ją­cy w stro­nę od­le­głe­go drze­wa. Plu­ton zbi­ty w gro­mad­kę, do­wód­ca wrzesz­czą­cy w pa­ni­ce.

Otwo­rzył oczy i prze­su­nął dło­nią po czo­le. He­inz spoj­rzał na nie­go, spy­tał, czy wszyst­ko w po­rząd­ku.

– Tak, mu­szę się tyl­ko przy­zwy­cza­ić – po­wie­dział.

– Przy­zwy­cza­ić? Do cze­go?

– Do stra­chu.

Przy­po­mniał so­bie lęk prze­szy­wa­ją­cy umysł ni­czym po­cisk. Dla­cze­go więc wra­cał? Ja­kie mia­ło zna­cze­nie tych kil­ka lat z ka­ra­bi­nem w rę­ku w ob­li­czu ca­łe­go póź­niej­sze­go ży­cia? Więc po co? Od­po­ku­to­wać za mor­dy, za tych pa­rę tru­pów wię­cej czy mniej? Sam na­wet nie pa­mię­tał ile, dzie­sięć, dwa­dzie­ścia, sto? W cza­sie wal­ki nie wie­dział, kie­dy tra­fiał, a kie­dy chy­biał. Dziś na­to­miast wspo­mnie­nia się mie­sza­ły. We wrze­śniu za­bi­ja­li­śmy par­ty­zan­tów, po­tem za­bi­ja­li­śmy ży­do­stwo, a po­tem za­bi­ja­li­śmy sie­bie na­wza­jem. Strze­la­ni­na na oślep pod ja­kąś brud­ną wsią i kar­na eg­ze­ku­cja w ra­mach przy­kła­du dla in­nych. Środ­ki by­ły dra­stycz­ne od po­cząt­ku, pew­nie, ale tyl­ko ta­kie się spraw­dza­ły. W 39, we wrze­śniu, za­bi­ja­li­śmy, bo oni mo­gli za­bić nas, za­bi­ja­li­śmy zwy­kłych lu­dzi, bo oni nie wy­glą­da­li na zwy­kłych lu­dzi. Kto to zro­zu­mie dzi­siaj? Kto poj­mie po­ło­że­nie za­gu­bio­nej kom­pa­nii, do któ­rej strze­la­ją ukry­wa­ją­cy się zdra­dziec­cy cy­wi­le? Za­miast otwar­tej wal­ki, pod­stę­py, czy­ha­nie w za­sadz­ce. Co mie­li­śmy ro­bić? Jak im to te­raz wy­tłu­ma­czyć, sko­ro nic in­ne­go nie ro­bią, tyl­ko prze­sia­du­ją w fo­te­lach i za­do­wo­le­ni z sie­bie ki­wa­ją gło­wa­mi al­bo obu­rza­ją się i dzi­wią: jak tak moż­na, ja­kie to wstręt­ne!?

W mia­rę jak po­su­wa­li się na po­łu­dnio­wy wschód, tam, gdzie w uro­kli­wej ko­tli­nie le­ża­ły Wiel­kie Li­py, Karl Strauch za­da­wał so­bie co­raz wię­cej py­tań. W do­mu wszyst­ko wy­da­wa­ło się od­le­głe, nie­re­al­ne, tu na­to­miast, z każ­dym ko­lej­nym ki­lo­me­trem, czas co­fał się i na­gle w uszach roz­brzmie­wa­ło bła­ga­nie klę­czą­ce­go Ży­da lub Po­la­ka, z któ­re­go ust cie­kła śli­na po­mie­sza­na z krwią. Chciał tyl­ko, za­nim umrze, zna­leźć od­po­wiedź na to, co gnę­bi­ło go przez te wszyst­kie la­ta. Nie cho­dzi­ło mu ani o ra­cję jed­nych czy dru­gich, ani o wy­ba­cze­nie, ani o zro­zu­mie­nie te­go, co na­praw­dę się sta­ło, i w czym wziął udział; nie in­te­re­so­wa­ły go rze­czy wiel­kie i hi­sto­rycz­ne syn­te­zy; nie szu­kał prze­ba­cze­nia ani spo­ko­ju du­cha by­łe­go na­zi­sty. Cho­dzi­ło tyl­ko o jed­ną ma­łą spra­wę, coś mi­kro­sko­pij­ne­go, ale nie­po­zwa­la­ją­ce­go wy­rzu­cić się z pa­mię­ci.

Przez dłu­gi czas od­py­chał od sie­bie te wspo­mnie­nia. Są­dził, że zo­sta­wił je da­le­ko w ty­le i prze­szłość po­chło­nę­ła za­tę­chłą wieś na za­wsze. Za­ło­żył ro­dzi­nę i sta­rał się funk­cjo­no­wać naj­le­piej jak umiał. Kie­dy uro­dził się He­inz, ży­cie na no­wo na­bra­ło sen­su. Za­szył się w Ham­bur­gu, w do­mu swo­ich ro­dzi­ców. Po­sta­no­wił go roz­bu­do­wać, co w koń­cu się uda­ło i po wie­lu la­tach He­inz za­miesz­kał w nim z Mar­thą za­raz po ślu­bie. Szko­da tyl­ko, że Karl Strauch wte­dy był już wdow­cem.

Prze­szłość ode­zwa­ła się po pra­wie trzy­dzie­stu la­tach. List z Pol­ski wpra­wił go w zdu­mie­nie. Nad­szedł z koń­cem 1975 ro­ku. Nadaw­cą był ja­kiś stu­dent fi­zy­ki, po­słu­gu­ją­cy się nie naj­lep­szą niem­czy­zną. Karl Strauch naj­pierw są­dził, że to ja­kiś wy­bryk, póź­niej przy­szło mu na myśl, że ma do czy­nie­nia z ak­cją wy­wia­dow­czą, i po­sta­no­wił nie czy­nić po­dej­rza­nych ru­chów. Bał się, że ma­ją go na ce­low­ni­ku. Czy­tał o nie­jed­nym pro­ce­sie za zbrod­nie wo­jen­ne. Jed­nak nic się nie dzia­ło. List le­żał w szu­fla­dzie, ale nie by­ło żad­nych na­stęp­nych kro­ków. Po­nad­to szcze­gó­ły, któ­re opi­sy­wał nadaw­ca, świad­czy­ły o grun­tow­nej zna­jo­mo­ści Wiel­kich Lip i te­go, co się w nich wy­da­rzy­ło w cza­sie woj­ny. Nie zro­bił nic po­za tym, że scho­wał pi­smo stu­den­ta i wię­cej do nie­go nie nie za­glą­dał.

Mu­sia­ło upły­nąć po­nad dwa­dzie­ścia lat, że­by Karl Strauch mógł wró­cić do prze­szło­ści. Ko­mu­nizm upadł, wszyst­ko sta­ło się ła­twiej­sze i je­chał te­raz ze swo­im sy­nem przez Pol­skę, a daw­ny list tkwił w we­wnętrz­nej kie­sze­ni ma­ry­nar­ki.

Ostat­nie kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów Karl Strauch za­pra­gnął po­ko­nać sa­mot­nie. He­inz dłu­go się opie­rał, w koń­cu zgo­dził się zo­stać w ja­kimś mie­ście i od­dać oj­cu sa­mo­chód.

– Zro­zum, ja mu­szę po­je­chać tam sam. Wró­cę wie­czo­rem i wszyst­ko ci opo­wiem, mo­że po­je­dzie­my tam we dwój­kę.

Wy­ru­szył na­stęp­ne­go dnia o świ­cie. Do Wiel­kich Lip pro­wa­dzi­ła bar­dzo sta­ra i od daw­na nie­na­pra­wia­na dro­ga. Pra­wie dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów po­dziu­ra­wio­ne­go as­fal­tu, któ­ry koń­czył się na­gle w środ­ku la­su. Stał tam słup ozna­cza­ją­cy ostat­ni przy­sta­nek au­to­bu­so­wy z nie­czy­tel­nym roz­kła­dem jaz­dy. Karl Strauch skrzy­wił się na ten wi­dok, po raz ko­lej­ny do­zna­jąc uczu­cia du­my, ja­ką na­pa­wa­ła go oczy­wi­sta już te­raz wyż­szość nie­miec­kie­go po­rząd­ku. Od woj­ny jest, jak by­ło, po­my­ślał, oni nie po­tra­fią za­pa­no­wać nad na­tu­rą, nie po­tra­fią jej prze­kształ­cić al­bo choć utrzy­mać. Przez mo­ment po­czuł się jak mło­dy ofi­cer no­tu­ją­cy wra­że­nia z ob­ra­zów pło­ną­cych, nędz­nych pol­skich wsi, w któ­rych kry­li się ban­dy­ci ce­lu­ją­cy do je­go żoł­nie­rzy.

Na ko­niec, krót­ki na szczę­ście od­ci­nek, trze­ba by­ło po­ko­nać po wy­bo­istej, po­kry­tej szla­ką ścież­ce mię­dzy drze­wa­mi. Pię­ła się lek­ko pod gó­rę i po kil­ku­set me­trach osią­ga­ła szczyt dłu­gie­go gar­bu, za któ­rym, w do­le, spo­czy­wa­ły Wiel­kie Li­py.

Karl Strauch za­trzy­mał sa­mo­chód na wznie­sie­niu. Daw­no już nie pro­wa­dził i na­wet ta­ka nie­dłu­ga prze­jażdż­ka wy­wo­ła­ła ból ple­ców. Za bar­dzo był spię­ty za kie­row­ni­cą. Wy­łą­czył sil­nik i oparł gło­wę o za­głó­wek. Przed nim roz­cią­ga­ła się dłu­ga niec­ka, efekt nie­zwy­kłe­go po­fał­do­wa­nia tej oko­li­cy. Nie wi­dział jesz­cze sen­nej wio­ski na dnie ko­tli­ny, ale miał pew­ność, że tam jest, tak sa­mo za­gad­ko­wo za­grze­ba­na mię­dzy wznie­sie­nia­mi jak przed po­nad pięć­dzie­się­ciu la­ty, kie­dy cię­ża­rów­ki kom­man­da wspi­na­ły się mo­zol­nie tą sa­mą ścież­ką.

Do­tarł do nie­go chra­pli­wy dźwięk die­sli, ja­kieś po­ka­sły­wa­nia, a póź­niej mar­twa ci­sza i roz­ka­zy sfor­mo­wa­nia szy­ku. W rzed­ną­cych ciem­no­ściach roz­ja­rzy­ły się koń­ców­ki pa­pie­ro­sów, ktoś za­rzu­cił plan­de­kę z ty­łu pa­ki i do wnę­trza wpa­dły pro­mie­nie księ­ży­co­we­go świa­tła.

Wy­siadł z in­ny­mi i cie­szył się, że nie jest ob­cią­żo­ny ka­ra­bi­nem. Spod bu­tów uniósł się brud­ny pył. Wcią­gnął głę­bo­ko rześ­kie po­wie­trze i za­pa­lił. Mi­nął pierw­szą cię­ża­rów­kę, któ­ra za­trzy­ma­ła się na szczy­cie gar­bu, i spoj­rzał przed sie­bie. W do­le, uśpio­ne dy­mem z ko­mi­nów, stu­lo­ne w so­bie, wid­nia­ło mia­stecz­ko, wła­ści­wie wio­ska z nie­re­gu­lar­nym pla­nem do­mów, po­zba­wio­na więk­szych bu­dyn­ków miesz­kal­nych. Roz­cią­ga­ła się na za­dzi­wia­ją­co du­żej prze­strze­ni. W środ­ku da­ło się wy­pa­trzyć coś, co od bie­dy moż­na by­ło uznać za ubo­gi ry­nek, od któ­re­go od­cho­dzi­ły dwie dro­gi. Miej­sco­wość mia­ła po­dłuż­ny kształt, sta­ło w niej sto, mo­że dwie­ście do­mów. Po pra­wej stro­nie księ­życ oświe­tlał za­ska­ku­ją­co ob­szer­ny kom­pleks z ko­ścio­łem w środ­ku. Na prze­ciw­nym krań­cu, tam, gdzie koń­czy­ła się za­bu­do­wa, nie­co po­wy­żej resz­ty, sta­ła dziw­na, okrą­gła bu­dow­la, przy­kry­ta po­ły­sku­ją­cą ko­pu­łą.

Karl Strauch otwo­rzył oczy, po­trzą­snął gło­wą i wy­gra­mo­lił się z au­ta. Wspo­mnie­nie sa­me­go sie­bie, w czar­nych ofi­cer­kach i płasz­czu za­rzu­co­nym na ra­mio­na na mo­ment prze­sło­ni­ło mu re­al­ny świat. Jak­że po­dob­ne by­ło wszyst­ko, ta ścież­ka, to wznie­sie­nie, drze­wa i za­pach kwia­tów.

Sa­piąc, do­tarł do miej­sca, z któ­re­go pięć­dzie­siąt lat wcze­śniej pa­trzył na Wiel­kie Li­py. Od ra­zu wie­dział, że wio­ska w nie­wiel­kim stop­niu ule­gła prze­obra­że­niom – nie by­ło śla­dów znacz­niej­szej roz­bu­do­wy.

Po­pa­trzył na pra­wo. Kom­pleks klasz­tor­ny stał tak jak daw­niej i chy­ba uda­ło mu się do­strzec kil­ka po­sta­ci, ale ob­ser­wa­to­rium na le­wym krań­cu wsi nie wy­glą­da­ło tak do­brze.

– Wi­taj­cie, umar­li i ży­wi. Wró­ci­łem – po­wie­dział gło­śno.

Za­mknął sa­mo­chód na klu­czyk i ru­szył ścież­ką pro­wa­dzą­cą pro­sto w dół do Wiel­kich Lip.

•Rozdział 1

Zapach kwiatów w Wielkich Lipach, 1970, poniedziałek

W sil­ni­ku coś za­chro­bo­ta­ło, zgrzyt­nę­ło i Sta­ni­sław Ja­go­da, kie­row­ca au­to­bu­su, za­cią­gnął ręcz­ny. Do­pa­lił reszt­kę spor­ta, a na­stęp­nie gło­śno chark­nął i splu­nął na śnieg, ocie­ra­jąc rę­ką wil­got­ny nos.

– Pa­nie, da­lej nie ja­dę – po­wie­dział.

Au­to­bus wi­bro­wał, po­stu­ki­wał i wy­da­wał z sie­bie po­dej­rza­ne ję­ki, jak­by miał za mo­ment roz­paść się na ka­wał­ki. An­drzej Ho­ło­tyń­ski, je­dy­ny pa­sa­żer kur­su do Wiel­kich Lip, prze­tarł za­pa­ro­wa­ne oku­la­ry. Pod­niósł gło­wę i po­pa­trzył na opa­tu­lo­ne­go w ro­bot­ni­czy dre­lich kie­row­cę.

– Jak to, pan nie je­dzie? – spy­tał.

– Pa­nie, te­raz to już se pan doj­dziesz. Nie­da­le­ko pan masz.

– Jak to doj­dę? Nie znam na­wet dro­gi! Prze­cież tu nie ma żad­ne­go przy­stan­ku.

Kie­row­ca przyj­rzał mu się uważ­niej, po czym się­gnął po na­stęp­ne­go spor­ta.

– Za­pal se pan. – Wy­cią­gnął w stro­nę Ho­ło­tyń­skie­go brud­ną pacz­kę z na­pi­sem „Sport. 20 pa­pie­ro­sów”. – Au­to­bus stoi. A jak au­to­bus stoi, to jest przy­sta­nek. A jak jest przy­sta­nek, to trza wy­sia­dać. No, pal pan.

An­drzej wziął pa­pie­ro­sa. Nie chcia­ło mu się grze­bać w ple­ca­ku, gdzie miał scho­wa­ną pacz­kę car­me­nów. Na­chy­lił się nad za­pał­ką i wcią­gnął w płu­ca daw­kę ostre­go dy­mu. Do ję­zy­ka przy­kle­ił mu się ty­toń, więc, po­dob­nie jak Ja­go­da, splu­nął na bok, przy­glą­da­jąc się ob­śli­nio­nej koń­ców­ce bi­buł­ki.

– Jak pan chcesz z fil­trem, to tu mam gdzieś. – Ja­go­da po­chy­lił się nad po­kry­wą sil­ni­ka obok sie­dze­nia, okry­tą krat­ko­wa­nym ko­cem. – Zo­sta­wił raz je­den ta­ki in­ży­nier czy cóś, ale ja to ta­kich nie lu­bię, o są, bier pan, ile tam te­go jest, na dro­gę bę­dzie.

An­drzej po­krę­cił gło­wą. Ła­skę mu wiel­ką ro­bił, że pa­pie­ro­sa dał. Śro­dek la­su, śro­dek nie wia­do­mo w ogó­le cze­go, nie­dłu­go bę­dzie ciem­no, śnie­gu po ko­la­na, a on mu mó­wi, że „se doj­dzie”.

– Nie ma co cze­kać, zbie­rej się pan. Jak pan raź­no pój­dziesz, to pół go­dzi­ny i za­ro sie Li­py po­ka­żom. Ja tu na­wra­cam, bo jak da­li po­ja­dę, to już nie na­wró­cę, patrz pan, jak po­sy­pa­ło, a po­tem to tak pod gó­rę bę­dzie, że nie wja­dę, to już se pan doj­dziesz ty­le. Do­pal se i zbie­rej.

Ja­go­da ca­ły czas sie­dział na swo­im miej­scu. Na czo­ło miał na­su­nię­tą czap­kę z ucha­mi. Je­go oczy uważ­nie lu­stro­wa­ły pa­sa­że­ra, któ­ry zno­wu wy­pluł ka­wa­łe­czek ty­to­niu i naj­wy­raź­niej nie wie­dział, co ro­bić – wsta­wać, sie­dzieć, pro­sić o pod­wie­zie­nie te dwa ki­lo­me­try czy nie pro­sić. Usta kie­row­cy skrzy­wi­ły się w le­d­wie wi­docz­nym uśmie­chu.

– Niech pan po­wie ile – po­wie­dział w koń­cu An­drzej. – Stó­wa bę­dzie do­brze?

– Dej pan spo­kój, nie o to cho­dzi. Ja ni­g­dy da­li nie ja­dę. Jak do­jeż­dżam, to za­wsze tu. I ko­niec. Da­li nie ja­dę.

– Ale ja nie znam dro­gi, prze­cież już za­czy­na się ściem­niać! Pan te­go nie ro­zu­mie?! – An­drzej wstał, rzu­ca­jąc spor­ta na pod­ło­gę au­to­bu­su. – Chce mnie pan tu zo­sta­wić? Prze­cież mó­wi­łem wy­raź­nie: do Wiel­kich Lip. Za­pła­ci­łem. Pan się zgo­dził. A gdzie te Li­py, gdzie?

– Uspo­kój się, chło­pacz­ku – chłod­no po­wie­dział Ja­go­da. – Jak ci nie pa­su­je, to wra­casz ze mną. A jak ci pa­su­je, idziesz sam da­lej. Jak pój­dziesz pro­sto i nie bę­dziesz bia­do­lił, to ino raz doj­dziesz. Ino raz. Ze dwa ki­lo­me­try bę­dzie la­sem, a po­tem to już Li­py zo­ba­czysz na do­le, to se zej­dziesz. Tu już tak jest. A jak kto z da­le­ka przy­je­dzie, to co, ja mam za­ro mu du­py nad­sta­wiać? Chcesz pan do Lip, to pan idź.

– No ale, pa­nie kie­row­co, ten je­den je­dy­ny raz, no… Nie mo­że pan zro­bić wy­jąt­ku?

– Nie, nie mo­gę. Ja w Li­pach nie by­łem od woj­ny i mnie tam nic nie cią­gnie. Nic. Tam to ma­ło kto jeź­dzi, ino za­kon­ni­ki, co do klasz­to­ru się zjeż­dża­ją, a to też od wiel­kie­go dzwo­nu, ale my tu, lu­dzie zwy­kłe, z po­wia­tu, to nie. A jesz­cze jeź­dził ta­ki ja­kiś uczo­ny czy cóś, cho­le­ra tam wi. Ga­da­li, że w nie­bo się pa­trzył cią­gle, że to ni­by w gwiaz­dach cóś tam wi­dział. Ale tak, my, tu lu­dzie, to do Lip nie jeź­dzi­my. Od woj­ny bę­dzie, jak nie jeź­dzi­my. Ale tam to ino za­kon­ni­ki, ino one. A pan to do klasz­to­ru pew­nie? Ło, to po­wim, że ostat­ni do klasz­to­ru to z pięć lat bę­dzie, jak przy­je­chał. Tam cię do­brze przyj­mą. A jak bę­dziesz pan chciał od­je­chać, to ja tu raz na ile jeż­dżę, w po­nie­dział­ki al­bo wtor­ki, ale to nie tak, że za­wsze, wiesz pan, a jak sto­ję, to z pięć mi­nut. A i tak nikt nie wsia­do.

An­drzej chciał strze­lić pal­ca­mi, ale przez gru­be rę­ka­wicz­ki nic z te­go nie wy­szło.

– Ten uczo­ny to mój oj­ciec! On tu pro­wa­dził ba­da­nia! – wy­krzyk­nął w na­dziei, że ta in­for­ma­cja po­mo­że prze­ko­nać kie­row­cę.

Ja­go­da jesz­cze uważ­niej przy­pa­trzył się swe­mu pa­sa­że­ro­wi i rzu­cił okiem na ba­ga­że. In­for­ma­cja, któ­rą przed chwi­lą usły­szał, by­ła wręcz sen­sa­cyj­na. W środ­ku zi­my, w ta­ką po­go­dę, je­dzie do Wiel­kich Lip, ni­by że tu­ry­stycz­nie, że ta­kie so­bie wol­ne zro­bił na stu­diach. A tu pro­szę, sy­na­lek te­go astro­no­ma, co w nie­bo pa­trzył. Pew­nie ta­ki sam wa­riat jak tam­ten.

– Je­steś sy­nem te­go astro­no­ma, aha. Tyl­ko że on tu już daw­no nie wra­cał, to cie­bie co tu przy­ga­nia? – Ja­go­da wy­po­wie­dział te sło­wa zu­peł­nie in­nym to­nem. Ry­sy chłop­skiej, kar­to­fla­nej twa­rzy na krót­ką chwi­lę wy­ostrzy­ły się, a wzrok, do tej po­ry męt­ny, zda­wa­ło­by się, za­pi­ja­czo­ny, wbił się w An­drze­ja ni­czym mor­der­czy ba­gnet.

W au­to­bu­sie za­pa­no­wa­ła ci­sza. Ho­ło­tyń­ski do­strzegł w oczach kie­row­cy za­in­te­re­so­wa­nie, coś nie­zdro­we­go spo­czy­wa­ło na dnie ciem­nych źre­nic, ja­kaś nie­spre­cy­zo­wa­na, ale na­zna­czo­na czymś nie­do­brym cie­ka­wość. I ten ton – na­gle zmie­nio­ny, nie pro­stac­ki, ale – An­drzej miał nie­mal pew­ność – na­le­żą­cy do czło­wie­ka po­słu­gu­ją­ce­go się na co dzień in­nym ję­zy­kiem niż kie­row­ca au­to­bu­su. Pa­trzył na Ja­go­dę zbyt dłu­go, za­cho­wu­jąc mil­cze­nie, ale tam­te­mu naj­wy­raź­niej wca­le to nie prze­szka­dza­ło. Do­koń­czył pa­pie­ro­sa i wy­rzu­cił nie­do­pa­łek przez uchy­lo­ną szy­bę.

– Ja, tak czy tak, da­li nie ja­dę – rzekł wresz­cie. – Jak pan chcesz, to idź, tyl­ko szyb­ko, bo ja za­raz tu­tej na­wra­cam.

An­drzej wie­dział już, że nic nie wskó­ra. Pod­niósł ple­cak i stęk­nąw­szy pod je­go cię­ża­rem, za­rzu­cił go so­bie na ra­mio­na. Po­pra­wił kurt­kę i chwy­cił pod­ręcz­ny chle­bak. Zo­sta­ła w nim ostat­nia ka­nap­ka z se­rem i tro­chę wo­dy. Zo­sta­wi to so­bie na ko­la­cję, kie­dy już bę­dzie na miej­scu. Prze­cież za go­dzi­nę po­wi­nien tam do­trzeć. Że­by tyl­ko zdą­żyć przed zmro­kiem.

– Niech pan po­wie praw­dę, jak da­le­ko jesz­cze?

– Nie­ca­łe dwa ki­lo­me­try bę­dzie la­sem, mo­że z pół­to­ra, tro­chę pod gór­kę, pro­sto ca­lut­ki czas, aż na skraj, aż się drze­wa skoń­czą, a tam to już Li­py wi­dać, na do­le, tak ze trzy­sta jesz­cze me­trów bę­dzie. – W ję­zy­ku Ja­go­dy nie by­ło śla­du owe­go ta­jem­ni­cze­go to­nu, ja­ki na chwi­lę mu się wy­rwał. – A weź se pan te ra­dom­skie, to se pan po­pa­lisz, jak brak­nie. Bo, wiesz pan, bo jak szlu­gów brak­nie, to nie bę­dzie gdzie ku­pić. No, bier pan, bier pan. – Wy­cią­gnął przed sie­bie sta­rą pacz­kę pa­pie­ro­sów.

An­drzej przy­jął po­da­ru­nek i po­dzię­ko­wał. Do­piął koł­nierz kurt­ki i wy­szedł na ze­wnątrz w mróz. Za­trza­snął drzwi i za­raz usły­szał zgrzyt w skrzy­ni bie­gów. Ja­go­da nie cze­kał. Spu­ścił ręcz­ny i za­czął na­wra­cać. Oba­wiał się, że przy­bysz na­gle zmie­ni zda­nie, prze­ra­zi się mar­szu przez ciem­nie­ją­cy las i wró­ci do au­to­bu­su. A je­mu wy­cho­dzi­ło, że spra­wa mo­że być roz­wo­jo­wa; je­mu wy­cho­dzi­ło, że z tym mło­dzień­cem wią­że się ja­kaś ta­jem­ni­cza hi­sto­ria. Pa­mię­tał je­go oj­ca, dzi­wa­ka z bro­dą, któ­ry mie­sią­ca­mi sie­dział w Li­pach i od cza­su do cza­su przy­jeż­dżał do po­wia­tu, że­by ode­brać prze­sył­kę. Naj­czę­ściej by­ły to wiel­kie pu­dła, któ­re Ja­go­da al­bo je­go bra­ta­nek wo­zi­li aż pod Wiel­kie Li­py. Tam już fur­man­ki bra­ły to wszyst­ko i za­wo­zi­ły, gdzie trze­ba. Ma­ło­mów­ny to był typ, po­my­ślał Ja­go­da, wy­jeż­dża­jąc na moc­no za­śnie­żo­ną dro­gę. W lu­ster­ku mi­gnę­ła mu syl­wet­ka Ho­ło­tyń­skie­go.

Tak te­go zo­sta­wić nie moż­na, przy­szło na myśl Ja­go­dzie. To by­ła je­go wiel­ka szan­sa. Wy­cią­gnął spor­ta i roz­siadł się wy­god­niej, bo cze­ka­ła go trud­na dro­ga przez las.

2.

An­drzej Ho­ło­tyń­ski spo­glą­dał na od­da­la­ją­cy się au­to­bus i za­sta­na­wiał się nad swo­im po­ło­że­niem. Znaj­do­wał się w środ­ku la­su, nie ma­jąc żad­nych gwa­ran­cji, że ten pod­ra­bia­ny kie­row­ca po­wie­dział mu praw­dę, jak iść na Wiel­kie Li­py. Cią­żył mu wy­pcha­ny ple­cak, a nad­cho­dzą­ca noc nie wró­ży­ła bez­tro­skiej wy­ciecz­ki przy­ro­do­znaw­czej.

„Ogó­rek” scho­wał się wła­śnie za za­krę­tem. Po­śród drzew nik­nę­ły ostat­nie prze­bły­ski dłu­gich świa­teł i po­wo­li cichł char­kot sil­ni­ka pra­cu­ją­ce­go na wy­so­kich ob­ro­tach. An­drzej zro­zu­miał, że zo­stał sam na sam z po­głę­bia­ją­cym się mro­kiem wśród drzew.

Nie­po­trzeb­nie zwle­kał, sta­ra­jąc się prze­ko­nać kie­row­cę. Stra­cił tyl­ko pa­rę cen­nych mi­nut.

Au­to­bu­su nie by­ło już sły­chać. An­drzej, zgar­bio­ny pod cię­ża­rem ple­ca­ka, przez chwi­lę pró­bo­wał jesz­cze wy­ło­wić ostat­nie od­gło­sy sil­ni­ka.

Nic tyl­ko ci­che trza­ski za­śnie­żo­nych ga­łę­zi.

– I na co mi to? Co mnie pod­ku­si­ło? Ech – szep­nął i pod­rzu­cił ple­cak, tak że­by ste­laż w mia­rę wy­god­nie osa­dził się na bar­kach. Za­chrzę­ści­ło mu za ple­ca­mi i coś w środ­ku bo­le­śnie wbi­ło mu się w ple­cy.

Ło­skot po­pra­wia­ne­go ple­ca­ka wy­dał mu się dzie­się­cio­krot­nie gło­śniej­szy niż zwy­kle; był wprost prze­ra­ża­ją­co ostry, ro­ze­rwał głu­szę jak gra­nat bu­rzą­cy ścia­ny do­mostw; ni­czym nie­za­kłó­co­ny wy­brzmiał w ca­łej swej de­cy­be­lo­wej ska­li, wni­ka­jąc w mrocz­nie­ją­ce za­ka­mar­ki ci­szy roz­snu­tej nad śnie­giem.

An­drzej wsłu­chał się w spo­kój la­su. Stał nie­ru­cho­mo, jak gdy­by sam za­marzł na po­do­bień­stwo ro­ślin uwię­zio­nych w mro­zie. Po chwi­li do­sły­szał de­li­kat­ne trza­ski, ci­che stu­ki ga­łę­zi obi­ja­ją­cych się o sie­bie pod do­tknię­ciem sła­biut­kie­go wia­tru. Ob­cią­żo­ne gru­bą war­stwą śnie­gu drze­wa gar­bi­ły się jak star­cy zmę­cze­ni ży­ciem. Ich ko­ro­ny przy­wo­dzi­ły na myśl zim­ne koń­czy­ny mar­twych pta­ków. Nie­któ­re nie wy­trzy­ma­ły cię­ża­ru i urwa­ne zwi­sa­ły jak na wpół od­rą­ba­ne ki­ku­ty.

Ca­łe oto­cze­nie spra­wia­ło wra­że­nie na­ma­lo­wa­ne­go, nie­praw­dzi­we­go, jak­by ktoś po­usta­wiał w miej­sce rze­czy­wi­stych drzew i krza­ków sztucz­ne de­ko­ra­cje.

– Ba­zy­li­szek by le­piej te­go nie schło­dził – mruk­nął i zro­bił pa­rę kro­ków, skrzy­piąc bu­ta­mi na zmro­żo­nym śnie­gu.

Dro­ga pro­wa­dzi­ła w głąb la­su, ty­le że za­miast sze­ro­kiej na kil­ka me­trów jezd­ni przed An­drze­jem wy­ła­nia­ła się wą­ska, wy­dep­ta­na w śnie­gu ścież­ka. Mi­mo to po­czuł się nie­co pew­niej. Jed­nak lu­dzie tę­dy cho­dzą, a sko­ro tak, to trze­ba po­trak­to­wać tę dro­gę jak naj­zwy­klej­szą uli­cę w Kra­ko­wie. Szko­da tyl­ko, że nie ma chod­ni­ka i ani jed­nej lam­py. Ale co wła­ści­wie so­bie wy­obra­żał?

Obej­rzaw­szy się ostat­ni raz, z ci­chą na­dzie­ją, że uj­rzy po­wra­ca­ją­ce­go w przy­pły­wie do­bro­ci i współ­czu­cia Ja­go­dę, zde­cy­do­wa­nym kro­kiem ru­szył przed sie­bie. Bu­ty za­pa­da­ły się po kost­ki tak, że każ­dy krok wy­ma­gał więk­sze­go niż zwy­kle wy­sił­ku. Po pa­ru mi­nu­tach przy­zwy­cza­ił się do skrzy­pie­nia śnie­gu, a po­cząt­ko­wy lęk przed nie­zna­nym znik­nął.

Ocię­ża­le po­su­wa­jąc się do przo­du, za­pa­lił po­da­ro­wa­ne­go ra­dom­skie­go. Od ra­zu zro­bi­ło mu się raź­niej. Dwa ki­lo­me­try, wła­ści­wie pół­to­ra, jak po­wie­dział Ja­go­da, i zo­ba­czy Wiel­kie Li­py. Mo­że na­wet wcze­śniej uda mu się do­strzec ja­kieś świa­tła lub usły­szeć od­gło­sy wio­ski, mo­że ktoś na­dej­dzie z prze­ciw­ka. O, to by by­ło naj­lep­sze. Gdy­by tyl­ko się przed­sta­wił, za­raz by go sko­ja­rzy­li, wska­za­li dro­gę i pew­nie po­nie­śli ple­cak. Usły­szał­by, że nie ma się cze­go lę­kać, a ten las co ro­ku ta­ki ob­lo­dzo­ny.

Przy­po­mniał so­bie, jak oj­ciec opo­wia­dał mu o pięk­nie te­go la­su i łąk, po­kry­tych lo­dem, uto­pio­nych w prze­zro­czy­stej zmar­z­li­nie ni­czym rój owa­dów w bursz­ty­no­wej pu­łap­ce. Tu­taj wy­stę­po­wa­ło to co pa­rę lat, tak jak te­raz, dla­te­go wła­śnie do Wiel­kich Lip po­cią­gnię­to gru­bą i wy­trzy­ma­łą li­nię śred­nie­go na­pię­cia. Oj­ciec za każ­dym ra­zem za­pew­niał, że to on na­mó­wił miej­sco­we­go soł­ty­sa i prze­ora klasz­to­ru, któ­ry od­gry­wał tu du­żą ro­lę, aby wy­stą­pi­li z wnio­skiem o po­pra­wę ja­ko­ści in­fra­struk­tu­ry ener­ge­tycz­nej i w ten spo­sób po­mo­gli lu­dziom. Praw­da jed­nak by­ła ta­ka, że oj­cu za­le­ża­ło po pro­stu na ba­da­niach, któ­re przy bra­ku prą­du mu­siał­by prze­rwać na dłuż­szy czas. A prze­cież zi­mo­we nie­bo tu, w Wiel­kich Li­pach, nie mia­ło so­bie rów­nych. Przy­naj­mniej tak twier­dził je­go oj­ciec, spę­dza­ją­cy tu od lat mie­sią­ce zi­mo­we, a cza­sa­mi i let­nie, co osta­tecz­nie do­pro­wa­dzi­ło do roz­pa­du ich ro­dzi­ny. An­drzej li­czył na to, że po roz­wo­dzie oj­ciec za­bie­rze go ze so­bą, jed­nak tak się nie sta­ło. Wręcz od­wrot­nie, ilość kon­tak­tów z sy­nem ogra­ni­czył do mi­ni­mum. Ja­kiś te­le­fon, naj­czę­ściej z uczel­ni: co tam, jak tam, jak ma­ma, jak ci idzie w szko­le, ja je­stem w le­sie z mo­imi ba­da­nia­mi, no trzy­maj się, a ma­my nie po­zdra­wiaj, no mu­si­my się wresz­cie spo­tkać. I to by­ło wszyst­ko. Oj­ciec twier­dził, że był tuż-tuż wiel­kie­go od­kry­cia, ja­kiejś nie­zwy­kłej teo­rii, tłu­ma­czą­cej ruch ra­mion Ga­lak­ty­ki czy coś po­dob­ne­go, An­drzej do­kład­nie się nie orien­to­wał i cza­sa­mi na­wet ża­ło­wał, że nie po­szedł na astro­no­mię.

Ra­dom­ski skoń­czył się i An­drzej wy­pstryk­nął nie­do­pa­łek w stro­nę drzew. Cho­ler­stwo nie by­ło zbyt do­bre, pacz­ka chy­ba dłu­go le­ża­ła na tej ma­sce sil­ni­ka. Po­ra za­pa­lić po­rząd­ne­go pa­pie­ro­sa. Że­by do­stać się do no­wej pacz­ki car­me­nów, mu­siał­by zdjąć ple­cak. No wła­śnie! Prze­cież ma w środ­ku la­tar­kę, ależ z nie­go głu­piec, że o tym wcze­śniej nie po­my­ślał.

Za­uwa­żył w od­le­gło­ści kil­ku me­trów po­wa­lo­ny pień. Tak, oj­ciec opo­wia­dał, że ro­sną tu pięk­ne, gru­be drze­wa li­ścia­ste wy­mie­sza­ne z mło­dy­mi so­sna­mi, ale sta­re, któ­re nie wy­trzy­mu­ją cię­ża­ru śnie­gu lub po­ry­wi­ste­go wia­tru i prze­wra­ca­ją się ni­czym dom­ki z kart. Ścież­kę prze­ci­nał wła­śnie pień mar­twe­go drze­wa. Je­go ko­niec mu­siał na­dejść nie­zbyt daw­no, bo ka­wał­ki lo­do­wych od­pry­sków le­ża­ły w po­bli­żu nie­przy­sy­pa­ne śnie­giem. Do­brze się skła­da, oprze o nie­go ple­cak i wyj­mie, co trze­ba. Za­trzy­mał się i się­gnął do klam­ry, aby od­piąć pas.

Wte­dy to usły­szał.

Nie mo­gło mu się wy­da­wać. I to na pew­no nie by­ło echo. Od­wró­cił gło­wę w le­wo. Nie miał wąt­pli­wo­ści: z głę­bi la­su do­bie­ga­ło skrzy­pie­nie. Iden­tycz­ne, ja­kie wy­da­wał śnieg pod je­go bu­ta­mi, tyl­ko tro­chę cich­sze.

Za­mil­kło po se­kun­dzie, mo­że dwóch.

I zno­wu ci­sza, nie­ru­cho­ma ścia­na ci­szy po obu stro­nach ścież­ki.

An­drzej stał, wpa­tru­jąc się w ciem­ność po swo­jej le­wej stro­nie, i prze­su­wał wzrok od drze­wa do drze­wa. Pal­ce za­ci­skał na klam­rze pa­sa bio­dro­we­go, ale nie miał od­wa­gi na­ci­snąć zam­ka. Po­my­ślał o fin­ce, któ­ra, oczy­wi­ście, znaj­do­wa­ła się w tyl­nej kie­sze­ni ple­ca­ka. Pró­bo­wał prze­świe­tlić ciem­no­ści, wpa­tru­jąc się tak moc­no, że przed ocza­mi za­czę­ły mu krą­żyć ja­kieś kół­ka. Gdzieś wy­so­ko le­d­wie sły­szal­nie kle­ko­ta­ły zmro­żo­ne ga­łę­zie.

Co jest, do cho­le­ry?!

Mo­że jed­nak mu się zda­wa­ło? Po mi­nu­cie upo­rczy­we­go lu­stro­wa­nia la­su nie miał już pew­no­ści, czy rze­czy­wi­ście sły­szał to skrzy­pie­nie, czy mo­że to był po­głos je­go wła­snych kro­ków. Prze­ła­mał się w koń­cu i prze­kro­czył le­żą­cy przed nim pień. Po­now­nie sta­nął i znie­ru­cho­miał. Tym ra­zem nie usły­szał ni­cze­go. Więc to nie mógł być po­głos. Oku­la­ry za­szły mu mgłą.

Zwie­rzę? Czło­wiek? Co to by­ło?

An­drzej nie cze­kał dłu­żej: szyb­kim ru­chem od­piął pa­ski i zdjął ple­cak. Wy­jął fin­kę i wsu­nął ją do kie­sze­ni kurt­ki. Je­śli coś krą­ży wo­kół nie­go, je­śli go ob­ser­wu­je, a niech by na­wet sar­na, nie po­wi­nien opóź­niać mar­szu. Prze­stał my­śleć o car­me­nach. Mu­si te­raz szyb­ko po­ko­nać ostat­ni od­ci­nek dro­gi. To jest naj­waż­niej­sze. Wy­sta­wa­nie, choć da­wa­ło po­czu­cie wy­ima­gi­no­wa­ne­go bez­pie­czeń­stwa, uznał za naj­zu­peł­niej bez­sen­sow­ne. Wy­cią­gnął la­tar­kę i za­ło­żył ple­cak. Krót­ki snop świa­tła spły­nął na drze­wa, lecz za­miast uspo­ko­ić, tyl­ko przy­spie­szył bi­cie ser­ca. Ciem­ność na­stę­po­wa­ła z każ­dej stro­ny, pod­cho­dzi­ła zza każ­de­go pnia i na­tych­miast po­chła­nia­ła ru­cho­me cie­nie, by roz­lać się da­lej, po­za gra­ni­cą świa­tła, w mroź­ny bez­kres. Ma­leń­ka stre­fa ja­sno­ści ka­za­ła my­śleć o nie­po­zna­nej ta­jem­ni­cy skry­tej w czer­ni la­su.

Zga­sił la­tar­kę. Już świa­tło księ­ży­ca by­ło lep­sze. Przy­naj­mniej nie wy­twa­rza­ło te­go po­twor­ne­go wra­że­nia ru­chu rze­czy z na­tu­ry nie­ru­cho­mych. Jesz­cze raz prze­tarł oku­la­ry, ode­tchnął i tak szyb­ko, jak tyl­ko po­tra­fił, skie­ro­wał się w stro­nę wio­ski.

To na pew­no ja­kaś sar­na al­bo pies z wio­ski, my­ślał, do­da­jąc so­bie otu­chy. Cho­le­ra ja­sna, ile jesz­cze, z pół ki­lo­me­tra, to już nie po­win­no być da­le­ko. Bo­że, cze­mu w mo­im ży­ciu nie mo­że być nor­mal­nie? Za­wsze jest nie­nor­mal­nie. No tak, bo ja je­stem ta­ki szla­chet­ny, że jak ostat­nia wo­la zmar­łe­go, to trze­ba ko­niecz­nie speł­nić.

Przy­po­mniał so­bie od­wie­dzi­ny u oj­ca w szpi­ta­lu. Te­le­gram przy­szedł we wrze­śniu. Mat­ka też chcia­ła je­chać, ale wo­la oj­ca by­ła jed­no­znacz­na: miał przy­je­chać tyl­ko An­drzej. A po­tem, w paź­dzier­ni­ku, ten wiel­ki woj­sko­wy szpi­tal. Oj­ciec bla­dy jak śmierć, któ­ra już do nie­go szła, pró­bu­ją­cy się uśmie­chać, ja­kaś tę­ga­wa pie­lę­gniar­ka nie­od­stę­pu­ją­ca ich ani na mo­ment, z no­tat­ni­kiem w rę­ku nie wia­do­mo po co.

– Ma­my ma­ło cza­su. – Oj­ciec mó­wi z wy­sił­kiem, bar­dzo ci­cho, ma trud­no­ści w od­dy­cha­niu.

– Ta­to, do­pie­ro przy­je­cha­łem, przyj­dę jesz­cze ju­tro, po­ju­trze.

– Nie, nie przyj­dziesz. Wol­no ci tyl­ko dziś, tyl­ko te­raz. Oni mnie prze­wo­żą wie­czo­rem. To na­sze ostat­nie spo­tka­nie. Wy­bacz, że mia­łem tak ma­ło cza­su dla cie­bie i ma­my.

– Ona…

– Nie mów nic, tyl­ko słu­chaj. Za­wsze chcia­łeś tam je­chać, więc te­raz jedź. To jest mo­ja ostat­nia wo­la i pro­szę cię, abyś ją speł­nił. Jedź, wiesz gdzie… i zrób po­rzą­dek. – Oj­ciec ści­ska na­gle rę­kę An­drze­ja i pa­trzy na nie­go. – Po­rzą­dek, pa­mię­taj. Zrób tam po­rzą­dek. Obie­cu­jesz, że tam po­je­dziesz?

– Tak.

– Do­brze. To dla mnie waż­ne, nie chcę po so­bie zo­sta­wić ba­ła­ga­nu… zwłasz­cza po tych wszyst­kich stra­co­nych la­tach. Upo­rząd­kuj to… przy­rze­kasz?

Za­pa­da­jąc się w co­raz głęb­szym śnie­gu, An­drzej od­two­rzył w pa­mię­ci ostat­nią roz­mo­wę z oj­cem. Nie wy­da­ła mu się za bar­dzo sen­sow­na, ale mat­ka upie­ra­ła się, że po­wi­nien po­je­chać.

– Ja­ki był, ta­ki był, ale to jest je­go ostat­nia wo­la. Po­jedź tam, mo­że rze­czy­wi­ście trze­ba za­opie­ko­wać się ty­mi je­go in­stru­men­ta­mi, nie wiem, co on tam wła­ści­wie trzy­mał – mó­wi­ła mat­ka. Po­je­chał więc. Wiel­kie Li­py, ma­rze­nie z dzie­ciń­stwa, by­ły tuż przed nim.

Szedł zbyt szyb­ko. Ple­cak wa­żył po­nad dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów, a śnieg jesz­cze utrud­niał wę­drów­kę. Ścież­ka za­czę­ła pro­wa­dzić pod gó­rę, jej na­chy­le­nie ro­sło po­wo­li, ale dla zmę­czo­ne­go pie­chu­ra by­ło to wy­star­cza­ją­cym po­wo­dem, aby zwol­nić. Na­gle uzmy­sło­wił so­bie, że nie­mal bie­gnie, a ple­cak, w po­śpie­chu źle do­pię­ty, pod­ska­ku­je mu na wszyst­kie stro­ny, wy­da­jąc cha­rak­te­ry­stycz­ny bul­got.

Mu­szę się za­trzy­mać, po­my­ślał, i nie wie­dzieć cze­mu wy­jął z kie­sze­ni nóż.

Tym ra­zem usły­szał skrzy­pie­nie z pra­wej stro­ny. Gdy tyl­ko sta­nął, dźwięk do­biegł go znacz­nie bli­żej. Po chwi­li…

.

.

.

(fragment)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: