Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Lalki. Sceny przedślubne - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lalki. Sceny przedślubne - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 334 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dwo­rek szla­chec­ki w Uściu nad Bu­giem, wła­sność pana cho­rą­że­go Za­cha­ria­sza Ze­brzy­dow­skie­go, śmia­ło się mógł li­czyć do naj­pięk­niej­szych wzo­rów sie­dzib sta­rych, przy pro­sto­cie daw­nej peł­nych wdzię­ku nie­wy­szu­ka­ne­go, na­tu­ral­ne­go, cho­ciaż się tu żad­ne now­sze po­ję­cie wa­run­ków pięk­no­ści i do­bre­go sma­ku ani przy­ozda­bia­nia sie­dlisk wiej­skich nie wci­snę­ło. Sam dom stał pew­nie od pół­to­ra wie­ku nie tknię­ty, ale go pierw­szy wła­ści­ciel z ta­kim sta­ra­niem o trwa­łość bu­do­wał, z ta­kim ma­te­ria­łów do­bo­rem i ob­ra­chun­kiem, że na nim prze­ży­tych lat wca­le znać nie było, oprócz że miał wy­bit­niej­szy cha­rak­ter sta­ry, któ­re­go żad­ne na­śla­do­wa­nie nie na­da­je.

Wznie­sio­ny na pod­mu­ro­wa­niu, ze swym da­chem ogrom­nym, gan­kiem po­waż­nym i rzeź­ba­mi drew­nia­ny­mi u słu­pów, le­piej się wy­da­wał od nie­jed­ne­go pa­ła­cu.

Za tło słu­żył mu sad i drze­wa roz­ro­słe, a jak ko­kosz pod skrzy­dły tu­lić się zda­wa­ły po­rząd­nie roz­ło­żo­ne do­ko­ła bu­dow­le go­spo­dar­skie. Wio­secz­ka na­le­żą­ca do Uścia była nie­wiel­ka, ale i na niej też go­spo­da­rza do­bre­go i tro­skli­we­go o byt wło­ścian po­znać było ła­two.

Śmia­ło się tu ja­koś wszyst­ko uśmie­chem po­wa­gi, uro­czy­sto­ści ja­kiejś peł­nym, rzekł­byś, po­boż­nym i uświę­co­nym. Nie in­a­czej by pew­nie wy­glą­dał dwór szlach­ci­ca w Panu Pod­sto­lim Kra­sic­kie­go. I pa­trząc na Uście z dala, każ­dy do­zna­wał tego wra­że­nia, ja­kie wy­wie­ra wi­dok miły spo­koj­ne­go, ci­che­go szczę­ścia.

Do­my­ślać się go miał każ­dy pra­wo – a jed­nak w chwi­li gdy na próg domu tego wcho­dzi­my, da­le­ko było w nim od tego, co się na zie­mi szczę­ściem zo­wie. W pierw­szym po­ko­ju, ze sta­ro­świec­ka i bar­dzo po pro­stu przy­bra­nym, męż­czy­zna już nie­mło­dy, śred­nie­go wzro­stu, siwy, w dłu­giej sza­racz­ko­wej ka­po­cie, sie­dział u okna z rę­ka­mi zło­żo­ny­mi i niby ory­gi­nał sta­rusz­ka Wań­ko­wi­cza, tego pięk­ne­go ob­ra­zu ukra­dzio­ne­go z prze­szło­ści. Ale na czo­le jego nie było tego spo­ko­ju i re­zy­gna­cji, ja­kie opro­mie­nia­ją twarz ma­lo­wa­ne­go star­ca. Woj­na po­wlo­kła je zmarszcz­ka­mi, w ustach czuć było nie­my ból.

Wie­czór póź­nej je­sie­ni z wol­na zmro­kiem okry­wał oko­li­cę – przez okna wpa­da­ły jesz­cze resz­ty po­ma­rań­czo­we­go świa­tła z za­cho­du. Ogród ota­cza­ją­cy dwór cały stał w zło­ci­stych i pur­pu­ro­wych bar­wach je­sie­ni, a część jego już z li­ści była ogo­ło­co­na. Przez na wpół otwar­te okno prze­wie­wa­ło cie­płe jesz­cze pięk­ne­go wie­czo­ra po dniu wy­jąt­ko­wo go­rą­cym po­wie­trze. Sta­rzec pa­trzał za­du­ma­ny na nie­bo i drze­wa, jak­by nie chciał wi­dzieć i nie­rad był sły­szeć ko­bie­ty sto­ją­cej opo­dal przy ka­flo­wym pie­cu, z za­ło­żo­ny­mi rę­ka­mi, wi­docz­nie to­czą­cej z nim o coś wal­kę.

Po­stać ko­bie­ca rów­nie była nie­po­spo­li­tą jak ów sta­rzec, któ­re­mu to­wa­rzy­szy­ła. Znacz­nie młod­sza od nie­go, rów­nie słusz­ne­go wzro­stu i sil­nej, pięk­nych jesz­cze kształ­tów bu­do­wy ko­bie­ta no­si­ła na twa­rzy śla­dy nie­po­spo­li­tej, za­cho­wa­nej sta­ran­nie pięk­no­ści. Ubiór jej nie był wy­kwint­ny, ale nie­zmier­nie czy­sty i sma­kow­ny. Ciem­nych wło­sów, czar­nych oczu wy­pu­kłych, bia­ła i ru­mia­na, z ma­ły­mi ścią­gnię­ty­mi usta­mi, pani cho­rą­ży­na była jed­ną z tych pięk­no­ści bez wy­ra­zu, któ­re zdzi­wić mogą, ale nie po­cią­ga­ją ku so­bie. Na chłod­nej tej, mar­mu­ro­wej fi­zjo­gno­mii nie ma­lo­wa­ło się nic prócz że­la­znej woli, nie­na­wy­kłej do ugi­na­nia się w naj­cięż­szej wal­ce. Oczy błysz­cza­ły cza­sem prze­ra­ża­ją­co de­spo­tycz­nie.

Sta­ru­szek, na­wy­kły znać nie od dziś do wo­jo­wa­nia z żoną, sie­dział, jak­by na te­raz od­ma­wia­jąc jej wal­ki, co wi­docz­nie pa­nią gnie­wa­ło. Mil­czał po­sęp­niej albo nie od­po­wia­da­jąc jej, lub sło­wem szcze­rym sta­rał się za­mknąć nie­przy­jem­ną roz­mo­wę.

– Po­wia­dam ci – szyb­ko i gło­śno wo­ła­ła pani cho­rą­ży­na – że nic mnie wię­cej obu­rzać nie może nad two­je po­stę­po­wa­nie. Zgo­dzi­łeś się na wszyst­ko, po­wi­nie­neś być szczę­śli­wym lo­sem dzie­cię­cia, a prze­cież się tra­pisz, jak­by go naj­więk­sza spo­tka­ła nie­do­la. A to tyl­ko rano i wie­czór Panu Bogu dzię­ko­wać.

– Jam na­wykł, moja jej­mość, moja Anno – rzekł po ci­chu cho­rą­ży cią­gle pa­trząc w ogród – za wszyst­ko, co mnie spo­tka, dzię­ko­wać Bogu, dzię­ku­ję i za to, co się sta­ło, ale nie każ mi być szczę­śli­wym z tego, co jesz­cze róż­nie wy­paść może…

– Jak to "róż­nie"? jak to! – pod­chwy­ci­ła sto­ją­ca pod pie­cem ko­bie­ta zży­ma­jąc ra­mio­na­mi. – A więc wo­lał­byś, aby twój ko­cha­ny, je­dy­ny syn, skoń­czyw­szy ja­kieś tam szko­ły z eko­nom­ski­mi sy­na­mi ra­zem, wró­cił do Uścia hrecz­kę siać całe ży­cie i, jak my, za­ko­pa­ny w ką­cie sie­dzieć?

– Moja ko­cha­na Anno – od­parł spo­koj­nie cho­rą­ży – wie­rzaj mi, wie­rzaj, że nie­ko­niecz­nie tam szczę­ście miesz­ka, gdzie go lu­dzie szu­ka­ją. A by­łoż­by to tak bar­dzo złym dla na­sze­go dzie­cię­cia, gdy­by­śmy je przy so­bie mie­li, gdy­by­śmy z nim ra­zem żyć mo­gli, gdy­by się na­uczy­ło pra­co­wać na ma­łym, na ma­łym prze­sta­wać i w ci­szy Boga chwa­lić?

– Nie masz naj­mniej­szej am­bi­cji! – za­wo­ła­ła ko­bie­ta.

– Nig­dy jej nie mia­łem – rzekł sta­ry.

– Wol­no je­go­mo­ści dla sie­bie jej nie mieć, ale dla dziec­ka – od­po­wie­dzia­ła ko­bie­ta – dla dzie­dzi­ca tak wiel­kie­go imie­nia…

Sta­ru­szek się dziw­nie uśmiech­nął.

– Moja ko­cha­na Anno – rzekł – wie­le to ja razy po­wta­rza­łem ci, że ja w to na­sze wiel­kie imię nie wie­rzę. Szlach­ta je­ste­śmy jak i dru­dzy, i po wszyst­kim.

– Co? Ze­brzy­dow­scy!!! – prze­rwa­ła, ręce ła­miąc, ko­bie­ta.

– Ale, da­li­pan, wiel­ce wąt­pię – śmie­jąc się do­dał sta­ry – wiel­ce wąt­pię, a ra­czej pew­ny je­stem, że my od owych wi­chrzy­cie­li sław­nych wca­le nie po­cho­dzi­my, to ima­gi­na­cja pana bra­ta Fi­li­pa, któ­re­mu się ga­li­cyj­skie­go hrab­stwa chcia­ło i któ­ry pa­pie­ry te nie wiem skąd po­wy­do­by­wał…

– A już­ciż ich nie po­fał­szo­wał! – krzyk­nę­ła obu­rzo­na cho­rą­ży­na.

Sta­ry uśmie­chał się cią­gle.

– Moja jej­mość – ode­zwał się – gdy mu się tej pro­za­pii tak bar­dzo za­chcia­ło, a ski­nął tyl­ko na gry­zi­piór­ków, nie po­trze­bo­wał ich fał­szo­wać, wy­wie­dli­by go od kró­la Da­wi­da, gdy­by był tego so­bie ży­czył. Ale do­syć już tego, da­li­pan, do­syć…

– Ano, nie i nie – opar­ła się jej­mość – raz trze­ba się o tym roz­mó­wić jak na­le­ży, żeby to już nie po­wra­ca­ło. Ja je­stem z domu Bab­ska i tyl­ko pro­sta szlach­cian­ka, a wię­cej mam am­bi­cji od je­go­mo­ści, coś się Ze­brzy­dow­skim uro­dził. Wi­dzia­łeś je­go­mość sam pa­pie­ry, a hrab­stwa nie chcia­łeś i z kąta wy­leźć swe­go nie po­tra­fi­łeś.

– Daj mi asińdź­ka po­kój – rzekł sta­now­czo sta­ry, acz za­wsze ła­god­nie – od­mie­nić mnie nie po­tra­fisz, prze­ko­nań nie zmie­nię. Kon­ten­tuj się tym, iż na twe proś­by nie­mal się syna wy­rze­kłem, żem go od­dał, aby z nie­go ro­bił pan Fi­lip, co mu się za­ma­rzy… że z nie­go lal­kę i pa­ni­cza wy­stroi i że ja na sta­rość po­cie­chy z dziec­ka mieć nie będę… At, do­syć!

– Ale, mój Za­cha­ria­szu – tro­chę ła­god­nie­jąc po­czę­ła nie ustę­pu­ją­ca ko­bie­ta – ja cie­bie nie ro­zu­miem. Dziec­ku się krzyw­da nie sta­ła, syn nasz ma przed sobą otwar­te wszyst­ko… dzie­dzi­czy po stry­ju mi­lio­ny.

– Już nie mów­my, jak zro­bio­ne, choć to brat ro­dzo­ny – rzekł sta­ry – ale nie do­szedł­by do nich prze­cie, gdy­by on jak ja na grzę­dzie go­spo­da­rzył.

– Miał wię­cej spry­tu i od­wa­gi niż ty, mój Za­cha­ria­szu – ode­zwa­ła się jej­mość – ot i po wszyst­kim. Nikt mu prze­cie nic za­dać nie może. Lu­dzie za­po­bie­gli­wo­ścią ma­jąt­ki ro­bią, je­go­mość, nie wy­ma­wia­jąc, ma­wia­łeś: Ma­ciek zro­bił, Ma­ciek zjadł, to­też ja­ke­śmy w Uściu sie­dli, tak sie­dzi­my.

– Nie mo­żesz się asińdź­ka skar­żyć, aby ci na czym zby­wa­ło – od­parł sta­ry – po­sag nie uszczer­bio­ny, oj­co­wi­zna two­ja cała, coś się i uciu­ła­ne­go znaj­dzie.

Krót­kie mil­cze­nie żony do­wio­dło, że się przed dal­szy­mi wy­mów­ka­mi roz­trop­nie cof­nę­ła. Zmie­ni­ła roz­mo­wę, ale jej prze­rwać nie chcia­ła mimo zna­czą­ce­go wes­tchnie­nia pana cho­rą­że­go.

– Mnie o to nie idzie – ode­zwa­ła się – co ja mam lub my mamy chcia­ła­bym wi­dzieć cię szczę­śli­wym, tak jak sama się czu­ję, i to mnie gnę­bi iż w je­go­mo­ści tego prze­ko­na­nia wlać nie mogę.Sta­ry od­wró­cił się na­resz­cie od okna, spoj­rzał na żonę, ręce na ko­la­nach po­ło­żył i wol­nym gło­sem po­waż­nie mó­wić za­czął:

– Nig­dym o ser­cu twym nie wąt­pił, moja Anno, in­a­czej prze­cież rze­czy wi­dzę i czu­ję niż ty. Ko­bie­ta, da­łaś się uwieść bły­skot­kom, ja, męż­czy­zna, sto­kroć win­niej­szy je­stem, iż ule­głem na­pa­ści bra­ta i two­jej. Re­ka­pi­tu­luj­my, moja jej­mość, jak to było, i niech mnie, kto chce, są­dzi, czy słusz­no­ści nie mam. Przy­po­mnij so­bie prze­szłość. Po ojcu zo­sta­ło nam dwa fol­war­ki nie­wiel­kie, jam na moim po­zo­stał, po sta­re­mu go­spo­da­rząc, pan brat, swój sprze­daw­szy, po­szedł szczę­ścia szu­kać za kor­do­nem. Dłu­go­śmy o nim ani wie­ści, ani sły­chu nie mie­li. W cięż­kich cza­sach nie zgła­szał się do nas, nic nie po­my­ślał o bra­cie. Le­d­wie przez ob­cych i wy­pad­kiem do­wia­dy­wa­łem się o nie­sły­cha­nych po­wo­dze­niach pana Fi­li­pa, co mnie wca­le ku nie­mu nie cią­gnę­ło. Urósł tak z dzier­żaw­cy na dzie­dzi­ca, a z jed­nej wsi do­ro­bił się klu­cza i dóbr, i ma­jęt­no­ści znacz­nych. Na­raz sły­szy­my o hra­bi Ze­brzy­dow­skim. Śmiać mi się chcia­ło. Że­nił się, wdo­wiał, ro­bił ma­ją­tek, a o nas nie py­tał. Było tak przed oże­nie­niem z jej­mo­ścią, było i po­tem, gdy nam Bóg syna dał. Aż jed­ne­go po­ran­ka przed nasz szla­chec­ki dwo­rek w Uściu za­cho­dzi lan­da­ra, a z niej wy­sia­da łysy i sta­ry ten, któ­re­gom znał mło­dym i ru­mia­nym, sfran­cu­zia­ły pół­pa­nek.

– Całą gębą pan – wtrą­ci­ła jej­mość.

– Niech i tak bę­dzie – mó­wił da­lej sta­ry. – Pan, bo się tu wkradł, kry­jąc nie­mal z bra­ter­stwem, kry­jąc z sobą, wsty­dząc szla­chet­ki, któ­re­go się ro­dzo­nym mu­siał na­zy­wać… I po cóż przy­był, po co? aby, nie ma­jąc dziec­ka, syna przy­brać na­sze­go. Moż­na by w isto­cie Panu Bogu za to dzię­ko­wać, gdy­by nie wa­run­ki.

– Cóż za strasz­ne wa­run­ki? ja, mat­ka, co prze­cież ko­chać mu­szę dziec­ko moje, nie skar­żę się na nie.

– Bo ci gło­wę pań­stwo i hrab­stwo to, z po­zwo­le­niem głu­pie, za­wró­ci­ło – mó­wił cho­rą­ży – lecz wa­run­ki to były i są nie­mal bez­boż­ne, nie­ludz­kie pra­wie. Wy­darł mi dziec­ko, ka­zał mu się nie­mal za­przeć ojca. Pa­mię­tasz asińdź­ka, iż żą­dał od nas sło­wa, że się u nie­go nig­dy w Pru­ho­wie nie po­ka­że­my. Boże od­puść, po­dob­no tam w Ga­li­cji pu­ścił bąka, że oj­ciec hra­bie­go Ro­ma­na nie żyje, wiel­kie do­bra str­wo­niw­szy.

Dziw­nie śmiać się po­czął sta­ry.

– No i cóż? zmar­no­wał­że ci syna? – po­czę­ła go­rącz­ko­wo cho­rą­ży­na – albo mu za­bro­nił się tu po­ka­zy­wać? Al­boś nie wi­dział i nie oce­nił, co z nie­go za ślicz­ne, miłe, de­li­kat­ne pa­niąt­ko zro­bił?

– A ślicz­ne! ślicz­ne! – prze­rwał cho­rą­ży – lal­ka, istot­nie lal­ka… Na wo­sko­wa­nej po­sadz­ce ją po­sta­wić i uper­fu­mo­wa­ną ad­mi­ro­wać, ale czy to mąż, czy to męż­czy­zna, czy to człek zbroj­ny na losu wy­pad­ki? – Ręką mach­nął w po­wie­trzu.

– Boże od­puść! lal­ka! lal­ka!

– Tego nie mo­żesz po­wie­dzieć, aby mu ser­ce po­psu­li i wy­su­szy­li – żywo po­czę­ła mat­ka – ile razy był u nas, wi­dzia­łeś, z ja­kim po­sza­no­wa­niem, z jaką mi­ło­ścią przy­by­wał.

Wes­tchnął pan cho­rą­ży i wstał… łzę krę­cą­cą się w oku otarł i nie od­po­wie­dział nic.

– Moja Anno – ode­zwał się ła­god­niej – chcesz szczę­ścia i spo­ko­ju mo­je­go, pro­szę cię, bła­gam, nie po­ru­szaj nig­dy tej kwe­stii. Mę­czysz mnie i sie­bie nada­rem­nie. Co się sta­ło, od­stać się nie może, od­da­łem dzie­cię dla jego szczę­ścia niby… nie mam syna… nie za­krwa­wiaj mi ser­ca, to­bie star­czy jego los świet­ny, mnie on na­peł­nia stra­chem i zgry­zo­tą. Dość tego.

Do­ma­wia­jąc tych wy­ra­zów i już nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź żad­ną, cho­rą­ży ru­szył się ku drzwiom i chcąc dal­sze prze­cią­gnię­cie roz­mo­wy uczy­nić nie­moż­li­wym, wy­szedł na ga­nek.

Jej­mość po­pa­trzy­ła za nim dłu­go, chwy­ci­ła klu­czy­ki i jak­by chcąc od­zy­skać czas stra­co­ny, wy­bie­gła tak­że w drzwi dru­gie.

Sta­ry sta­nął w gan­ku… oczy z po­cząt­ku bez­myśl­nie to­czy­ły się do­ko­ła, lecz wkrót­ce, jak­by so­bie gwałt za­da­jąc, zo­ba­czyw­szy sta­re­go gu­mien­ne­go, przy­wo­łał go ku so­bie go­spo­darz i wy­py­ty­wać po­czął o dzień upły­nio­ny. Stad­ni­na po­wra­ca­ła z pa­szy mimo wrót dwo­ru, sie­wa­cze, któ­rzy ostat­ki ozi­mi­ny do­koń­czy­li, szli po­zdra­wia­jąc sta­re­go, płu­gi i ra­dła cią­gnę­ły z pola do wsi.

Było więc o czym mó­wić i ra­dzić na dzień na­stęp­ny – naj­mniej­szy szcze­gół nie uszedł bacz­no­ści cho­rą­że­go, któ­ry dłu­go na po­dwó­rzu z gu­mien­nym się za­trzy­mał. Sza­ry mrok za­stą­pił wie­czór ma­lo­wa­ny ja­skra­wo. Na nie­bio­sach pło­we świa­tło po­prze­rzy­na­ne oło­wia­ny­mi ob­ło­ka­mi co chwi­la przy­ga­sa­ło, z prze­ciw­nej stro­ny mży­ły już na fir­ma­men­cie gwiaz­decz­ki. Za­ję­ty roz­mo­wą i roz­po­rzą­dze­nia­mi ro­bo­ty na dzień na­stęp­ny, cho­rą­ży czymś jed­nak nie­po­ko­jo­ny był wi­docz­nie. Od­wra­cał się za każ­dym od­gło­sem z dala usły­sza­nym, po­glą­dał na dro­gę wio­dą­cą ku la­so­wi, nie­po­kój ten rósł z każ­dą chwi­lą.

Na dwo­rze też ja­kieś nie­zwy­kłe wi­dać było przy­go­to­wa­nia i krzą­ta­nie się służ­by nie­co­dzien­ne. Cho­rą­ży­na kil­ka razy wy­bie­ga­ła na ga­nek, przy­wo­łu­jąc nie­cier­pli­wie ko­bie­ty z bli­skiej ofi­cy­ny, na­gląc o po­śpiech i co­raz no­wych gna­jąc po­słań­ców ze dwo­ru, któ­rzy po­wra­ca­li, przy­no­sząc roz­ma­ite z kuch­ni przy­bo­ry do wie­cze­rzy.

Mrok pa­dał już co­raz gęst­szy i przez szy­by dwor­ku wi­dać było rzę­si­sto oświe­tlo­ny po­kój ba­wial­ny, gdy cho­rą­ży­na, któ­rą zbyt dłu­gie za­trzy­ma­nie się męża z gu­mien­nym zdwa­ja­ło jej nie­cier­pli­wość, wy­szła przy­wo­łu­jąc go ku so­bie.

– Co je­go­mość my­ślisz? – spy­ta­ła – wszak­że wy­raź­nie dał znać, że dzi­siaj bę­dzie. Może jaki w dro­dze wy­pa­dek. Na Uści­ług je­chać musi, tam pocz­ty ani koni nig­dy w porę do­stać nie moż­na, może, dro­gi są szka­rad­ne, po­słać by kon­ne­go, aby prze­pro­wa­dził?

– Po co? – za­py­tał cho­rą­ży – swo­imi koń­mi nie je­dzie, pocz­to­we weź­mie, a pocz­ty­lio­no­wie tak do­brze zna­ją oko­li­cę jak nasi lu­dzie.

– Ale się na dziś za­po­wie­dział – do­da­ła mat­ka – cóż to może być?

– Nie wiem i sam nie­spo­koj­ny je­stem – rzekł sta­ry nie kry­jąc wzru­sze­nia – a cóż po­mo­że po­sła­niec? Mo­gło go co po­wstrzy­mać.

Cho­rą­ży­na ra­mio­na­mi ru­szy­ła.

– Otóż wi­dzisz, jak by się był przy­dał ka­ga­niec, gdy­by był w domu – od­par­ła – ale ty za­wsześ się sprze­ci­wiał za­pro­wa­dze­niu go, pod po­zo­rem, że to pań­ska rzecz.

– Gdzież ci to asińdź­ka wi­dzia­ła szlach­ci­ca na jed­nej ma­łej wio­sczy­nie pa­ra­du­ją­ce­go z jezd­ny­mi i ka­gań­ca­mi?

Nie do­mó­wił jesz­cze, gdy na go­ściń­cu od lasu, w wiel­kim od­da­le­niu, usły­sza­no dzwon­ki pocz­to­we. Obo­je cho­rą­stwo za­mil­kli. Sta­ry po­bladł i wszedł po­wo­li w ga­nek.

– Choć ka­po­tę byś nową wło­żył – ode­zwa­ła się żona.

– Po co? do syna? – od­parł dziw­nym gło­sem sta­ry – a niech się na­uczy wi­dzieć mnie, ja­kim je­stem w ży­ciu po­wsze­dnim.

– Ale lu­dzie, co z nim przy­ja­dą…

– Asińdź­ka prze­cie wiesz, że lu­dzi nig­dy hra­bia Fi­lip nie daje, aby z se­kre­tu nie wy­da­li, że ma ta­kie­go nie­po­zor­ne­go ojca.

Uśmiech pe­łen go­ry­czy to­wa­rzy­szył tym wy­ra­zom. Dzwon­ki co­raz się gło­śniej od­zy­wa­ły na go­ściń­cu, nie było już wąt­pli­wo­ści, że ktoś się zbli­żał ku dwo­ro­wi, a dla oboj­ga cho­rą­żych nie mógł to już być kto inny, tyl­ko syn ocze­ki­wa­ny. Co­raz nie­cier­pliw­sza pani, nim się uka­zał po­wóz, po­sta­ła chłop­ca, aże­by wro­ta otwo­rzył.

W mro­ku nie­wie­le do­strzec było moż­na. Coś ciem­ne­go zbli­ża­ło się gro­blą ku dwo­ro­wi i dzwo­nek po­świad­czał, że to był po­wóz pocz­to­wy­mi koń­mi za­przę­żo­ny, go­ści­niec nie pro­wa­dził nig­dzie da­lej – nie ule­ga­ło też wąt­pli­wo­ści, iż ktoś się zbli­żał do dwo­ru. Chłop­cy sze­ro­ko już za­wcza­su otwo­rzy­li wro­ta, kla­ska­nie z bata dało się sły­szeć i kocz, czte­re­ma pocz­to­wy­mi cha­be­ta­mi zie­ją­cy­mi parą, któ­ra z nich bu­cha­ła, za­przę­żo­ny – w ga­lop za­to­czył się przed ga­nek, zaj­mu­jąc znacz­ną część szczu­płe­go po­dwó­rza.

Wszyst­ko, co żyło we dwo­rze, w ofi­cy­nie, na fol­war­ku, albo wy­bie­gło na dzie­dzi­niec, lub przez okna się przy­pa­try­wa­ło. Na pło­tach wi­dać było po­prze­wie­sza­nych chłop­ców i cze­ladź sta­jen­ną.

W chwi­li gdy kocz za­jeż­dżał, słu­żą­ca wy­bie­gła ze dwo­ru ze świa­tłem, osła­nia­jąc je ręką od wie­czor­ne­go wia­tru. Z po­wo­zu, nie cze­ka­jąc na otwar­cie go, wy­ska­ki­wał już mło­dy, dwu­dzie­sto­let­ni chło­piec, bar­dzo wy­twor­nie ubra­ny, w la­kie­ro­wa­nych bu­ci­kach, ob­ci­słych rę­ka­wicz­kach, tu­żur­ku czar­nym, któ­ry spod zrzu­co­ne­go na pół płasz­cza wy­glą­dał, w ka­pe­lu­si­ku okrą­głym, z nie­po­szla­ko­wa­ny­mi koł­nie­rzy­ka­mi bia­ły­mi ob­ci­ska­ją­cy­mi mu szy­ję.

Wi­dząc go w uści­sku mil­czą­cych ro­dzi­ców, któ­rzy obok ele­gan­ta wy­glą­da­li obo­je tak skrom­nie i nie­wy­twor­nie, trud­no się było do­my­ślić w nim syna, cho­ciaż pięk­ną twa­rzycz­ką rysy mat­ki przy­po­mi­nał. Jak prze­po­wie­dział cho­rą­ży, mło­dy hra­bia Ro­man nie miał z sobą ni­ko­go ze służ­by. Sta­re­mu więc si­we­mu pół­słu­dze, pół­gu­mien­ne­mu zle­co­no wy­pa­ko­wa­nie po­wo­zu, a mat­ka, nie pusz­cza­jąc syna, w któ­rym oczy roz­ognio­ne uto­pi­ła, pro­wa­dzi­ła go do po­ko­ju, za idą­cym wprzód cho­rą­żym.

Tu przez czas nie­byt­no­ści jego zmie­ni­ło się wiel­ce, bo stół był z wy­raź­nym wy­szu­ka­niem na­kry­ty i świa­tło na ko­min­ku, przy her­ba­cie, na dru­gim sto­li­ku u okna nad po­trze­bę zo­sta­ło wy­sza­fo­wa­ne. Co tyl­ko dom miał naj­pa­rad­niej­sze­go, wy­stę­po­wa­ło, aby przed dziec­kiem na­wy­kłym do zbyt­ków i wy­twor­no­ści po­kryć ubó­stwo istot­ne cho­rą­stwa. Zmarsz­czył się nie­co, wi­dząc to, pan Za­cha­riasz, ale wi­dok syna go zaj­mo­wał tak bar­dzo, że o wszyst­kim na chwi­lę za­po­mniał. Hra­bia Ro­man wy­glą­dał rze­czy­wi­ście na praw­dzi­we hra­biąt­ko: z wy­piesz­czo­ną twa­rzycz­ką, ru­cha­mi peł­ny­mi wy­szu­ka­ne­go ja­kie­goś wdzię­ku, obej­ściem się ce­re­mo­nial­nym i za­po­ży­czo­nym. Znać było po nim, że się tu czuł nie w swo­im ży­wio­le. Mat­ka, zo­ba­czyw­szy go przy świe­tle, za­czę­ła ści­skać na nowo, oj­ciec stał z wle­pio­ny­mi w nie­go oczy­ma, mil­czą­cy.

Na kil­ka za­py­tań pierw­szych ty­czą­cych po­dró­ży nie­śmia­ło od­po­wie­dział Ro­man i zda­wał po­trze­bo­wać odejść z wzru­sze­nia. Mat­ka chcia­ła go za­raz po­sa­dzić przy her­ba­cie, spoj­rzał trwoż­nie na ojca.

– Sia­daj, acan! – rzekł cho­rą­ży.

Nie kle­iła się roz­mo­wa ja­koś. Z prze­ry­wa­ne­go fran­cusz­czy­zną, ła­ta­ne­go nie­co opo­wia­da­nia do­wie­dzie­li się cho­rą­stwo, że w isto­cie uści­ług­ski pocz­t­maj­ster w zmo­wie z miej­sco­wy­mi fur­ma­na­mi nie dał koni póty, póki so­wi­te­go nie ścią­gnął ha­ra­czu za pocz­tę w bok od go­ściń­ca.

Cho­rą­ży z nie­do­strze­żo­nym pra­wie iro­nicz­nym pół­u­śmie­chem słu­chał syna plą­ta­ją­ce­go się cią­gle dla bra­ku wy­ra­zów za­stę­po­wa­nych fran­cusz­czy­zną z na­ło­gu, cho­ciaż wie­dział do­brze, iż tego ję­zy­ka obo­je ro­dzi­ce nie ro­zu­mie­li. Cho­rą­ży­na to na syna z ad­mi­ra­cją spo­glą­da­ła, to z obu­rze­niem na męża. W isto­cie chło­pak był go­dzien pew­nie tej mi­ło­ści, jaką mu mat­ka oka­zy­wa­ła, twa­rzy wdzięcz­nej i do­bro­cią trwoż­li­wą na­ce­cho­wa­nej, ła­god­ne­go wy­ra­zu, nie­zmier­nie tro­skli­wy, aby się ni­czym nie na­ra­zić ro­dzi­com dla nie­go ob­cym pra­wie. Na ojca spo­glą­dał z oba­wą i nie­po­ko­jem. Cho­rą­ży mil­czał cią­gle, lecz wkrót­ce su­ro­wy wy­raz ob­li­cza za­stą­pi­ło po­li­to­wa­nie ja­kieś i roz­czu­le­nie. Po­my­ślał może, iż to dzie­cię tak znie­wie­ścia­łe nie było win­ne temu, iż je tak wy­cho­wa­no i taką go na­pięt­no­wa­no ce­chą.

Chło­pak ru­mie­nił się cią­gle, dłu­go trzy­mał ka­pe­lusz w ręku i nie śmiał zdjąć rę­ka­wi­czek, któ­re wresz­cie na ski­nie­nie mat­ki po­ścią­gał i wy­szu­kaw­szy miej­sca, zło­żył z ka­pe­lu­szem na boku. Cho­rą­ży­na mia­ła na­ów­czas przy­jem­ność uj­rzeć ręce syna bia­łe, utrzy­ma­ne z ko­bie­cym sta­ra­niem i przy­ozdo­bio­ne kil­ku pier­ście­nia­mi, wśród któ­rych je­den z ol­brzy­mim tur­ku­sem szcze­gól­nie oko po­cią­gał. Oj­ciec rzu­cił tyl­ko wej­rze­nie na te ręce nie­mę­skie i żywo je za­raz od­wró­cił.

Cały strój mło­de­go hra­bie­go nie­zbyt był do od­wie­dzin domu ro­dzi­ciel­skie­go sto­sow­ny, ale taki, ja­kie­go pra­wi­dła wy­ma­ga­ły od przy­by­wa­ją­ce­go wie­czo­rem z po­dró­ży sa­lo­no­we­go mło­dzień­ca. Tu­żu­rek czar­ny le­żał na nim, ry­su­jąc pięk­ną cia­ła bu­do­wę prze­ślicz­nie, bu­ci­ki mo­gły­by były słu­żyć ele­gant­ce do prze­chadz­ki, bie­li­zna śnież­nej bia­ło­ści, ze zło­ty­mi gu­za­mi od naj­pierw­sze­go wie­deń­skie­go ju­bi­le­ra, skro­jo­na była we­dle mia­ry i czy­ni­ła za­szczyt pa­ry­skie­mu kraw­co­wi, któ­ry jej do­star­czył.

Obok nie­go cho­rą­ży w sta­rej, wy­sza­rza­nej sza­racz­ko­wej ka­po­cie i ko­zło­wych bu­tach od­bi­jał dziw­ną ja­kąś po­wa­gą i mę­ską siłą, gdy w tej po­sta­ci znać tyl­ko było piesz­czo­ne o ze­wnętrz­ną for­mę sta­ra­nia.

Ile razy oczy sta­re­go prze­bie­gły, a ra­czej ośli­znę­ły się szyb­ko po synu, spusz­czał je jak­by za­wsty­dzo­ny i zbo­la­ły. Mat­ka na­to­miast spo­glą­da­ła na to dzie­cię tak ślicz­ne z po­cie­chą, try­um­fem co­raz ro­sną­cym i uni­kać się zda­wa­ła spoj­rze­nia na męża, aże­by wi­dok ten nie za­tarł jej do­zna­wa­nej roz­ko­szy.

– Stryj ka­zał oświad­czyć swe usza­no­wa­nie – rzekł hra­bia Ro­man po nie­ja­kim cza­sie – był­by za­pew­ne sam ze mną przy­je­chał, bo bar­dzo pra­gnął wi­dzieć ojca i mamę, ale zo­sta­wi­łem go cho­rym. Le­żał na­wet przez dni kil­ka… był­bym przy nim zo­stał, gdy­by nie wy­raź­ny roz­kaz uda­nia się do Uścia.

– Cóż mu to tam jest? – spy­tał cho­rą­ży.

– Nie wiem praw­dzi­wie – od­parł przy­by­ły – ale pu­chli­na, któ­rą mie­wał w no­gach, zda­wa­ła się nie­co po­stę­po­wać do góry.

– To bar­dzo zły znak – rzekł sta­ry – a dok­to­ro­wie…

– Na­dwor­ny nasz do­syć był str­wo­żo­ny – ode­zwał się Ro­man – przy­wo­ła­no na­wet dok­to­ra Szwar­ca ze Lwo­wa…

– Po­wi­nie­neś był się za­trzy­mać – wtrą­ci­ła mat­ka ci­cho.

– Stryj mi ka­zał je­chać – od­parł za­py­ta­ny – i po­le­cił ojcu od­dać list, do któ­re­go zda­wał się przy­wią­zy­wać wagę, bo mi ka­zał przy­wieźć nań od­po­wiedź jak naj­ry­chlej.

To mó­wiąc hra­bia Ro­man do­był bar­dzo pięk­ne­go pu­gi­la­re­su z bocz­nej kie­sze­ni, otwo­rzył go i wy­jąw­szy zeń list wstał, by ojcu do­rę­czyć.

Cho­rą­ży sie­dział wła­śnie przy sto­li­ku, na któ­rym były dwie świe­ce; w mil­cze­niu więc otwo­rzył za­raz ko­per­tę i na list rzu­cił okiem. Nie śmie­jąc przy­stą­pić, żona sta­ra­ła się po twa­rzy męża od­gad­nąć, co mógł­by list za­wie­rać.

Rysy jed­nak czy­ta­ją­ce­go nie do­zwo­li­ły nic się do­my­ślać, po chwi­li, prze­bie­gł­szy pi­smo, zło­żył je nie mó­wiąc sło­wa i scho­wał do kie­sze­ni. Pani cho­rą­ży­na za­wa­ha­ła się z za­py­ta­niem, prze­mo­gła cie­ka­wość.

– Cóż pi­sze? – wy­rwa­ło się jej w koń­cu.

– Po­mó­wi­my o tym póź­niej – i ze­rwał się cho­rą­ży.

– Ale to praw­dzi­we nie­szczę­ście ta cho­ro­ba hra­bie­go – wtrą­ci­ła żywo mat­ka, nie chcąc oka­zać po so­bie, ile ją la­ko­nicz­na od­po­wiedź męża obe­szła – pew­nie ci ka­zał po­wra­cać pręd­ko… by­wasz u nas tak rzad­ko, na­wet się tobą na­cie­szyć nie moż­na…

– Ani go po­znać, co go­rzej! – do­rzu­cił cho­rą­ży.

– Po­wrót mój – ją­ka­jąc się wtrą­cił syn – ma za­le­żeć od roz­ka­zu ojca…

Spoj­rze­nie ba­daw­cze mat­ki nic nie po­tra­fi­ło do­być z za­chmu­rzo­ne­go cho­rą­że­go, któ­ry wes­tchnąw­szy, pod­parł się na ręku i za­du­mał głę­bo­ko. Sko­rzy­sta­ła tyl­ko z tego mat­ka, po ci­chu po­ufal­szą z sy­nem roz­po­czy­na­jąc roz­mo­wę.

– Przy­go­to­wa­łam ci naj­lep­szy po­kój, mój Ro­man­ku – szep­nę­ła mat­ka ca­łu­jąc go w gło­wę i przy­ci­ska­jąc ją do ser­ca. – Ka­za­łam ogień na­pa­lić na ko­mi­nie. Ty na­wy­kłeś do tylu wy­gó­dek, o któ­rych my wy­obra­że­nia nie mamy, sama nie wiem, jak by ci do­go­dzić.

– A! tu mi za­wsze do­brze bę­dzie! – ci­cho, ca­łu­jąc w ręce mat­kę, ode­zwał się syn.

– A tam? wszak i tam jest… musi ci być do­brze, ko­cha­ny Ro­ma­nie.

– Ale mnie do­tąd wszę­dzie było i jest do­brze, ko­cha­na mamo – rzekł chło­pak ru­mie­niąc się.

Roz­mo­wa prze­szła w szept ci­chy, a cho­rą­ży, jak­by prze­bu­dzo­ny, na­gle wstał i pod ja­kimś po­zo­rem z wol­na się wy­su­nął z po­ko­ju. Na­ów­czas na­mięt­nie schwy­ciw­szy dzie­cię w ob­ję­cia, cho­rą­ży­na za­wo­ła­ła:

– O! mu­sisz mi wszyst­ko, wszyst­ko opo­wie­dzieć o so­bie!

Po­mi­mo dziw­nej nie­śmia­ło­ści, któ­rej hra­bia Ro­man nie miał wca­le w sa­lo­nach, a na­ba­wiał go ją mi­mo­wol­nie dom ro­dzi­ciel­ski, ile­kroć w nim go­ścił – był­by się szcze­rze z mat­ką roz­mó­wił, bo do niej da­le­ko był śmiel­szym, ale oj­ciec wkrót­ce po­wró­cił, a jego su­ro­wa po­stać za­mknę­ła usta oboj­gu. Na twa­rzy sta­re­go znać było, że mu ja­kaś nowa tro­ska przy­by­ła, a pew­nie ów list stry­jow­ski prze­czy­tać mu­siał. Po­szedł na swe daw­ne miej­sce przy sto­li­ku i siadł, we­dle zwy­cza­ju ręce zło­żyw­szy.

Roz­py­ty­wa­no o zdro­wie hra­bie­go Fi­li­pa, o ostat­nie po­dró­że Ro­ma­na od­by­te po Eu­ro­pie, bo dla do­koń­cze­nia wy­cho­wa­nia wy­sy­łał go przy­bra­ny oj­ciec do Włoch, Fran­cji i An­glii, a Niem­cy znał już daw­niej. Mło­dzie­niec pod wra­że­niem świe­żym tego, co wi­dział, uno­sił się nad pięk­no­ścia­mi na­tu­ry, dzie­ła­mi sztu­ki i wy­so­ką cy­wi­li­za­cją za­chod­nich kra­jów. Mat­ka słu­cha­ła go z za­chwy­tem, oj­ciec z cie­ka­wo­ścią po­nu­rą i smut­ną. Parę razy na­wet prze­rwał mu owe za­chwy­ty, zwra­ca­jąc uwa­gę, że wła­sny kraj miał też wie­le rze­czy wi­dze­nia i po­zna­nia god­nych. Tych hra­bia Ro­man nie miał zręcz­no­ści zwie­dze­nia, bo to za­pew­ne w pro­gram wy­cho­wa­nia jego nie wcho­dzi­ło.

Po her­ba­cie i ra­zem pra­wie po­da­nej wie­cze­rzy, bo tej czas był nad­szedł, a cho­rą­ży swych oby­cza­jów dla ni­ko­go zmie­niać nie lu­bił, hra­bia Ro­man udał się, od­daw­szy do­bra­noc, na spo­czy­nek. Od­pro­wa­dzi­ła go mat­ka do wcze­śnie przy­go­to­wa­ne­go po­ko­ju wy­cho­dzą­ce­go na ogró­dek, któ­ry na krót­ki po­byt swe­go dziec­ka, po kry­jo­mu przed mę­żem, sta­ra­ła się przy­brać we­dle wła­snych po­jęć o wy­go­dach i na­wyk­nie­niach tego świa­ta, w któ­rym żyło jej dzie­cię.

Po­kój to był w zwy­kłe cza­sy prze­zna­czo­ny dla krew­nych i go­ści. Pa­li­ło się w nim naj­such­szy­mi ol­szo­wy­mi drzew­ka­mi na ko­min­ku przy­bra­nym bu­kie­tem je­sien­nych kwia­tów, ja­kie mógł do­star­czyć ogró­dek. Całe łóż­ko i pod­ło­ga przed nim usła­na była ogrom­nym dy­wa­nem ma­cie­rzyń­skim jesz­cze wy­praw­nym, ale od daw­na w ku­frze spo­czy­wa­ją­cym. Świe­żo za­cho­wa­ne jego bar­wy i ja­skra­we róż bu­kie­ty dziw­nie się wy­da­wa­ły na nie po­ko­sto­wa­nej, z pro­stych tar­cic pod­ło­dze. Ale tej nie­po­dob­na było zmie­nić i mat­ka tyl­ko ją wsty­dli­wie po­przy­kry­wać usi­ło­wa­ła ma­ły­mi ki­lim­ka­mi do­dat­ko­wy­mi, tak że le­d­wie się jej ka­wa­łecz­ki po­zo­sta­wa­ły. Z wła­snej sy­pial­ni okra­dła mat­ka też sta­ry ze­gar, bez któ­re­go ko­min obejść się nie mógł. Wy­ka­dzo­no la­wen­do­wą wód­ką i sion­kę, i po­kój, a co tyl­ko wy­my­śleć było moż­na dla wy­go­dy pa­ni­cza, znie­sio­no na jego sto­lik i ko­mo­dę.

Świe­że fi­ran­ki bia­łe nada­wa­ły nie­po­zor­nej iz­deb­ce, któ­rej bel­ki do roz­pa­czy cho­rą­ży­nę do­pro­wa­dza­ły, fi­zjo­gno­mią we­so­łą i miłą. Nie było tu jed­nak tego wy­two­ru i ele­gan­cji, ja­kich ży­czy­ła mat­ka, bo tych dom cały nie miał nig­dy. Wy­twor­ne tło­mo­ki i to­reb­ki po­dróż­ne­go z czer­wo­nej skó­ry z brą­zo­wy­mi oku­cia­mi sta­ły do­tąd nie roz­pa­ko­wa­ne, bo słu­żą­ce­go nie było. Spo­strze­gł­szy to, mat­ka za­czę­ła się na­przód do­ma­gać, aby po­móc mo­gła do roz­ło­że­nia sy­now­skiej to­a­le­ty. Hra­bia Ro­man nie za­prze­czył, że wy­pa­ko­wa­nie jej było nie­zbęd­ną po­trze­bą, lecz chciał się tym sam za­jąć.

– Ja je­stem na­wy­kły w isto­cie do wiel­kie­go po­rząd­ku – rzekł – bo i stry­ja­szek to lubi, żeby za­wsze było przy­zwo­icie wszyst­ko i w swym miej­scu… ale ja to na­tych­miast po­do­by­wam i roz­ło­żę.

Do roz­ło­że­nia wszak­że oka­zał się brak sto­łu na­kry­te­go, któ­ry by przy­bo­ry ele­gan­ta mógł po­mie­ścić.

Na ko­mo­dzie bo­wiem i na ma­łym sto­licz­ku tyle na­gro­ma­dzo­no róż­nych rze­czy, iż to­a­le­ta już by się na nich jak na­le­ża­ło roz­ło­żyć nie mo­gła. Chło­pak za­wo­ła­ny wniósł żą­da­ny stół; ser­we­ty jed­nak nie do­zwo­lił za­słać hra­bia Ro­man, upew­nia­jąc, że ją ma z sobą i wozi za­wsze na wszel­ki wy­pa­dek. Z pe­dan­tycz­ną do­kład­no­ścią otwo­rzył za­mczy­stą tor­bę, któ­ra roz­warł­szy się, uka­za­ła zdzi­wio­nym oczom mat­ki we wnę­trzu swym nie­zli­czo­ne mnó­stwo ta­jem­ni­czych na­rzę­dzi, fla­szek, szczo­tek, wo­recz­ków, pu­de­łe­czek i skrzy­ne­czek.

– I do cze­góż się to wszyst­ko przy­dać może? – za­wo­ła­ła pani cho­rą­ży­na.

Ro­man uśmiech­nął się z pew­ną dumą.

– Ale tu nie ma jed­nej śpil­ki, któ­ra by nie była ko­niecz­nie, nie­odbi­cie po­trzeb­ną, wi­dzi ko­cha­na mama – rzekł, do­by­wa­jąc lu­ster­ko, fla­ko­ny, pusz­ki i cały sze­reg naj­dzi­wacz­niej­szych na­rzę­dzi. – Bez tego ja bym do­praw­dy nie wie­dział, jak się przy­zwo­icie umyć rano i ubrać…

Dwa­na­ście fla­szek per­fum róż­nych, wód do zę­bów, do twa­rzy, kil­ka gą­bek róż­ne­go ka­li­bru, ręcz­ni­ki twar­de i mię­si­ste, cien­kie i de­li­kat­ne, na osta­tek pu­deł­ko róż­nych gu­zi­ków i ko­lek­cja szpi­lek za­świe­ci­ły sy­me­trycz­nie uło­żo­ne na sto­le. Za tymi po­szło wy­do­by­wa­nie ubrań wie­czor­nych i ran­nych, cza­pe­czek, fe­zów, szla­fro­ków, pan­to­fli cie­płych i zi­mo­wych… tak że cho­rą­ży­na, któ­rej to bo­gac­two zra­zu po­chle­bia­ło, w koń­cu sama też uśmie­chać się z nie­go za­czę­ła za­my­ślo­na.

– Przy­znam ci się – ode­zwa­ła się ci­cho – że je­ste­ście nie­wol­ni­ka­mi wie­lu, zda­je mi się, nie­zu­peł­nie po­trzeb­nych na­wyk­nień. Mój Boże! my­śmy ży­cie całe prze­by­li, nie do­my­śla­jąc się wca­le ich nie­zbęd­nej ko­niecz­no­ści, ale…

– Ale, pro­szę mamy – ca­łu­jąc ją w rękę do­dał hra­bia Ro­man – u nas był­by wy­śmia­nym, kto by do po­wszech­ne­go zwy­cza­ju się nie sto­so­wał, a po­peł­nić ja­kąś nie­fo­rem­ność, oka­zać się nie­świa­do­mym pew­nych oby­cza­jów, to za­bi­ja.

– To być może – spusz­cza­jąc gło­wę i sia­da­jąc u ko­min­ka, za­mknę­ła mat­ka – ja też dzi­wię się tyl­ko, a nie kry­ty­ku­ję nic… Mów­my ra­czej o to­bie. Jak­że stryj? za­do­wol­nio­ny z cie­bie?

– Tak mi się zda­je – od­parł Ro­man – oka­zu­je cią­gle naj­więk­szą czu­łość dla mnie i nie­raz mi po­wta­rzał, iż zi­ści­łem jego na­dzie­ję i god­nym się oka­zu­ję po­tom­kiem wiel­kie­go Ze­brzy­dow­skich domu. Sta­ram się do jego wska­zó­wek i rad sto­so­wać. Moje sto­sun­ki na­wet, zna­jo­mo­ści, przy­jaź­nie pod­da­łem jego roz­ka­zom.

– Boś ty tak­że do­bre, po­czci­we dzie­cię! – prze­rwa­ła mat­ka, aby mieć po­wód po­ca­ło­wać go w gło­wę.

Chło­pak za­ru­mie­nił się z ra­do­ści i dumy.

– Ale wie mama – do­dał po ci­chu, ru­mie­niąc się bar­dziej jesz­cze i spusz­cza­jąc oczy na ślicz­ne swe bia­łe, dłu­gie, szli­fo­wa­ne pa­zur­ki – wie mama, po co mnie tu po­dob­no wy­sła­no i co, je­śli się nie mylę, list stry­jasz­ka za­wie­ra?

Cho­rą­ży­na cie­ka­we otwo­rzy­ła oczy, a Ro­man, zbli­ża­jąc się, szep­nął:

– Zda­je mi się, że stryj mnie chce oże­nić!

Mat­ka drgnę­ła i mi­mo­wol­nie kla­snę­ła w dło­nie.

– Czy to może być?

– Już mi coś na­wet wspo­mniał o tym. Czu­je się go­rzej i rad by to mał­żeń­stwo co ry­chlej przy­pro­wa­dzić do skut­ku. Pew­nie o tym pi­sał do ojca.

– Ale z kim­że! z kim? Znasz ją? – pod­chwy­ci­ła cho­rą­ży­na.

– Ja? wi­dzia­łem ją raz tyl­ko z da­le­ka w sa­lo­nie – rzekł chło­pak.

– Któż to jest?

– Niech no mama po­słu­cha… to po­mysł stry­jasz­ka, a może daw­no osnu­ty pro­jekt, o któ­rym tyl­ko wprzó­dy wspo­mi­nać nie chciał…

Cho­rą­ży­na sta­rym zwy­cza­jem po ci­chu na in­ten­cję tę, żeby złej nie usły­szeć no­wi­ny, pręd­ko zmó­wi­ła "Zdro­waś­kę". Ro­man po­pra­wił wło­sy, po­tem tur­ku­so­wy pier­ścień na pal­cu, po­tem kra­wat­kę i śpil­kę i tak mó­wić za­czął:

– W cza­sie kie­dy jesz­cze stryj miał in­te­re­sa, jak po­wia­da, i nim z nich przy­szedł do tej wiel­kiej for­tu­ny…

– Któ­rą to­bie za­pi­su­je – wtrą­ci­ła mat­ka.

– Po­znał się we Lwo­wie z bar­dzo znacz­nym urzęd­ni­kiem au­striac­kim, ba­ro­nem von Wilm­sho­fen. Mó­wią, że to sta­ra bar­dzo fa­mi­lia i w wiel­kim zna­cze­niu i ła­skach u dwo­ru. Ten ba­ron oże­nił się we Lwo­wie z Po­lką i ja­koś mu się tak szczę­śli­wie wio­dło, że do dóbr w Ga­li­cji przy­szedł. Póź­niej więc ze stry­jem są­sia­do­wa­li i ko­cha­li się jak bra­cia. Umar­ła Wilm­sho­fe­no­wi żona, a po­tem i on sam ja­koś pręd­ko ży­cie skoń­czył, zo­sta­wia­jąc cór­kę je­dy­nacz­kę, dzie­dzicz­kę są­sia­du­ją­ce­go z na­szym ma­jąt­ku. A że z fa­mi­lią swą żył ba­ron nie­do­brze, bo go po­dob­no znać nie chcia­ła, gdy ubo­gi wszedł w służ­bę, nie na­zna­czył opie­ku­nem ni­ko­go, tyl­ko stry­ja. Stryj się z tym nie wy­da­wał, że pan­nę wy­cho­wy­wał, od­da­wał na pen­sją i ca­łym ma­jąt­kiem za­rzą­dzał. Pan­na do­ro­sła, ma przy so­bie tyl­ko te­raz jed­ną sta­rą ciot­kę, nie­ja­ką pa­nią Nie­czuj­ską. Stryj wi­docz­nie chce mnie z nią swa­tać.

– I nie po­znał was z sobą? – prze­rwa­ła mat­ka – i to ja­kaś Niem­ka!

– Tyl­ko na­zwi­sko nie­miec­kie, a wy­cho­wa­na we Lwo­wie na naj­pierw­szej pen­sji w klasz­to­rze. Stryj rad by co ry­chlej nas, wi­dzę, po­że­nić, bo się oba­wia, aby jej kto nie po­chwy­cił. Pan­na jest ba­ro­nów­na i ma parę mi­lio­nów po­sa­gu.

Cho­rą­ży­na chwy­ci­ła się za gło­wę.

– Po­czci­wy stryj ma­gna­tem cię zro­bi! a co to za wiel­ki czło­wiek! ile­śmy mu win­ni… Pan­na wy­cho­wa­na w klasz­to­rze… więc to skrom­ne i po­czci­we być musi. A ład­naż?

Ro­man się na nowo za­ru­mie­nił.

– O! bar­dzo pięk­na! – za­wo­łał – cho­ciaż nie­wie­le o tym mó­wić mogę, bo ją w sa­lo­nie tyl­ko wi­dzia­łem z da­le­ka, ale mi się wy­da­ła bar­dzo wdzięcz­ną. Znać po niej wiel­ką pa­nią. Jak się ubie­ra, jaki chód, ru­chy, dys­tynk­cja. Wszy­scy się nad nią uno­si­li.

– Ale jak­że stryj mógł już pi­sać o mał­żeń­stwie niby o rze­czy pew­nej i osnu­tej, gdy ty za­le­d­wie wiesz o nim, a z pan­ną nie mia­łeś cza­su zro­bić zna­jo­mo­ści ani się sta­rać jej po­do­bać.

– Pro­szę mamy – od­parł z nie­ja­ką za­ro­zu­mia­ło­ścią mło­dzie­niec – na wiel­kim świe­cie wszyst­kie mał­żeń­stwa tak ro­zum­nie i z pla­nem się wy­ko­ny­wu­ją. Dla­cze­goż by przy­zwo­ity mło­dy czło­wiek nie miał się pan­nie spodo­bać albo taka pan­na jemu?

– Ależ cha­rak­te­ry? przy­wią­za­nie?

– A, ko­cha­na mamo – ci­cho ode­zwał się Ro­man – ja tyl­ko to po­wta­rzam, co wi­dzę i sły­szę. U nas wszyst­ko tak jest ści­śle ure­gu­lo­wa­ne, okry­te praw­ny­mi for­ma­mi, prze­wi­dzia­ne, ob­my­śla­ne, że się za­wsze cha­rak­te­ry zgo­dzić mu­szą, a jak stryj po­wia­da, przy­wią­za­nie albo się póź­niej uro­dzi, albo przy­zwo­ici lu­dzie po­tra­fią się, nie oka­zu­jąc tego po so­bie, obejść bez nie­go.

Cho­rą­ży­na, słu­cha­jąc tej teo­rii sy­now­skiej, dziw­nie po­czę­ła trząść gło­wą.

– Inny to świat – rze­kła – ja go tam ani ro­zu­miem, ani mogę po­jąć, ale musi to z tym być do­brze, kie­dy lu­dzie, co na świecz­ni­kach sto­ją, do tego do­szli i tak so­bie ży­cie uło­ży­li… Że­nią się i u nas dla do­god­no­ści, przez roz­wa­gę, a mał­żeń­stwa by­wa­ją ni gor­sze, ni lep­sze niż te, któ­re mi­łość wią­że… A jed­nak­że…

Wes­tchnę­ła mat­ka.

– Cóż mnie do tego – do­da­ła – je­śli ty to znaj­du­jesz na­tu­ral­nym i do­brym… a jed­nak ja bym dla cie­bie była pra­gnę­ła żony, co by cię, jak wart je­steś, ko­cha­ła…

Spoj­rza­ła nań i po­cie­szy­ła się my­ślą:

– Któ­raż by tego ślicz­ne­go chłop­ca mo­gła nie ko­chać!

Zda­je się, że hra­bia Ro­man, nie wy­da­jąc się z tym, po­dzie­lał jej prze­ko­na­nie.

– My­ślisz, że o tym pi­sał do ojca? – za­py­ta­ła cho­rą­ży­na.

– Tak są­dzę, ka­zał mi na list przy­wieźć od­po­wiedź.

Głow­nie ol­szo­we do­pa­la­ły się na ko­min­ku, sta­ry ze­gar wska­zy­wał je­de­na­stą go­dzi­nę. Cho­rą­ży­nie przy­szło też na myśl, że dziec­ko mo­gło być zmę­czo­ne, wsta­ła więc ści­ska­jąc je w mil­cze­niu, za­du­ma­na, a hra­bia Ro­man, od­pro­wa­dziw­szy ją do sie­ni, ro­ze­brał się przy nie­zręcz­nej po­mo­cy chło­pa­ka, któ­re­go mu przy­sła­no do skom­pli­ko­wa­nej to­a­le­ty wie­czor­nej, nie mniej jak dzien­na wy­szu­ka­nej i pra­wi­dło­wej.

Tym­cza­sem cho­rą­ży­na szła do sy­pial­ni, gdzie męża za­sta­ła klę­czą­ce­go i za­to­pio­ne­go w ja­kimś roz­my­śla­niu głę­bo­kim. Zda­je się, że przyj­ście jej usły­szaw­szy, sta­ry po­śpiesz­nie do­koń­czył mo­dli­twy i wstał jak­by ze snu prze­bu­dzo­ny. W twa­rzy jego za­miast ra­do­ści, jaką po­win­no było obu­dzić przy­by­cie dzie­cię­cia, ma­lo­wa­ła się bo­leść uta­jo­na.

Cho­rą­ży­na prze­wi­dy­wa­ła już z niej bu­rzę.

– Czy to je­go­mo­ści nie­do­brze z tego wzru­sze­nia? – rze­kła – może byś się co na­pił?

– Ja? na­pił? – pod­chwy­cił sta­ry – chy­ba le­tej­skiej wody?

– Ja­każ to woda? ja jej w domu nie mam – w pro­sto­cie du­cha ode­zwa­ła się cho­rą­ży­na – może Ro­man, co z sobą róż­ne rze­czy wo­zić musi, ma ją przy­pad­kiem, po­szła­bym wziąść.

Sta­ry się uśmiech­nął.

– Nie trze­ba nic już – rzekł – przej­dzie to, jak prze­szło wie­le, jak wszyst­ko prze­cho­dzi. Asińdź­ka już pew­no wiesz o no­wym pana Fi­li­pa pro­jek­cie. Lal­kę tę le­d­wie wy­strych­nął, już smar­ka­cza że­nić my­śli, i to jesz­cze z ba­ro­nów­ną nie­miec­ką.

– Ro­man mi mó­wił, że się cze­goś do­my­śla… ale pan­na mi­lio­no­wa.

– Nie­chże by so­bie za­nio­sła i sie­bie, i mi­lio­ny do Nie­miec – za­wo­łał cho­rą­ży – tego jesz­cze bra­kło, żeby Ro­man przy niej się na cu­dzo­ziem­ca wy­strych­nął, choć i tak nie wie­dzieć, co to jest… ni Po­lak, ni Fran­cuz, ni Au­striak, ni szlach­cic, ni…

Ru­szył ra­mio­na­mi.

– Pro­szą mnie o ze­zwo­le­nie – do­dał śmie­jąc się iro­nicz­nie – praw­dzi­wy luk­sus i ce­re­mo­nial­ność pana Fi­li­pa, boć wie­dzą, żem syna się zrzekł i ręce mam zwią­za­ne. Zda­łem jego losy i szczę­ście o przy­szłość na stry­ja, niech sam ra­dzi…

– Ależ dziec­ku choć bło­go­sła­wień­stwo twe na­le­ży – wtrą­ci­ła cho­rą­ży­na.

– Co mu po nim – smut­nie rzekł oj­ciec – ob­cy­śmy so­bie, nie­po­dob­ny do mnie, ja go nie ro­zu­miem… ro­ze­szły się dro­gi na­sze.

Gło­su mu na chwi­lę za­bra­kło, lecz wnet z pod­nie­sio­nym i gwał­tow­nym wy­bu­chem mó­wić zno­wu za­czął:

– O! nie­szczę­sna to była i grzesz­na ży­cia mo­je­go go­dzi­na, gdym, ule­gł­szy wam, dziec­ka mo­je­go się wy­rzekł. Ka­rze mnie Bóg, bom za­słu­żył, bom nie po­wi­nien był dla mar­nej próż­no­ści, dla bo­gac­twa, dla ja­kichś wiel­ko­ści głu­pich, któ­re w oczach Bo­żych i lu­dzi sta­tecz­nych nic nie zna­czą, od­da­wać dziec­ko na pa­stwę ko­me­dian­tom, by z nie­go lal­kę zro­bi­li.

Cho­rą­ży­na prze­ra­żo­na za­ła­ma­ła ręce.

– Na mi­łość Bożą, ucisz się! co ci jest? Jesz­cze Ro­man po­sły­szy! Co po­my­śli? Ju­żeś i tak zim­no go przy­jął i ka­rzesz za swą winę, je­że­li to być ma two­ja wina. Za cóż ka­żesz mu po­ku­to­wać?

Sta­ry się umiar­ko­wał.

– Masz słusz­ność – rzekł tłu­miąc wzru­sze­nie – do­syć tej roz­mo­wy bo­le­snej, skończ­my dzień, grze­chy i karę ofia­ru­jąc Panu na sąd Jego…

To mó­wiąc ukląkł zno­wu i mo­dlić się za­czął. Jej­mość, któ­ra zra­zu cze­kać chcia­ła, do­pó­ki nie do­koń­czy pa­cie­rzy, i na spo­czy­nek nie szła, prze­ko­na­ła się wkrót­ce, iż na próż­no by się mę­czy­ła. Cho­rą­ży z gło­wą w dło­nie za­nu­rzo­ną nie prze­sta­wał się mo­dlić cią­gle, nie­kie­dy tyl­ko wes­tchnie­nie i bi­cie się w pier­si świad­czy­ło, iż czu­wał jesz­cze. Za­snę­ła więc jej­mość znu­żo­na i nie wie­dzia­ła na­wet, kie­dy bied­ny sta­rzec po­kut­ne swe mo­dły do­koń­czył.

Na­za­jutrz rano, gdy się ze­rwa­ła z po­ście­li, cho­rą­że­go już w po­ko­ju nie było – wy­szedł do dnia na pal­cach, aby się za­jąć go­spo­dar­stwem. Jej­mość zna­la­zła go od­po­czy­wa­ją­ce­go na ław­ce w gan­ku, smut­ne­go jesz­cze, ale z twa­rzą po­god­ną i zre­zy­gno­wa­ną.

Prze­wal­czył znać na mo­dli­twie wczo­raj­sze uspo­so­bie­nie swo­je i był już pa­nem sie­bie.

Ro­man, któ­ry był na­wykł do snu dłu­gie­go i dłuż­sze­go czu­wa­nia, nie prze­bu­dził się tak wcze­śnie. Go­dzi­na była dzie­wią­ta i ślicz­ny czas chłod­ny, ra­nek je­sie­ni ze słoń­cem ja­snym na nie­bie roz­bu­dził wszyst­kich do ży­cia, gdy mat­ka, usły­szaw­szy ruch w po­ko­ju syna, po­sła­ła doń chłop­ca, czy każe ode­mknąć okien­ni­ce. Ze­rwał się Ro­man z po­ście­li i za­po­wie­dział, że na­tych­miast wsta­nie i go­tów bę­dzie. Po­mi­mo naj­więk­sze­go wszak­że po­śpie­chu przy­go­to­wa­ną kawę trzy razy od­no­sić mu­sia­no, nim się w ran­nym ubra­niu wiel­ce gu­sto­wa­nym oka­zał w po­ko­ju. Chło­pak, któ­ry mu po­słu­gi­wał i z cie­ka­wo­ścią przy­pa­try­wał się ca­łej ma­ni­pu­la­cji ran­ne­go ubio­ru, do­no­sił co chwi­la o po­stę­pie tej waż­nej czyn­no­ści. Opo­wia­dał dziew­czę­tom w ka­wiar­ni, że pan cze­sać się i szczot­ko­wać za­czął, że za­siadł do pi­ło­wa­nia i szli­fo­wa­nia pa­zur­ków; że trze­ci raz co­raz in­a­czej się umy­wał, że w ostat­ku chust­kę wią­zał, co trwa­ło kwa­drans, i rę­ka­wicz­ki nie­zbęd­ne z wiel­ką usil­no­ścią unik­nię­cia marszcz­ków na­cią­gał.

Cały ten ce­re­mo­niał na wsi, do dwoj­ga sta­rych ro­dzi­ców był nie­zmier­nie śmiesz­ny, lecz hra­bia Ro­man wy­cho­wa­nym był i na­wy­kłym, nig­dy z su­ro­wych obo­wiąz­ków swych nie ustę­po­wać nic. Ka­pe­lusz ran­ny wło­żo­ny wie­czo­rem, rę­ka­wicz­ki nie­wła­ści­we­go ko­lo­ru wzię­te po po­łu­dniu by­ły­by go w oczach wła­snych sro­mem okry­ły.

Na­wet po­bła­ża­ją­ca mat­ka z lek­ka ru­szy­ła ra­mio­na­mi, spoj­rzaw­szy na rę­ka­wicz­ki, ka­pe­lusz, mi­ster­ny wę­zeł kra­wat­ki i za­cze­sa­nie wło­sów, do­wo­dzą­ce nie­ma­łe­go tru­du po­świę­co­ne­go prze­rżnię­ciu ich pod li­nię aż do kar­ku. Oj­ciec może dla­te­go, wi­ta­jąc się, nie przy­glą­dał mu się bar­dzo, aże­by zno­wu nie­po­trzeb­nie nie obu­rzyć się. Za­pach, któ­ry z sobą wniósł do po­ko­ju Ro­man, woń naj­czyst­sza "Joc­key Clu­bu" neu­tra­li­zo­wa­ła reszt­ki daw­ne­go ja­łow­ca i skó­rek jabł­ko­wych z cu­krem, ale nie­na­wy­kłym zda­ła się zbyt sil­ną i u męż­czy­zny też śmiesz­ną.

Kawa z naj­do­sko­nal­szym ko­żusz­kiem i su­char­ka­mi, któ­rą przy­go­to­wa­ła mat­ka, zdzi­wi­ła bar­dzo hra­bie­go Ro­ma­na na­wy­kłe­go śnia­dać po an­giel­sku, her­ba­tą, szyn­ką i ja­ja­mi na mięk­ko; za­wa­hał się przed fi­li­żan­ką, gdyż in­nej kawy nad czar­ną nie pi­jał. Od­ga­dła mat­ka, że w czymś uchy­bić mu­sia­ła, i szep­nę­ła na ucho, co by so­bie mieć ży­czył. Ro­man mu­siał się przy­znać do jaj i her­ba­ty, co uszło, szczę­ściem, oka cho­rą­że­go, a sa­mo­war po­da­no nie­znacz­nie.

W cią­gu śnia­da­nia sta­ry oj­ciec sta­rał się syna słów­kiem za­cze­pić, ba­da­jąc o na­uki. Od­po­wie­dzi nie bar­dzo wi­dać były zro­zu­mia­łe, bo wkrót­ce py­tać za­prze­stał.

– Nie może być – rzekł w koń­cu – aże­byś asan nie wie­dział, co mi w li­ście przy­wio­złeś. Stryj pi­sze, że chce cię oże­nić, za­rę­cza­jąc, że oso­ba prze­zna­czo­na mu jest ma­jęt­ną, do­brze wy­cho­wa­ną i zna­ko­mi­te­go rodu. Wziął na sie­bie wszyst­ko, niech i w tym roz­po­rzą­dza. Ja mej sy­no­wej nie­ste­ty oglą­dać nie będę, abym jej przy­kro­ści oszczę­dził, a by­le­byś wa­szeć był szczę­śli­wym, cóż mi do tego? Od­pi­szę więc, że się zga­dzam, bo in­a­czej nie mogę, choć­bym in­a­czej ży­czył może… Za wcze­sny to oże­nek, choć sta­re przy­sło­wie mło­do że­nią­cym się do­brze wró­ży. Bo­daj się to spraw­dzi­ło… Bło­go­sła­wień­stwo daję z ser­ca, bo tu pono Bóg wię­cej bę­dzie miał do czy­nie­nia niż z in­ny­mi i cudu jego po­trze­ba, aby kle­jo­ny zwią­zek był szczę­śli­wym. A w do­dat­ku z Niem­ką – wes­tchnął sta­ry.

– Oj­ciec do­bro­dziej po­zwo­li mi ob­ja­śnić – wtrą­cił nie­śmia­ło Ro­man – że pan­na chy­ba tyl­ko na­zwi­sko ma obce.

– Byle nie ser­ce – do­rzu­cił sta­ry. – Pan Fi­lip po­wi­nien wie­dzieć, co czy­ni… musi ją znać, opie­ku­nem jej był, wy­cho­wa­niem się trud­nił, to mnie po­cie­sza… so­bieć by szko­dy nie chciał czy­nić ani przy­bra­ne­mu dziec­ku. Za­tem wola jego i Bo­ska.

Skło­nił gło­wę.

– Ale się prze­cie z boh­dan­ką zna­cie? – spy­tał cho­rą­ży po prze­stan­ku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: