Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Legendy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Legendy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 273 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WY­SŁA­NIEC

W źró­dłach, egip­skich, opi­su­ją­cych ży­cie Te­ra­peu­tów nad je­zio­rem Me­ros, zna­le­zio­na jest spo­wiedź Urie­la z jego wy­ciecz­ki na Li­ban.

Mło­dzie­niec, wy­sła­ny przez Prze­ło­żo­ne­go po zio­ła uzdra­wia­ją­ce, szedł raź­no a śród po­dró­ży wio­sna roz­kwi­tła w jego ser­cu. Pusz­czał wzrok po błę­kit­nym stro­pie świa­ta, któ­ry się naj­lżej­szą chmur­ką nie przy­ćmie­wał.

Szedł tak ty­go­dnie całe, nie spie­sząc. A im dłu­żej szedł, tem więk­sza ra­dość wy­peł­nia­ła jego du­szę. I zbli­żył się my­ślą do wszel­kie­go kwie­cia po­lne­go, do po­tęż­nych drzew po­ra­sta­ją­cych góry, do ćwier­ka­nia ptac­twa, do gwa­ru stru­mie­ni, do śpie­wu wia­tru.

Lata mło­do­ści spę­dził nad je­zio­rem w po­sęp­nej celi, wy­cho­dząc z niej tyl­ko w dzień po­świę­co­ny "Panu. Oczy jego nie wi­dzia­ły świa­ta przy­ro­dzo­ne­go na jego dzi­kiej wol­no­ści. Su­ro­wy ży­wot Te­ra­peu­tów, za­głę­bia­nie się w ta­jem­ni­ce sił ma­gicz­nych, tro­ska oko­ło zdo­by­cia wie­dzy, wy­ro­bie­nie po­tę­gi oka, po­tę­gi czu­cia i po­tę­gi do­tknię­cia, wszyst­ko to nie było ucie­chą mło­do­ści, we­so­ło­ścią ży­cia, uśmie­chem szczę­ścia. Uśmiech, we­so­łość, szczę­ście – one na dnie du­szy Urie­la drze­ma­ły jak po­to­ki za­sy­pa­ne.

Prze­ło­żo­ny, że­gna­jąc go, mó­wił mu o po­słan­nic­twie Te­ra­peu­tów. Mó­wił mu o Panu pu­stel­ni­czych le­ka­rzy. Mó­wił mu o sile, któ­rą On zsy­ła na nich; o po­mo­cy, jaką mają nieść lu­dziom; o przy­kła­dzie, jaki win­ni da­wać; o cno­tach, ja­kie mają upra­wiać, by siły owej nie utra­cić, ale ją w so­bie roz­mno­żyć.

Uriel słu­chał ze sku­pie­niem a śród dro­gi dłu­go nad tem roz­my­ślał.

Ale nie­ba­wem za­słu­chał się w szum wia­trów, ce­drów i po­to­ków. Za­pa­trzył się w mo­dre nie­bo i w pło­mien­ne słoń­ce, któ­re przed nim su­nę­ło; za­pa­trzył się we wzgó­rza, do­li­ny, je­zio­ra i rze­ki. Po­sęp­na cela co­raz bar­dziej za­cie­ra­ła się w jego pa­mię­ci. Czuł się jak ptak, któ­ry wy­fru­nął z klat­ki i po raz pierw­szy skrzy­deł za­ży­wa; czuł się na wol­no­ści, śród przy­ro­dze­nia, śród upa­ja­ją­cej woni i bu­cha­ją­cej ze­wsząd zie­lo­no­ści.

Nie­kie­dy do­zna­wał cza­row­nych złu­dzeń. Zda­wa­ło mu się, że sły­szy nad sobą w po­wie­trzu ja­kieś gło­sy, któ­re wio­dą roz­mo­wy. To zno­wu sły­szał prze­pięk­ne śpie­wy i trą­ca­nie strun.

Sy­piał na mchach i czę­sto śni­ło mu się, ze otwie­ra się błę­kit i że deszcz bia­łych i ró­żo­wych kwia­tów opa­da na nie­go i po­kry­wa go. Czuł naj­wy­raź­niej woń tych kwia­tów i przez sen ręce po nie wy­cią­gał.

I we śnie przy­po­mi­nał so­bie, że jest wy­słań­cem. Więc zda­wa­ło mu się, że Pan od­my­ka nie­bo i wy­słań­co­wi swe­mu śle kwie­cie won­ne, aby mu ra­dość to­wa­rzy­szy­ła w dro­dze.

Po­tem wszedł po­mię­dzy sie­dzi­by ludz­kie.

I zno­wu ser­ce jego drgnę­ło nie­zna­nem uczu­ciem. Pra­gnął zbli­żyć się do pa­ste­rzy, do ry­ba­ków i ogrod­ni­ków; ogar­nę­ła go ja­kaś tę­sk­no­ta, po­czu­cie sa­mot­no­ści, chęć wy­mia­ny słów, uści­sków, spoj­rzeń, łez i uśmie­chów. Ale po­wstrzy­my­wał go prze­pis Prze­ło­żo­ne­go, któ­ry go su­ro­wo na­po­mniał, aby od lu­dzi trzy­mał się zda­le­ka, al­bo­wiem była to jego pierw­sza po­dróż.

Nie­raz wi­dział ra­dość i chciał ją z ludź­mi dzie­lić. To zno­wu wi­dział cier­pie­nie i do­le­gli­wość, a znał środ­ki, za­ra­dze­nia. I wie­dział, że star­si z po­mię­dzy Bra­ci cha­dza­li po kra­ju, gdy była po­trze­ba, by czy­nić do­brze. Kie­dyś i on miał się przy­łą­czyć i cha­dzać z nimi, miał zbli­żać się do lu­dzi i ręce ku nim wy­cią­gać…

Daw­niej nie tę­sk­nił za­tem, bo mu nie­zna­na była sło­dycz ta­kie­go zbli­ża­nia się i czy­nie­nia ta­kich uczyn­ków. Ale te­raz, gdy po­znał wol­ność, gdy uj­rzał się śród przy­ro­dze­nia i oko jego pa­dło na lu­dzi, ża­łość ozwa­ła się w jego ser­cu, ob­ra­cał oczy ku owym gło­som roz­ma­wia­ją­cym w gó­rze i py­tał: żali ta su­ro­wość Prze­ło­żo­ne­go jest spra­wie­dli­wa? żali nie bę­dzie przy­spie­szo­ny dzień jego ra­do­ści i jego czy­nów? żali siła nie wez­bra­ła w nim już na tyle, by speł­niał po­słan­nic­two – i ma tyl­ko za zio­ła­mi się oglą­dać, stro­niąc od po­cią­ga­ją­cych du­szę sie­dzib ludz­kich?…

Razu pew­ne­go uj­rzał mia­stecz­ko na sto­ku wzgó­rza, a da­lej w do­li­nie, wzdłuż rzecz­ki roz­rzu­co­ne dom­ki i je­den na ubo­czu sa­mot­nie sto­ją­cy śród gaju mig­da­łów, osy­pa­nych ró­źo­wem kwie­ciem.

Po­wie­trze było par­ne. Siadł pod pal­mą i du­mał. Wte­dy we wschod­niej stro­nie nie­ba bły­snę­ło i ode­zwał się od­le­gły grzmot.

Uriel uniósł oczy w górę. Na wid­no­krę­gu uka­za­ła się bru­nat­na chmu­ra, bie­gła szyb­ko i roz­po­ście­ra­ła się po nie­bie, za­kry­wa­jąc ja­sny błę­kit. Ale do­łem nie wiał jesz­cze naj­lżej­szy po­wiew i drze­wa po­grą­żo­ne były w nie­ru­cho­mo­ści.

Nad­cią­ga­ła bu­rza. Uriel wstał i po­czął oglą­dać się za schro­nie­niem. Ru­szył w kie­run­ku owe­go sa­mot­nie sto­ją­ce­go domu.

Drzwi były otwar­te. Zaj­rzał w głąb. Dom wi­docz­nie był pu­sty, a miesz­kań­cy w polu. Nie śmiał wejść do opróż­nio­nej sie­dzi­by ludz­kiej i ru­szył da­lej.

Za­le­d­wie jed­nak uszedł kil­ka­na­ście kro­ków, kie­dy po raz wtó­ry za­ja­śnia­ło w chmu­rach i roz­legł się grzmot, hu­cząc prze­cią­gle. Za­wa­hał się tedy, czy iść da­lej, czy wra­cać. Stał przez chwi­lę i roz­wa­żał; na­stęp­nie jed­nak za­wró­cił i sta­nął zno­wu przed owym do­mem. Wła­śnie bły­snę­ło na nie­bie po raz trze­ci i grzmie­nie wstrzą­snę­ło po­wie­trzem.

I w tej­że chwi­li uj­rzał w drzwiach mło­dą dziew­czy­nę, któ­ra pod­nio­sła na nie­go py­ta­ją­ce i zdu­mio­ne oczy, po­zna­jąc w nim przy­by­sza ze stron da­le­kich.

Uro­da jej zmie­sza­ła go. Twarz ob­la­ła mu się ży­wym ru­mień­cem. Pa­trzył na nią czas ja­kiś a po­tem zbli­żył się do niej i po­zdro­wił ją.

Ona z za­wsty­dze­nia od­dy­cha­ła szyb­ko i ob­la­ła się rów­nież ru­mień­cem. I tak sta­li na­prze­ciw sie­bie, nie wie­dząc, co czy­nić i ja­kiem sło­wem prze­mó­wić do sie­bie.

Na nie­bie za­grzmia­ło po raz czwar­ty. Wte­dy Uriel przy­stą­pił o krok bli­żej, oparł rękę o odrzwia i na­wią­zał z nią roz­mo­wę.

Ona ośmie­li­ła się nie­co i po­czę­ła mu od­po­wia­dać. A po­tem py­ta­ła go, ja­kie jest jego imię, czem się trud­ni i jak się na­zy­wa kraj, z któ­re­go przy­by­wa.

Od­po­wie­dział, iż na imię mu Uriel, przy­by­wa Z bar­dzo da­le­ka i jest wy­słań­cem tego, któ­ry usta­la wody, roz­po­ście­ra błę­kit nad świa­tem i każe nieść ulgę bliź­nim w nie­do­li.

Sło­wa te zdzi­wi­ły ją. Po­pa­trzy­ła na nie­go z bo­jaź­nią, czcią i za­cie­ka­wie­niem. Wieść o wy­słań­cach krą­ży­ła z ust do ust jako le­gen­da.

Te­raz on z ko­lei py­tał, jak jej na imię, kto dom ów za­miesz­ku­je i czem się trud­ni.

Dziew­czy­na od­po­wie­dzia­ła, iż na­zy­wa się Su­na­mis, a dom na­le­ży do jej ro­dzi­ców, któ­rzy są w win­ni­cy przy zbio­rze. Ona zaś po­zo­sta­ła, aby pil­no­wać opu­sto­sza­łe­go domu, gdyż ro­dzi­ce po­wró­cą do­pie­ro póź­ną nocą.

Na to znów on po­czął mó­wić, iż szu­ka schro­nie­nia przed zbli­ża­ją­cą się bu­rzą. Że jest to pierw­sze po­ru­sze­nie ży­wio­łów w cza­sie jego piel­grzym­ki. Że do­tąd to­wa­rzy­szył mu tyl­ko skwar a przed nim szła ci­sza. Że nie zbli­żał się do lu­dzi, gdyż było mu za­ka­za­ne do cza­su; a kie­dy ten czas na­dej­dzie, Pan da znak.

I w chwi­li, kie­dy sło­wa te wy­ma­wiał, za­grzmia­ło na nie­bie, a grom, roz­ła­maw­szy chmu­ry, uka­zał wiel­ką świa­tłość, któ­ra si­nym bla­skiem od­bi­ła się na twa­rzach oboj­ga.

Dziw­ne zmie­sza­nie ogar­nę­ło dziew­czy­nę. Gdy przy­bysz mó­wił, wpa­try­wa­ła się w jego pięk­ne a nie­zmier­nie ła­god­ne ob­li­cze, owia­ne uro­kiem du­mań. Wpa­try­wa­ła się w jego pięk­ne oczy, któ­re mia­ły bar­wę ró­żo­we­go kwia­tu ja­bło­ni. Po­glą­da­ła na jego po­stać wiot­ką, jak­by nie­ziem­ską, jak­by po­wiew­ną i ula­tu­ją­cą.

I po­czu­ła, że bliz­kim jest jej ser­cu.

Za­pra­gnę­ła usły­szeć, za­czem był wy­sła­ny; pro­si­ła, aby nie od­cho­dził, gdyż chmu­ry dały znak świa­tło­ścią i grzmie­niem.

Wte­dy on ob­ró­cił się w ogród, kędy li­lie ro­sły. I uszczk­nąw­szy pręt, po­dał jej.

Ona opu­ści­ła oczy i po­ca­ło­wa­ła kwiat. Ale za­raz po­tem twarz jej po­smut­nia­ła i łza za­krę­ci­ła się w oku.

Lecz on ujął ją za dłoń i py­tał, cze­mu mil­czy. Roz­po­czę­li zno­wu roz­ma­wiać, a ona opo­wia­da­ła mu o ro­dzi­cach, o bie­dzie, w ja­kiej żyją, o ubó­stwie, któ­re o jej lo­sach sta­no­wić bę­dzie. Wresz­cie ze­zna­ła, iż nie­raz wie­czo­ra­mi na­wie­dza ich dom pe­wien sta­ry cie­śla, zna­ny i ce­nio­ny dla swej do­bro­ci i su­mien­no­ści, rów­nie ubo­gi, jak oni. Ale jest to czło­wiek bar­dzo sta­ry.

Mó­wiąc to, przy­mil­kła na­gle. On zaś po­pa­trzył na nią i ści­snął jej rękę.

A wła­śnie za­grzmia­ło na nie­bie po raz szó­sty. Olśnie­wa­ją­ca świa­tłość roz­dar­ła bru­nat­ną chmu­rę od wscho­du do za­cho­du i za­hu­czał grzmot, któ­ry roz­legł się echem po gó­rach.

Uriel po­chy­lił się nad dziew­czy­ną, a twarz jego, roz­świe­co­na po­ły­skiem gro­mu, była pięk­na, ta­jem­ni­cza, po­ry­wa­ją­ca. Ser­ce dziew­czy­ny drgnę­ło nie­okre­ślo­nym bó­lem. Po­czę­ła szep­tać o jego nie­spo­dzia­nem zja­wie­niu się, o tej bu­rzy, któ­ra nad jego gło­wą lśni bły­ska­wi­ca­mi i gra grzmie­niem. A po­tem szep­ta­ła o tę­sk­no­cie, któ­ra za­kra­da się do ser­ca i nig­dy moie uci­szo­ną nie bę­dzie.

Wte­dy on ob­jął ją i zbli­żyw­szy wię­cej jesz­cze twarz swo­ją do jej twa­rzy, py­tał, czy­by uwie­rzy­ła weń. Na­stęp­nie py­tał, czy­by pra­gnę­ła uci­sze­nia. I py­tał tak­że, czy przez tę krót­ką chwi­lę stał się jej bliz­kim.

Lecz ona nie śmia­ła od­po­wia­dać, jeno przy­sło­ni­ła oczy rzę­sa­mi i po­chy­li­ła twarz za­la­ną, ru­mień­cem. On zaś mnie­ma­jąc, ie mil­cze­nie jej ma inny po­wód, po­czął jej zno­wu mó­wić o swem po­słan­nic­twie, pod­niósł rękę ku bru­nat­nym chmu­rom, któ­re mie­dzia­ną po­mro­ką przy­ćmi­ły ja­sność dnia, szep­tał jej to wszyst­ko, co się pło­mie­niem gar­nę­ło na jego usta i wi­chrem do­by­wa­ło z du­szy, przy­ło­żył go­rą­cą twarz do jej lic roz­pa­lo­nych, oto­czył sil­niej ra­mie­niem jej ki­bić…

I wła­śnie za­grzmia­ło w chmu­rach po raz siód­my. Za­bły­sła, prze­mi­ja­ją­ca świa­tłość, a po niej za­padł mrok; jeno grzmie­nie trwa­ło dłu­go i po­tęż­nie, wstrzą­sa­jąc mie­dzia­nem nie­bem i po­grą­żo­ną w cie­niu zie­mią.

A po­tem siód­mem grzmie­niu ze­rwał się wi­cher, roz­ko­ły­sał drze­wa, a z ga­łę­zi mig­da­łów i gra­na­tów po­czął otrzą­sać ró­żo­we kwie­cie, któ­re­go płat­ki, ro­jąc się w po­wie­trzu, opa­da­ły na gło­wę Urie­la i na twarz Su­na­mis.

Dziew­czy­na przy­mknę­ła oczy; przy­szła na nią sen­ność, ze­mdla­ła.

W śnie omdle­nia była jed­nak tak pięk­ną, że Uriel wpa­try­wał się w nią i nie sły­szał wi­chrów nad gło­wą, nie wi­dział roz­ko­ły­sa­nia się cy­pry­sów, ani opa­da­ją­ce­go kwie­cia, ani ognia na nie­bie.

Pu­stel­nik z nad brze­gów je­zio­ra Me­ros, mól wie­dzy, za­kon­nik-le­karz, mag ba­da­ją­cy siłę ta­jem­ną, po­czuł w so­bie ży­wioł, któ­ry szu­kał brat­nich ży­wio­łów. I zna­lazł je w tem uro­czem przy­ro­dze­niu, w błę­ki­cie nie­ba, w szu­mie drzew, woni kwia­tów i onych gło­sach w po­wie­trzu. Zna­lazł je w onej na­głej bu­rzy, któ­ra świat ob­ję­ła, w onej świa­tło­ści bły­ska­wic i w onem grzmie­niu chmur. Zna­lazł je w tej pięk­nej, uśpio­nej dziew­czy­nie, przy któ­rej jesz­cze le­źa­ła li­lia, uszczk­nię­ta i po­da­na jej tak nie­daw­no.

Ale w tej chwi­li drgnę­ło w nim coś, po­pa­trzył na opu­sto­sza­ły dom, któ­re­go drzwi sta­ły otwo­rem, przy­po­mniał so­bie sło­wa dziew­czy­ny, ii ro­dzi­ce jej po­wró­cą na noc, sta­nął przed jego okiem ob­raz sta­re­go cie­śli, któ­ry chciał dzie­lić Z nimi ubó­stwo swo­je. I przy­po­mniał so­bie jesz­cze wy­ra­zy, któ­re był szep­tał dziew­czy­nie, co jej mó­wił o swo­jem po­słan­nic­twie, na­stęp­nie za­sta­na­wiał się nad tem, jak ona mo­gła to ro­zu­mieć i jak na­le­ża­ło to ro­zu­mieć…

I padł na nie­go lęk. Od­su­nął się od śpią­cej dziew­czy­ny i zda­la po­pa­trzył na nią. Po­tem ujął się za czo­ło, opu­ścił gło­wę na pier­si i du­mał. Co­raz więk­szy mrok za­pa­dał w mia­rę wzma­ga­nia się bu­rzy. Uriel drżał, zbie­rał my­śli. Zwró­cił oczy na roz­sy­pa­ne po do­li­nie dom­ki, na mia­stecz­ko przy­le­pio­ne do wzgó­rza.

Dziew­czy­na się nie bu­dzi­ła.

Pa­dał na nie­go co­raz więk­szy lęk. Dzień za­mie­nił się w noc; wi­cher, niby roz­hu­ka­na rze­ka po­wietrz­na, prze­le­wał się i rwał ko­na­ra­mi. Uriel po­czął su­nąć na pal­cach w głąb lasu ce­dro­we­go. Jesz­cze obej­rzał się kil­ka razy poza sie­bie. Dziew­czy­na wciąż spa­ła.

Na­gle wi­cher zmie­nił kie­ru­nek, prze­po­ło­wił chmu­ry na nie­bie i po krót­kim cza­sie zmiótł je za wid­no­krę­gi. Uka­zał się w gó­rze czy­sty błę­kit a w stro­nie za­chod­niej słoń­ce, któ­re wła­śnie po­ło­wą swej tar­czy szkar­łat­nej za­pa­da­ło za wzgó­rza. W po­wie­trzu po­czę­ło krą­żyć ptac­two z we­so­łem świe­go­ta­niem. Oży­wi­ła się woń li­lii i kwia­tu mig­da­ło­we­go. Miłe za­pa­chy jęły prze­peł­niać po­wie­trze.

Dziew­czy­na wes­tchnę­ła, otwo­rzy­ła oczy i ro­zej­rza­ła się do­ko­ła ze zdu­mie­niem. I nie mo­gła zro­zu­mieć, żali sen trwa jesz­cze, czy teź jawa nie mi­nę­ła. Nie mo­gła po­wią­zać my­śli, ob­ra­zów, wspo­mnień i rze­czy­wi­sto­ści.

Bo zda­ło się jej, ze sta­ła na pro­gu domu i uj­rza­ła przed sobą mło­dzia­na, któ­ry się na­zwał wy­słań­cem. A zja­wił się śród bły­ska­wic i grzmie­nia. Po­tem prze­mó­wił do niej, uszczk­nął pręt li­lii i po­dał jej…

Po­tem szep­ta­li ze sobą o nie­bie, o zie­mi i o drże­niu serc. Po­tem ona osła­bła a na nie­bie roz­go­rza­ły bły­ska­wi­ce i za­hu­cza­ły gro­my. Po­tem przy­mknę­ła oczy…

I otwie­ra je te­raz…

A w gó­rze prze­czy­sty błę­kit, w dali za­cho­dzi słoń­ce i nie­ma ni­ko­go koło niej…

– Zali to był sen?…

Ale ser­ce jej drży jesz­cze, ude­rza nie­rów­no. Czu­je jesz­cze na twa­rzy od­dech tego, któ­ry się mie­nił wy­słań­cem…

– Żali była to jawa?,..

I sie­dzia­ła tak du­ma­jąc, opu­ści­ła gło­wę na pier­si a z oczu po­czę­ły łzy spły­wać. To­czy­ły się po bla­dych po­licz­kach, spa­da­ły na łono, na ręce, na mu­ra­wę.

Po­tem łzy te po­czę­ły pły­nąć co­raz ob­fi­ciej i jak czy­ste kro­ple desz­czu drża­ły na źdźbłach tra­wy.

Wtem po­sły­sza­ła sze­lest kro­kow, pod­nio­sła gło­wę i przez łzy uj­rza­ła po­chy­lo­ne­go cie­ślę, któ­ry zbli­żał się wol­no pod próg ich domu. Za­kry­ła twarz rę­ka­mi, po­chy­li­ła gło­wę na mu­ra­wę i uto­nę­ła w drźe­niu, łzach i bła­ga­niu Pana, któ­ry w gó­rze po­nad nią krył się za błę­ki­ta­mi i losy świa­ta w za­du­mie ukła­dał.

Cie­śla uj­rzał ją klę­czą­cą z po­chy­lo­ną ku zie­mi twa­rzą. Za­nie­po­ko­ił się, przy­stą­pił do niej i szep­nął ła­god­nie:

– Co to­bie, Su­na­mis?

Ale usły­szał tyl­ko łka­nie. Więc prze­ląkł się bar­dzo, do­tknął dło­nią jej gło­wy, schy­lił się i szep­nął jesz­cze ła­god­niej:,

– Co to­bie, moja dro­ga Su­na­mis?

Wte­dy dziew­czy­na unio­sła się nie­co, przy­sło­ni­ła twarz wło­sa­mi i przy­ło­żyw­szy drżą­ce, zim­ne usta do jego po­marsz­czo­nej ręki, po­czę­ła ją zle­wać łza­mi i ca­ło­wać…KU­SI­CIE­LE.

Je­ru­sza­la­im pa­no­wa­ła dusz­na at­mos­fe­ra. Ręka Wiel­ko­rząd­cy za­wi­sła nad wszyst­kie­mi par­ty­ami i nie po­zwa­la­ła żad­nej gło­wie wy­ro­snąć po­nad wy­so­kość włócz­ni rzym­skiej. Lu­dzie od­da­ni rze­mio­słom, prze­kup­nie, li­chwia­rze, za­moż­ni le­niw­cy, my­ślą­cy je­dy­nie o wy­go­dach ży­cia, wresz­cie wy­rob­ni­cy i róż­ne­go ro­dza­ju pro­stac­two nie od­czu­wa­ło cię­ża­ru tej ręki. Ale war­stwy wyż­sze, prze­cho­wu­ją­ce w swem ło­nie tra­dy­cye po­li­tycz­ne, żąd­ne wpły­wów, zna­cze­nia i wła­dzy, po­glą­da­ły gniew­li­wem okiem w stro­nę pa­ła­cu Na­miest­ni­ka i nie­raz no­ca­mi, to­cząc po­ta­jem­ne na­ra­dy, ukła­da­ły pla­ny, któ­re na­stęp­ny ra­nek niby mgłę roz­wie­wał. War­stwy te czu­ły swą siłę i swo­ją nie­moc. Czu­ły swą siłę, gdyż po­łą­czyw­szy się z Syn­he­drio­nem, mia­ły za sobą wie­dzę czer­pa­ną z Pi­sma, żywe sło­wo ka­pła­nów i wy­bit­ne ma­jąt­ko­we sta­no­wi­sko; prze­to oto­czo­ne były nie­ja­ko po­trój­nym mu­rem ochron­nym i nikt ich na­paść nie mógł. Za­ra­zem jed­nak czu­ły swą nie­moc, bo taki stan rze­czy nie wy­star­czał im, a ma­jąc nad sobą czuj­ne­go Wiel­ko­rząd­cę, nie mo­gły kro­ku uczy­nić poza… ów po­trój­ny mur za­ję­tej szczę­śli­wie po­zy­cyi. Lud ich po­wa­żał, słu­chał i kła­niał się bo­ga­czom; oni pra­gnę­li, aby lud ten na dane ha­sło ru­szył za nimi, do­kąd­kol­wiek go po­pro­wa­dzą. A tego nie mo­gli się spo­dzie­wać. Lud był mar­twym pro­chem; oni zaś w du­szach swych nie mie­li ani jed­nej iskry, aby ją do­być i w ten proch rzu­cić. Czer­piąc całą… swą siłę z prze­szło­ści, nie mie­li daru spoj­rze­nia w przy­szłość. A gdy­by na­wet wa­run­ki uło­ży­ły się dla nich naj­po­myśl­niej, nie było śród nich ani jed­ne­go czło­wie­ka, po­wo­ła­ne­go na wo­dza. Nie stwo­rzy­li so­bie na­wet ide­ału w tym kie­run­ku. Po­sie­dli je­dy­nie sztu­kę wzbra­nia­nia, po­wstrzy­my­wa­nia, ha­mo­wa­nia za­pę­dów; nie umie­li na­to­miast wska­zać dro­gi, oświe­cić jej ideą i po­bu­dzić do czy­nu. Był to kie­ru­nek bez kie­run­ku, na­kry­cie wszel­kie­go świa­tła kor­cem, wy­cze­ki­wa­nie i chęć roz­pla­ta­nia wę­zła bez przy – ło­że­nia ręki. Je­że­li zaś kto­kol­wiek rękę za­mie­rzał wy­cią­gnąć, chwy­ta­li go, od­wo­dzi­li, a na­wet bali się go, upa­tru­jąc w nim przy­szłe­go de­spo­tę. Lud na­to­miast, acz­kol­wiek po­zor­nie był mar­twy, wy­two­rzył so­bie ide­ał ocze­ki­wa­ne­go wo­dza. Ide­ałem tym był za­po­wia­da­ny przez pro­ro­ków Me­szjach. I był to za­praw­dę ide­ał ludu, a nie warstw wyż­szych; te bo­wiem onych pro­ro­ków prze­śla­do­wa­ły i uśmier­ca­ły. Wpraw­dzie i one wie­rzy­ły w przyj­ście Za­po­wie­dzia­ne­go; ale po­mię­dzy ich wia­rą i wia­tą… ludu le­ża­ła prze­paść. One ro­zu­mia­ły Pi­smo, lud je od­czu­wał. Lud oglą­dał się za mę­żem, gło­szą­cym to, co w głę­bi du­szy przez każ­de­go było od­czu­te; lud nie py­tał nig­dy, Z ja­kie­go domu pro­rok wy­cho­dził; cze­kał tyl­ko czy­nów i w nie za­wsze uwie­rzył. Oni na­to­miast za­da­li, aby im była uka­za­na oso­ba, aby ten, któ­ry przyj­dzie, otwo­rzyw­szy księ­gi, wska­zał pal­cem swój ro­do­wód, Zgod­ność imie­nia swe­go z imie­niem prze­po­wied­ni, aby przedew­szyst­kiem nie był nie­spo­dzian­ką i za­stał ich przy­go­to­wa­nych na swe przyj­ście. Tym­cza­sem mi­ja­ły lata za la­ta­mi, lud przy­wy­kał do no­we­go po­rząd­ku, któ­ry od daw­na stał się sta­rym, przy­gnę­bie­nie ogar­nia­ło ich co­raz sil­niej, aż wresz­cie po­czę­li dla umoc­nie­nia się ra­dzić, ukła­dać pla­ny, ło­wić chci­wie każ­dą wieść, któ­ra Za­po­wia­da­ła­by od­mia­nę, nada­wać jej prze­sąd­ne zna­cze­nie i na­ko­niec pod­nie­cać się tem wszyst­kiem, wy­twa­rza­jąc sto­sun­ki, któ­re za­mie­ni­ły ich w po­tęż­nych upio­rów, sze­rzą­cych po­strach w nocy, kie­dy wszy­scy spo­czy­wa­ją, ale bez­sil­nych w dzień, kie­dy trze­ba dzia­łać.

Co ty­dzień zbie­ra­li się póź­nym wie­czo­rem u Ka­ja­fa­sa, gdzie po­da­wa­li so­bie naj­drob­niej­sze i naj­szcze­gó­łow­sze wie­ści o tem, co się dzia­ło w róż­nych mia­stach kra­ju, a na­wet i to, na co się za­no­si­ło w Rzy­mie, gdyż nie brak im było sto­sun­ków w sto­li­cy świa­ta. Po­tem wie­ści te wspól­nie roz­trzą­sa­li i wy­cią­ga­li wnio­ski. Na ta­kich ze­bra­niach nie od­róż­nia­no rze­czy waż­nych od nie­waż­nych. Każ­da rzecz mo­gła być waż­na; za­le­ża­ło to od ze­sta­wie­nia jej z in­ne­mi wia­do­mo­ścia­mi. Opo­wia­da­no so­bie za­tem Z za­fra­so­wa­ne­mi ob­li­cza­mi, w kim się ce­zar rzym­ski ko­chał, jaki cha­rak­ter tej ko­bie­ty, jaki po­sia­da wpływ na wład­cę świa­ta i kto zno­wu na nią wpływ wy­wie­ra. Za­sta­na­wia­no się nad tem, czy kon­sul, wy­sła­ny do Ibe­ryi, sprzy­ja im, czy nie, i czy nie by­ło­by le­piej po­sta­rać się, aby kon­su­la tego od­wo­ła­no i wy­sła­no na jego miej­sce in­ne­go. Roz­trzą­sa­no rów­nież każ­dy szcze­gół z do­mo­we­go ży­cia Wiel­ko­rząd­cy, któ­ry to szcze­gół w da­nym ra­zie mógł być w Rzy­mie wy­zy­ska­ny prze­ciw nie­mu, lub za nim. Ka­ja­fas słu­chał za­zwy­czaj tych roz­mów dłu­biąc pal­cem w zę­bach i pa­trząc pil­nie po mów­cach, a do­pie­ro pod ko­niec za­bie­rał głos i nie­sły­cha­nie by­strym są­dem roz­wią­zy­wał każ­de za­gad­nie­nie, wy­snu­wa­jąc ude­rza­ją­co pro­sty wnio­sek. Tyl­ko Su­ten, je­den z naj­więk­szych bo­ga­czy, umiał go nie­kie­dy prze­ko­nać, gdyż po­sia­dał umysł może jesz­cze by­strzej­szy, wiel­ki dar wy­sło­wie­nia a przy­tem rzad­ki chłód. Ale był to czło­wiek bar­dzo mło­dy, za­le­d­wie trzy­dzie­ści lat li­czą­cy. Nie mógł za­tem tyle wie­dzieć, ile wie­dział Ka­ja­fas, któ­ry tez oba­lał jego do­wo­dze­nia pro­stem przy­to­cze­niem ja­kie­goś zda­rze­nia, wy­ka­zu­ją­ce­go nie­zgod­ność z gło­szo­ną przez Su­te­na teo­ryą. Na jed­nem z ta­kich po­sie­dzeń Su­ten do­niósł, iż krą­ży po mia­stecz­kach w to­wa­rzy­stwie kil­ku uczniów mło­dy rab­bo­ni, któ­ry le­czy przez wkła­da­nie rąk i bu­dzi w tłu­mach po­dziw. Ka­ja­fas wtrą­cił żar­to­bli­wie, że moż­na­by go do świą­ty­ni spro­wa­dzić, aby wkła­dał ręce na gło­wy cel­ni­ków, ścią­ga­ją­cych wła­śnie z ludu nowy po­da­tek. Wnet jed­nak roz­mo­wa zwró­ci­ła się w in­nym kie­run­ku, gdyż ktoś przy – wiózł wia­do­mość, że w skła­dzie pre­to­ry­anów, ota­cza­ją­cych ce­za­ra, za­szły waż­ne zmia­ny i we­szli lu­dzie nie­zna­ni. Su­ten nie brał udzia­łu w dal­szej roz­mo­wie a na­wet wcze­śniej niż zwy­kle opu­ścił zgro­ma­dze­nie. Na przy­szłem zaś nie zja­wił się wca­le.

Po upły­wie dwóch ty­go­dni przy­był jed­nak zno­wu i przy­niósł dal­sze wie­ści o owym rab­bo­nim. Po­nie­waż brak było wia­do­mo­ści waż­niej­szych, prze­to wy­słu­cha­no jego opo­wia­da­nia do koń­ca. Twier­dził, że rab­bo­ni nie­tyl­ko uzdra­wia­niem się zaj­mu­je, ale za­ra­zem wy­gła­sza na­ukę, któ­ra nie pod każ­dym wzglę­dem jest zgod­na z tra­dy­cyą wy­kła­du Pi­sma. Wieść ta za­sę­pi­ła An­na­sza, świe­kra Ka­ja­fa­sza, naj­wyż­sze­go ka­pła­na one­go roku, bo był bar­dzo wy­ma­ga­ją­cy w spra­wach wy­kła­du Pi­sma. Po­czął więc szcze­gó­ło­wo wy­py­ty­wać o ową na­ukę. Ale Ka­ja­fas chrząk­nął i ka­zał Su­te­no­wi opo­wia­dać po­pro­stu to, co się zda­rzy­ło, a nie to, co było mó­wio­ne. Su­ten tedy za­czął się roz­wo­dzić nad tem, iż ów rab­bo­ni zy­skał wiel­ki roz­głos u ludu, któ­ry tu i tam po­czy­na prze­bą­ki­wać, iż to jest za­po­wie­dzia­ny Me­szjach.

Sło­wa te wy­wo­ła­ły wiel­ki śmiech w ca­lem zgro­ma­dze­niu. Na­wet An­nasz trze­pał ręką przez po­wie­trze i chi­cho­tał a inni po­czę­li w róż­ny spo­sób żar­to­wać. Su­ten umilkł, siadł w ką­cie, ale był bar­dzo roz­gnie­wa­ny. To jego za­cho­wa­nie zwró­ci­ło uwa­gę. Ka­ja­fa­sa, któ­ry dał znak, aby się uci­szo­no i mó­wił, ie po­dob­na rzecz zda­rzy­ła się przed ośm­na­stu laty dwa razy, przed dwu­dzie­stu laty raz a przed czter­dzie­stu laty trzy razy. Na to po­wstał Su­ten, ci­snął o po­sadz­kę misę, któ­rą miał pod ręką i za­wo­łał grom­ko:

– Taka rzecz nie zda­rzy­ła się jesz­cze nig­dy!

I zno­wu przed­wcze­śnie opu­ścił zgro­ma­dze­nie.

Na­za­jutrz rano po­słał po nie­go Ka­ja­fas, udał się z nim do ogro­du i dłu­go ze sobą na sa­mot­no­ści roz­ma­wia­li. Po tej byt­no­ści u Ka­ja­fa­sa Su­ten opu­ścił mia­sto i przez mie­siąc nie po­ja­wiał] się na zgro­ma­dze­niach. Po mie­sią­cu wró­cił. Wszy­scy go oto­czy­li i wy­py­ty­wa­li, kędy po­dró­żo­wał. Ale on da­wał albo od­po­wie­dzi wy­mi­ja­ją­ce, albo też cał­kiem mil­czał. Tym­cza­sem Ka­ja­fas za­siadł na swem miej­scu i wbrew zwy­cza­jo­wi pierw­szy głos za­brał.

Za­czął wprost od tego, iż bę­dzie mó­wił o owym mło­dym rab­bo­nim. Wszy­scy moc­no się za­cie­ka­wi­li a nie­któ­rzy obej­rze­li się na Su­te­na, któ­ry siadł da­lej, zwie­sił gło­wę, jak­by zbie­ra­jąc my­śli i na coś się go­tu­jąc.

Ka­ja­fas mó­wił, że spra­wa przed­sta­wia się nie­co od­mien­nie, niż to się zra­zu wy­da­wa­ło. Mło­dy rab­bo­ni nie jest pierw­szym lep­szym szal­bie­rzem, ani wróż­kiem bio­rą­cym pie­nią­dze, ani nie po­da­je się za pro­ro­ka, ani nie gło­si rze­czy nad­zwy­czaj­nych, z któ­re­mi wy­pa­da­ło­by wal­czyć, ani nie dąży do wła­dzy, ani nie jest czło­wie­kiem pod­bu­rza­ją­cym lud. Zda­je się wsze­la­ko, ze lud lgnie do nie­go, gdyż dąży za nim, słu­cha jego wy­kła­du, ota­cza go nie­zmier­nym sza­cun­kiem, nie­mal czcią. Są tacy, któ­rzy opu­ści­li żony i ro­dzi­ny a za nim po­szli; inni po­rzu­ci­li rze­mio­sło swo­je, aby być cią­gle przy jego boku. Czy cuda czy­ni, trud­no spraw­dzić. Po­wia­da­ją lu­dzie wia­ro­god­ni, ze tak. Ale wia­ro­god­ni lu­dzie mogą mieć płyt­kie spoj­rze­nie i sła­by słuch; mogą wi­dzieć tyl­ko sku­tek a przy­czy­ny nie, i dzi­wo­wać się dy­mo­wi, nie doj­rzaw­szy pło­mie­nia. Tu nie o to cho­dzi. Rab­bo­ni jest mę­żem ludu a ta­kie­go dziś po­trze­ba!

Wiel­kie zdu­mie­nie ogar­nę­ło obec­nych. Nie mo­gli zro­zu­mieć wy­wo­du Ka­ja­fa­sa. Ze wszyst­kich stron na­le­ga­no na nie­go, aby wy­ło­żył ja­śniej, co my­śli.

Ka­ja­fas jed­nak zmę­czył się i nie chciał dłu­żej mó­wić. Ale na­stęp­ne po­sie­dze­nie na­zna­czył nie za ty­dzień, lecz na po­ju­trze. Wszy­scy ro­ze­szli się tedy w nie­zwy­kłem na­prę­że­niu my­śli. Zro­zu­mie­li bo­wiem, że je­śli Ka­ja­fas tak na rze­czy pa­trzy, to spra­wa musi być istot­nie waż­ną.

Na owem na­stęp­nem zgro­ma­dze­niu zja­wi­li się wszy­scy bar­dzo wcze­śnie a Ka­ja­fas roz­sta­wiw­szy nie­któ­rych w przed­sion­ku, aby da­wa­li ba­cze­nie na służ­bę, wy­gło­sił wiel­ką mowę.

W mo­wie tej przed­sta­wił obec­ne po­ło­że­nie, nie szczę­dząc barw ciem­nych, ani przy­gan. Wy­ka­zał, ze w tym sta­nie rze­czy nie­po­dob­na na­wet ma­rzyć o zrzu­ce­niu zwierzch­nic­twa rzym­skie­go. Lud ich słu­cha, ale w świą­ty­ni; gdy­by mu jed­nak ka­za­li rzu­cić się na straż Wiel­ko­rząd­cy, wy­po­wie­dział­by im praw­do­po­dob­nie po­słu­szeń­stwo i zwią­za­nych od­pro­wa­dził na ra­tusz. By­stro­ści im nie brak, ale nie po­sia­da­ją zu­peł­nie wpły­wu na po­spól­stwo. Brak im czło­wie­ka. Tym czło­wie­kiem mógł­by być ów mło­dy rab­bo­ni.

Na­stęp­nie przy­to­czył im wie­le zda­rzeń, któ­re do­wo­dzi­ły, że w wa­run­kach zwy­czaj­nych rab­bo­ni po upły­wie kil­ku lat sta­nie się naj­po­pu­lar­niej­szym mę­żem w kra­ju. Imię jego bę­dzie brzmia­ło na wszyst­kich ustach. Od nich za­le­ży, aby to sta­ło się prę­dzej…

Gdy­by po­spól­stwo za jego po­śred­nic­twem prze­szło pod ich wpływ, nie­za­wi­słość by­ła­by już przez pół osią­gnię­ta. Rzym nie cią­gnie zbyt wiel­kich ko­rzy­ści z kra­ju ubo­gie­go, wie­lo­krot­nie już splą­dro­wa­ne­go i tak od­da­lo­ne­go. Wiel­ko­rząd­cy po­chła­nia­ją znacz­ne sumy a czę­sto chwy­ta­ni by­wa­ją na kłam­stwach. Rzy­mo­wi chy­ba cią­ży łup i praw­do­po­dob­nie nie prze­le­wał­by krwi ce­lem utrzy­ma­nia go w swych rę­kach. Zresz­tą moż­na­by wejść w ukła­dy. Na to jed­nak, aby w tym kie­run­ku po­ru­szyć po­spól­stwo, trze­ba wo­dza. Tym wo­dzem może być tyl­ko taki czło­wiek jak rab­bo­ni…

Ale wódz taki mu­siał­by być im bez­względ­nie po­słusz­ny. Rab­bo­ni jest wpraw­dzie czło­wie­kiem z gmi­nu; jest jed­nak po­dob­no umy­słem, nie pod­da­ją­cym się ła­two pod kie­ru­nek osób in­nych. Ale jest mło­dy! Mło­dość usu­wa wie­le trud­no­ści. Rab­bo­ni jest czło­wie­kiem pro­stym, któ­re­mu win­no się uśmie­chać usto­sun­ko­wa­nie z naj­wyż­sze­mi war­stwa­mi, gdy­by one go po­wo­ła­ły do swo­ich ce­lów!

Lud ocze­ku­je Me­szja­cha i pa­trzy na rab­bo­nie­go. Uczyn­ki te­goż mó­wią wie­le. Wpraw­dzie Ka­ja­fas temu nie wie­rzy i mło­dy rab­bo­ni pew­nie tak­że temu nie wie­rzy a w każ­dym ra­zie nie po­wi­nien temu wie­rzyć; Z lu­dem jed­nak rzecz przed­sta­wia się in­a­czej. Lud po­wi­nien wie­rzyć w to, co jest po­trzeb­ne, nie zaś w to, co jest praw­dzi­we. Lud moie wie­rzyć, że rab­bo­ni jest Me­szja­chem…

Na tego czło­wie­ka zwró­cił uwa­gę Su­ten. Prze­to wy­ka­zał, ii po­sia­da oko wy­jąt­ko­wo by­stre i ie jest prze­zna­czo­ny do speł­nie­nia waż­nych rze­czy. Niech więc resz­tę sam do­po­wie.

Na­sta­ła wiel­ka ci­sza, gdyż wszy­scy po­czu­li, ie spra­wa ma cha­rak­ter nad­zwy­czaj­ny i wy­ma­ga znacz­ne­go wy­sił­ku w osą­dze­niu.

Su­ten po­czął opo­wia­dać, ii od dłuż­sze­go cza­su śle­dził kro­ki rab­bo­nie­go i że go już jako tako po­znał. Przy­ta­czał licz­ne przy­kła­dy wpły­wu, jaki wy­wie­ra i oświad­czył, ie jest to sta­now­czo pierw­sza gło­wa po za mu­ra­mi.

Wy­mo­wa jego jest wstrzą­sa­ją­ca, choć krót­ka. W któ­rą­kol­wiek stro­nę ob­ró­ci oczy, wy­ra­sta­ją tłu­my jak z pod zie­mi i dążą za nim. Po­siadł od egip­skich le­ka­rzy sztu­kę… wkła­da­nia rąk i ma sil­ne oko. Su­ten wi­dział na wła­sne oczy, jak razu pew­ne­go pod jego spoj­rze­niem uschło drze­wo fi­go­we.

Ale to jest pro­stak. Gdy ota­cza­ją go tłu­my, po­sia­da pew­ność sie­bie. Nie­wia­do­mo, jak­by się za­cho­wy­wał, gdy­by sta­nął przed ich zgro­ma­dze­niem.

On musi po­żą­dać wła­dzy, bo czy­na­mi swe­mi osią­ga ją po czę­ści. Wła­dza jego jest już wiel­ka – (i tu po­czął mó­wić urą­gli­wie) – moie nie prze­szła­by przez bra­my mia­sta i dla­te­go bram tych uni­ka; ale za­pro­szo­na zgar­bi się, przy nas uro­śnie i już Z po­wro­tem przez owe bra­my się nie prze­ci­śnie.

Dla­te­go też za­cho­dzi pil­na po­trze­ba, aby go te­raz po­zy­skać. Su­ten za­py­tu­je obec­nych wy­raź­nie, czy zga­dza­ją się na to.

Zgro­ma­dze­ni po­czę­li szep­tać mię­dzy sobą i ob­ró­ci­li oczy na Ka­ja­fa­sa. Ten ja­sno i wy­raź­nie oświad­czył, ze po­zy­ska­nie rab­bo­nie­go dla ich ce­lów jest rze­czą pierw­szo­rzęd­nej wagi. Zgro­ma­dze­nie przy­twier­dzi­ło.

Wte­dy Su­ten za­brał po­now­nie głos i za­py­tał, czy obec­ni upo­waż­nia­ją go do po­ro­zu­mie­nia się z rab­bo­nim, czy nie. Je­śli­by zaś wię­cej ufa­li komu in­ne­mu, to nie­chaj wy­mie­nią jego na­zwi­sko.

Ka­ja­fas dał znak ręką, iż pra­gnie od­po­wie­dzieć. Uci­szo­no się a on pra­wił w te sło­wa:

Rzecz, nad któ­rą się za­sta­na­wia­ją, jest rów­nie waż­na, jak nie­bez­piecz­na. Waż­na, bo otwie­ra wi­do­ki; nie­bez­piecz­na, gdyż gro­zi pro­skryp­cyą. Kto jest osta­tecz­nie ów rab­bo­ni, tego nikt na pew­no nie wie. Dla­te­go też jest nie­zbęd­na wy­jąt­ko­wa ostroż­ność. Su­ten idzie z nim mó­wić. Ale niech tym­cza­sem mówi z nim od sie­bie jako mąż zna­ko­mi­ty, ale nie jako ich przed­sta­wi­ciel. Je­że­li spra­wa weź­mie zły ob­rót, ta­jem­ni­ca uto­nie po­mię­dzy dwie­ma pa­ra­mi oczu; w naj­gor­szym ra­zie wy­sta­wi się na nie­bez­pie­czeń­stwo sam Su­ten. Je­że­li zaś rzecz pój­dzie po my­śli, wte­dy czas bę­dzie ze­brać się na nowo i roz­pa­trzyć dal­sze kro­ki.

Zgro­ma­dze­nie zgo­dzi­ło się na to jed­no­gło­śnie.

Su­ten miał wy­ru­szyć w dro­gę już na­za­jutrz. O wscho­dzie słoń­ca Ka­ja­fas przy­zwał go jesz­cze raz do sie­bie i opa­trzył róż­ne­mi prze­stro­ga­mi.

Lę­kał się, czy Su­ten spro­sta za­da­niu. Znał go od dziec­ka; znal jego za­le­ty i wady. Za­le­ty były wiel­kie, ale i wady duże. Su­ten nie po­sia­dał daru od­ga­dy­wa­nia cha­rak­ter rów. Od lat naj­młod­szych pa­trzył na ob­łu­dę i prze­stał wie­rzyć w cno­tę. Przy­zna­wał się do tego otwar­cie i tyl­ko oso­bi­ste sto­sun­ki uchro­ni­ły go od pu­blicz­nej na­ga­ny, któ­ra każ­de­go in­ne­go nie omi­nę­ła­by na pew­no. Su­ten mnie­mał na­to­miast, ie każ­de­go czło­wie­ka moż­na ku­pić; sam prze­cież ku­po­wał wszyst­ko: sto­sun­ki, przy­jaźń, wier­ność, na­wet mi­łość tkli­wą. Ka­ja­fas nie prze­czył temu w za­sa­dzie, ale zda­wa­ło mu się, że by­wa­ją wy­jąt­ki, ze nie­kie­dy w mło­dych lu­dziach ob­ja­wia się nie­dba­nie o do­stat­ki a na­wet o wła­dzę i wpły­wy, Rab­bo­ni zaś był jesz­cze mło­dy. Ale co do lat byli nie­mal ró­wie­śni­ka­mi z Su­te­nem a ró­wie­śni­kom ła­twiej się po­ro­zu­mieć. Z dru­giej zaś stro­ny dzie­li­ło ich zno­wu po­cho­dze­nie i świat, w któ­rym się ura­bia­li. Wie­le, bar­dzo wie­le po­waż­nych wąt­pli­wo­ści na­su­wa­ło się Ka­ja­fa­so­wi.

Su­ten, słu­cha­jąc jego prze­stróg, krzy­wił twarz szy­der­czo. Gdy Ka­ja­fas po­czął mó­wić o szla­chet­no­ści, po­pa­trzył mu tak by­stro w oczy, iż ten wło­żył pa­lec w usta i po­czął z zę­bów wy­dłu­by­wać reszt­ki stra­wy, pa­trząc po ścia­nach, Su­ten wie­dział, co za­mie­rzał. Na dnie du­szy miał już wy­go­to­wa­ny cały plan a da­le­ko roz­le­glej­szy i głę­biej się­ga­ją­cy, niż plan Ka­ja­fa­sa. W pla­nie tym rab­bo­ni miał być tyl­ko jako drzwi, przez któ­re się wcho­dzi do gma­chu. I nie Ka­ja­fas miał wejść przez one drzwi!

W obec­nych wa­run­kach dusz­niej było

Su­te­no­wi, niż na­wet Ka­ja­fa­so­wi, niż wszyst­kim ra­zem. Su­ten czuł w so­bie siłę do wy­po­wie­dze­nia woj­ny ogrom­nej czę­ści świa­ta; tyl­ko brak mu było na­rzę­dzia wo­jen­ne­go. Owem na­rzę­dziem miał zo­stać rab­bo­ni; Ka­ja­fas zaś – mógł naj­wy­żej to na­rzę­dzie po­bło­go­sła­wić, gdy­by miał ocho­tę.. To był już czło­wiek prze­ży­ty!…,.

Oni wszy­scy byli we­dług Su­te­na prze­ży­ci. Cały Syn­he­drion, całe du­cho­wień­stwo, cała ary­sto­kra­cya, na­wet ucze­ni!

Su­ten wie­dział, iż część tego prze­kleń­stwa cią­ży tak­że i na nim. On je­den miał to ja­sno­wi­dze­nie. Zresz­tą wszy­scy inni byli śle­pi.

Ale my­śli tych nie wy­pu­ścił z głę­bi du­szy na ob­li­cze, któ­re po prze­lot­nym szy­der­czym uśmie­chu było zno­wu chłod­ne i bez wy­ra­zu, jak per­ga­min nie­za­pi­sa­ny. Ka­ja­fas po­wta­rzał z na­ci­skiem każ­dą prze­stro­gę a na­stęp­nie jął Su­te­na gła­skać po po­licz­kach i mó­wił:

– Pa­mię­taj, abyś każ­dy krok roz­wa­żył, nim go po­sta­wisz. Pa­mię­taj, abyś ra­czej zwle­kał, niż dzia­łał. Pa­mię­taj, abyś ra­czej mil­czał, niż mó­wił; abyś ra­czej nic nie zro­bił, niż zro­bił źle…

Su­ten po­czął się już nie­cier­pli­wić. Ale Ka­ja­fas jesz­cze go nie pusz­czał.

– Po­znaj go. Zba­daj, cze­go pra­gnie. Prze­nik­nij go, co mu schle­bia. Przej­rzyj go wpierw, nim ode­zwiesz się do nie­go…

Na­gle urwał, po­pa­trzył na nie­go i uści­snął go czu­le.

– Ty bę­dziesz kie­dyś naj­wyż­szym ka­pła­nem!

Su­ten w ra­mio­nach jego od­wró­cił twarz, gdyż nie mógł się po­wstrzy­mać od szy­der­cze­go uśmie­chu. Czap­ka o dwóch ro­gach wy­da­ła mu się istot­nie god­ną gło­wy Ka­ja­fa­sa. On po­czy­nał już ma­rzyć o czap­ce ze zło­te­mi strza­ła­mi.

I wy­dał mu się Ka­ja­fas ma­łym czło­wie­kiem, gdy mó­wił o dwu­roż­nej czap­ce. Wy­dał mu się czło­wie­kiem śle­pym i cał­kiem prze­ży­tym.

Ale roz­stał się z nim jak z naj­wyż­szym mę­dr­cem i gło­wą na­ro­du swo­je­go. Udał się do domu a po upły­wie go­dzi­ny był już za bra­ma­mi mia­sta.

Wie­czo­rem dnia tego An­nasz za­szedł do Ka­ja­fa­sa. Po­czę­li roz­ma­wiać o wy­pra­wie Su­te­na.

An­nasz roz­wo­dził się sze­ro­ko nad ro­zu­mem tego mło­de­go czło­wie­ka i ki­wał gło­wą na wszyst­kie stro­ny. Ka­ja­fas po­czął dłu­bać pal­cem w zę­bach i rzekł krót­ko:

– Su­ten ma twarz na twa­rzy.

An­nasz pod­niósł ze zdu­mie­nia ręce i ode­mknął usta. Ka­ja­fas cmok­nął kil­ka razy ję­zy­kiem o pod­nie­bie­nie i zęby, na­stęp­nie rzekł:

– Po­wie­dzia­łem, ie ma twarz na twa­rzy. Wierzch­nia twarz jest nam zna­na; ale spodniej nie wi­dzie­li­śmy. Mnie się zda­je, ie ta spodnia twarz jest inna.

Na­sta­ło mil­cze­nie, w cza­sie któ­re­go An­nasz opu­ścił gło­wę i dra­pał się za uchem. Ka­ja­fas zaś mruk­nął jak­by do sie­bie:

– Kto wie, czy to nie jest wiel­kie szczę­ście dla nas, ie Su­ten nie po­sia­da ta­len­tów owe­go rab­bo­nie­go!

An­nasz zno­wu pod­niósł gło­wę a Ka­ja­fas do­dał:

– Gdy­by bo­wiem po­sia­dał ta­len­ty rab­bo­nie­go, to nie on do nas cho­dził­by na Zgro­ma­dze­nia, ale my do nie­go…

An­nasz jesz­cze nie mógł zro­zu­mieć i pa­trzył py­ta­ją­cym wzro­kiem na Ka­ja­fa­sa, któ­ry za­koń­czył:

– On nie dla nas po­szedł po­ro­zu­mie­wać się z owym rab­bo­nim. On po­szedł mó­wić dla sie­bie. Ale prze­li­czył się. Póki ja żyję, nie bę­dzie­my cho­dzi­li do nie­go na zgro­ma­dze­nia! Na le­wej dło­ni mam na­pi­sa­ne, ie prze­ży­ję tych, z któ­ry­mi wi­nie­nem po­stę­po­wać ostroż­nie!

An­nasz od­parł nie­spo­koj­nie:

– To moie niech on le­piej nie idzie mó­wić z rab­bo­nim?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: