Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Listy do ojca - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Listy do ojca - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 411 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

3 wrze­śnia, śro­da 1828 r. Opi­no­gó­ra

Ko­cha­ny Papo!

Ode­bra­łem list Papy wczo­raj i imie­niem p. Ber­nar­da dzię­ku­ję bar­dzo Pa­pie za wino. Zdrów je­stem i po­lu­ję. W so­bo­tę przy­je­dzie­my do War­sza­wy. Temu kil­ka dni po­lo­wa­li­śmy z char­ta­mi, ale tak te zwie­rzę­ta wy­nędz­nia­ły, że żad­ne­go za­ją­ca zła­pać nie mo­gli­śmy, co bar­dzo zmar­twi­ło p. Wą­so­wi­cza.

Z li­stu pana Kos­sa­kow­skie­go do­wie­dzia­łem się, że Ba­bu­la póź­niej przy­jeż­dża do War­sza­wy. Niech Papa bę­dzie ła­skaw uści­skać Jej nogi ode mnie i kła­niać się pan­nie Ry­chard.

Czas dzi­siaj mamy po­chmur­ny, zim­ny, pe­łen ciem­no­ści i mgły. Jed­nak wy­ja­dę na łowy, by co przy­wieźć do War­sza­wy. Ogród bar­dzo pięk­nie utrzy­ma­ny przez Fran­cisz­ka, ale nie wiem, co się zna­czy, że nie­zmier­nie rzad­ko wi­dać na zam­ku lub ofi­cy­nie gło­wy mu­la­rza. Całe dnie cza­sem prze­cho­dzą, a nikt nic nie robi na tych mu­rach.

Od cza­su wy­jaz­du Ba­bu­li nie było tu go­ści żad­nych. Ju­tro mają ja­cyś sę­dzio­wie z Prza­sny­sza przy­je­chać. Spo­dzie­wa­jąc się wkrót­ce zo­ba­czyć Papę koń­czę ten list za­pew­nia­jąc Go, że wszyst­kich do­kła­dam sta­rań, by do­brze po­stę­po­wać, i nie­jed­ną od­pie­ram po­ku­sę.

Zyg. Kras.War­sza­wa, d. 29 wrze­śnia 1828

Ba­bu­la cią­gle jest zdro­wa, ale nie w naj­lep­szym hu­mo­rze. Ro­bię, co tyl­ko mogę, by jej usłu­żyć i nie gnie­wać na sie­bie; po ca­łych go­dzi­nach czy­tam jej z rana Frays­si­no­usa, w wie­czór L'Hi­sto­ire de la Gran­de Ar­mie przez Ségu­ra. To dzie­ło oso­bli­wie bar­dzo się jej po­do­ba­ło, bo Se­gur zu­peł­nie jed­ne­go z nią jest zda­nia, co się ty­czy chę­ci Na­po­le­ona uwol­nie­nia Pol­ski.

By­łem za po­zwo­le­niem Ba­bu­li za­wczo­raj w te­atrze na no­wej ko­me­dii Fre­dra pod ty­tu­łem Przy­ja­cie­le; może to naj­lep­szym jest z jego utwo­rów. Cha­rak­te­ry do naj­wyż­szej ko­micz­no­ści po­su­nię­te, oso­bli­wie jest w tej sztu­ce po­rów­na­nie ary­sto­kra­cji pie­nięż­nej i rodu. Obo­jej z nich wy­da­ne śmiesz­no­ści, ale tak mi­strzow­sko, że trud­no praw­dy, choć tro­chę prze­sa­dzo­nej, nie po­znać. Prócz tego miej­sca są bar­dzo pięk­ne co do wier­szy i zu­peł­nie wznio­słe, na­mięt­no­ści bar­dzo pięk­nie ma­lo­wa­ne; i to, zda­je mi się, sta­no­wi ce­chę Fre­dra, że on w naj­więk­szej czę­ści swo­ich ko­me­dii po­dzie­la sztu­kę na dwie czę­ści. Jed­nym oso­bom nic nie daje ko­micz­no­ści, wszyst­ko u tych uprzy­wi­le­jo­wa­nych istot jest szla­chet­nym, one są bo­ha­te­ra­mi, one ro­bią in­try­gę, a do­pie­ro les ac­ces­so­ires są ko­micz­ne, do­pie­ro przy­ubocz­ne oso­by śmiech wzbu­dza­ją. A po­śród naj­żyw­szej ko­micz­no­ści, naj­więk­szych żar­tów i śmiesz­no­ści wzno­si się za­wsze coś szla­chet­ne­go i po­waż­ne­go, coś z ta­kim ukształ­to­wa­ne­go ta­len­tem, że ota­cza­ją­ca pła­skość i śmiesz­ność ska­zić go nie może.War­sza­wa, d. 11 stycz­nia 1829

Bar­dzo smut­no w domu bez Papy, wie­czo­ry u Ba­bu­li dłu­gie, dnie w po­ko­ju tak­że dłu­gie, wszyst­ko idzie nie­zmien­nie, po­sęp­nie, czas się to­czy po­waż­nie, po­wo­li, tak jak po­sty­lion sa­ski. Mo­no­to­nia ro­ze­rwa­na tyl­ko świ­stem wi­chrów lub brzę­kiem sre­bra, któ­rym stół na­kry­wa­ją, wie­lo­wład­nie pa­nu­je. Ogień na­wet wol­niej zda­je się pa­lić na ko­min­ku. A do tego czas zim­ny, nie­bo po­chmur­ne, za­sła­ne po­ście­lą zimy da­chy i bru­ki, wiatr ostry.

Je­śli Papa rzu­cił okiem wśród po­dró­ży i waż­niej­szych za­trud­nień na Zbi­gnie­wa, za­pew­ne nie po­do­ba mu się cha­rak­ter Me­stwi­na; ale mu­sia­łem go tak zbrod­ni­czym wy­dać, żeby Zbi­gnie­wa uszla­chet­nić. Bo ten i ten wy­stęp­ny, ale pierw­szy w za­mia­rach i czy­nach, dru­gi tyl­ko w czy­nach.9 li­sto­pa­da 1829. Ge­ne­wa

Ko­cha­ny Papo!

Po­że­gnaw­szy się z Papą w Bło­niu ze łza­mi, któ­re do­tąd pły­ną, i z ża­lem, któ­ren do­tąd moje ser­ce na­peł­nia, pu­ści­li­śmy się szyb­kim pę­dem po ka­li­skiej dro­dze. My­śli mo­ich z po­cząt­ku ze­brać nie mo­głem i jak­by ska­mie­nia­ły sie­dzia­łem w po­wo­zie – nic nie wi­dzia­łem, nic nie my­śla­łem, tyl­ko czu­łem ogrom­ny cię­żar na pier­siach. Póź­niej do­pie­ro, orzeź­wio­ny chło­dem i ru­chem po­wo­zu, za­czą­łem ro­zu­mo­wać. Zda­ło mi się, że wszyst­ko dla mnie znik­nę­ło, że wszyst­kie moje związ­ki prze­cię­te, wni­wecz ob­ró­co­ne, że każ­dy krok od­da­la­ją­cy mnie od oj­cow­skie­go domu, gdzie mło­de prze­tra­wi­łem lata, po­mna­ża moją sa­mot­ność na świe­cie i wzma­ga moje nie­szczę­ście. Wy­obra­ża­łem so­bie, żem sam już je­den na zie­mi i że nie znaj­dę na niej in­nych serc mo­je­mu od­po­wia­da­ją­cych. Były to pierw­sze go­dzi­ny roz­pa­czy – go­dzi­ny za­tru­te wszyst­ki­mi gorz­ki­mi my­śla­mi, ja­kie tyl­ko po­my­ślić moż­na.

Słoń­ce za­szło, noc bla­dym oświe­co­na księ­ży­cem się za­czę­ła, chcia­łem za­snąć, nie mo­głem, opu­ściw­szy gło­wę drze­ma­łem, ale w tym sta­nie bliż­szym go­rącz­ki jak snu. Prze­jeż­dża­jąc przez Ło­wicz o ósmej wie­czo­rem nie mo­gli­śmy wstą­pić do ge­ne­ra­ła Klic­kie­go, gdyż jesz­cze nie był wró­cił z za­gra­ni­cy.

Uno­si­ły nas szyb­ko ko­nie, a myśl, któ­ra co chwi­la mnie zaj­mo­wa­ła – co­raz da­lej od Papy, co­raz da­lej od War­sza­wy – spo­czyn­ku mi nie da­wa­ła. Je­dy­ną po­cie­chą było dla mnie, kie­dym so­bie za­kła­dał stać się god­nym łask i mi­ło­ści Papy i świę­cie mo­ich do­trzy­mać obiet­nic. Skra­ca­jąc czas dłu­gi wy­sta­wia­łem so­bie, kie­dy znów oba­czę dom ro­dzin­ny i ojca z mo­je­go po­stę­po­wa­nia za­do­wo­lo­ne­go, przyj­mu­ją­ce­go mnie ze łza­mi ra­do­ści, i po­sta­no­wi­łem ca­ły­mi si­ła­mi o te łzy się sta­rać, i przy­sią­głem, że nig­dy in­szych z mej przy­czy­ny nie wy­le­je.

Nade dniem już by­li­śmy nad War­tą i uj­rza­łem za­mek Go­sto­wo, czy­li ra­czej jego zwa­li­ska, nad brze­ga­mi rze­ki. Przy­po­mnia­ło mi to na­tych­miast Cie­cha­nów, bo w rze­czy sa­mej dwie go­stow­skie wie­że i ich po­ło­że­nie wie­le po­do­bień­stwa mają do Cie­cha­no­wa. Sta­nę­ła mi przed oczy­ma Opi­no­gó­ra; i ogród, i staw, i ka­pli­ca nowe łzy z ócz mi wy­ci­snę­ły.

Nie­zmier­nie­śmy pręd­ko je­cha­li, chaus­sée była wy­bor­na a ko­nie żywe i moc­ne. Sta­nę­li­śmy więc w Ka­li­szu koło pierw­szej go­dzi­ny po po­łu­dniu. Stąd pi­sa­łem do Ba­bu­li, do p. Gi­rar­de­go, do Wy­łe­żyń­skie­go, do Da­nie­le­wi­cza, Ga­szyń­skie­go i Sta­sia Kra­siń­skie­go. Było nie­ja­ką ulgą dla mnie wy­nu­rzać, co czu­ję, cho­ciaż na mar­twym pa­pie­rze. List Papy ode­sła­łem do puł­kow­ni­ka Mül­le­ra, któ­ry przy­szedł nas od­wie­dzić w obe­rży, gdzie­śmy obiad je­dli, i uła­twił przej­ście przez ko­mo­rę.

Po obie­dzie da­lej ru­szy­li­śmy z czte­re­ma koń­mi pocz­to­wy­mi, gdyż dla złej dro­gi po­czmistrz ka­li­ski żad­nym spo­so­bem mniej nam dać nie chciał. Zbli­ża­li­śmy się już więc do gra­ni­cy Pol­ski i ostat­ni kra­niec jej zie­mi prze­je­cha­li­śmy wie­czo­rem. Słoń­ce już było za­szło. Chmu­ry czar­ne za­sę­pia­ły nie­bo, mroź­ny wiatr prze­wie­wał i lek­ki ostry desz­czyk je­sien­ny pró­szył po­wie­trze. Opusz­cza­jąc na dłu­gie dni moją oj­czy­znę, by wejść w świat nie zna­ny mi, i sam nie zna­ny od nie­go, uczu­łem gorz­ką ża­łość i po­no­wił się smu­tek w ca­łym swo­im na­tę­że­niu. Ob­ró­ci­łem jesz­cze raz oczy ku ro­dzin­nej stro­nie, wy­cią­gną­łem ku na­szym so­sno­wym la­som i pia­sko­wym po­lom ra­mio­na, jak gdy­bym chciał ich ostat­nim że­gnać uści­śnie­niem, a po­tem wtło­czy­łem się w ciem­ny za­ką­tek ko­cza i za­kryw­szy się płasz­czem wpa­dłem w głę­bo­kie ma­rze­nie, prze­rwa­ne do­pie­ro, kie­dy trąb­ka po­sty­lio­na oznaj­mi­ła nam, że je­ste­śmy w Ostro­wiu, pierw­szej sta­cji po Ka­li­szu, i kie­dy dźwięk nie­miec­kiej mowy prze­ko­nał mnie, że już nie je­stem w oj­czy­stej zie­mi.

Ostro­wo jest małe ślą­skie, pru­skie mia­stecz­ko, a go­spo­da dla po­dróż­nych, skła­da­ją­ca się z ma­łe­go, cia­sne­go po­ko­ju, znaj­du­je się na po­czcie. Już była go­dzi­na ósma z wie­czo­ra. Zjadł­szy więc nie­co z żyw­no­ści jesz­cze od Kre­te­go wzię­tych i na­piw­szy się wina Ca­hors przez go­spo­da­rza do­star­czo­ne­go, po­szli­śmy spać – to jest ja wró­ci­łem do War­sza­wy, bo cała noc nie­prze­rwa­nym była cią­giem snów, w któ­rych wi­dzia­łem Papę, Ba­bu­lę i wszyst­kie dro­gie oso­by, któ­re zo­sta­wi­łem w Pol­sce.

15 paź­dzier­ni­ka, czwar­tek.

Wy­piw­szy kawę w Ostro­wiu, wsie­dli­śmy o siód­mej z rana do po­wo­zu, do któ­re­go trzy ko­nie za­przę­żo­no dla złej dro­gi, i pu­ści­li­śmy się da­lej. Nie­co wró­co­ny do zmy­słów, roz­ma­wia­łem z p. Ja­ku­bow­skim i nie­zmier­nie zaj­mo­wa­ła mnie jego roz­mo­wa, w któ­rej znać było czło­wie­ka, któ­ry wie­le wi­dział, wie­le sły­szał i obe­znał się ze sław­ny­mi ludź­mi wie­ku. Dro­ga wśród Ślą­ska była nud­na, po­wol­na, błot­ni­sta i chro­po­wa­ta; oko­li­ca oświe­co­na mdłym świa­tłem za­chmu­rzo­ne­go nie­ba mało zaj­mu­ją­cych przed­sta­wia­ła przed­mio­tów. Ogół wi­do­ków skła­dał się z je­zior, od­bi­ja­ją­cych w brud­nych la­lach bar­wę sza­rą nie­ba, ze wzgór­ków piasz­czy­stych, z igla­stych la­sów, a cza­sem kie­dy nie­kie­dy spo­śród tej dzi­kiej kra­iny wzno­sił się za­mek ja­kie­goś gra­fa lub ba­ro­na, naj­czę­ściej opusz­czo­ny, z wy­bi­ty­mi u okien szy­ba­mi, z odar­ty­mi drzwia­mi, na pół go­tyc­kiej, na pół grec­kiej ar­chi­tek­tu­ry, co mi przy­po­mnia­ło pol­skie przy­sło­wie: ka­pu­sta z gro­chem.

Taką ja­dąc dro­gą o dru­giej w nocy sta­nę­li­śmy w Wro­cła­wiu. Ogrom­ne domy tego mia­sta, czar­ną bar­wą sta­ro­ści po­wle­czo­ne, wy­da­wa­ły się jak ol­brzy­my przy śnia­dych pro­mie­niach księ­ży­ca, a trąb­ka pocz­to­wa roz­le­ga­ła się sze­ro­ko po pu­stych i dłu­gich uli­cach. Za­je­cha­li­śmy do go­ści­ny pod „Blau­en Hirsch”, zna­nej już panu Ja­ku­bow­skie­mu, któ­ry tam temu kil­ka lat przez dwa mie­sią­ce miesz­kał. Dali nam za­raz szyn­ki i pie­cze­ni sar­niej na zim­no, a po­tem po­ło­ży­li­śmy się i do póź­ne­go rana na­za­jutrz spa­li­śmy.

16 paź­dzier­ni­ka, pią­tek. Od­po­czę­li­śmy pół dnia w Wro­cła­wiu. Pan Ja­ku­bow­ski po­ro­bił spra­wun­ki, a ja na­pi­sa­łem li­sty do Ba­bu­li, Gi­rar­de­go, Wy­le­żyń­skie­go, Ga­szyń­skie­go, Da­nie­le­wi­cza i Sta­sia Kra­siń­skie­go.

Zjadł­szy obiad wsie­dli­śmy do po­wo­zu, za­wsze z trze­ma koń­mi, i na całą noc się pu­ści­li­śmy. Po­go­da była nie­pew­na, ale księ­życ przy­świe­cał. Do­syć do­brze spa­łem w po­wo­zie, któ­ry wszyst­kie w so­bie za­wie­ra wy­go­dy, jest do­syć głę­bo­ki, ma po­kry­cie do spusz­cza­nia, kie­dy słoń­ce za­nad­to bije w oczy, i okna szklan­ne do za­su­nię­cia, kie­dy deszcz pada.

W Wro­cła­wiu py­ta­li­śmy się o dro­gę do Pra­gi – dwie są, jed­na krót­sza o dwie mile, ale przez Rie­sen­ge­bir­ge, któ­re są nie­bez­piecz­ne w po­rze roku je­sien­nej, dru­ga dłuż­sza i przez Glatz, ale za to nie ma­ją­ca gór. Tę ostat­nią ob­ra­li­śmy jako wy­god­niej­szą i bez­piecz­niej­szą. Glatz prze­je­cha­li­śmy w nocy.

17 paź­dzier­ni­ka, so­bo­ta. Z rana obu­dzi­łem się w Re­inertz, gdzie Mama mia­ła je­chać przed śmier­cią. Śnieg po pierw­szy raz nas tu przy­wi­tał i uj­rze­li­śmy oko­licz­ne góry nim okry­te. Pi­jąc kawę w au­ste­rii spój­rza­łem na mapę roz­wie­szo­ną na ścia­nie i wzrok mój oczy­wi­ście szu­kał Pol­ski. Zna­la­złem na ma­pie na­wet Cie­cha­nów pod prze­krę­co­nym z nie­miec­ka imie­niem: Czie­ha­now. Taka ma­leń­ka oko­licz­ność nie­zmier­nie mnie ucie­szy­ła i na chwi­lę nie by­łem w Re­inertz, prze­nie­sio­ny wy­obraź­nią nad tak czę­sto dep­ta­ne brze­gi Li­dy­ni.

Z Re­inertz cią­gnie się zła dro­ga, wciąż wzgór­ka­mi prze­pla­ta­na i grzą­ska aż do Nimptsch , gdzie jest Czech gra – nica. Nasz pasz­port pod­pi­sa­no i bez re­wi­zji żad­nej grzecz­nie nas pusz­czo­no; na po­czcie zje­dli­śmy nie­co z żyw­no­ści w Wro­cła­wiu ku­pio­nych i skła­da­ją­cych się z szyn­ki i sar­niej pie­cze­ni. Z okien pocz­ty wi­dzia­łem za­mek na wy­so­kiej gó­rze, księż­nej de Sa­gan, któ­ra jest księż­ną kur­la­ridz­ką z domu. Po­dró­żu­jąc po­śród słot­nej po­go­dy po dro­gach z czer­wo­nej gli­ny, roz­mię­kłej desz­czem, do­cią­gnę­li­śmy tego dnia aż do Ja­ro­mie­rza, dość po­rząd­ne­go mia­stecz­ka, gdzie dano nam na wie­cze­rzę w go­spo­dzie ka­pu­stę z jabł­ka­mi i zupę z ro­dzyn­ka­mi, cze­skie po­tra­wy. Do tego jesz­cze go­spo­darz przy­niósł fla­szę Czer­no­se­ker­we­in, któ­ra mi przy­po­mnia­ła uty­ski­wa­nia na barszcz p. Gi­rar­de­go. Prze­czy­taw­szy kil­ka wier­szy Mic­kie­wi­cza po­ło­ży­łem się spać, by uj­rzyć War­sza­wę i to wszyst­ko, co ko­cha me ser­ce.

18 paź­dzier­ni­ka, nie­dzie­la.

Pierw­sza sta­cja od Ja­ro­mie­rza jest for­te­ca Ko­nigs­grätz, wa­row­na pa­li­sa­da­mi z drze­wa, wa­ła­mi z zie­mi, mu­ra­mi z ka­mie­nia i fo­sa­mi peł­ny­mi wody. Tu zjadł­szy lek­kie śnia­da­nie da­lej po­je­cha­li­śmy. Po­go­da z brzyd­kiej na pięk­ną się prze­mie­ni­ła. Pola zie­lo­ne, góry le­si­ste po bo­kach, sta­wy i zam­ki pa­nów cze­skich oświe­ca­ło słoń­ce ży­wy­mi pro­mień­mi.

Pocz­ty się po­pra­wi­ły i dro­ga była lep­sza. Szyb­ko ja­dąc sta­nę­li­śmy w Pra­dze o dzie­sią­tej wie­czo­rem i za­je­cha­li­śmy do „Zło­te­go Anio­ła”, któ­re­go Staś Kra­siń­ski wska­zał mi był za naj­lep­szą obe­rżę w Czech sto­li­cy, gdyż był tam prze­szłe­go roku z oj­cem i z bra­tem. Za­wiódł nas kel­ner przez dłu­gie ko­ry­da­rze i brud­ne przej­ścia, i ga­le­rie do brud­niej­sze­go jesz­cze po­ko­ju i przy­niósł wie­cze­rzę nie­go­dzi­wie zro­bio­ną. Ja­kież po­rów­na­nie z wie­deń­skim „Erz­he­rzog Carl”. Pan Ja­ku­bow­ski, któ­ry był się cały dzień na ból gło­wy i na sła­bość skar­żył, po­ło­żył się za­raz i ja po­sze­dłem za jego przy­kła­dem.

19 paź­dzier­ni­ka, po­nie­dzia­łek.

Z rana za­raz prze­nie­śli­śmy się do in­nej go­ści­ny, zwa­nej „Czer­wo­nym Do­mem” („Ro­thes Haus”), gdzie nam da­le­ko wy­god­niej było. Pan Ja­ku­bow­ski, słab­szy jesz­cze niż w wi­lią, nie mógł nig­dzie wyjść i po­ło­żył się. Ja zaś przy­po­mnia­łem so­bie, że p. Frän­kel, miesz­ka­ją­cy w domu p. Jó­ze­fa, któ­ry go przy­wiózł z Pra­gi na me­tra mu­zy­ki dla dzie­ci, dał mi list do swe­go bra­ta, miesz­ka­ją­ce­go w Pra­dze i bę­dą­ce­go fu­rie­rem im böh­mi­schen Mi­li­tär­fuhr­we­sens-lan­de­spost­kom­man­do in Prag . Ode­sła­łem ten list na­tych­miast, w któ­rym było nad­mie­nio­ne, by mnie opro­wa­dził po Pra­dze, je­śli tego po­trze­bo­wać będę. Ura­do­wa­ny Frän­kel z ode­bra­nia daw­no cze­ka­nych wia­do­mo­ści od bra­ta przy­szedł na­tych­miast. Jest to czło­wiek trzy­dzie­ści kil­ka lat ma­ją­cy i żo­na­ty, bar­dzo grzecz­ny, usłuż­ny i tym grzecz­niej­szy dla mnie, że znał do­brze pana Jó­ze­fa. Wy­bra­łem się więc z nim na wi­dze­nie Pra­gi.

Za­pro­wa­dził mnie na­przód przez dość cia­sne uli­ce na most ka­mien­ny, łą­czą­cy brze­gi Moł­da­wy i uwień­czo­ny dwu­dzie­sto­ma ośmio­ma po­są­ga­mi, sczer­nia­ły­mi przez czas i nie­po­go­dy, świę­tych. Z tych naj­bar­dziej ude­rza­ją sta­tua św. Jana, pa­tro­na Czech, i Pan Je­zus wiel­ko­ści na­tu­ral­nej, ze zło­ta mas­sif zro­bio­ny, na krzy­żu. Wy­spy na Moł­da­wie, oży­wio­ne prze­chod­nia­mi i licz­ny­mi zdob­ne dom­ka­mi, miłe spra­wu­ją wra­że­nie. Z mo­stu prze­szli­śmy do czę­ści mia­sta Hrad­czyn zwa­nej, gdzie jest za­mek kró­lew­ski na wznio­słej gó­rze i ka­te­dra w zam­ku. Po dro­dze zwie­dzi­li­śmy ko­ściół Św. Mi­ko­ła­ja z ko­lo­sal­ny­mi po­są­ga­mi cze­skich bi­sku­pów. Da­lej we­szli­śmy na górę i prze­szedł­szy czte­ry dzie­dziń­ce zam­ko­we do­sta­li­śmy się do ka­te­dry, któ­rej dłu­gie wnę­trze pod­pie­ra dzie­sięć ar­kad wy­smu­kłych z jed­nej i dru­giej stro­ny. Ka­pli­ce po bo­kach sto­ją otwo­rem. Z nich jed­na, ka­pli­cą Św. Wa­cła­wa zwa­na, całe ścia­ny ma sa­dzo­ne ame­ty­sta­mi i chry­zo­pa­ta­mi cze­ski­mi. Pysz­ny grób ce­sa­rza Ka­ro­la IV stoi w środ­ku ko­ścio­ła, leży on w ko­ro­nie po­mię­dzy czte­re­ma żo­na­mi. Po pra­wej stro­nie wiel­kie­go oł­ta­rza, na któ­rym sto­ją po­są­gi srebr­ne apo­sto­łów, wzno­si się grób św. Jana, cały ze sre­bra. Trum­na srebr­na wzno­si się na pie­de­sta­lu srebr­nym i po­sąg srebr­ny świę­te­go klę­czy nad nią z wień­cem z gwiazd srebr­nych uwi­tym. Po­ka­zy­wał mi tak­że Frän­kel róż­ne oso­bli­wo­ści w ko­ście­le, jako to: gro­by róż­nych ksią­żąt i pa­nów, mię­dzy któ­ry­mi jest grób Za­wi­szy Ro­sem­berg, ry­ce­rza; da­lej całe mia­sto Pra­ga z jed­nej sztu­ki drze­wa wy­rznię­te i lich­tarz sta­ro­żyt­nej ro­bo­ty przy­wie­zio­ny do Rzy­mu z świą­ty­ni hie­ro­zo­lim­skiej i tam za­trzy­ma­ny, aż go ce­sarz Bar­ba­rus­sa nie wziął – a po­tem do­stał się do Pra­gi.

Wy­szedł­szy z ko­ścio­ła uda­li­śmy się na wie­żę go­tyc­ką przy nim wzbi­ja­ją­cą się w ob­ło­ki i po dłu­gim wstę­po­wa­niu po cia­snych, krę­tych i go­tyc­kich wscho­dach do­sze­dłem szczy­tu, i tu do­pie­ro dziw­nie pięk­ny wi­dok uj­rza­łem.

Cała Pra­ga po­de­sła­na u stóp mo­ich od­bi­ja­ła od swo­ich ko­puł i da­chów pro­mie­nie za­cho­dzą­ce­go słoń­ca na czy­stym nie­bie. Sta­re i nowe mia­sto, z dru­giej stro­ny mo­stu sku­pio­ne, przed­sta­wia­ło ob­raz ze­bra­nych w jed­no mnó­stwa sta­rych do­mów, z któ­rych jed­ne zu­peł­nie go­tyc­kie, dru­gie na pół, dru­gie już zu­peł­nie prze­ro­bio­ne. Chci­we­mu oku po­ka­zy­wa­ły się wy­strze­lo­ne nad po­zio­me da­chy wy­so­kie dzwon­ni­ce i klasz­tor­ne szczy­ty, i wie­że, z któ­rych nie­jed­ne daw­niej zle­cia­ły gro­ty. Moł­da­wa pły­nąc po­waż­nie po­mię­dzy mia­stem, gdzie­nieg­dzie zie­lo­ną okry­ta wy­sep­ką, roz­dzie­la­ła sta­re i nowe mia­sto od Hrad­czy­na, na któ­rym by­łem. Tu do­pie­ro, nie­da­le­ko od ka­te­dral­nej wie­ży i od zam­ku, wzno­si­ła się ogrom­na Góra Św. Lau­ren­ta uwień­czo­na klasz­to­rem i ubar­wio­na mnó­stwem drzew i krza­ków ubra­nych w róż­no­barw­ne je­sie­ni sza­ty. Był to wi­dok szcze­gól­ny w swo­im ro­dza­ju. Ze­wsząd domy, pa­ła­ce i ogrom­ne mia­sto, a tu z jego środ­ka wzbi­ja się góra okry­ta li­ściem i dzi­kim la­sem. Dwie prze­ciw­no­ści zda­wa­ły mi się przed­sta­wiać w tej chwi­li. Cy­wi­li­za­cja i dzi­kość pier­wot­na. Z jed­nej stro­ny ko­ścio­ły i zam­ki, po­miesz­ka­nia lu­dzi, ruch wiel­kie­go zbio­ru lud­no­ści, a… tu z tej stro­ny sa­mot­ność, przy­ro­dze­nie i dzi­kość po­sęp­na. Zda­wa­ło się, że przy­ro­dze­nie od­wiecz­ne po­wsta­je z łona cy­wi­li­za­cji, jak ol­brzym wy­zy­wa­ją­cy ją do wal­ki i gro­żą­cy jej wiecz­nie za­gu­bą.

Od­kry­wa­ła się tak­że nie­da­le­ko Góra Bia­ła, sław­na prze – gra­ną Fry­de­ry­ka, pa­la­ty­na Renu, 1620 r., pod­czas trzy­dzie­sto­let­niej woj­ny, oto­czo­na śmie­ją­cy­mi się oko­li­ca­mi. W od­da­li czer­nia­ły się pa­sma gór i skał. Chci­wym wzro­kiem się­ga­łem w nie­skoń­czo­ność prze­strze­ni. Wy­tę­ża­łem spoj­rze­nia, jak gdy­bym mógł był uj­rzeć Pol­skę z ka­te­dral­nej wie­ży.

Wie­czo­rem by­łem z Frän­klem na te­atrze, gdzie śpie­wa­li Ty­rol­czy­cy. Te­atr wy­dał mi się nie­rów­nie od na­sze­go gor­szym, mu­zy­ka zaś lep­sza.

20 paź­dzier­ni­ka, wto­rek.

Zdro­wie p. Ja­ku­bow­skie­go znacz­nie było po­lep­szo­ne, lecz nie mógł jesz­cze wy­cho­dzić. Do po­łu­dnia pi­sa­łem li­sty do Ba­bu­li i już wzwyż wy­mie­nio­nych osób, i do ks. Chia­ri­nie­go, po obie­dzie po­szłem z p. Fran­kiem do jed­ne­go z sław­nych bik­sma­che­rów oba­czyć strzel­by i, sku­szo­ny pięk­no­ścią jed­nej z nich, ku­pi­łem ją za 19 du­ka­tów. Jest to pi­sto­nów­ka, du­bel­tów­ka i skoń­czo­nej prze­ślicz­nej ro­bo­ty. Tak­że spra­wi­łem so­bie duży, cie­pły płaszcz, sza­ry z dłu­gim koł­nie­rzem, na dro­gę. Tego dnia jeź­dzi­łem z Frän­klem, któ­ry mię za­po­znał z żoną swo­ją, bar­dzo grzecz­ną oso­bą, do Baum­gar­ten, ulu­bio­ne­go spa­ce­ru pra­skich miesz­kań­ców. Wi­dzia­łem tam za­mek go­tyc­ki, miesz­ka­nie rząd­cy mia­sta w le­cie. Jest to coś na kształt Luk"sem­bur­ga. By­łem po­tem jesz­cze w te­atrze, gdzie da­wa­li ja­kąś Za­uber­pos­se .

Nie­zmier­nie był grzecz­ny p. Frän­kel dla mnie i choć mówi tyl­ko po nie­miec­ku, do­syć się ro­zu­mie­li­śmy. Już był mi­nął ty­dzień od mego wy­jaz­du; tego dnia nie mo­głem od­kryć w Pra­dze p. Gru­biń­skie­go, a za­tem i od­dać li­stu Ba­bu­li.

21 paź­dzier­ni­ka, śro­da.

O ósmej wy­ru­szy­li­śmy z Pra­gi przy pięk­nej po­go­dzie. Dziel­nie nas uno­si­ły ko­nie po wy­bor­nej chaus­sée. Cze­skie góry i lasy co chwi­la z oczu nam zni­ka­ły, by inne od­kryć wi­do­ki; pięk­na wo­ko­ło roz­cią­ga­ła się oko­li­ca, lecz nie by­łem zdol­ny zbo­la­łym ser­cem uczuć pięk­no­ści przy­ro­dze­nia. Wszyst­kie wła­dze, oprócz smut­ku i żalu, zni­kły z mo­jej du­szy. Jesz­cze za­po­mnia­łem nad­mie­nić Pa­pie, że wi­dzia­łem w Pra­dze pa­łac Wal­len­ste­ina daw­nej struk­tu­ry i po­czer­nia­łych mu­rów, i naj­pięk­niej­szy bu­dy­nek w ca­łym mie­ście: pa­łac hr. Czer­nin, ale opusz­czo­ny. Szy­by wy­bi­te po­zwa­la­ją oku doj­rzeć ob­na­żo­nych ścian z obi­ciów. Dach się psu­je. Tra­wa i mech po­ra­sta­ją dzie­dziń­ce.

Zaj­mu­ją dzie­ło lu­dzi w imię przy­ro­dze­nia

– jak mówi au­tor So­ne­tów. Dłu­gie ko­ry­da­rze sto­ją otwo­rem, ob­ra­zy wil­go­cią za­szłe stra­ci­ły swo­je far­by, a ich ramy leżą po pod­ło­gach. Wszę­dzie znać pięt­no nie­dba­ło­ści i opusz­cze­nia.

Wra­ca­jąc do na­szej dro­gi, prze­je­cha­li­śmy Be­raun i Ro­ki­cę i wie­czo­rem o ósmej by­li­śmy w Pil­sen, zdob­nym pięk­ną go­tyc­ką ka­te­drą. Tu­śmy wy­sie­dli do au­ste­rii zwa­nej „Ró­żo­wym Do­mem” i zjadł­szy na wie­cze­rzę ba­żan­ta po­ło­ży­li­śmy się.

22 paź­dzier­ni­ka, czwar­tek.

O siód­mej z rana po na­pi­ciu się kawy opu­ści­li­śmy Pil­sen i oko­ło po­łu­dnia prze­je­cha­li­śmy Mu­ni­cheln, gdzie gra­ni­ca ba­war­ska się za­czy­na. Żad­nej nam po pod­pi­sa­niu pasz­por­tu nie czy­nio­no trud­no­ści. Wje­cha­li­śmy więc w Ba­wa­rią.

Nig­dym nie wi­dział brzyd­sze­go kra­ju na Po­le­siu. Wpraw­dzie są w nim góry, mo­drze­wio­we lasy, łąki, rze­ki, stru­mie­nie, ale układ tego wszyst­kie­go tak dziw­ny, tak ską­pi­ła na­tu­ra wdzię­ków tej kra­inie, że wszyst­kie czę­ści, któ­re by in­a­czej roz­ło­żo­ne pięk­ny ob­raz zło­żyć mo­gły, przed­sta­wia­jąc się tak, jak są, oku, od­ra­ża­ją go od pierw­sze­go razu. Cała część Ba­wa­rii przed Re­gens­bur­giem peł­na jest wsiów i mia­ste­czek, za­wsze w. do­łach i ja­rach bu­do­wa­nych. Peł­no w nich bło­ta i bru­du, twa­rze miesz­kań­ców nad wszel­kie wy­obra­że­nie brzyd­kie, a ich po­sta­cie nie­zgrab­ne. Ko­nie pocz­to­we chu­de, go­dzi­nę na nich cze­kać trze­ba, a po­sty­lio­ny jadą jak gdy­by za po­grze­bem „ lada wzgó­rek ha­mu­ją, lada roz­pa­dli­na wstrzy­mu­ją ko­nie, lada pia­sek zsia­da­ją z ko­zła. Tu nam da­wa­no tak­że dwa:

ko­nie do po­jaz­du, jak wszę­dzie w Cze­chach. O ósmej wie­czo­rem przy­by­li­śmy na noc­leg do Retz, mia­stecz­ka ba­war­skie­go.

23 paź­dzier­ni­ka, pią­tek.

Rano wy­je­chaw­szy z noc­le­gu taką samą smut­ną i brzyd­ką kra­iną je­cha­li­śmy aż do pią­tej wie­czo­rem do Re­gens­bur­ga, sław­ne­go sej­ma­mi Rze­szy Nie­miec­kiej i wy­bor­nym pi­wem..

Pierw­szy raz Renu wody uj­rza­łem pod tym mia­stem. Pięk­ne przed­mie­ścia po­prze­dza­ją duże, sczer­nia­łe, z cia­sny­mi uli­ca­mi i okop­cia­ły­mi do­ma­mi mia­sto. Wszę­dzie wi­dać kruż­gan­ki go­tyc­kie i bal­ko­ny daw­nej for­my, skąd pięk­no­ści kie­dyś roz­da­wa­ły spoj­rze­nia ry­ce­rzom i wień­ce, je­śli kie­dy były pięk­no­ści w ba­war­skiej zie­mi.

Ka­te­dra ogrom­na i czar­na wzbi­ja się wy­so­ko z swo­imi wie­ża­mi, stroj­ny­mi w mau­ry­tań­skie ara­be­ski i ozdo­by. Jest tak­że w Ra­tys­bo­nie sław­ny bu­dy­nek, gdzie daw­niej za­sia­da­li sej­mu­ją­cy ksią­żę­ta i pa­no­wie. Sala, gdzie się zbie­ra­li, tak jest wiel­ka, że ośmio­kon­nym po­wo­zem w niej za­wró­cić moż­na. No­co­wa­li­śmy w go­spo­dzie bar­dzo do­brej „Pod Trze­ma Heł­ma­mi”.

24 paź­dzier­ni­ka, so­bo­ta. O ósmej z rana opu­ści­li­śmy Ra­tys­bo­nę i za jej bra­ma­mi za­czę­ła się oko­li­ca praw­dzi­wie pięk­na i zdat­na do ma­rzeń po­ety. Przez dwie go­dzi­ny je­cha­li­śmy wzdłuż brze­gów Renu, uroz­ma­ico­ne­go wy­sep­ka­mi, jesz­cze do­tąd żywą zie­lo­no­ścią zdob­ny­mi. Je­sien­ne słoń­ce, wzbiw­szy się na czy­sty błę­kit, oży­wia­ło ostat­kiem go­rą­ca drze­wa i mu­ra­wę, jak gdy­by, że­gna­jąc się z przy­ro­dze­niem, ostat­ni­mi go chcia­ło ob­sy­py­wać dary. Obie stro­ny rze­ki wy­sta­wia­ły co chwi­la zmien­ne i za­chwy­ca­ją­ce ob­ra­zy. Ska­ły i góry okry­te czer­wo­na­wy­mi, żół­ty­mi i zie­lo­ny­mi drze­wa­mi łu­dzi­ły mile wzrok lu­bią­cy spo­czy­wać na mie­sza­nych bar­wach. Raz to dzi­kie od­kry­wa­ło się ustro­nie, dru­gi raz roz­wi­ja­ła się oko­li­ca peł­na wdzię­ków. Lały się stru­mie­nie pie­ni­ste ze szczy­tów gór, a nad nimi sta­ły po­chy­lo­ne drze­wa już z li­ści ob­na­żo­ne, wy­cią­ga­ją­ce swo­je bia­ła­we ga­łę­zie jak sko­ścia­łe szkie­le­ty. To zno­wu ska­ły bia­łej i sza­ra­wej bar­wy wzno­si­ły się pię­tra­mi, a nad nimi blusz­cze i wi­ją­ce się ro­śli­ny roz­ta­cza­ły swo­je skle­pie­nia, do­tąd zie­lo­ne.

Po­mię­dzy tymi dzie­ła­mi przy­ro­dze­nia uka­zy­wa­ły się nie­kie­dy dzie­ła lu­dzi. Wsie czy­sto­ści i bia­ło­ści wa­bią­cej oko, spo­śród chat któ­rych wzno­si­ła się od­osob­nio­na dzwon­ni­ca klasz­to­ru lub wie­ża sa­mot­na, jed­na po­zo­sta­ła ze zwa­lisk po­tęż­ne­go zam­ku. W in­nym sta­nie i po­ło­że­niu du­szy: lu­bił­bym pa­trzyć na tę oko­li­cę i na nie­bo czy­ste jak ra­dość uno­szą­ca ser­ce, żad­ną nie ska­żo­ne tę­sk­no­tą, ale te­raz nie­mym był dla mnie głos pięk­nej, ale mar­twej na­tu­ry i wo­la­łem czar­ne chmu­ry i po­sęp­ne pola nad naj­pięk­niej­sze zie­lo­no­ści i góry, bo wię­cej w zgo­dzie były z mo­imi łza­mi i smut­kiem.

Pięk­na oko­li­ca trwa­ła, pó­ki­śmy je­cha­li brze­ga­mi Renu, a po­tem nie­znacz­nie zmniej­szy­ły się ska­ły, zni­kły góry; szum stru­mie­ni i wo­do­spa­dów znik­nął w od­da­li i za­stą­pi­ło ich ob­szer­ne pole prze­dzie­lo­ne to ścier­nia­mi, to upraw­ną rolą, i gdzie­nieg­dzie so­sna­mi po­ro­słe. Już się było ściem­ni­ło i czar­na noc wy­gna­ła dzień ja­sny; wje­cha­li­śmy do mia­sta Neu­burg i ka­za­li­śmy się za­wieźć do go­spo­dy – wtem na­gle wi­dzie­my za­pa­lo­ne po­chod­nie mi­ga­ją­ce się z da­le­ka i tłum lu­dzi wo­ko­ło, sły­sze­my dźwię­ki mu­zy­ki po­mie­sza­ne z świ­stem wia­tru i do nich po­dob­niej­sze niż do har­mo­nii mu­zycz­nej. Wy­sia­da­my oto­cze­ni po­spól­stwem na pla­cu nie­da­le­ko ka­te­dry, któ­rej ol­brzy­mią bu­do­wę żół­ta­wym po­wle­ka­ły świa­tłem dzieg­cio­we po­chod­nie. Zdzi­wie­ni wcho­dzi­my i do­wia­du­je­my się, że to wszyst­ko jest fetą wy­da­ną przez miesz­kań­ców dla księ­cia Wal­len­ste­in, ja­kie­goś ko­mi­sa­rza po­wia­to­we­go.

Je­dli­śmy ko­la­cję przy dźwię­ku trąb, bęb­nów i wal­tor­ni; w go­dzi­nę zmę­cze­ni gra­cze trą­bić, bęb­nią­cy bęb­nić prze­sta­li, a my za­snę­li, a ja się prze­niósł do domu ro­dzin­ne­go i ści­ska­łem mego ojca. Taka była snów mo­ich przez te wszyst­kie dni wła­dza i tak się do rze­czy­wi­sto­ści zbli­ża­ły, że za­wsze bu­dząc się przez ja­kiś czas nie­pew­ny by­łem, co było złu­dze­niem: czy wi­dzia­na we śnie War­sza­wa, czy miej­sce, na któ­re pa­trzy­łem otwo­rzyw­szy oczy.

25 paź­dzier­ni­ka, nie­dzie­la.

O siód­mej z rana opu­ści­li­śmy po ka­wie Neu­taurg i nud­ną dro­gą je­cha­li­śmy aż do Au­gs­bur­ga. Jest to mia­sto więk­sze od Ra­tys­bo­ny, ale zu­peł­nie w tym sa­mym gu­ście. Śla­dy go­tyc­kich wie­ków oka­zu­ją się wszę­dzie. Sław­nym jest so­bo­rem pro­te­stan­tów za Ka­ro­la V. Tu­śmy wy­bor­ny obiad zje­dli w obe­rży pod na­zwi­skiem „Grün' Hof”, a po­tem zro­bi­li­śmy jesz­cze jed­ną pocz­tę aż do Szwab­mün­chen, gdzie za­no­co­wa­li­śmy u po­czmi­strza, któ­ry wiel­kie ma po­do­bień­stwo do Kra­sno­dęb­skie­go , a do tego ma trzy cór­ki po­dob­niej­sze do fu­ryj i do har­pij niż do ko­biet.

26 paź­dzier­ni­ka, po­nie­dzia­łek.

O ósmej z rana opu­ści­li­śmy z wiel­kim za­do­wo­le­niem całą fa­mi­lią pocz­to­wą Szwab­mun­chen i je­cha­li­śmy złą do­syć dro­gą z gnu­śny­mi po­sty­lio­na­mi aż do gra­ni­cy Wir­tem­ber­gu. Tu się dro­ga po­pra­wi­ła, a z nią i pocz­ta. Ura­do­wa­ni z opusz­cze­nia Ba­wa­rii, gdzie lu­dzie i przy­ro­dze­nie dziw­ną mają po­stać, pręd­ko­śmy po­dró­żo­wa­li. Noc­leg nam przy­padł w ma­łym Marck­fler, jak to zo­wią Niem­cy, w Wu­rzach, gdzie­śmy pro­stą, ale prze­dziw­ną zjadł­szy wie­cze­rzę, z kur­cząt i sa­ła­ty z se­le­rów zło­żo­ną, spać się po­ło­ży­li.

27 paź­dzier­ni­ka, wto­rek.

Wart­kim pę­dem zbli­ża­li­śmy się do je­zio­ra Con­stan­ce, już nie­da­le­kie­go. Dro­ga, po­go­da, po­sty­lio­ny, wszyst­ko nam słu­ży­ło. Ba­deń­ską prze­je­cha­li­śmy gra­ni­cę i z nad­brze­żów okry­tych wi­no­gra­dem uj­rza­łem po pierw­szy raz ogrom­ne je­zio­ro Con­stan­ce. Me­ers­burg jest mia­sto nad jego brze­ga­mi i od nie­go wsia­da się w stat­ki dla prze­pły­nię­cia wody. O czwar­tej po po­łu­dniu w Me­ers­bur­gu, wy­bu­do­wa­nym na ska­łach i pa­gór­kach i peł­nym ro­wów i ja­rów, wtło­czo­no nasz po­jazd na sta­tek i za­czę­li­śmy uno­sić się po zie­lo­na­wych fa­lach je­zio­ra.

Zda­ło mi się, że ten ob­szar wody jesz­cze mnie bar­dziej od oj­czy­zny od­dzie­la, że od­bi­ja­jąc od brze­gu ba­deń­skie­go opusz­czam zie­mię przy­najm­niej pa­smem i cią­giem zie­mi z moją po­łą­czo­ną, by udać się do kra­ju in­nym ży­wio­łem od wła­sne­go od­dzie­lo­ne­go. Po­tem moje my­śli inny kie­ru­nek wzię­ły. Zda­wa­ło mi się, że wi­dzę bar­kę na wo­dach pły­ną­cą i że na niej spo­strze­gam od­waż­ne­go Husa, któ­ry, ufny w sło­wo ce­sa­rza, prze­pły­wał trzy wie­ki temu te same je­zio­ro, by śmierć w na­gro­dę swo­jej uf­no­ści ode­brać.

Dzień był po­chmur­ny, wiatr do­syć chłod­ny i sta­tek z roz­wi­nię­tym ża­glem lek­ko i szyb­ko uno­sił się po­nad wod­ne to­nie; Z obu stron wzno­si­ły się góry mgli­stą po­wło­ką odzia­ne. Z łona je­zio­ra wy­zie­ra­ła wy­spa Ma­inau z du­żym zam­kiem i roz­kosz­ny­mi ogro­da­mi, nie­daw­no na­by­ta od księ­cia ba­deń­skie­go przez księ­cia Es­ter­ha­zy.

Po dwu­go­dzin­nej że­glu­dze do­bi­li­śmy do dru­gie­go brze­gu i uda­li­śmy się do Con­stan­ce o pół mili stąd od­le­głej. Tu sta­nę­li­śmy na po­czcie, bo po­czmistrz, pan May­er, trzy­ma ra­zem naj­lep­szą w mie­ście go­spo­dę „Pod Zło­tą Ko­ro­ną". Tu­śmy wie­cze­rza­jąc pili szam­pań­skim wi­nem zdro­wie pana Wy­le­żyń­skie­go, gdyż na­za­jutrz było św. Ta­de­usza. Po­tem roz­mó­wi­li­śmy się z po­czmi­strzem, któ­ry nam dał ko­nie i fur­ma­na aż do Ge­ne­wy, gdyż w Szwaj­ca­rii aż do Lau­zan­ny nig­dzie poczt nie ma. Do­wie­dzia­łem się tak­że, że miej­sce, gdzie Husa spa­lo­no, jest pięk­ną łąką za mia­stem i nosi na­zwi­sko Raju.

A więc mi­jał dru­gi ty­dzień po wy­jeź­dzie z War­sza­wy, kie­dy­śmy sta­nę­li na po­gra­ni­czu Szwaj­ca­rii. Za­po­mnia­łem wspo­mnieć Pa­pie, że­śmy dla­te­go nie bra­li dro­gi na Ulm, bo dłuż­szą była o czte­ry pocz­ty od prze­cho­dzą­cej przez Au­gs­burg.

28 paź­dzier­ni­ka, śro­da.

O ósmej po­że­gna­li­śmy się z mu­ra­mi Kon­stan­cji i wje­cha­li­śmy za­raz za jej bra­ma­mi na hel­wec­ką zie­mię, od­zna­cza­ją­cą się od pierw­sze­go rzu­tu oka czy­sto­ścią i pięk­no­ścią swo­ich wsi i mia­ste­czek. Góry jesz­cze się nie po­czy­na­ły i mia­łem czas my­ślić o prze­je­cha­nych Niem­cach. Ogó­łem wszy­cy po­czmi­strze i obe­rży­ści nie­miec­cy bar­dzo grzecz­ni byli dla nas, ale zato nad wszel­kie wy­obra­że­nie śmiesz­ni i dziw­ni tak da­le­ce, że po­mi­mo cią­głe­go smut­ku nie­raz mu­sia­łem się roz­śmiać, kie­dy obok go­tyc­kich ko­ścio­łów, ogro­mem swo­im przy­po­mi­na­ją­cych dziel­ność i po­wa­gę ze­szłych wie­ków, obok bu­dow­li wszel­kie­go ro­dza­ju, wy­twor­no­ścią i ukła­dem wznio­słe my­śli bu­dzą­cych, wi­dy­wa­łem pod­czas ca­łej dro­gi małe nie­miec­kie fi­gur­ki w krót­kich spodniach, w brud­nych sza­rych poń­czo­chach i trze­wi­kach za­rdze­wia­łą spię­tych sprzącz­ką, z uśmie­chem nie­zgrab­nym na ustach, z ni­skim czo­łem, źle za­cze­sa­ny­mi po­kry­tym wło­sa­mi, sie­dzą­ce przy sto­łach z wa­se­rzu­pą przed sobą lub kawą z cy­ko­rii i ku­flem piwa, nie­od­łącz­nym to­wa­rzy­szem ogrom­ne­go pół­mi­ska ka­pu­sty upstrzo­nej kil­ko­ma nie­do­pie­czo­ny­mi kar­to­fla­mi. Do tego do­da­jąc mowę pręd­ką, nie­zro­zu­mia­łą dla róż­no­ści dia­lek­tów, wie­le mi­ło­ści wła­snej prze­bi­ja­ją­cej we wzro­ku wca­le dow­cip nie ma­lu­ją­cym i bety po łóż­kach, i naj­bez­ec­niej­szy ubiór, i naj­brzyd­sze twa­rze ko­biet, do­peł­ni się ob­raz nie mo­gą­cy do żad­nej szko­ły, oprócz fla­mandz­kiej, na­le­żeć.

Ta­kie so­bie ro­iłem my­śli przez chwi­lę roz­ryw­ki, opusz­cza­jąc gra­ni­ce Nie­miec. Do­syć nud­na była dro­ga, bo czę­sto na­tra­fia­ły się wzgó­rza na dro­dze. W nocy przy­by­li­śmy do Zu­rych, pięk­ne jest to mia­sto, roz­pierz­chłe po gó­rach i do­łach, z je­zio­rem we środ­ku. Tu­śmy tego dnia no­co­wa­li.

29 paź­dzier­ni­ka, czwar­tek.

Obu­dzi­łem się z nie­zno­śnym bo­lem gło­wy i po­że­gnaw­szy się ż Zu­ry­chu do­ma­mi da­lej je­cha­łem wśród pięk­nej oko­li­cy. Góry z obu stron dro­gi i wsie na nich błysz­czą­ce bia­ło­ścią swo­ich chat wi­dok skła­da­ły. Cały ten dzień prze­by­łem z gło­wą opar­tą o za­ką­tek po­wo­zu, na pół za­sy­pia­jąc, na pół drze­miąc i cią­gle my­śląc o War­sza­wie; na noc­leg wy­sie­dli­śmy do mia­stecz­ka Ro­trist.

30 paź­dzier­ni­ka, pią­tek.

Uj­rza­łem tego dnia góry się­ga­ją­ce ob­ło­ków i śnie­giem okry­te, przy bla­sku za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. My­śla­łem za­raz o panu Su­cho­dol­skim; Nie wiem, co by się z nim tu sta­ło. Umarł­by albo przy­najm­niej go­rącz­ki do­stał. Za­iste uro­czy­sty był wi­dok. Z dala wiecz­ne śnie­gi błysz­czą­ce jak sza­ta ze sre­bra na szczy­tach gór. Tu pod sto­pa­mi mia­sto Bern w głę­bo­kim dole. Dzień po­god­ny za­mie­niał ten rze­czy­wi­sty wi­dok w ob­raz pa­no­ra­my. Kształ­ty gór od­zna­cza­ły się czy­sto na tle błę­kit­nym nie­bios, któ­rych bar­wa do­brze od­po­wia­da­ła bar­wie śnie­gu. Te dwa ko­lo­ry, pięk­ne same z sie­bie, po­mno­żo­nych na­bie­ra­ły wdzię­ków od ja­snych pro­mie­ni słoń­ca, i cała oko­li­ca zda­wa­ła się po­grą­żo­na w stru­mie­niach świa­tło­ści.

Po­nie­waż do­syć póź­no przy­by­li­śmy do Bern, nie mo­gli­śmy za­raz udać się do pana Se­we­ry­na i prze­sta­li­śmy na oznaj­mie­niu mu bi­le­ci­kiem, że mamy list do od­da­nia mu na­za­jutrz. Ka­zał nas pro­sić na je­de­na­stą z rana.

31 paź­dzier­ni­ka, so­bo­ta.

Przy­jął nas nie­zmier­nie grzecz­nie i dy­plo­ma­tycz­nie pan Se­we­ryn; od­da­łem mu list Papy i obie­cał nam dziś kil­ka li­stów do Ge­ne­wy, py­tał się, czy mam chęć do woj­ska, i zwy­kłą ode­brał od­po­wiedź o nie­pew­no­ściach ukry­tej pod nie­przej­rza­ną za­sło­ną przy­szło­ści. Za­pro­sił nas tak­że na wie­czór, tj. na her­ba­tę o ósmej z wie­czo­ra, bo nie mógł nas pro­sić na obiad, bę­dąc sam gdzie in­dziej. Wró­ciw­szy pi­sa­łem li­sty do Ba­bu­li, do Gi­rar­de­go, Wy­le­żyń­skie­go, Ga­szyń­skie­go, Da­nie­le­wi­cza, Sta­sia Kra­siń­skie­go. Wie­czór nad­szedł i uda­li­śmy się do pana Se­we­ryn, któ­ry nas żo­nie pre­zen­to­wał, dość przy­jem­nej oso­bie. Roz­mo­wa to­czy­ła się, jak zwy­kle w sa­lo­nach, o wie­lu rze­czach, któ­re w jed­no ze­bra­ne nic nie sta­no­wią. Po­tem na­stą­pi­ła her­ba­ta, po­tem od­da­nie li­stów do Ge­ne­wy, któ­re są na­stę­pu­ją­ce: Do pana Ri­gaud, ma­gni­fi­que Syn­dic du lo­uable Can­ton et Répu­bli­que de Ge­néve; à Mr de Bon­stet­ten (osiem­dzie­siąt sześć lat li­czą­cy i uczo­ny, daw­ny Rus­sa zna­jo­my); a Mr Adolph Pic­tet, przy­ja­ciel p. Se­we­ry­na, któ­ry dłu­go był w Ro­sji; a Mr Na­vil­le, an­cien Syn­dic du lo­uable Can­ton et Répu­bli­que, etc, etc; à Mr de Tur­re­ti­ni. Po­dzię­ko­waw­szy od­da­li­li­śmy się i po­wró­ciw­szy do go­spo­dy spać po­szli­śmy.

1 li­sto­pa­da, nie­dzie­la.

Gó­rzy­sta i dzi­ka kra­ina ota­cza­ła na­szą dro­gę i nie­po­god­ne nie­bo chmu­rzy­ło się nad nami. Wody je­zio­ra Mo­rat błysz­cza­ły z da­le­ka; kie­dyś, w dniu na za­wsze pa­mięt­nym, bit­ne Ka­ro­la Bur­gundz­kie­go szy­ki, do­bór i kwiat ry­cer­stwa ca­łej Eu­ro­py, tu szedł do bi­twy, a z brze­gów je­zio­ra po­wie­wa­ła cho­rą­giew naj­po­tęż­niej­sze­go pana w chrze­ści­jań­stwie. Prze­ciw­ko nie­mu sta­ły pod nie­da­le­kim la­skiem z mo­drze­wów sze­re­gi Hel­we­tów, zbroj­nych w nie­zgrab­ne heł­my ze skó­ry i pan­ce­rze z nie­har­tow­nej sta­li, w dłu­gie i cięż­kie ko­pie, w ha­le­bar­dy i mie­cze dłu­gie, któ­ry­mi obu­rącz wal­czo­no. Naj­świet­niej­sze woj­sko świa­ta, naj­dziel­niej­si wo­jow­ni­cy wie­ku, sztu­ką i licz­bą prze­moż­ni, roz­bi­ci zo­sta­li od garst­ki gó­ra­lów, wie­śnia­ków, chło­pów, jak ich Ka­rol na­zy­wał, i pan Bur­gun­dii i Flan­drii le­d­wo ży­cie mógł unieść z roz­pacz­ne­go boju, by go wkrót­ce po­tem stra­cić pod Nan­cy. Dziw­ną to za­gad­ką w hi­sto­rii jest prze­gra­na pod Mo­rat. A te­raz na po­lach, gdzie tyle bo­ha­te­rów sko­na­ło, ro­sną spo­koj­nie mo­drze­wia i so­sny, a je­zio­ro w tym dniu krwią ob­la­ne to­czy dziś spo­koj­nie swe sza­ra­we fale. Po­mnik tyl­ko wy­sta­wio­ny przez Rzecz­po­spo­li­tą Fry­bur­ską świad­czy, że na tym miej­scu star­tą zo­sta­ła duma naj­pysz­niej­sze­go ksią­żę­cia i naj­dziel­niej­sze­go ry­ce­rza. Po­mnik ten jest ko­lum­ną, czy­li ra­czej obe­lisk z cio­so­we­go ka­mie­nia, z na­pi­sem świad­czą­cym, że tu był grób Bur­gun­dii. Zda­je się prze­cho­dnio­wi, że czy­ta na­gro­bek Ka­ro­la Zu­chwa­łe­go.

Te wiel­kie wspo­mnie­nia wzru­szy­ły moją du­szę, po­wsta­łem z sie­dze­nia i szu­ka­łem po polu błęd­nym wzro­kiem, czy nie uj­rzę du­cha ja­kie­go z wo­dzów, czy nie usły­szę gło­su prze­szło­ści wo­ła­ją­cej na wie­ki te­raź­niej­sze, by roz­wa­ża­ły i dzi­wi­ły się. Zda­ło się unie­sio­nej wy­obraź­ni, że do­strze­ga z da­le­ka świet­ne wo­jow­ni­ków zbro­je, że za drze­wa­mi wi­dzi pły­wa­ją­ce pió­ra i kity szy­sza­ków. Były to wody błysz­czą­ce je­zio­ra, owia­ne ma­ły­mi ża­gla­mi stat­ków, nie pod­niósł się ża­den ry­cerz z gro­bu na moje we­zwa­nie. Pro­chy Ka­ro­la i jego męż­nych to­wa­rzy­szy nie do­sły­sza­ły mo­ich próśb pod zim­ną zie­mią, co ich kry­je, a głos je­dy­ny, któ­ry oży­wił oko­li­cę tak mar­twą dzi­siaj, a tak oży­wio­ną kie­dyś, było kra­ka­nie prze­la­tu­ją­cej wro­ny wśród za­mglo­ne­go po­wie­trza. Wy­rwał on mnie z za­du­ma­nia i wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści, i je­cha­li­śmy da­lej..

Prze­pra­szam Papę, je­śli go nu­dzę czę­sty­mi epi­zo­da­mi, ale Papa ka­zał mi opo­wie­dzieć so­bie nie tyl­ko moje wy­pad­ki, ale i czu­cia, i my­śli, a ja się ści­śle trzy­mam roz­ka­zu. Tego dnia no­co­wa­li­śmy w mia­stecz­ku Mo­udon.

2 li­sto­pa­da, po­nie­dzia­łek.

Od­kry­ło się nam je­zio­ro Le­man tego dnia, je­śli tak mó­wić moż­na, w ca­łej swo­jej chwa­le. Nie­przej­rza­ny ob­szar wody ści­śnio­ny mię­dzy dwó­ma pa­sma­mi gór cią­gnie się do Ge­ne­wy i już jego brze­gów nie opusz­cza­li­śmy aż do tego mia­sta. Dzień był ja­sny i świa­tło­ści po­to­ki lały się na wiecz­ne śnie­gi Hel­we­cji i na mgli­stą sza­tę po­wle­ka­ją­cą gór boki. Sre­bro nie pięk­niej od­bi­ja pro­mie­nie słoń­ca od fal je­zio­ra Le­ma­nu, a li­lii bar­wa ga­śnie przy śnie­gach i lo­dach krysz­ta­ło­wych, któ­re się pię­trzą po… gó­rach. Wszyst­ko w tym ob­ra­zie było uro­czy­stym, wznio­słym. O ileż du­sza nie­śmier­tel­na wzbić się może, kie­dy nędz­ny proch, ma­te­ria, zie­mia ta­kiej do­cho­dzi wy­so­ko­ści, że do­ty­ka się sto­pa­mi po­zio­mu, a szczy­tem roz­trą­ca chmu­ry, w któ­rych bu­rze hu­czą i pio­run się ko­ły­sze. Ale trze­ba być we­so­łym i ra­do­śnym, by na­le­ży­cie uczuć te pięk­no­ści. Źle się wy­da­ją naj­pięk­niej­sze ob­ra­zy, kie­dy łzy za­ciem­nia­ją oczy, a ser­ce peł­ne ża­ło­ści woli o mo­ral­nych my­ślić uczu­ciach niż gu­bić się w za­pa­try­wa­niu się na ma­te­rial­ne ogro­my. Pol­ska ze swo­imi pia­ska­mi pod bar­dziej wa­bią­cy­mi sta­wia­ła mi się far­ba­mi niż góry szwaj­car­skie, i za Je­zio­ro Ge­new­skie nie od­stą­pił­bym wspo­mnie­nia o sta­wie opi­no­gór­skim.

Za­je­cha­li­śmy na noc­leg do Ny­ion o 2 mile od Ge­ne­wy.

3 li­sto­pa­da, wto­rek.

Trzy ty­go­dnie do­peł­nia­ły się od na­sze­go wy­jaz­du i o je­de­na­stej z rana sta­nę­li­śmy w Ge­ne­wie i za­je­cha­li­śmy do obe­rży „Pod Wagą”; da­li­śmy znać p. Lom­bar­do­wi, że przy­je­dziem za­raz do nie­go. Uprze­dził nas i przy­słał swe­go syna, mło­de­go czło­wie­ka bar­dzo grzecz­ne­go. Ten nas po obie­dzie za­pro­wa­dził do pen­sji, gdzie stać mie­li­śmy.

Pani domu jest wdo­wą li­czą­cą bli­sko sześć­dzie­siąt pięć lat, zu­peł­nie po­dob­ną z twa­rzy do słu­żą­cej Ba­bu­li, któ­rą zwa­no „Tru­pią gło­wą”; ma dwie cór­ki, z któ­rych każ­da li­czy do czter­dzie­stu lat mniej wię­cej, a jesz­cze nie­za­męż­ne, i syna rów­ne­go wie­ku, któ­ry dłu­go miesz­kał w Ode­ssie. Imię pani jest Re­vi­liiod. Wszy­scy dość grzecz­ni. Cór­ki obie brzyd­kie, każ­da w swo­im ro­dza­ju, bo jed­na mała, chu­da, śnia­da, bla­da, szcze­bio­tli­wa jak sro­ka, dru­ga wy­so­ka, oty­ła, czer­wo­na, mil­czą­ca; od tej trud­no sło­wa wy­cią­gnąć, od tam­tej ode­rwać się nie moż­na, bo gada przez całe go­dzi­ny. Obie nie mają wie­le dow­ci­pu, mat­ka głu­cha i nie­zro­zu­mia­le wy­ma­wia, co trud­ną czy­ni z nią roz­mo­wę. Zbiór więc tych wdzię­ków nie jest spo­sob­ny po­dać w za­po­mnie­nie wdzię­ki pan­ny Ma­rian­ny. Czy­nię tę uwa­gę, by Papa się roz­śmiał.

Dali nam dwa po­ko­je ob­szer­ne przy so­bie i wy­god­ne, ale nie war­te pie­nię­dzy, któ­re za nie się pła­ci. Tyl­ko tu trze­ba uwa­gę uczy­nić, że wszyst­ko nie­zmier­nie dro­gim w Szwaj­ca­rii, co­śmy do­zna­li w po­dró­ży po go­ści­nach i co spra­wi­ło, że nie wy­star­czy­ły nam dane pie­nią­dze od Papy w War­sza­wie, i pan Lom­bard mu­siał nam do­dać 30 du­ka­tów dla za­pła­ce­nia fur­ma­na, co nas przy­wiózł z Kon­stan­cji.

Śnia­da­nie skła­da­ją­ce się z kawy i czo­ko­la­dy, i szyn­ki, i zim­nej cie­lę­ci­ny, i ba­ra­ni­ny jest en fa­mi­lie 55 o dzie­wią­tej z rana, obiad o czwar­tej z po­łu­dnia, her­ba­ta o dzie­wią­tej wie­czo­rem. Już dwa wie­czo­ry spę­dzi­łem u pani Rśvil­liod, ale tak mnie od­ra­zi­ła jed­na swo­im mil­cze­niem, dru­ga ga­da­tli­wo­ścią, trze­cia nie­po­do­bień­stwem roz­ma­wia­nia z nią, że te­raz, ile będę mógł, tyle będę wie­czo­rem sie­dział w stan­cji u sie­bie, je­śli nikt inny nas nie za­pro­si.

Wła­śnie pan Lom­bard dzi­siaj, to jest

5 li­sto­pa­da, czwar­tek, za­pro­sił nas na wie­czór. Pan Lom­bard sta­ry jest czło­wie­kiem sześć­dzie­siąt pięć lat ma­ją­cym, nosi pu­der na gło­wie i krót­kie spodnie, i trze­wi­ki ze sprzącz­ka­mi; wiel­kie ma wi­dać ro­zu­mie­nie o so­bie, ale zresz­tą bar­dzo grzecz­ny. Co do me­trów, już się uło­ży­łem, by wziąść: 1. an­giel­skie­go; 2. fran­cu­skie­go, to jest do mowy dy­plo­ma­tycz­nej fran­cu­skiej; 3. do for­te­pia­na; 4. do ma­te­ma­ty­ki, to jest ra­czej do zro­zu­mie­nia tro­chę tak­ty­ki woj­sko­wej, co może się zdać czy­ta­jąc dzie­ła. An­giel­ski bę­dzie co dzień by­wał, fran­cu­ski raz na ty­dzień, for­te­pia­ni­sta trzy razy na ty­dzień, a ma­te­ma­tyk raz tak­że na ty­dzień.

Śmiem tu za­no­sić proś­bę do Papy. Pan Ja­ku­bow­ski czy­tał mi w swo­jej in­struk­cji, że Papa za­bro­nił mi me­tra fech­tun­ku, dla­te­go że to spro­wa­dza złą kom­pa­nią." Za­rę­czam Pa­pie, że ją ca­ły­mi si­ła­mi uni­kać będę i że tyl­ko dla wzmoc­nie­nia ręki i cia­ła chciał­bym brać lek­cje na pa­ła­sze. Ocze­ku­ję w tej mie­rze de­cy­zją ko­cha­ne­go Papy. Mam być tak­że pre­zen­to­wa­ny pa­nom Po­ur­ta­lés, sy­nom tego, któ­re­go daw­niej znał Papa.

Co do wy­gód ży­cia, bar­dzo nam do­brze jest w tym domu; miesz­ka­my w po­ko­jach, z któ­rych pięk­ny od­kry­wa się wi­dok na spa­ce­ry w ale­jach i góry śnie­go­we. Je­dze­nie jest do­bre, ale kom­pa­nia, choć bar­dzo grzecz­na, nud­na tro­chę z przy­czyn wzwyż nad­mie­nio­nych. Ła­two jed­nak temu za­ra­dzić sie­dząc w po­ko­ju u sie­bie albo by­wa­jąc gdzie in­dziej, co ad fu­tu­ra, nie ad fe­li­cio­ra tem­po­ra . do­nieść Pa­pie od­kła­dam. Co do sło­wa fe­lid­tas, do­pie­ro go so­bie przy­po­mnę, kie­dy uj­rzę Papę i wró­cę do War­sza­wy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: