Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Listy wielkiego przedsiębiorcy do syna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Listy wielkiego przedsiębiorcy do syna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 337 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SPIS RZE­CZY.

Ame­ry­kań­ski punkt wi­dze­nia. Uwa­gi, na­pi­sał St. Lack. IX

I. John Gra­ham, w Cen­tral­nych obo­rach skła­do­wych w Chi­ca­go, do swe­go syna, Pier­re­pon­ta, na wszech­ni­cy har­wardz­kiej, w Cam­brid­ge, Mass. Mr. Pier­re­pont co do­pie­ro wszedł jako re­gu­lar­ny czło­nek do kla­sy no­wi­cy­uszów.1

II. John Gra­ham w Chi­ca­go do syna swe­go Pier­re­pon­ta na wszech­ni­cy har­wardz­kiej.

Wła­śnie oj­ciec przej­rzał był spis wy­dat­ków Mr. Pier­re­pon­ta i to mu po­da­ło myśl na­pi­sa­nia kil­ku słów praw­dy…10

III. John Gra­ham w Chi­ca­go do syna swe­go Pier­re­pon­ta, na wszech­ni­cy har­wardz­kiej.

Mr. Pier­re­pont upodo­bał so­bie Cam­brid­ge i po­dał ojcu myśl… że się wpi­sze na kurs do­peł­nia­ją­cy, po­nie­waż po otrzy­ma­niu świa­dec­twa odej­ścia do­pa­trzył się pew­nych bra­ków w swem wy­kształ­ce­niu… 18

IV. John Gra­ham, na­czel­nik fir­my Gra­ham i Ska w Chi­ca­go, do syna, Pier­re­pon­ta Gra­ha­ma w No­wym Yor­ku, ho­tel Wal­dorf Asto­ria.

Mr. Pier­re­pont po­dał myśl po­dró­ży eu­ro­pej­skiej dla uzu­peł­nie­nia edu­ka­cyi…28

V. John Gra­ham, na­czel­nik fir­my Gra­ham i Ska w Chi­ca­go, do syna swe­go Pier­re­pon­ta Gra­ha­ma, nad Je­zio­rem Mo­os­gat­che-ma­wan­ne. Ma­ine. Mr. Pier­re­pont na­pi­sał do ojca list, w któ­rym się zrze­ka po­dró­ży za oce­an….36

VI. John Gra­ham, w dro­dze do Te­xas, do Pier­re­pon­ta

Gra­ha­ma, z li­sta­mi fir­my Gra­ham i Ska w Chi­ca­go. Mr. Pier­re­pont stał się mi­mo­wo­li przy­czy­ną po­mie­sza­nia ko­re­spon­de­noyi biu­ro­wej, a spra­wa ta ra­zem z in­ne­mi do­szła do wia­do­mo­ści jego ojca… 42

VII. John Gra­ham, w Oma­haj­skiej fi­lii domu Gra­ham i Ska do Pier­re­pon­ta Gra­ha­ma w głów­nej ofi­cy­nie w Chi­ca­go. Mr. Pier­re­pon­to­wi nie­ko­niecz­nie w smak idzie me­to­da czci­god­ne­go Mil­li­ga­na, więc się o niej nie­co otwar­cie roz­pi­sał… 49

VIII. John Gra­ham, w Hot Springs, Ar­kan­sas, do syna Pier­re­pon­ta w Głów­nych ofi­cy­nach w Chi­ca­go. Mr. Pier­re­pont wła­śnie prze­szedł z od­dzia­łu eks­pe­dy­cyj­ne­go do od­dzia­łu ra­chun­ko­we­go i skut­kiem tego oj­ciec wzglę­dem nie­go nie­co "zmiękł"… 56

IX. John Gra­ham, w Hot Springs, Ar­kan­sas, do syna swe­go, Pier­re­pon­ta, w Chi­ca­go.

Mr. Pier­re­pont wy­dał na róże wię­cej mo­ne­ty, niż­by we­dle mnie­ma­nia ojca stać go na to było, więc oj­ciec sta­ra się od­wró­cić jego my­śli ku ar­ty­ku­łom spo­żyw­czym… 69

X. John Gra­ham, z głów­nych ofi­cyn w Chi­ca­go do swe­go syna, Pier­re­pon­ta, w Domu han­dlo­wym, Jef­fer­so­nvil­le, In­dia­na.

Mr. Pier­re­pont po­stą­pił zno­wu i otrzy­mał po­sa­dę ko­mi­wo­ja­że­ra fir­my, więc się pierw­szy raz wy­brał w dro­gę… 77

XI. John Gra­ham w Głów­nych ofi­cy­nach, w Chi­ca­go do swe­go syna, Pier­re­pon­ta w Ho­te­lu Plan­ta­to­rów, w Big Gap, Ken­tuc­ky.

Mr. Pier­re­pon­ta za­mó­wie­nia są szczu­płe, a wy­dat­ki wiel­kie, więc oj­ciec w nie­co czar­nem świe­tle wi­dzi jego przy­szłość… 86

XII. John Gra­ham, w Głów­nych ofi­cy­nach w Chi­ca­go, do syna. Pier­re­pon­ta, Lit­tle Del­mo­ni­co's Ho­tel. Pra­irie Cen­tre, In­dia­na.

Mr. Pier­re­pont spra­wił ojcu wiel­ką przy­krość, bo przy­jął jego kry­tycz­ne uwa­gi w du­chu ła­god­nej, ale bar­dzo na­gan­nej re­zy­gna­cyi… 96

XIII. John Gra­ham, w Głów­nych ofi­cy­nach, w Chi­ca­go do swe­go syna Pier­re­pon­ta z li­sta­mi "Spół­ki wa­rzyw­nej" In­dia­no­po­lis, In­dia­na.

Za­mó­wie­nia Mr. Pier­re­pon­ta wzmo­gły się, więc sta­ry po­kle­pał go po ple­cach.– ale nie­zbyt moc­no… 107

XIV. John Gra­ham, w Głów­nych ofi­cy­nach w Chi­ca­go, do swe­go syna, Pier­re­pon­ta w ho­te­lu "Po­pas ko­mi­wo­ja­że­rów", New Al­ba­ny, In­dia­na.

Mr. Pier­re­pont pu­ścił się na gieł­dzie na małą spe­ku­la­cyj­kę że­bra­mi i skut­kiem tego do­stał się przy­pad­kiem na pole wi­dze­nia sta­re­go… 116

XV. John Gra­ham w Głów­nych ofi­cy­nach w Chi­ca­go, do swe­go syna Pier­re­pon­ta w ho­te­lu "pod kar­ło­wa­ty­mi dę­ba­mi" Spring Lake, Mi­chi­gan.

Mr. Pier­re­pont zno­wu po­stą­pił na­przód, więc sta­ry ra­zem z no­mi­na­cyą prze­sy­ła mu drob­ną radę… 128

XVI. John Gra­ham w ho­te­lu Schwe­izer­käsen­hof, Karls­bad, Cze­chy (Au­strya), do swe­go syna Pier­re­pon­ta, w Głów­nych ofi­cy­nach w Chi­ca­go.

Mr. Pier­re­pont oka­zy­wał lek­kie symp­to­my ata­ku go­rącz­ki to­wa­rzy­skiej, więc mu oj­ciec prze­pi­su­je kil­ka pro­stych le­ków. 137

XVII . John Gra­ham, w lon­dyń­skiej fi­lii domu Gra­ham i Ska, do swe­go syna Pier­re­pon­ta… w Głów­nych ofi­cy­nach w Chi­ca­go.

Mr. Pier­re­pont na­pi­sał ojcu, że się mu świet­nie po­wo­dzi na no­wem sta­no­wi­sku… 150

XVIII. John Gra­ham w lon­dyń­skiej fi­lii domu Gra­ham i Ska do syna swe­go, Pier­re­pon­ta, w Głów­nych ofi­cy­nach w Chi­ca­go.

Mr. Pier­re­pont za­nie­po­ko­ił się po­gło­ska­mi, we­dle któ­rych sta­ry miał po­dob­no spe­ku­lo­wać na sło­ni­nę, i we­dle któ­rych ajen­ci haus­sie­rzy mie­li go po­dob­no pchnąć zbyt wy­so­ko… 159

XIX. John Gra­ham w no­wo­jor­skiej fi­lii domu Gra­ham i Ska do swe­go syna Pier­re­pon­ta w Głów­nych ofi­cy­nach w Chi­ca­go.

Sta­ry pan spo­tkał się na okrę­cie z dziew­czy­ną, któ­ra go bar­dzo za­ję­ła, a któ­ra ze swej stro­ny, zda­je się moc­no za­ję­tą Hr. Pier­re­pon­tem… 169

XX. John Gra­ham, w bo­stoń­skiej fi­lii domu Gra­ham i Ska do syna swe­go Pier­re­pon­ta w Głów­nych ofi­cy­nach w Chi­ca­go.

Mr. Pier­re­pont do­niósł ojcu "jak spra­wy sto­ją" i otrzy­mał tym­cza­so­we bło­go­sła­wień­stwo wa­run­ko­we… 186

* * *AME­RY­KAŃ­SKI PUNKT WI­DZE­NIA.

W 1902. roku po dwu­ty­go­dnio­wym po­by­cie w No­wym Yor­ku za­da­łem so­bie py­ta­nie, czy mogę dla wy­obraź­ni zna­leźć ja­kiś po­karm w tem, co wi­dzę na­okół. Dwu­ty­go­dnio­wy po­byt już mi do tego stop­nia do­ku­czył, że za­ostrzył we mnie wraż­li­wość na to, co jest. Nie cią­gnę­ło mnie tu nic, nie było więc we mnie miej­sca dla uprze­dzeń. Mo­głem pa­trzeć i wi­dzieć. Z tej stro­ny Oce­anu wio­złem z sobą kil­ka po­jęć bar­dzo po­etycz­nych, kil­ka po­jęć eu­ro­pej­skich o lu­dziach i rze­czach ame­ry­kań­skich; te po­ję­cia, ta po­ezya go­to­wa mi sobą za­sło­nić po­ezyę tu­tej­szą. Oba­wy przed­wcze­sne. Eu­ro­pej­ski punkt wi­dze­nia nie był we mnie dość moc­ny. Był to punkt wi­dze­nia po­etycz­ny, nie­za­wod­nie, ale cóż w nim było szcze­gól­nie eu­ro­pej­skie­go? Zwy­kłe wi­dzi­mi­się, wy­ra­ża­ją­ce się sym­pa­tyą lub an­ty­pa­tyą dla rze­czy i lu­dzi zgo­ła mi nie­zna­nych. (Nie mó­wię tu na­tu­ral­nie o ob­ra­zie kra­ju, ani o tych moż­li­wo­ściach, w któ­rych się wy­obraź­nia nu­rza, bo to za­wsze zo­sta­je, lecz o pew­nych, że tak po­wiem, no­to­rycz­nych w Eu­ro­pie rze­czach). Dwa ty­go­dnie znisz­czy­ły ten punkt wi­dze­nia zu­peł­nie, że go już nie­mal nie ro­zu­miem. Czy­ta­ni w książ­kach i ga­ze­tach o mi­lio­ne­rach, ale nie ro­zu­miem. O da­le­kich, nie­wi­dzia­nych kra­jach wy­ra­biam so­bie po­ję­cie bar­dzo pięk­ne, bar­dzo nie­zwy­kłe, lecz gdy przy­bę­dę na miej­sce, to rze­czy­wi­stość za­czy­na mó­wić tak grom­kim ję­zy­kiem, że od­pa­da­ją ode­mnie wszyst­kie wy­śnio­ne wi­dze­nia.

Jed­na po­ezya za­bi­ja dru­gą. Otóż prze­dziw­na chwi­la! Z tych za­pa­sów dwóch po­ezyj, z tego wstrzą­śnie­nia zo­sta­je wów­czas to, co jest istot­nie naj­głęb­sze­go w czło­wie­ku; zo­sta­je i wzmac­nia się no­wym za­so­bem. Te­raz do­pie­ro wy­obraź­nia ma dro­gę wol­ną, może bu­jać bez oba­wy, bo opie­ra się na rze­czy­wi­sto­ści.

Ale jak­że to za­czy­nać rzecz o ame­ry­kań­skim au­to­rze i o jego książ­ce sobą'? Wszak trze­ba za­cząć i cią­gnąć da­lej we­dle re­guł sztu­ki. Więc:

Ame­ry­ka jest le­gen­dar­nym kra­jem ab­sur­du, nie­do­rzecz­no­ści, eks­cen­trycz­no­ści. Do­daj­my jed­nak od­ra­zu, że taką jest Ame­ry­ka w Eu­ro­pie. Nie za­my­kaj­my rów­nież oczu wo­bec tej praw­dy, że ten eu­ro­pej­ski ob­raz Ame­ry­ki sa­mym Ame­ry­ka­nom im­po­nu­je; że Ame­ry­ka­nie sami for­mu­ją się istot­nie we­dle tego ob­ra­zu. Eu­ro­pa ze swo­ją po­ezyą wkra­da się do nich nie­po­strze­że­nie, więc ci Ame­ry­ka­nie wresz­cie za­po­mi­na­ją o po­ezyi wła­snej, o wła­snym punk­cie wi­dze­nia. Je­rzy Ho­ra­cy Lo­ri­mer, au­tor ni­niej­szych "Li­stów Joh­na Gra­ha­ma" miał, zda­je się, in­ten­cyę ja­sną, al­bo­wiem jego książ­ka mówi: trze­ba nam punk­tu wi­dze­nia ame­ry­kań­skie­go, cho­ciaż tego nig­dzie nie wy­ra­ża.

W r. 1902 za­uwa­ży­łem w N.Yor­ku, w tym za­ścian­ku, że eks­cen­trycz­ność jest po­ję­ciem eu­ro­pej­skiem. Umy­sły ame­ry­kań­skie nie zna­ją tego po­ję­cia: naj­dzi­wacz­niej­szy w oczach Eu­ro­py po­mysł jest w Ame­ry­ce rze­czą na­tu­ral­ną, bo zgod­ną z wa­run­ka­mi i po­trze­ba­mi oto­cze­nia. Grunt ame­ry­kań­ski, te wiel­kie dzie­wi­cze ob­sza­ry, to ol­brzy­mie bo­gac­two kra­ju, nie­zrów­na­na przy­ro­da, nie­tyl­ko jest zna­ko­mi­tym te­re­nem dla tych śmiał­ków, ale wprost wy­zy­wa lu­dzi do nad­mia­ru, do tego, coby w Eu­ro­pie było nad­mia­rem. Ame­ry­ka­nin zna to po­ję­cie je­dy­nie w dzie­dzi­nie oby­cza­jo­wo­ści i w dzie­dzi­nie li­te­ra­tu­ry. W li­te­ra­tu­rze bo­wiem jest z ma­łe­mi od­mia­na­mi w spo­so­bie wy­da­wa­nia i kon­su­mo­wa­nia Eu­ro­pej­czy­kiem. Co­kol­wiek nie jest w do­brym tra­dy­cyj­nym sty­lu an­giel­skim, jest eks­cen­trycz­ne. W dzie­dzi­nie prze­my­słu ci lu­dzie nie wa­ha­ją się i nie boją się być Ame­ry­ka­na­mi tzn. ludź­mi zwią­za­ny­mi z pew­nym ob­sza­rem zie­mi. Ale się jesz­cze boją w dzie­dzi­nie sztu­ki. Ów Walt Whit­man nie za­wa­hał się i nie bał się być Ame­ry­ka­ni­nem – ode­pchnię­to go jako eks­cen­try­ka. W An­glii, więc w Eu­ro­pie, po­ję­to jego roz­mach i jego siłę. Ame­ry­ka­nie zro­zu­mie­li, że An­glii uda­ło się wprządz Whit­ma­na w tra­dy­cyę li­te­rac­ką an­giel­ską, więc go przy­ję­li jako An­gli­ka. An­glia zro­zu­mia­ła zaś ory­gi­nal­ność Whit­ma­na, jego śmia­ły ame­ry­ka­nizm, jego od­ręb­ność i jego… eks­cen­trycz­ność. An­glia ce­ni­ła wła­śnie to, co w nim było nie­an­giel­skie­go, a wręcz ame­ry­kań­skie­go, Ame­ry­ka nie mo­gła się zro­zu­mieć, nie mo­gła się po­znać, bo w li­te­ra­tu­rze była i jest an­giel­ską. Praw­dzi­wy za­ścia­nek!

Na tym grun­cie ame­ry­kań­skim wy­ra­sta­ją więc lu­dzie śmia­li. Na­zy­wa­ją się sami: self – made men. Tem to po­ję­ciem zaj­mie­my się szcze­gó­ło­wo.

Self – made man jest zna­ny w Eu­ro­pie i ma tu­taj urok po­etyc­ki i zło­wro­gi czar. Bez­względ­ność, za­cię­tość, ego­izm, ze­rwa­nie ze wszel­ką tra­dy­cyą, wy­bu­ja­ły in­dy­wi­du­alizm i Bóg wie nie co. Ta­kim jest istot­nie w Ame­ry­ce – Eu­ro­pej­czyk. Ale Ame­ry­ka­nin self – made man, to zgo­ła inna fi­gu­ra. Po­zna­cie róż­ni­cę od­ra­zu: dla Ame­ry­ka­ni­na pie­niądz naj­pierw re­pre­zen­tu­je do pew­ne­go stop­nia nie­za­leż­ność, moż­ność roz­wo­ju, a po­wtó­re jest środ­kiem, na­rzę­dziem pra­cy – ce­lem jest pra­ca. Dla Eu­ro­pej­czy­ka, któ­ry wy­lą­du­je w Ame­ry­ce pie­niądz jest ce­lem – tzn. pie­niądz re­pre­zen­tu­je dla nie­go wszyst­kie te do­bra, do któ­rych go cią­gnie nie­zmier­na żą­dza uży­cia i am­bi­cya to­wa­rzy­ska: pie­niądz re­pre­zen­tu­je zby­tek, im­po­no­wa­nie lu­dziom i pa­no­wa­nie nad nimi, wła­dzę, za­szczy­ty, ko­bie­ty, wszyst­ko: raj na zie­mi, szczę­ście. Dla Ame­ry­ka­ni­na ce­lem i szczę­ściem jest wy­zy­ska­nie wszyst­kich swo­ich zdol­no­ści, roz­wój. Nie wiem, czy żle­by w ustach ta­kie­go Ame­ry­ka­ni­na brzmia­ły sło­wa Fau­sta: "Ge­nies­sen macht ge­me­in". Ale my­ślę, że nic bar­dziej nie przy­bli­ży jego ob­ra­zu oczom eu­ro­pej­skim i nic le­piej nie uka­że po­zio­mu, na któ­rym jest, jak pew­na ana­lo­gia, któ­rą weź­mie­my z ży­cia eu­ro­pej­skie­go, a któ­ra może wnet znik­nie. Eu­ro­pa zna do­sko­na­le tego self – made man'a, bo go taką samą czcią ota­cza – tyl­ko, że Eu­ro­pa od­wró­ci­ła odeń uwa­gę, a skie­ro­wa­ła ją na emi­gran­ta eu­ro­pej­skie­go w Ame­ry­ce. Znaj­dzie­cie go w bio­gra­fiach, a cza­sem w ne­kro­lo­gach daw­nych wo­ja­ków. Ten lub ów zy­skał sto­pień ge­ne­ra­ła, lecz nie in­a­czej jeno się go do­słu­żył, po­cząw­szy od sze­re­gow­ca. Więc nie przy­wi­le­jom, nie ła­skom, lecz so­bie, wła­snej za­słu­dze za­wdzię­cza swój sto­pień. " Z pro­ste­go żoł­nie­rza ge­ne­ra­łem!" Każ­dy mu­siał raz w ży­ciu sły­szeć ten okrzyk po­dzi­wu. Ame­ry­ka­nin self – made man, to taki wła­śnie czło­wiek, tyl­ko w in­nej dzie­dzi­nie. Od­ra­zu oczy­wi­ście od­pa­da to wszyst­ko, co ce­chu­je owe­go zło­wro­gie­go Eu­ro­pej­czy­ka. Ile tyl­ko po­czci­wo­ści i uczci­wo­ści złą­czy­ło się w ima­gi­na-cy­ach z ob­ra­zem ta­kie­go wo­ja­ka, tyle jej znaj­dzie w tym Ame­ry­ka­ni­nie. Eu­ro­pej­czyk w Ame­ry­ce ma je­den cel: zdo­być for­tu­nę. Więc do tego celu dąży z wszel­ką bez­względ­no­ścią, ko­rzy­sta ze wszyst­kie­go bez wy­bo­ru. Ame­ry­ka­nin – ten po­czci­wy Gra­ham – na­tu­ral­nie, że spry­tu ma wie­le i za­cię­to­ści i żą­dzy wy­bi­cia się, ale wła­śnie ma ten spryt, żeby się nie dać wy­wieść w pole, żeby nie do­znać krzyw­dy, nie zaś ten, któ­ry sta­wia za­sadz­ki in­nym, żeby so­bie cu­dzą krzyw­dą zy­sku przy­spo­rzyć. Wszyst­ko, co po­trzeb­ne do przej­ścia przez bu­rze ży­cia i prze­szko­dy, to ma, ale w ga­tun­ku rze­tel­nym. Eu­ro­pej­czyk za­do­wa­la się po­wierzch­nią, bo dla nie­go obo­jęt­na jest dro­ga do suk­ce­su. Suk­ces przedew­szyst­kiem. Ame­ry­ka­nin zdą­ża do suk­ce­su, ale dro­ga musi być peł­na, nie wy­pcha­na wia­trem. Nic też dziw­ne­go, że owa le­gen­dar­na pro­sto­ta, owo lek­ce­wa­że­nie bły­sko­tli­wo­ści, owa szorst­ka praw­do­mów­ność ce­chu­ją za­rów­no wo­ja­ka eu­ro­pej­skie­go jak Ame­ry­ka­ni­na Gra­ha­ma.

Bo trze­ba zwa­żyć: self – made man, to nie jest cel, lecz to jest me­to­da. Pod tym wzglę­dem po­pu­lar­na for­muł­ka po­dzi­wu nie zga­dza się z praw­dą: co sły­szy­my w tym po­dzi­wie? "Ge­ne­rał!" "Mi­lio­ner!" I w tym po­pu­lar­nym po­dzi­wie i w owym

Eu­ro­pej­czy­ku brzmi ta sama nuta fał­szy­wa. Nie trze­ba nam aż na­uko­wo ba­dać mi­liar­de­ra, nie trze­ba go uwa­żać z Lom­bro­sem za szcze­gól­ny typ an­tro­po­lo­gicz­ny. Bo wów­czas istot­nie doj­dzie­my, jak Lom­bro­so, do for­muł­ki (nie po­dzi­wu, ale cze­go in­ne­go, może lek­ce­wa­że­nia): "Bo­gac­twa nie uszla­chet­nia­ją go wca­le". Wia­do­mo! Ale bo­gac­twa ni­ko­go na świe­cie nie uszla­chet­nia­ją. Nikt nie jest szla­chet­niej­szy jak jest. Nas ten czło­wiek zaj­mu­je ze wzglę­dów ar­ty­stycz­nych. Trze­ba więc zmie­nić punkt wi­dze­nia. W 1902 r. nie mo­głem się oswo­ić z ży­ciem ame­ry­kań­skiem, ale mo­głem je zro­zu­mieć. Tych lu­dzi na­zwa­no od tego, że mają mi­lio­ny, mi­lio­ne­ra­mi – szko­da, że nie ba­czo­no na to, czem te mi­lio­ny stwa­rza­ją – na ener­gię, na pra­cę. Ta­kie zaś na­zwa­nie od­ra­zu fał­szu­je ob­raz. Ci Ame­ry­ka­nie po­sia­da­ją przedew­szyst­kiem nie­zwy­kły za­sób ener­gii. Ta­kim ener­giom nie wy­star­czą ob­sza­ry małe, trze­ba im te­re­nów nie­zmie­rzo­nych, a na zdo­by­cie ta­kich te­re­nów, trze­ba ogrom­nych for­tun. Taki Gra­ham sta­ra się o co­raz szer­sze pole pra­cy, nie o co­raz wię­cej pie­nię­dzy, ale po­słu­gu­je się tym wy­ra­zem, bo ta­kie są dro­gi ludz­kie­go my­śle­nia: cel jest naj­ko­niecz­niej­szą rze­czą. Ów wo­jak, o któ­rym mó­wi­li­śmy, sta­ra się o co­raz szer­sze pole pra­cy – nie zaś o co­raz wyż­szy sto­pień. A jed­nak sto­pień ten wy­su­wa się na pierw­szy plan. I na każ­dym stop­niu swe­go dą­że­nia ten Ame­ry­ka­nin jest self – made man, nie do­pie­ro na koń­cu, bo koń­ca taki czło­wiek nie wi­dzi wo­gó­le. (Eu­ro­pej­czyk wła­śnie, zdo­byw­szy for­tu­nę w Ame­ry­ce, na­zy­wa się w Eu­ro­pie self – made man. Wła­śnie wów­czas, gdy już nic nie robi. Bo u nie­go to nie była me­to­da, to był cel. To dwa róż­ne po­ję­cia).

.

Za­tem pie­niądz nie jest ce­lem, a wszyst­ko ozna­cza się pie­nią­dzem. Dla­cze­go? To spra­wa bar­dzo pro­sta i bar­dzo za­wi­ła. Pro­sta dla lo­gi­ki ame­ry­kań­skiej, któ­ra nie zna za­wi­ło­ści, zbo­czeń, ty­sią­cz­nych po­wi­kłań ży­cia. Ale nie tyl­ko dla niej. Pro­sta bę­dzie za­wsze, je­że­li się bę­dzie­my ści­śle trzy­mać dzie­dzi­ny, w któ­rej się ob­ra­ca­my. Otóż Ame­ry­ka­nin ma ab­so­lut­ną wia­rę w moc prze­par­cia się ta­len­tu. Pod wa­run­kiem, że się bę­dzie roz­wi­jał w gra­ni­cach swej kom­pe­ten­cyi. Jed­nej więc rze­czy Ame­ry­ka­nin nie ro­zu­mie: nie­po­wo­dze­nia. " Cóż war­ta taka dzia­łal­ność, je­że­li nie przy­no­si do­cho­du, je­że­li więc nie po­zwa­la ci się roz­wi­jać. Có­żeś wart ty, któ­ry się tej dzia­łal­no­ści trzy­masz, któ­ry tę dzia­łal­ność obie­rasz'?" Pie­niądz w tej dzie­dzi­nie – po­dob­nie jak sto­pień w tam­tej – jest pod­sta­wą roz­wo­ju. Nie moż­na tu więc od­dzie­lać dzia­ła­nia od re­zul­ta­tu dzia­ła­nia, nie moż­na tu na­wet wo­gó­le mó­wić o re­zul­ta­cie – je­st­to je­den nie­prze­rwa­ny ciąg, któ­ry umysł ludz­ki okre­śla za­po­mo­cą sym­bo­lu naj­wi­docz­niej­sze­go: pie­nią­dza. Taki stan rze­czy ma za pod­sta­wę zu­peł­ne od­da­nie się swe­mu dzia­ła­niu. Nasz Ame­ry­ka­nin nie ro­zu­mie, co to zna­czy za­ję­cie ubocz­ne, bo wie, że każ­de za­ję­cie ubocz­ne jest mar­no­wa­niem ta­len­tu wła­ści­we­go. Nasz Ame­ry­ka­nin bie­rze rze­czy strasz­li­wie na se­ryo.

Jed­na­ko­woż… tak jest z każ­dą dzia­łal­no­ścią na świe­cie; i nie wi­dać po­wo­du, dla któ­re­go­by to mia­ło być wy­łącz­nie ame­ry­kań­skie. Słusz­nie. Ale to nam wy­ja­śni sam nasz Ame­ry­ka­nin, któ­ry do­sko­na­le ro­zu­mie od­cie­nie, cho­ciaż wy­da­je się tak nie­okrze­sa­nym. Nie­wąt­pli­wie pie­niądz jest pod­sta­wą roz­wo­ju nie­tyl­ko ta­len­tu ku­piec­kie­go. W za­wo­dach wy­zwo­lo­nych trze­ba np. wiel­kich sum na prze­pro­wa­dze­nie ta­kich lub in­nych eks­pe­ry­men­tów. Nasz Ame­ry­ka­nin po­wia­da, że nie moż­na żą­dać od na­uki, aby ta wy­twa­rza­ła pro­dukt obcy swej na­tu­rze, pie­niądz. Tu pie­niądz nie ozna­cza po­wo­dze­nia ani nie­po­wo­dze­nia, bo po­wo­dze­nie tkwi w prze­pro­wa­dze­niu eks­pe­ry­men­tu. Wszyst­ko inne, więc po­wo­dze­nie ze­wnętrz­ne, za­le­ży od ty­sią­ca oko­licz­no­ści nie­obli­czal­nych. Dla­te­go bie­rze kil­ka mi­lio­nów i po­sy­ła na uni­wer­sy­te­ty i na bi­blio­te­ki, nie za­da­jąc na­wet py­ta­nia, czy to się na co przy­da czy nie przy­da. Jemu wy­star­cza świa­do­mość, że tu jest dzia­łal­ność, któ­rej trze­ba wa­run­ków roz­wo­ju. Nasz Ame­ry­ka­nin wie, że ta­lent ku­piec­ki, a ta­lent na­uko­wy lub ar­ty­stycz­ny, to zgo­ła inne dzie­dzi­ny, cho­ciaż w po­tocz­nej i nie­po­tocz­nej roz­mo­wie obej­mu­je wszyst­ko mia­nem bu­si­ness. Ame­ry­ka­nin ro­zu­mie, że dą­że­niem jed­ne­go ta­len­tu i dru­gie­go jest: zu­żyć się. Ale ta­lent ar­ty­stycz­ny ma się utrwa­lić, ku­piec­ki może się je­dy­nie zu­żyć, żyć zaś może da­lej w na­stęp­cach. Więc tych musi so­bie stwo­rzyć. Czem zaś, je­że­li nie przy­go­to­wa­niem dla nich środ­ków: pie­nię­dzy? Więc ro­zu­mie do­brze i gra­ni­ce swo­jej wol­no­ści i wiel­ką sa­mo­dziel­ność ta­len­tu tam­te­go. Mu­si­my przy­jąć, że Ame­ry­ka­nin w ten spo­sób umie poj­mo­wać praw­dzi­wą nie­za­leż­ność (dla nie­go sa­me­go omal nie­do­ści­głą). Bo in­a­czej to jego za­cho­wa­nie się istot­nie nie mia­ło­by sen­su. A… dla nas wszyst­ko musi mieć sens!

W Eu­ro­pie jest myl­ne po­ję­cie o bu­si­ness. Myl­ne tzn. eu­ro­pej­skie. Z punk­tu wi­dze­nia Gra­ha­ma i słow­ni­ka an­giel­sko-pol­skie­go bu­si­ness jest czyn­ność, dzia­łal­ność. Przy­miot­nik busy, któ­ry mie­ści się w tym wy­ra­zie, zna­czy czyn­ny, za­bie­gli­wy. Bu­si­ness może zna­czyć co in­ne­go: in­te­res, spra­wa, zysk itd. Ale wła­śnie jego treść jest: dzia­łal­ność. Na­cisk więc jest nie na zy­skach, lecz na pra­cy, cho­ciaż poj­mu­ją na­odw­rót. Gra­ham, mó­wiąc bu­si­ness ma przedew­szyst­kiem na my­śli nie­ustan­ną czyn­ność, któ­ra mu po­zwa­la roz­wi­jać się, wy­zy­skać swo­je siły i speł­nić swo­je prze­zna­cze­nie czło­wie­ka. Cóż mu po zy­skach bez pra­cy? Je­że­li w cią­gu tej ka­ry­ery roz­wi­ja się co­raz ła­twiej i co­raz szyb­ciej, tzn. wy­twa­rza do­cho­dy co­raz ła­twiej i co­raz szyb­ciej, to nic w tem dziw­ne­go. Każ­dy ta­lent w mia­rę roz­wi­ja­nia się zy­sku­je co­raz wię­cej swo­bo­dy. Na obec­ny więc np. mo­ment zło­ży­ła się pra­ca i dą­że­nie ca­łej prze­szło­ści. A o tem Gra­ham nie za­po­mi­na nig­dy. Więc dla tych, któ­rzy sar­ka­ją na tę ła­twość, ma je­dy­nie uśmiech pe­łen świa­do­mo­ści sie­bie. Taki Ame­ry­ka­nin, to… ide­olog w swo­im ro­dza­ju. Tej stro­ny spra­wy nie wi­dzą nie­ste­ty ci, któ­rych olśnie­wa­ją mi­lio­ny. Nie wi­dzą, więc po­no­szą szko­dę, bo nie ro­zu­mie­ją, jaki jest wła­ści­wy sens tych eg­zy­sten­cyj mi­liar­de­rów. Po­no­szą szko­dę, bo nie umie­ją wzbo­ga­cić so­bie wy­obraź­ni, lecz ją pod­nie­ca­ją chi­me­rycz­ne­mi moż­li­wo­ścia­mi roz­ko­szy, któ­re­by moż­na mieć za te mi­lio­ny. Za­praw­dę, nie zaj­mu­ją­cy to lu­dzie, go­nią za nie­uchwyt­ną chi­me­rą, gdy mogą czer­pać skar­by i roz­ko­sze całą dło­nią. Po­no­szą i tę szko­dę nie­po­we­to­wa­ną, bo już wi­dzę, że ma­jąc tak skon­stru­owa­ne umy­sły, nie zdo­ła­ją ze spo­ko­jem prze­czy­tać tej mo­jej przed­mo­wy, więc przej­dą apa­tycz­nie tuż koło uko­je­nia.

Uważ­ny czy­tel­nik tych "Li­stów" spo­strze­że nie­za­wod­nie, że w cią­gu roku – całe lata trwa ta ko­re­spon­den­cya – nic się o wy­obraź­nię Gra­ha­ma nie od­bi­ło ze zda­rzeń świa­ta. Czy­ta­jąc go, my­śleć moż­na, że się na tym świe­cie nic in­ne­go nie dzie­je. Punkt wi­dze­nia na­iw­ny i nie­co prze­sta­rza­ły. Trzy­ma­ją się go jesz­cze dzien­ni­ka­rze: we­dle głę­bo­kiej wia­ry tych lu­dzi dzie­je się tyl­ko to, o czem oni pu­blicz­ność in­for­mu­ją. No, my wie­my, że się dzie­je znacz­nie wię­cej. Ale u Gra­ha­ma, to zu­peł­nie lo­gicz­ne. John Gra­ham in­te­re­su­je się je­dy­nie tem, czem in­te­re­so­wać się może, w czem prak­tycz­nie bie­rze udział, dzia­ła. Z tego fak­tu, że Gra­ham za­trud­nia w swo­ich za­kła­dach dzie­sięć ty­się­cy lu­dzi, go­tów Eu­ro­pej­czyk wy­wnio­sko­wać, że ten czło­wiek nie śni o ni­czem in­nem jeno o wła­dzy, że jego sny mają zgo­ła bar­wę im­pe­ry­ali­stycz­ną. Myli się. Gra­ham zo­sta­je w za­kre­sie swych zdol­no­ści. Resz­tę zo­sta­wia in­nym. Zaj­mu­je się rze­cza­mi świa­ta, ale o nich nie gada, nie­ma w nim ani cie­nia sno­ba. Po­wiedz­my, że ten czło­wiek po­stę­pu­je na­le­ży­cie. Bo czem­że ma się in­te­re­so­wać ku­piec, je­że­li nie spra­wa­mi ku­piec­twa? Po­dzi­wiaj­my jego takt, któ­ry mu wska­zu­je gra­ni­ce jego kom­pe­ten­cyi. Gra­ham jest wy­kształ­co­ny, wi­dać, że wie­le czy­tał (może mu cza­sem au­tor i coś pod­po­wie – ale to po­praw­ka, któ­rą za­wsze trze­ba mieć przy­tom­ną w pa­mię­ci), ale Gra­ham wie, że to nie jego za­kres, że ży­cie swo­je in­nym spra­wom po­świę­cił. Nie mie­sza się więc w nie­swo­je spra­wy: ani w po­li­ty­kę, ani w sztu­kę, ani w nic, cho­ciaż z wszyst­kie­mi temi spra­wa­mi jest zwią­za­ny; czy­ta książ­ki, ku­pu­je ob­ra­zy, cho­dzi do te­atru, wy­bie­ra po­słów, pła­ci po­dat­ki, sam go­tów zo­stać po­słem i rad­nym. Ale przedew­szyst­kiem pa­trzy swe­go tzn. sza­nu­je każ­dą inną dzia­łal­ność. Pa­trzeć swe­go na­zy­wa się po­dob­no być ego­istą – w Ame­ry­ce na­zy­wa się: dać bliź­nim spo­kój, któ­re­go im tak bar­dzo za­pew­ne po­trze­ba. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych zre­ali­zo­wa­na jest pew­na for­ma anar­chii, wo­bec któ­rej wło­sy na gło­wie sta­ją lu­dziom eu­ro­pej­skim. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych anar­chia zna­czy: dać lu­dziom spo­kój, nie rzą­dzić nimi, nie wła­dać, nie men­to­ro­wać. John Gra­ham nie zaj­mu­je się tem wszyst­kiem po­pro­stu dla­te­go, że to nie jego spra­wa, że to nie jego bu­si­ness, że są już lu­dzie, któ­rzy się tem zaj­mu­ją, któ­rych zno­wu to jest spra­wą, bu­si­ness, któ­rzy w tem swo­je ener­gie wy­da­ją. (Nie za­sta­na­wiam się tu nad tem, czy to jest do­brze czy źle. Tak jest.) Nie da się roz­strzy­gnąć, czy, gdy­by się sto­sun­ki in­a­czej w pań­stwie uło­ży­ły – a więc nie dały Gra­ha­mo­wi pola do roz­wo­ju – czy­by taki Gra­ham nie za­czął szem­rać, czy­by po­ło­wy swej ener­gii, albo i ca­łej nie mu­siał skie­ro­wać ku stwo­rze­niu so­bie wa­run­ków dzia­ła­nia – i wów­czas na­tem koń­czy­ło­by się jego za­da­nie. To pew­na, że stan rze­czy jest taki i, że ten stan ta­kich lu­dzi moż­li­wy­mi czy­ni. Nie­wąt­pli­wie zaś trze­ba było, aby tacy lu­dzie, ich po­przed­ni­cy, taki stan so­bie stwo­rzy­li! Trze­ba me­cha­ni­za­cyi. John Gra­ham może się słusz­nie uwa­żać za po­tom­ka wa­lecz­nych bo­jow­ni­ków nie­pod­le­gło­ści ame­ry­kań­skiej, co­kol­wiek tam o nim mó­wią w Eu­ro­pie, że niby ze­rwał ze wszel­ką tra­dy­cyą. –Jak­że­by ten za­ścian­ko­wy fi­lo­zof, wy­cho­wa­ny na lu­te­rań­skiej bi­blii mógł zry­wać z tra­dy­cyą? W swo­jej mło­do­ści – jak się czy­tel­nik z li­stów jego do­wie – po­peł­nił pe­wien błąd, za któ­ry od mat­ki do­stał po­tęż­ne cię­gi. Nig­dy nie za­po­mniał tego dnia, któ­ry go na­uczył po­ko­ry i skrom­no­ści. Cię­gi ta­kie­go zna­cze­nia, to już nie­mal tra­dy­cya. –Do­daj­my od­ra­zu, że ten stan rze­czy obec­nie trwa; być może, iż się wnet roz­luź­ni, gdy za­czną się bu­dzić am­bi­cye po­li­tycz­ne na mo­dłę eu­ro­pej­ską. Rzecz nie­unik­nio­na. Ale my się tem za­jąć tu nie mo­że­my.

Ten ame­ry­kań­ski punkt wi­dze­nia jest może mniej po­etycz­ny od eu­ro­pej­skie­go, ale za­prze­czyć trud­no, iżby nie miał w so­bie wiel­kich moż­li­wo­ści ar­ty­stycz­nych. Lo­ri­mer ich nie wy­zy­skał jesz­cze, bo mu szło o samo po­sta­wie­nie tego punk­tu wi­dze­nia. Świad­czyć o tem mogą za­rów­no licz­ne miej­sca w li­stach, jak i ten fakt, że Lo­ri­mer jest re­dak­to­rem ilu­stro­wa­ne­go ty­go­dni­ka, któ­ry co ty­dzień na ty­tu­ło­wej kar­cie nosi na­pis: The Sa­tur­day Eve­ning Post. Fo­un­ded A-o D-i 1728 by Benj. Fran­klin. – Phi­la­del­phia. (So­bot­ni ku­ry­er wie­czor­ny. Za­ło­żo­ny R. P. 1728 przez Benj. Fran­kli­na). Je­st­to za­tem czło­wiek prze­ję­ty naj­lep­sze­mi tra­dy­cy­ami ame­ry­kań­skie­mi. Tyle tyl­ko na pod­sta­wie tych Li­stów i tego fak­tu o au­to­rze po­wie­dzieć moż­na. Te li­sty są pi­sa­ne po­tocz­nym ję­zy­kiem, na­wet gwa­rą, że spra­wia­ją wra­że­nie au­ten­tycz­nych. Ato­li au­tor cza­sem wy­glą­da z poza pió­ra Gra­ha­ma: miej­sca­mi bo­wiem pro­sto­ta Gra­ha­ma jest strasz­nie wiel­ka, że zda­je się, jak­by Gra­ham wy­ra­żał się iro­nicz­nie, a cza­sa­mi znów jego na­iw­ność jest zbyt chy­tra. Ar­ty­stycz­nie mógł­by do pew­ne­go stop­nia za­jąć tyl­ko list pierw­szy. Wszyst­kie inne są ko­pią tego pierw­sze­go. W tym pierw­szym jest już cały Gra­ham, jaki był, jaki jest i jaki bę­dzie. Kogo tedy za­cie­ka­wia­ją zda­rze­nia dal­sze, aneg­do­ta tej ko­re­spon­den­cyi, ten nie bę­dzie zwa­żał, że ma do czy­nie­nia z czło­wie­kiem, któ­ry stoi wie­ku­iście na jed­nem miej­scu, jak­by już skoń­czył dzie­ło swe­go ży­cia. Ten Gra­ham już się nie roz­wi­ja, lecz je­dy­nie o swo­im roz­wo­ju opo­wia­da swe­mu sy­no­wi. (To wła­śnie mia­łem na my­śli, gdy za­zna­czy­łem po­wy­żej, że Lo­ri­mer ar­ty­stycz­nie go nie wy­zy­skał).

Zaj­mu­ją­cym zaś nad wy­raz jest spo­sób Gra­ha­ma. Prócz rad i wska­zó­wek zgo­ła ode­rwa­nych, więc nie­mal wszel­kie­go zna­cze­nia wy­cho­waw­cze­go po­zba­wio­nych, są w tych li­stach aneg­do­ty, ilu­stru­ją­ce roz­ma­ite zda­rze­nia z ży­cia sta­re­go. Zwa­żyć trze­ba, że Gra­ham przy­ta­cza te aneg­do­ty "mi­mo­cho­dem" (a zaj­mu­ją cza­sem dwie, cza­sem trzy i czte­ry stro­ni­ce!). I słusz­nie. Jemu nie idzie o za­baw­ność tych aneg­dot, ani o sam prze­bieg zda­rze­nia. Moż­na so­bie wy­obra­zić po­sta­wę tego sta­re­go wo­bec czło­wie­ka, któ­ry­by po wy­słu­cha­niu aneg­do­ty za­py­tał: "co się sta­ło da­lej?" "Ależ o to nie idzie, wy­star­czy to, co po­wie­dzia­łem, żeby sens na­sze­go obec­ne­go po­ło­że­nia wy­szedł na jaw!". Ten oj­ciec więc cią­gle wska­zu­je sy­no­wi, czem go ta aneg­do­ta za­ję­ła. A za­ję­ła go za­wsze pew­ną ana­lo­gią z wy­pad­ka­mi i spra­wa­mi, o któ­rych mowa, albo mia­rą, jaką daje taka aneg­do­ta dla oce­ny lu­dzi i spraw. Cza­sa­mi wi­dać, że so­bie na­gle przy­po­mi­na, że pew­na aneg­do­ta, pew­ne zda­rze­nie z ży­cia te­raz do­pie­ro wra­ca mu na pa­mięć, bo obec­na chwi­la oświe­tla ją do­pie­ro wła­ści­wie. – Ten więc kie­ru­nek chciał­by dać umy­sło­wi swe­go syna. Każ­de zda­rze­nie – prze­szłe czy obec­ne – bierz ze stro­ny naj­bar­dziej in­te­re­su­ją­cej, tzn. z tej, któ­ra naj­le­piej ci umoż­li­wi po­zna­nie sa­me­go sie­bie. Oczy­wi­ście, mu­sisz tę zdol­ność już mieć, bo na­być jej trud­no. Więc dla Lo­ri­me­ra za­da­niem głów­nem było:

chwy­cić to, co w zda­rze­niach może za­jąć ta­kie­go Gra­ha­ma.

Co do syna, któ­re­go w li­stach ojca dość wy­raź­nie wi­dać, to wszyst­ko za­le­ży od nie­go: czy na­uczy się tak pa­trzeć na świat czy nie. Py­ta­nie wo­gó­le, czy tego na­uczyć się moż­na. Wy­ma­ga to wiel­kiej in­te­li­gen­cyi, bo idzie o to, żeby wy­cho­wa­nek zro­zu­miał me­to­dę wy­cho­waw­cy. A po­wtó­re: umieć chwy­cić zda­rze­nie ze stro­ny dla sie­bie in­te­re­su­ją­cej, to praw­do­po­dob­nie spra­wa nie na­uki, lecz ory­en­ta­cyi na­głej, szyb­kiej – in­tu­icyi. Bo tu za­kres mo­ich za­in­te­re­so­wań bu­dzi do ży­cia zda­rze­nia za­rów­no jak i zda­rze­nia po­bu­dza­ją i w ruch wpra­wia­ją za­in­te­re­so­wa­nie. Jest za­tem przy­pusz­cze­nie, że syn ten jest bar­dzo sa­mo­dziel­nym umy­słem, bo in­a­czej wszel­kie wska­zów­ki na nic. To­też Gra­ham ma wiel­ki takt: ani razu nie wpa­da w ba­ka­lar­stwo, co było rze­czą ła­twą. Gra­ham wie, że wszel­kie men­to­ro­wa­nie nie zda się na nic, ale wie rów­nież, że skie­ro­wać umysł mło­dy na pew­ne tory moż­na. I to czy­ni. Jego syn wo­bec zda­rzeń wła­sne­go ży­cia za­cznie od tego py­ta­nia: czem to zda­rze­nie za­jąć mnie po­win­no'? Je­że­li tyl­ko do tego do­pro­wa­dził sta­ry Gra­ham, to do­ko­nał dzie­ła ol­brzy­mie­go.

* * *

Do­daj­my na ostat­ku, że prze­kład tych Li­stów, jak już za­zna­czył p. E. S. Na­ga­now­ski w "Sło­wie pol­skiem", jest bar­dzo trud­ny. Sta­ra­łem się o to przedew­szyst­kiem, żeby tekst dać zro­zu­mia­ły, i żeby nie za­tra­cić po­tocz­no­ści i ży­wo­ści opo­wia­da­nia. Było to rze­czą trud­ną o tyle, że Gra­ham czer­pie ob­ra­zy i prze­no­śnie z swo­jej dzie­dzi­ny. Co praw­da, do­brze robi. Gdy­by uży­wał ob­ra­zów li­te­rac­kich, był­by nie­zno­śny i nie­smacz­ny. Ale to nie za­wsze zga­dza się z pra­wa­mi pol­skie­go sty­lu. Gdy zaś są w tek­ście wy­ra­zy, któ­rych zgo­ła nie moż­na od­dać w pol­skim prze­kła­dzie chy­ba przez omó­wie­nie czy opi­sa­nie, więc po­zwo­li­łem so­bie zmie­nić do pew­ne­go stop­nia ty­tuł książ­ki: Ty­tuł ten brzmi: Let­ters of a self-made mer­chant to his son… (prze­ło­żo­ny na Li­sty wiel­kie­go przed­się­bior­cy do syna)…, na­stę­pu­je bliż­sze okre­śle­nie li­stów, ich au­to­ra oraz ich ad­re­sa­ta, przy­tem trud­no się było oprzeć pew­ne­go ro­dza­ju hu­mo­ro­wi, któ­ry są­sia­du­je o mie­dzę z bu­fo­ne­ryą. Self-made mer­chant od­da­no przez: "Ku­piec z ła­ski losu i wła­sne­go spry­tu". Zda­je mi się, że to opi­sa­nie wca­le do­kład­nie rzecz okre­śla.

St. Lach. Kra­ków, w lu­tym 1906.

P. S.

Wkoń­cu jesz­cze spro­stu­ję kil­ka błę­dów, któ­re za­uwa­ży­łem po wy­dru­ko­wa­niu od­no­śnych ar­ku­szy. W pierw­szym li­ście do syna oma­wia Gra­ham ko­rzy­ści wy­kształ­ce­nia uni­wer­sy­tec­kie­go. Otóż na str. 5 wy­mknę­ło mu się zda­nie o "war­to­ści pie­nięż­nej uni­wer­sy­tec­kich wy­two­rów", co jest do pew­ne­go stop­nia nie­ja­sne, al­bo­wiem miał po­wie­dzieć "uni­wer­sy­tec­kich wy­dat­ków lub wkła­dów czy na­kła­dów". Na str. 12 zaś mówi "ra­chun­ki mo­je­go ajen­ta". Je­st­to zbyt grzecz­nie, miał rzec: "ra­chun­ki mo­je­go obie­ży­świa­ta". Miał zaś na my­śli swe­go syna, tyl­ko, że użył na­zwy ozna­cza­ją­cej bądź po­dróż­ne­go bądź ko­mi­wo­ja­że­ra bądź na­wet włó­czę­gę wo­gó­le. Chciał być czu­ły! Lu­dzie pro­ści wy­ra­ża­ją swo­ją czu­łość w spo­sób nie­co ostry, wia­do­mo. – Każ­dy da­lej zro­zu­mie, że tłu­macz nie miał za­mia­ru na­pi­sa­nia na str. 35 "Głup­com daj pierw­sze sło­wo… " lecz, że mu­siał mieć za­miar na­pi­sa­nia: "Głup­com za­wsze daj mó­wić naj­pierw, ko­bie­tom na ostat­ku". Tłu­macz da­lej za­uwa­żył, że na str. 58 w. 5 od dołu brak­nie słów: "ra­chun­ków za trzy ty­go­dnie", że da­lej na str. 95 w. 2 od dołu za­miast "ale póki" ma być "tak­sa­mo je­śli", że wresz­cie na str. 96 w. 1 od góry za­miast "póty" ma być "on i tak". Inne błę­dy za­uwa­żą lu­dzie inni.I. JOHN GRA­HAM W CEN­TRAL­NYCH OBO­RACH SKŁA­DO­WYCH W CHI­CA­GO, DO SWE­GO SYNA. PIER­RE­PO­ATA. NA WSZECH­NI­CY HAR­WARDZ­KIEJ, W CAM­BRID­GE, MAS­SA­CHUS­SETS. WŁA­ŚNIE MR. PIER­RE­PONT PO­JE­CHAŁ BYŁ Z MAT­KĄ DO CAM­BRID­GE I WSTĄ­PIŁ JAKO RE­GU­LAR­NY CZŁO­NEK DO PIERW­SZEJ KLA­SY NO­WI­CY­USZÓW.

Chi­ca­go, 1. paź­dzier­ni­ka 189…

Ko­cha­ny Pier­re­pon­cie! Mama zdro­wa; wró­ci­ła dziś rano. Mam ci od niej na­pew­no po­wie­dzieć, że­byś się nie prze­pra­co­wy­wał, a ja chciał­bym ci po­wie­dzieć, abyś się na­pew­no nie roz­próż­nia­czył. Bo w grun­cie wy­sła­li­śmy cię na wszech­ni­cę je­dy­nie dla­te­go, że­byś stam­tąd za­brał tro­chę tej do­brej edu­ka­cyi, któ­rej tam jest tyle. Ile­kroć ją po­da­ją (do sto­łu), nie wstydź się, a się­gaj żwa­wo i bierz co się da, bo chciał­bym, aby ci się spra­wie­dli­wie do­sta­ło w udzia­le. Wnet się też prze­ko­nasz, że jed­na jesz­cze edu­ka­cya cho­dzi lu­zem po świe­cie, że więc moż­na jej na­brać, ile się komu żyw­nie po­do­ba. Wszyst­ko zaś inne moc­no przy­śru­bo­wa­no, a śrub­nik za­gi­nął.

Gdy by­łem chłop­cem, ży­łem w in­nych wa­run­kach, a ty nie mo­żesz żyć w ta­kich wa­run­kach, w ja­kich ży­łem ja. Mia­łem pew­ne wi­do­ki, masz i ty, ale inne. Nie­któ­rzy po­zna­ją war­tość pie­nię­dzy przez to, że nie mają ani gro­sza, a rzu­ca­ją się w wir ży­cia, żeby z tych mi­lio­nów, wa­la­ją­cych się na­okół, uszczk­nąć kil­ka do­la­rów; inni zaś po­zna­ją war­tość pie­nię­dzy przez to, że otrzy­mu­ją w spad­ku pięć­dzie­siąt ty­się­cy i rzu­ca­ją się w wir ży­cia, żeby je jak naj­prę­dzej roz­trwo­nić, jak gdy­by mie­li pięć­dzie­siąt ty­się­cy rocz­ne­go do­cho­du. Nie­któ­rzy uczą się ce­nić praw­dę przez to, że mają do czy­nie­nia z kłam­ca­mi, inni zaś przez to, że cho­dzą na lek­cye nie­dziel­ne. Nie­któ­rzy do­wia­du­ją się, jak nie­chluj­ną rze­czą jest wód­ka przez to, że mają ojca pi­ja­ka; a inni przez to, że mają do­brą mat­kę. Jed­ni się kształ­cą przez to, że się uczą od in­nych lu­dzi, że czy­tu­ją ga­ze­ty i cho­dzą do książ­nic pu­blicz­nych; a inni się uczą od pro­fe­so­rów i ślę­czą nad per­ga­mi­na­mi – zresz­tą obo­jęt­na to, jak się do rze­czy do­brej do­bie­rzesz, by­łeś się do niej do­brał. Opa­ko­wa­nie tra­ci ra­cyę bytu z chwi­lą, w któ­rej przy­cią­gnę­ło czy przy­wa­bi­ło kup­ca – po­tem wę­dru­je do śmiet­ni­ka. A do­pie­ro w kuch­ni i w ob­li­czu ku­cha­rza wcho­dzi w ra­chu­bę ja­kość i war­tość to­wa­rów. Mo­żesz so­bie szyn­kę na­so­lić ostro albo mniej ostro, za­wsze bę­dzie z niej do­bre ja­dło, byle tyl­ko szyn­ka była zdro­wa. Je­że­li nie była zdro­wa, to wszyst­ko jed­no, jak ją na­so­li­łeś – kto jej skosz­tu­je, osta­tecz­nie tra­fi na zgni­ły punkt tuż przy ko­ści. I wszyst­ko jed­no, ja­ki­mi cu­kier­ka­mi i sło­dy­cza­mi wy­pchasz czło­wie­ka; nic z nie­go nie bę­dzie, je­że­li w grun­cie nie był zdro­wy i kru­chy.

Edu­ka­cya po­win­na czło­wie­ka za­opa­trzeć naj­pierw w cha­rak­ter, a po­wtó­re w wy­kształ­ce­nie. I pod tym wła­śnie wzglę­dem nie bar­dzo wszech­ni­cy ufam. Nie my­ślę ci tu pra­wić ka­za­nia, bo wiem, że mło­dy chło­pak na­le­ży­cie my­ślą­cy lep­sze so­bie wy­tnie ka­za­nie od nie­wie­dzieć kogo, a wiem tak­że, że nie­je­den po­szedł na ma­now­ce, po­nie­waż obar­cza­no go wska­zów­ka­mi w złym sen­sie.

Pa­mię­tam, kie­dy by­łem chłop­cem, a nie zły był ze mnie chło­pak, to ten sta­ro­wi­na Dok­tor Ho­over uwziął się ko­niecz­nie, żeby ze mnie zro­bić zna­ko­mi­te­go człon­ka gmi­ny, ale mnie ra­czej wy­gnał z ko­ścio­ła na pięć lat, bo wpadł na nie­for­tun­ny po­mysł za­py­ta­nia mnie wo­bec wszyst­kich na nie­dziel­nej lek­cyi, czy chcę być zba­wio­ny, a po­tem po na­bo­żeń­stwie le­żał krzy­żem na moją in­ten­cye i od­ma­wiał ze mną pa­cie­rze. Oczy­wi­ście, że zba­wie­nia pra­gną­łem, ale nie chcia­łem być zba­wio­ny tak jaw­nie, wo­bec wszyst­kich.

Chło­pak, któ­ry ma do­brą mat­kę, ma tak­że do­bre su­mie­nie, więc mu nie trze­ba wszyst­kie­go tak wy­pi­sy­wać, jak­by ety­kie­ty: to jest złe, a to jest do­bre. Kie­dyś więc te­raz roz­stał się z mat­ką i nic cię już z far­tusz­kiem nie łą­czy, to oczy­wi­ście co chwi­lę wa­lisz łbem o nową ja­kąś spra­wę; otóż, je­że­li ino po­pro­stu a bez ogró­dek bę­dziesz się py­tał su­mie­nia o każ­dą rzecz, ma­ją­cą po­zo­ry zdro­wia i pięk­na po wierz­chu, i je­że­li ino bę­dziesz ba­dał do głę­bi, żeby się do­szu­kać punk­tu zgni­łe­go tuż przy ko­ści, to na­pew­no źle na­tem nie wyj­dziesz.

Bar­dzo pra­gnę, abyś był do­brym uczniem, ale jesz­cze bar­dziej, abyś wy­szedł na po­rząd­ne­go człe­ka. A by­le­byś ino wziął do­bry sto­pień doj­rza­ło­ści za czy­ste su­mie­nie, to niech so­bie tam ła­ci­na i tro­chę szwan­ku­je. Wy­kształ­ce­nie uni­wer­sy­tec­kie ma dwie stro­ny – jed­na to ta, któ­rą bie­rzesz od pro­fe­so­rów w szko­le, a dru­ga to ta, któ­rą bie­rzesz od chłop­ców poza szko­łą. Ta dru­ga jest praw­dzi­wie waż­na. Bo pierw­sza wy­kie­ru­ję cię na uczo­ne­go, a dru­ga może cię wy­kie­ro­wać na czło­wie­ka.

Edu­ka­cya jest bar­dzo po­dob­na do je­dze­nia – nie po­tra­fisz nig­dy po­wie­dzieć na pew­no, któ­ra rzecz wy­szła ci na do­bre, ale po­tra­fisz za­zwy­czaj na­pew­no po­wie­dzieć, któ­ra ci za­szko­dzi­ła. Po su­tym obie­dzie, zło­żo­nym z pie­czy­ste­go i ja­rzyn, z tor­tów i ka­wo­nów, nie po­tra­fisz orzec na pew­no, któ­re czę­ści za­si­li­ły ci krew i mię­śnie, ale nie trze­ba wiel­kie­go dow­ci­pu, żeby orzec, któ­ra cząst­ka po­wa­li­ła cię na łóż­ko i ka­za­ła za­żą­dać leku na ból żo­łąd­ka, albo, żeby się do­my­ślić na­za­jutrz, któ­ra to część wczo­raj wie­czór wzbu­dzi­ła w to­bie wia­rę w dy­abła wie­rut­ne­go. Więc, gdy po­dob­nie nie po­tra­fisz od­wa­żyć co do łuta, czy ci szko­dzi ła­ci­na czy al­ge­bra czy hi­sto­rya, czy inne ja­kieś z owych ciał sta­łych, któ­re tę lub ową część umy­słu bu­du­ją, to trze­ba ino brać i kar­mić się, a moż­na pójść o za­kład, że nie one nie­straw­ność wy­wo­łu­ją. Do­pie­ro wśrod ła­ko­ci, wśród za­baw i roz­ry­wek znaj­dziesz przy­czy­ny bó­lów żo­łąd­ka, tam więc trze­ba kro­czyć po­wol­nie i ostroż­nie wy­bie­rać.

Więc nie pierw­szą po­ło­wę, lecz dru­gą po­ło­wę wy­cho­wa­nia uni­wer­sy­tec­kie­go mają na my­śli kup­cy, gdy za­da­ją py­ta­nie, czy się ta­kie wy­kształ­ce­nie uni­wer­sy­tec­kie opła­ci. Ci wszy­scy chłop­cy, co to się prze­py­cha­ją po­mad­ka­mi i cze­ko­lad­ka­mi, ubie­ra­ją się we­dle ostat­niej mody, klną na Jo­wi­sza, wło­sy prze­dzie­la­ją w po­środ­ku, pa­pie­ro­sy palą, szam­pa­na piją, ca­ły­mi dnia­mi i no­ca­mi próż­nu­ją, otóż ci to wła­śnie bu­dzą w nich wąt­pli­wo­ści co do praw­dzi­wej war­to­ści pie­nięż­nej uni­wer­sy­tec­kich pro­duk­tów, a za­sła­nia­ją im tę­gich chło­pa­ków, co to w płó­cien­nych spodniach i bez kurt­ki ha­ru­ją, a skrom­ne obia­dy zja­da­ją, a kształ­cą się po­waż­nie i cza­sem na­by­tem wy­kształ­ce­niem pchną czy­jeś in­te­re­sy na do­brą dro­gę, prze­peł­nia­jąc niem każ­dą drob­nost­kę.

Więc czy się wy­kształ­ce­nie uni­wer­sy­tec­kie opła­ca? Czy się opła­ca wy­py­chać ma­szy­nę od­pad­ka­mi wie­przo­wy­mi po pięć cen­tów za funt i wy­cią­gać z dru­giej stro­ny ład­ne, mi­ster­ne, małe "swoj­skie" kieł­ba­ski po dwa­dzie­ścia cen­tów za funt? Czy się opła­ca wziąć byka, któ­ry so­bie swo­bod­nie ha­sał po ste­pie i ży­wił się kak­tu­sa­mi i korą drzew­ną, aż na nim nic prócz skó­ry i żył nie zo­sta­ło i wy­py­chać go ży­tem, aż się zeń zro­bi so­lid­ny ma­te­ry­ał na re­stau­ra­cyj­ne bi­fte­ki i na sztucz­ną oli­wę'?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: