Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Litwaki: powieść spółczesna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Litwaki: powieść spółczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 235 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP.

Słoń­ce chy­li­ło się ku za­cho­do­wi, za­nu­rza­jąc się za si­na­wą chmu­rę i zło­cąc jej wy­strzę­pio­ne, nie­rów­ne brze­gi błysz­czą­cym, jak­by z płyn­ne­go me­ta­lu ula­nym, rąb­kiem. Da­chy sta­cyj­nych za­bu­do­wań czer­wie­ni­ły się ja­sno w bla­skach tej po­zło­ty, któ­rej pro­mie­nie nad sa­mym pe­ro­nem mą­ci­ły kłę­by czar­ne­go dymu, do­by­wa­ją­ce­go się spi­ral­ne­mi skrę­ta­mi z ko­mi­na lo­ko­mo­ty­wy, sto­ją­ce­go u pod­jaz­du po­cią­gu.

Po­ciąg do­pie­ro co sta­nął. Jesz­cze drża­ły w po­wie­trzu ostre tony "pierw­sze­go dzwon­ka''. Z wa­go­nów wy­sia­da­li pa­sa­że­ro­wie, w oknach spusz­cza­no szy­by, wy­chy­la­ły się gło­wy po­dróż­nych, na stop­nie wcho­dzi­li chłop­cy bu­fe­to­wi, nio­sąc tace peł­ne szkla­nek go­rą­cej her­ba­ty, prze­ci­ska­li się przez tłum prze­kup­nie po­ma­rańcz, pier­ni­ków i cze­ko­la­dy, dwóch "ga­ze­cia­rzy" de­fi­lo­wa­ło przed wa­go­na­mi, pil­nie pa­trząc w okna, czy ktoś nie za­żą­da dzien­ni­ka, ja­kiej ilu­stra­cji, lub szczyp­ty dru­ko­wa­ne­go za parę gro­szy hu­mo­ru.

W oknie jed­ne­go z zie­lo­nych trze­ciej kla­sy wa­go­nów uka­za­ła się wła­śnie wy­ra­zi­sta twarz o ry­sach ostrych z wy­dat­nym no­sem nad pą­so­we­mi, gru­be­mi usta­mi, do­ko­ła któ­rych wił się buj­ny, czar­ny, kę­dzie­rza­wy za­rost. Cza­sem prze­ni­kli­we i tro­chę za­czer­wie­nio­ne w ob­wód­kach oczy pa­trzy­ły z tej twa­rzy na snu­ją­cy się po pe­ro­nie tłum, ru­chli­wie prze­śli­zgu­jąc się z jed­nej po­sta­ci na dru­gą.

Po­gar­dli­wy uśmiech skrzy­wił usta po­dróż­ne­go.

– Na­czy­na­jet-sia Pol­sza!… – mruk­nął.

– Sug mal Bo­ry­so­wer – my tu dłu­go bę­dzie­my sto­ić? – za­brzmia­ło za nim szyb­kie, ner­wo­we py­ta­nie.

Bo­ry­so­wer od­wró­cił się wol­no do wnę­trza wa­go­nu. Na drew­nia­nych ław­kach sie­dzia­ło tam trzech jesz­cze pa­sa­że­rów. Dwaj z nich ubra­ni byli w dłu­gie, ciem­ne pal­to­ty róż­nią­ce się od cha­ła­tów tyl­ko sur­du­to­wym u szyi fa­so­nem i ma­ter­ja­łem, na gło­wach zaś mie­li czar­ne, let­nie czap­ki – trze­ci miał na so­bie ciem­no-bron­zo­wy ma­ry­nar­ko­wy gar­ni­tur, zie­lo­ny kra­wat i mięk­ki ka­pe­lusz.

Bo­ry­so­wer po­pa­trzył na nich zwol­na.

– Panu się bar­dzo śpie­szy, pa­nie Ust­man? – rzekł do pa­sa­że­ra w bron­zo­wym gar­ni­tu­rze.

– Dla­cze­go się nie­ma śpie­szyć? – od­parł Ust­man, wsta­jąc. – Tyle cza­su się je­dzie, je­dzie i nie moż­na do­je­chać! Ko­ści już bolą… nud­no!

– Jesz­cze całą noc trze­ba je­chać – wes­tchnął je­den z sie­dzą­cych.

– Ja pój­dę ku­pić ga­ze­tę! – rzekł Ust­man, wy­cho­dząc na wa­go­no­wy ku­ry­ta­rzyk.

Bo­ry­so­wicz usiadł i zsu­nął czap­kę na tył gło­wy.

– Go­rą­co jest!… – sap­nął, ocie­ra­jąc spo­co­ne czo­ło. – Mar­sze­les? czy wy Gi­tlo­wi­cza wli­cza­cie do sie­bie?

– A kogo mam za­li­czać? – od­po­wie­dział Mar­sze­les, – mały, ni­skie­go wzro­stu żyd z siwą, żół­ta­wą na koń­cach bro­dą i, wsparł­szy ręce na pa­ra­so­lu, po­czął pil­nie pa­trzyć w oczy Bo­ry­so­wi­cza wy­pło­wia­łe­mi źre­ni­ca­mi ko­lo­ru roz­wod­nio­ne­go wina ro­dzen­ko­we­go.

– Za­li­czaj­cie so­bie!…. ja prze­cie nic nie mó­wię… rzekł Bo­ry­so­wicz – ale wy Gi­tlo­wicz przyjdź­cie ju­tro do mnie za­raz po po­łu­dniu – ja was po­znam z Kat­zem­gol­dem; nie trze­ba tra­cić czas!

– Co mamy tra­cić czas? – za­wo­łał Mar­sze­les – ja jemu pierw­szy po­wie­dzia­łem, że ja jego za­pro­wa­dzę do Waw­ren­du­fta!

– Co jest Waw­ren­duft?

– A co jest Kat­zen­gold?

– Wy, Mar­sze­les, po­trze­bu­je­cie spo­koj­nie słu­chać. Ja wam za­raz po­wiem co jest Kat­zen­gold, to wy sami zmiar­ku­je­cie, że Waw­ren­duft to nic jest.

– A róż­ni­ce! – syk­nął Mar­sze­les, ner­wo­wo pod­ska­ku­jąc na ław­ce – jak wy chce­cie żeby Waw­ren­duft był ga­nef, to on za­raz ma być ga­nef?

– Sss! żeby on był cho­ciaż po­rząd­ny "ga­neff" ale nie jest! wy chce­cie wie­dzieć, Mar­sze­les? to ja po­wiem! on jest "ge­ke­sze­nes ga­nef"! *) to wy chce- -

*) Ge­ke­sze­nes ga­nef = zło­dziej kie­szon­ko­wy; ter­min zło­żo­ny z he­braj­skie­go rze­czow­ni­ka "ga­nef" (zło­dziej) i z pol­skie­go "kie­szeń", uży­te­go w nie­miec­kiej for­mie cza­sow­ni­ko­wej z suf­fik­sem "ge" cz… do­ko­na­ne­go.

cie do nie­go pro­wa­dzić taki po­rząd­ny ku­piec jak Gi­tlo­wicz, żeby on z nim zro­bił in­te­res! Mar­sze­les ze­rwał się z ław­ki.

– Żeby ten po­ciąg nie ru­szył z miej­sca, je­że­li to jest praw­da! – za­wo­łał.

Ale Bo­ry­so­wer wy­cią­gnął rękę i ujął go za ra­mię.

– To jest praw­da! i dla­cze­go wy chce­cie, żeby ten "po­jezd" się nie ru­szył? on się wła­śnie ru­szy! a wie­cie dla­cze­go? bo po­trzeb­no jest, żeby my je­cha­li da­lej spo­koj­nie – i po­trzeb­no jest, żeby Gi­tlo­wicz zro­bił so­lid­ny in­te­res z Kat­zen­gol­dem, a nie z na­szym Waw­ren­du­ftem!

– Dla­cze­go to jest po­trzeb­no?

– Ja wam po­wiem. Ja to już mó­wi­łem Gi­tlo­wi­czo­wi, ale ja jemu nie po­wtó­rzę, a wy słu­chaj­cie bo wam za­rob­ku nie da ani Waw­ren­duft ani Kat­zen­gold tyl­ko sam Gi­tlo­wicz.

– Ja słu­cham! ale mnie jest dziw­no…

– Może być i dziw­no – to nie kosz­tu­je! wy słu­chaj­cie Mar­sze­les, to wam nie bę­dzie dziw­no. Wy mi po­wiedz­cie naj­pierw: czy Gi­tlo­wicz jest po­rząd­ny ku­piec?

– Oj joj! dla­cze­go on nie­ma być po­rząd­ny? on jest bar­dzo po­rząd­ny!

– I bo­ga­ty?

– Bo­ga­ty? – jak­by on nie był bo­ga­ty, toby nie był po­rząd­ny! czy to moż­na być bid­nym i po­rząd­nym?

– Un nie jest bid­ny. On na­wet jest bar­dzo nie bid­ny.

– Wia­do­mo! co z tego ma mieć Waw­ren­duft?

– Nic nie po­trze­bu­je z tego mieć! Wy nie sko­ren, Mar­sze­les, wy za­ro­bi­cie i tak! ja wam po­wia­dam!

– Z ja­kim spo­so­bem?

– Gi­tlo­wicz po­trze­bu­je zro­bić do­bry in­te­res! a sie­her ge­nef!

– A soj! a ganz sie­her ge­neff? – wtrą­cił się mil­czą­cy do­tąd Gi­tlo­wicz – a ge­szeft bez wsia­ko­wo ry­sku!

– Wy sły­szy­cie, Mar­sze­les? Gi­tlo­wicz wam sam po­wia­da! słu­chaj­cie da­lej: co ma Waw­ren­duft? on ma sklep. Ten sklep tro­chę idzie, a tro­chę stoi.

– Un ma to­wa­ry…

– Ma. Ja żi­czę moje wro­gi taki to­war. Ten to­war co on go ma, jest ganz git na plaj­tę ale jest ganz szlecht na han­del! Wszyst­kie jego są­sia­dy mają ta­kie same skle­py. Co on może tar­go­wać? cał­kiem nic?

– Jak Gi­tlo­wicz z nim zro­bi szy­twę *)…

– Gi­tlo­wicz z nim nie zro­bi szy­twę. Gi­tlo­wicz po­trze­bu­je zro­bić szy­twę na taki ge­szeft, co idzie i bę­dzie szedł.

– Ka­niecz­no! – wtrą­cił Gi­tlo­wicz.

– Kat­zen­gold wła­śnie taki in­te­res ma – cią­gnął da­lej Bo­ry­so­wer – on ma dam­ski bła­wat­ny to­war i do nie­go na Na­lew­ki przy­cho­dzą ku­po­wać ka­to­lic­kie ko­bi­ty z ca­łe­go mia­sta. On za­ra­bia sie­dem­dzie­siąt pro­cent – cza­sem wię­cej.

–-

*) Szy­twa=spól­ka.

– To po co on po­trze­bu­je szi­twes?

– On po­trze­bu­je szi­twes, bo on chce zro­bić duży ruch. On po­trze­bu­je wziąć nowy dru­gi sklep i sprze­da­wać go­to­we kon­fek­cje. On po­trze­bu­je na po­czą­tek spro­wa­dzić z Ber­li­na tro­chę mo­de­le i po­sa­dzić dzie­sięć, pięt­na­ście może dwa­dzie­ścia kraw­ce i szwacz­ki, coby na te mo­de­le szy­ły go­to­wy to­war z jego ma­ter­ja­łu. To on spro­wa­dzi dwa mo­de­le na każ­dą rzecz a sprze­da dwa­dzie­ścia! I to bę­dzie wszyst­ko recht za­gra­nicz­ne, spro­wa­dza­ne Mode-Wa­aren! wszyst­kie ka­to­licz­ki będą u nie­go ku­po­wać, bo on bę­dzie da­wać o 15 może 20 pro­cent ta­niej od inne ka­to­lic­kie kup­ce, a bę­dzie za­ra­biać na­tem swo­je sto pro­cent, może wię­cej! Te­raz to wy ro­zu­mie­cie Mar­sze­les, że on po­trze­bu­je to zro­bić?

Mar­sze­les przy­mru­żył oczy. My­ślał. My­ślał i ob­li­czał, ki­wa­jąc się zlek­ka. Bo­ry­so­wer i Gi­tlo­wicz pa­trzy­li na nie­go w mil­cze­niu.

– Co ja na­tem za­ro­bię? – spy­tał w koń­cu ci­cho.

– Co wy mo­że­cie za­ro­bić?

– Ja wim?

– Ja też nie mogę wie­dzieć! Sugt a wort!

– Wy mnie da­cie czwar­tą część z tego co do­sta­nie­cie od Kat­zen­gol­da.

– Ujj! cze­mu wy nie chce­cie 50 pro­cent?

– Ja chcę 25 pro­cent!

– Co jest 25 pro­cent? skąd wy wie­cie co może dać Kat­zen­gold? On nie da pra­wie nic!

– To wy mi z tego da­cie 25 pro­cent!

– Ja wam dam 10 pro­cent!

– Ja po­trze­bu­ję 25 pro­cent!

– Co jest "po­trze­bu­ję"?! jak­bym ja wam nie po­wie­dział, wy nie do­sta­li­by­ście nic!

– To mnie by dał Waw­ren­duft…

– Co taki ga­nef może dać? Ujj, Mar­sze­les, wy je­ste­ście jak dziec­ko! Wy wie­rzy­cie na taki Waw­ren­duft! ja wam dam 15 pro­cent – ostat­nie sło­wo!

– Wy mo­że­cie dać 25!

– Żeby moje wro­gi tak mo­gli! ja wam dam 16!

– Ja wam co po­wiem Bo­ry­so­wer – wy da­cie 20 a Gi­tlo­wicz da 10…

– Co zna­czy? za co ma dać Gi­tlo­wicz?

– Za szy­twę!

– Joch git niszt! – rzekł Gi­tlo­wicz.

– Wus sugt ir? za co wy nie chce­cie dać?

– Joch git niszt!!

– Un nie może dać nic! on przy­jeż­dża z Ro­sji do na­sze kup­cy i daje swo­je pie­nią­dze, żeby my mo­gli się bro­nić przed go­ja­mi – jemu nie po­trzeb­no dać nic!

– To jest ga­da­nie! on zro­bi ge­szeft, co ża­den goim bę­dzie miał te zy­ski…

– Wus wolt ir? jak­by on nie miał zro­bić, toby on nie przy­jeż­dżał do nas! ale jemu wi­go­nia­li stam­tąd!

– To przez tego my jemu da­je­my in­te­res!

– On nie może dać nic!

– Da! ja nie magu! – rzekł Gi­tlo­wicz. Wtem na pe­ro­nie ozwał się dru­gi dzwo­nek.

Jesz­cze nie prze­brzmiał jego głos, kie­dy tuż pod ścia­ną wa­go­nu roz­le­gła się zmie­sza­na wrza­wa gło­sów, wśród któ­rych gó­ro­wał ja­kiś chra­pli­wy dy­sz­kant.

– Ust­man? – za­wo­łał, wsta­jąc Bo­ry­so­wer – wus schraj­ter?? i wy­chy­lił się z okna.

U stop­ni wa­go­nu sta­ła zbi­ta gro­mad­ka lu­dzi, ota­cza­ją­ca roz­no­si­cie­la ga­zet i Ust­ma­na. Błysz­czą­ce oczy, za­ru­mie­nio­ne gnie­wem po­licz­ki, kil­ka ści­śnię­tych w ku­łak pię­ści, zna­mio­no­wa­ły ja­kąś sprzecz­kę. Ust­man za­pe­rzo­ny sta­rał się do­stać na stop­nie wa­go­nu.

Bo­ry­so­wer wy­biegł na ko­ry­tarz. Za nim po­dą­ży­li Mar­sze­les i Gi­tlo­wicz.

– Wus ist k'szejn?… – za­wo­łał Bo­ry­so­wer, sta­jąc u wyj­ścia.

– Bez­par­ja­dok! – wo­łał za­pe­rzo­ny Ust­man – su­ma­szed­szy­je! ru­ga­jut mie­nia! bi­jut'!

– W czom dje­ło? – za­py­tał Gi­tlo­wicz.

– Chcia­łem ku­pić ga­ze­tę – "War­szaw­skij Dniew­nik" – tło­ma­czył Ust­man po ru­sku – "ga­zet­czik" nie miał! po­wie­dzia­łem mu, że to "na­chal­stwo" sprze­da­wać "pol­ski­je żur­na­ły" a ru­skiej ga­ze­ty nie mieć! A on się sta­wia!

– Nie­praw­da! wy­my­ślał chło­pa­ko­wi! ja­kie pra­wo ma! p.. ch ja­kiś! nie chce czy­tać pol­skie­go pi­sma, to niech nie ku­pu­je! ale wara mu wy­my­ślać! cóż to on?! Na­czel­nik jaki? – wo­ła­li wszy­scy je­den przez dru­gie­go. Pię­ści wy­cią­ga­ły się co­raz bli­żej. Bied­ny "ga­ze­ciarz" pła­kał, mó­wiąc, że go po­trą­cił Ust­man.

Bo­ry­so­wer pu­ścił w ruch ję­zyk – po­sy­pa­ły się znów ła­ja­nia z obu stron.

Z drzwi, pro­wa­dzą­cych na pra­wo z kan­ce­lar­ji sta­cyj­nej, wy­szedł żan­darm. Spoj­rzał na roz­ją­trzo­ną gro­mad­kę i za­czął ku niej zwol­na iść.

– Kimt rajn! – za­wo­łał Bo­ry­so­wer, szar­piąc Ust­ma­na za ra­mię. Ten i ów się obej­rzał. Za­czę­li się co­fać. Wtem roz­legł się gwizd lo­ko­mo­ty­wy – jęk­nął dzwo­nek sta­cyj­ny – od­po­wie­dzia­ła świ­staw­ka za­wia­dow­cy – po­ciąg ru­szył.

Do prze­dzia­łu wra­ca­li za­pe­rze­ni, zzia­ja­ni, szwar­go­cząc za­cie­kle, Bo­ry­so­wer i Ust­man. Za nimi zwol­na wszedł Gi­tlo­wicz i Mar­sze­les.

– To jest na­paść! roz­bój! gwałt! – wo­łał Ust­man, – a po­li­cja nic nie mówi ta­kim łaj­da­kom! Oh!! żeby tak u nas w Smo­leń­sku! po­szli­by do kry­mi­na­łut wsie! albo w Sy­bir!….

Ja­kiś pa­sa­żer prze­chy­lił się dru­gie­go prze­dzia­łu. – Nie trze­ba, mój pa­nie wy­my­ślać ni­ko­mu od po­la­ków! tu pol­ski kraj! i pol­ski na­ród!

– Czto? Pol­sza?! at udi­wi­tiel­no! – za­wo­łał Ust­man – ja ru­skij! i ja tu ru­ską ko­le­ją jadę! za ro­syj­skim pa­spor­tem! czto dla mie­nia pal­ja­ki! nie zna­ju! nie cho­czu znat'!

Pa­sa­żer uśmiech­nął się.

– Pan ru­ski? – rzekł – a wol­no spy­tać czy – chrzczo­ny?

Ust­man ob­ró­cił się gwał­tow­nie ple­ca­mi i siadł – mru­cząc coś pod no­sem. Ale Bo­ry­so­wer wstał. Zmie­rzy­li się ocza­mi z po­dróż­nym.

– A wy czto? spy­tał. – Wam ka­ko­je die­ło mie­szat­sia?

– Ja po­dró­żu­ję, jak pan! – od­rzekł pa­sa­żer spo­koj­nie – i pro­szę żeby w wa­go­nie nie ro­bić ha­ła­su i nie ob­ra­żać ni­ko­go. Je­że­li pa­no­wie się nie uspo­ko­icie na naj­bliż­szej sta­cji we­zwę żan­dar­ma. Je­stem urzęd­ni­kiem pań­stwo­wym i – ro­sja­ni­nem.

Bo­ry­so­wer usiadł. W prze­dzia­le, gdzie je­chał, za­pa­no­wa­ła ci­sza.

Do­pie­ro po dłu­giej chwi­li czte­rej po­tom­ko­wie Ma­ha­be­uszów za­czę­li szep­tać.

– To jest kraj roz­bój­ni­ków! – ża­lił się Ust­man.

– Tsss! oni tyl­ko lu­bią krzy­kać! uspa­ka­jał go Bo­ry­so­wer.

– W War­sza­wie ta­kie same po­la­ki są?

– Są ta­kie, są jesz­cze inne. Co panu za­le­ży? pan ich nie bę­dzie wi­dział!

– Jak­to nie będę? jak ja będę re­dak­to­rem nowe żar­go­no­we ga­ze­tę, to ja mu­szę…

– Nic pan nie musi. Pan po­trze­bu­je miesz­kać w na­sze mia­sto.

– Nie w War­sza­wie?

– W War­sza­wie, tyl­ko na Na­lew­ki, albo na Dzi­kie, albo na Gę­sie, albo na Chłod­ne… jesz­cze nie cała War­sza­wa na­sza jest. Ale po­ło­wa jest na­sza. Tam pan bę­dzie miesz­kał, tam pan bę­dzie pi­sał – na nich!

– O! na nich to ja będę!…. a oni nie będą się na mnie rzu­cić?

– Z ja­kim spo­so­bem? oni nie będą ro­zu­mieć, nie będą na­wet wie­dzieć… oni głu­pie są! tyl­ko krzy­kać dużo lu­bią bar­dzo!

– A za­ro­bić na nich moż­na?

– Hörsz­te, Mar­sze­les? – pan Ust­man się pita czy moż­na na po­la­ki za­ro­bić?

– A na kim bę­dzie moż­na jak nie na nich: to nie jest "moż­na" – to jest "po­trzeb­no"! jak­by nie było na świe­cie po­la­ki, to z cze­go by my żyli?

Ust­man za­tarł ręce.

– To jest do­brze! – rzekł – na­sze w Ro­sji też tak my­ślą i wszyst­kie się wy­bie­ra­ją tu je­chać!

– O wa! wy­star­czy miej­sca! tyl­ko one mu­szą ra­zem z nami ro­bić wszyst­ko! a szi­twe soł sajn?

W cie­niu wie­czor­nym, za­le­ga­ją­cym wnę­trze wa­go­nu, po­ru­szył się gru­by Gi­tlo­wicz.

– Uwi­dim! – rzekł zwol­na – kto bę­dzie mą­dry, ten bę­dzie górą!

– Wus sugt ir?… – spy­tał Mar­sze­les – co zna­czy "górą"?

– Co ma zna­czyć! – za­wo­łał pręd­ko Bo­ry­so­wer – my je­ste­śmy naj­mą­drzej­szy na­ród na cały świat! A kto ma być górą? my! a kto bę­dzie do­łem? ten co jest głu­pi! a kto jest głu­pi? nie trza wam tego po­wie­dzieć, Mar­sze­les! wy to sami wie­cie!

– No, ja wiem…

Umil­kli. Po­ciąg pę­dził wśród na­szych rów­nin co od bia­łe­go Nie­mna pa­smem sze­ro­kiem tę­sk­nią­cej za prze­szło­ścią zie­mi ście­lą się aż w ma­zo­wiec­kie pia­ski – mi­jał bory so­sno­we i mo­kre łąki i rdza­we wrzo­so­wi­ska i łu­bi­nu po­let­ka kwie­ciem żół­tem czy nie­bie­skiem po­kry­te – ucie­kał od chat strzesz­nych, co rzę­da­mi przy­sia­dły na okraj­kach bo­rów, na kar­czo­wi­znach po­le­śnych – to­czył się że­la­zną wstąż­ką szyn, wio­ząc w ser­ce kra­ju for­pocz­ty jego pa­so­ży­tów.PIERW­SZA MA­NU­FAK­TU­RA.

Na sto­le na­kry­tym ko­lo­ro­wą ser­we­tą w duże de­se­nie sta­ły wy­czysz­czo­ne, błysz­czą­ce, mo­sięż­ne sied­mio­ra­mien­ne świecz­ni­ki, obok nich rów­nież błysz­czą­ce kub­ki, sol­nicz­ki i oli­wiar­ka z pla­te­ru, a na środ­ku rżnię­ta szklan­na ka­raf­ka, w trzech czwar­tych na­la­na żół­ta­wym prze­zro­czy­stym pły­nem.

W cie­niach przed­wie­czor­ne­go zmro­ku, ciem­na­wą pla­mą ry­so­wał się na węż­szej ścia­nie po­ko­ju wy­so­ki rzeź­bio­ny kre­dens, sza­fy ob­szer­ne zaj­mu­ją­ce dru­gą, dłuż­szą ścia­nę, sto­lik, sa­mo­war­nik i kil­ka krze­seł, wśród któ­rych kró­lo­wał wy­so­ki i sze­ro­ki, skó­rą czar­ną obi­ty fo­tel.

Na fo­te­lu sie­dział sta­rzec z bia­łą bro­dą i bia­łe­mi krza­cza­ste­mi brwia­mi, z pod któ­rych pa­trzy­ła w okno para oczu wy­bla­kłych, du­żych ale peł­nych ro­zu­mu i snadź kie­dyś, może jesz­cze nie­zbyt daw­no, umie­ją­cych błysz­czeć.

Ręce star­ca, wy­su­nię­te do po­ło­wy dło­ni z rę­ka­wów lśnią­ce­go, je­dwab­ne­go cha­ła­ta, pie­ści­ły pal­ca­mi po­li­tu­ro­wa­ne po­rę­cze fo­te­lu, a nogi w ko­zło­wych, sta­ran­nie wy­czysz­czo­nych bu­tach, spo­koj­nie opie­ra­ły się o jego pod­nó­żek.

Cała po­stać mia­ła w ze­wnętrz­nym wy­ra­zie, nie­tyl­ko twa­rzy ale ca­łe­go cia­ła, pe­wien ak­cent spo­ko­ju i za­do­wo­le­nia.

Ten sam ak­cent czuć było w ca­łym po­ko­ju.

Sta­re, sta­ran­nie utrzy­ma­ne me­ble, pe­wien do­sta­tek, nie rzu­ca­ją­cy się w oczy ja­skra­wo­ścią form, ale znacz­ny w so­lid­ność wszyst­kie­go co ota­cza­ło, da­wał wra­że­nie, że w po­ko­ju tym i resz­cie przy­le­głe­go miesz­ka­nia, wi­docz­ne­go przez uchy­lo­ne drzwi, miesz­ka­ją lu­dzie, któ­rym ży­cie ukła­da się w mo­no­ton­ną może, ale zu­peł­nie zrów­no­wa­żo­ną ko­lej, co rano i co wie­czór nio­są­cą z góry prze­wi­dzia­ne i ob­li­czo­ne środ­ki do re­gu­lar­ne­go ży­cia.

Ci­sza była w tem miesz­ka­niu i spo­kój, a nie mą­ci­ły jej na­wet od­gło­sy z po­dwór­ka, na któ­rem tego wie­czo­ru nie było na­wet gro­mad­ki ha­ła­śli­wie ba­wią­cych się dzie­ci.

Dom był duży i kil­ko­pię­tro­wy, z ofi­cy­na­mi, ale miesz­ka­li w nim sami pra­wie ży­dzi, w chwi­li więc roz­po­czy­na­ją­ce­go się świę­ta sza­ba­su mil­kły ze­wnętrz­ne ob­ja­wy ich ży­cia, sku­pia­ło się wszyst­ko przy ro­dzin­nych, świą­tecz­nem ja­dłem za­sta­wio­nych sto­łach.

Ze­gar ścien­ny szaf­ko­wy ude­rzył po­waż­nym mia­ro­wym to­nem szó­stą go­dzi­nę i na dźwięk tych ude­rzeń sta­rzec pod­niósł gło­wę opusz­czo­ną lek­ko na pier­si, wy­pro­sto­wał się i obej­rzał.

W oknach prze­ciw­le­głych jego miesz­ka­niu za – bły­sło świa­tło. Zra­zu jed­no – po­tem dru­gie wy­żej – znów dwa i znów jed­no za­ja­śnia­ło okno.

Sta­rzec dźwi­gnął się z fo­te­lu, po­stą­pił krok na­przód, wy­pro­sto­wał się i uśmiech­nął.

– Sza­bes!… szep­nął do sie­bie.

Pod­szedł do kom­na­ty, gdzie mię­dzy róż­ne­mi dro­bia­zga­mi le­ża­ło pu­deł­ko za­pa­łek wziął je i po­tarł­szy za­pał­kę, po­czął za­pa­lać świe­ce w świecz­ni­ku.

– Sza­bes!… mru­czał – jesz­cze je­den sza­bes. niech Bogu będą dzię­ki…

W chwi­li, gdy za­pa­lał trze­cią już świe­cę, drzwi wio­dą­ce do przed­po­ko­ju lek­ko się uchy­li­ły i w nie­pew­nem jesz­cze świe­tle uka­zał się na pro­gu po­ko­ju dru­gi żyd, wy­so­ki, szczu­pły, zgar­bio­ny nie­co, ubra­ny sta­ran­nie z bro­dą i wło­sa­mi przy­pru­szo­ne­mi szro­nem si­wi­zny.

– A gi­ten sza­bes, Mor­gen­glan­so­wi! – rzekł od pro­gu.

– A gi­ten tug, Lej­zor! – od­rzekł sta­rzec – przy­cho­dzi­cie w samą porę, za­raz sią­dzie­my do obia­du! Chodź­cie! sia­daj­cie!

Lej­zor wszedł i uści­snął po­da­ną so­bie rękę go­spo­da­rza, po­tem w mil­cze­niu usiadł pod oknem na so­fie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: