Lot Widmo - ebook
Lot Widmo - ebook
Pierwszy, zapierający dech w piersiach thriller Beara Gryllsa!
Doskonałe połączenie Tożsamości Bourne’a z przygodami Indiany Jonesa.
Matka z dzieckiem brutalnie porwani podczas śnieżnej zamieci...
Żołnierz torturowany i stracony na odległych szkockich torfowiskach...
Zagubiony myśliwiec odnaleziony w sercu amazońskiej dżungli, skrywający sekret wciąż panującego na świecie zła...
Desperacka walka o zniszczenie tajnej organizacji, której początki sięgają mrocznych dni panowania niemieckich faszystów...
Co łączy te wszystkie wątki?
Tylko jedna osoba może rozwikłać tę zagadkę.
Will Jaeger. Łowca.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7642-636-5 |
Rozmiar pliku: | 734 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moje podziękowania kieruję przede wszystkim do agentów literackich w PFD: Caroline Michel, Annabel Merullo i Tima Bindinga – za nieustające wsparcie i wnikliwe uwagi do pierwszych wersji tekstu. Dziękuję Laurze Williams, młodszej agentce w PFD, za jej nadludzkie wysiłki. Dziękuję Jonowi Woodowi, Jemimie Forrester oraz całemu zespołowi Orion Publishing Group, mojego wydawcy: Susan Lamb, Sophie Painter, Malcolmowi Edwardsowi, Markowi Rusherowi, Gaby Young i wszystkim w „Ekipie Gryllsa”.
Hamishowi de Bretton-Gordonowi, Oficerowi Orderu Imperium Brytyjskiego, dyrektorowi generalnemu i ekspertowi od broni masowego rażenia w Avon Protection, dziękuję za rady i specjalistyczną wiedzę na temat broni atomowej, biologicznej i chemicznej oraz środków obronnych i ochronnych. Chrisowi Danielsowi i wszystkim w Hybrid Air Vehicles za ich zaangażowanie i wskazówki dotyczące Airlandera. Dziękuję doktor Jacqueline Borg, wybitnej specjalistce w zakresie zaburzeń mózgu, w tym zespołu ostrego stresu. Anne i Paulowi Sherratom za wnikliwe rady i weryfikację wszystkiego, co było związane z nazistami i blokiem wschodnim.
I ostatnie, ale zarazem szczególne podziękowania składam Damienowi Lewisowi, za to, że pomógł mi wykorzystać wszystkie te rzeczy, oznaczone jako „ściśle tajne”, które odkryliśmy wspólnie w skrzyni wojennej mojego dziadka. Sposób, w jaki przywróciłeś te dokumenty do życia, to istny majstersztyk.Bear Grylls
Bear Grylls Alpinista, odkrywca, zdobywca czarnego pasa w karate. Przeszedł szkolenie w brytyjskich oddziałach specjalnych SAS, gdzie nauczył się sztuki przetrwania. W wieku 21 lat przeżył ciężki wypadek podczas skoku spadochronowego – złamał kręgosłup w trzech miejscach. Mimo to po dwóch latach rehabilitacji zrealizował swe dziecięce marzenie i jako najmłodszy Brytyjczyk w historii stanął na szczycie Mount Everestu. Wyczyn ten odnotowano w Księdze rekordów Guinnessa. Jest znany dzięki swym fascynującym wyprawom oraz programom, które przed telewizorami gromadzą ponad miliard widzów w 150 krajach.Od autora
Mój dziadek, brygadier William Edward Harvey Grylls, Oficer Orderu Imperium Brytyjskiego z 15/19 Królewskiego Pułku Jego Królewskiej Mości, był dowódcą Target Force, tajnej jednostki sformowanej na polecenie Winstona Churchilla pod koniec drugiej wojny światowej, jednej z najbardziej utajonych grup agentów operacyjnych, jakie kiedykolwiek utworzyło Ministerstwo Wojny. Jej głównym zadaniem było odnajdywanie i ochrona sekretnych technologii, broni, a także naukowców i wysokiej rangi nazistów, mających pomóc aliantom w starciu z nowym światowym supermocarstwem i wrogiem – Sowietami.
Nikt z naszej rodziny nie miał pojęcia o roli dziadka jako dowódcy T Force, aż do czasu, gdy – wiele lat po jego śmierci, po upływie siedemdziesięcioletniego okresu karencji, zgodnie z ustawą o tajemnicy państwowej, odtajniono te informacje. Proces odkrywania tej zagadki stał się inspiracją do napisania niniejszej książki.
Dziadek był człowiekiem małomównym i tajemniczym, ale wspominam go bardzo czule z okresu dzieciństwa. Lubił palić fajkę, miał cierpkie poczucie humoru, a ludzie, którymi dowodził, go uwielbiali.
Jednak dla mnie zawsze był po prostu Dziadkiem Tedem.Wstęp
„Harper’s Magazine”, październik 1946
Sekrety w tysiącach
C. Lester Walker
Ktoś napisał ostatnio do bazy lotniczej w Wright Field, że wedle jego wiedzy, państwo nasze zgromadziło całkiem pokaźną kolekcję tajemnic wojennych wroga (…) i czy byliby tak mili, żeby przesłać mu wszystko, co dotyczy niemieckich silników odrzutowych. Oddział Dokumentów Lotniczych Sił Powietrznych Armii odpowiedział:
„Przykro nam, ale byłoby to pięćdziesiąt ton”.
W dodatku te pięćdziesiąt ton to tylko niewielki ułamek tego, co składa się dziś na niewątpliwie największy zbiór tajemnic wojennych nieprzyjaciela, jaki kiedykolwiek zgromadzono. Jeśli myśleliście kiedyś o tajemnicach wojennych – a kto nie myślał? – i wydawało się wam, że można je policzyć na palcach obu rąk (…), może zainteresuje was to, że tajemnice wojenne w tej kolekcji idą w tysiące, że to przeogromna góra dokumentów, i że nigdy nie było niczego, co dałoby się z nią porównać.
------------------------------------------------------------------------
„Daily Mail”, marzec 1988
Zmowa spinaczowa
Tom Bower
„Zmowa spinaczowa” była kulminacją niezwykłych zmagań między aliantami o przejęcie po zakończeniu wojny osiągnięć nazistowskich Niemiec. Zaledwie kilka tygodni po zwycięstwie nad Hitlerem wysocy przedstawiciele Pentagonu postanowili przyznać wybranym osobom, zaliczanym do „gorliwych nazistów”, status szanowanych obywateli amerykańskich.
Chociaż w Wielkiej Brytanii polityczne kontrowersje udaremniły zamiar wykorzystania Niemców do odbudowy brytyjskiej gospodarki, Francuzi i Rosjanie przyjmowali każdego, niezależnie od tego, jakie zbrodnie popełnił, a Amerykanie, poprzez sieć intryg wyczyścili zbrodnicze akta swoich naukowców-nazistów.
Niezbite dowody biegłości technologicznej Niemców przedstawione są w setkach raportów alianckich śledczych, którzy nie stronią od opisów ich „zdumiewających osiągnięć” i „nadzwyczajnej pomysłowości”.
Wygląda na to, że to Hitler zza grobu śmieje się ze swoich wrogów, jako ostatni.
------------------------------------------------------------------------
„The Sunday Times” grudzień 2014
W Austrii odkryto ogromne stanowisko tajnej „broni strachu”
Bojan Pancevski
W Austrii odkryto tajny podziemny kompleks zbudowany przez nazistów pod koniec drugiej wojny światowej, który mógł służyć skonstruowaniu broni masowego rażenia, w tym bomby atomowej.
Na ten ogromny obiekt natrafiono w zeszłym tygodniu w pobliżu miasta Sankt Georgen an der Gusen. Uważa się, że może być połączony z pobliską podziemną fabryką B8 Bergkristall, produkującą samoloty Messerschmitt Me 262, pierwsze udane myśliwce o napędzie odrzutowym, które przez krótki czas zagrażały alianckiemu lotnictwu w końcowej fazie wojny. Badaczom udało się odnaleźć ukryte wejście dzięki odtajnionym dokumentom wywiadowczym i zeznaniom świadków.
– To był olbrzymi kompleks przemysłowy i najprawdopodobniej największy zakład produkcyjny tajnej broni Trzeciej Rzeszy – twierdzi Andreas Sulzer, austriacki dokumentalista stojący na czele badań.
Sulzer zebrał zespół historyków i znalazł kolejne dowody na to, że naukowcy pracowali tu nad tajnym projektem nadzorowanym przez generała SS Hansa Kammlera, odpowiedzialnego za hitlerowskie programy pocisków rakietowych, w tym rakietę V-2, którą ostrzelano Londyn.
Uważa się go za błyskotliwego, lecz bezwzględnego dowódcę, który zatwierdził projekty komór gazowych i krematoriów w obozie koncentracyjnym Auschwitz na południu Polski. Nadal krążą pogłoski, że po wojnie został ujęty przez Amerykanów, którzy dali mu nową tożsamość.
Poszukiwania Sulzera zostały wstrzymane w minioną środę przez miejscowe władze, które zażądały pozwolenia na badanie obiektów historycznych. On sam jest jednak przekonany, że prace ruszą ponownie w następnym miesiącu. – Spośród więźniów obozów koncentracyjnych z całej Europy starannie wyselekcjonowano tych o szczególnych umiejętnościach – fizyków, chemików i innych specjalistów – i zagoniono do pracy nad tym potwornym projektem. Jesteśmy więc to winni ofiarom, trzeba w końcu otworzyć to miejsce i ujawnić prawdę – przekonuje Sulzer.Rozdział 1
Otworzył oczy. Powoli. Rozwierając rzęsa za rzęsą powieki, na przekór sklejającej je grubej skorupie zakrzepłej krwi. Światło wpadało między szczeliny posklejanych rzęs, przypominając odłamki rozbitego szkła na przekrwionych gałkach. Jasność niemal wypalała siatkówkę, jakby ktoś skupiał mu na oczach promień lasera. Ale kto? Kim byli jego wrogowie?... jego oprawcy? I gdzie oni, na Boga, są? Za cholerę niczego nie pamiętał. Który to dzień? Który rok choćby? Jak się tu znalazł – gdziekolwiek był…
Światło raziło go jak diabli, ale przynajmniej powoli odzyskiwał wzrok.
Pierwszą konkretną rzeczą, jaką dostrzegł, był karaluch. Zamajaczył mu przed oczami, nabierając ostrości, rozmazany, potworny i obcy, wypełniający całe pole widzenia.
Will Jaeger stwierdził, że chyba leży na boku, na betonowej podłodze, pokrytej grubym, brązowawym osadem – Bóg jeden wie czego. Miał wrażenie, że karaluch zaraz wpełznie do jego lewego oka. Zwierzę poruszyło czułkami, a w ostatniej chwili zniknęło z pola widzenia, przemykając obok czubka nosa Jaegera. A potem poczuł, jak owad wspina mu się po głowie. Karaluch zatrzymał się gdzieś w okolicy prawej skroni – tej, która leżała dalej od podłogi, w pełni odkryta. Zaczął muskać go przednimi odnóżami i żuwaczkami. Jakby czegoś szukał. Coś smakował. Nagle Jaeger poczuł, że karaluch zaczyna go kąsać, chrzęszczące owadzie szczęki gryzą strzępki zgniłego ciała. Wrzasnął, a przynajmniej próbował to zrobić i wtedy zorientował się, że obłazi go kolejny tuzin owadów… jakby już od dawna był trupem.
Przemógł przypływ mdłości, a w jego głowie zakołatało pytanie: Czemu nie usłyszałem, jak krzyczę? Nadludzkim wysiłkiem poruszył prawym ramieniem. Tylko odrobinę, a i tak miał wrażenie, jakby próbował dźwignąć cały świat. Z każdym centymetrem ramię i staw łokciowy rozrywał coraz bardziej dotkliwy ból, a mięśnie łapał skurcz, choć wysiłek, do jakich je zmuszał, był doprawdy niewielki. Czuł się jak kaleka.
Co się z nim, stało, na Boga? Co mu zrobili?
Zaciskając zęby i skupiając całą siłę woli, przyciągnął ramię do głowy i przesunął dłoń po uchu, rozpaczliwie je drapiąc. Jego palce dotknęły… nóg. Łuskowatych, kolczastych, drgających owadzich odnóży, próbujących wepchnąć karalusze ciało coraz głębiej.
Zabierzcie je stąd! Zabierzcie! Zabierzcie je STĄĄĄĄD!
Chciało mu się rzygać, ale w żołądku miał pustkę. Jedynie gównianą, suchą, przedśmiertną błonę, która pokrywała wszystko – żołądek, gardło, usta; nawet nozdrza.
O kurwa! Nozdrza! Tam też próbują wpełznąć!
Jaeger krzyknął po raz drugi. Dłużej. Bardziej rozpaczliwie. Nie tak powinno się umierać. Boże, proszę, nie tak…
Drapiąc palcami, próbował bronić nos i uszy, a karaluchy machały odnóżami i syczały z owadzim gniewem, gdy zrywał je z siebie.
Dźwięk w końcu zaczął przesączać się do zmysłów. Najpierw w zalanych krwią uszach odbiły się echem jego własne rozpaczliwe krzyki, a niemal równocześnie wyłowił inny odgłos zmieszany z tłem – coś bardziej przerażającego niż dziesiątki owadów mających chrapkę na jego mózg. Ludzki głos. Gardłowy. Okrutny. Głos, który napawał się bólem. Głos jego kata.
Wraz z nim, z siłą fali powodziowej, wróciła pamięć. Playa Negra. Więzienie na krańcu świata, miejsce, w które zsyłano ludzi na straszliwe tortury i śmierć. Jaeger trafił tu za coś, czego nie zrobił, z rozkazu szalonego dyktatora-zbrodniarza – i wtedy zaczął się horror.
W porównaniu z pobudką w tym koszmarze Jaeger wolał już nawet spokój, jaki dawała nieświadomość; wszystko, byle nie te tygodnie, które spędził zamknięty w miejscu gorszym niż piekło – w swojej celi, swoim grobowcu.
Siłą woli zmusił umysł, by znów omdlał, by zapadł z powrotem w bezkształtną szarość, która chroniła go, dopóki coś – ale co? – nie sprowadziło go do tej niewyobrażalnie okrutnej teraźniejszości.
Prawe ramię ruszało się coraz słabiej i słabiej. Opadło na ziemię. Niech karaluchy pożrą mu mózg. Nawet to było lepsze.
Nagle to, co obudziło go wcześniej, dosięgło go jeszcze raz – chlust zimnej cieczy w twarz, niczym uderzenie fali na morzu. Tylko zapach był zupełnie inny. Nie lodowato czysty i ożywczy jak woń oceanu. To coś śmierdziało; cuchnęło intensywnie odorem klozetu, który przez lata nie zaznał ani kropli środka odkażającego.
Jego oprawca znów się roześmiał. Dla niego to była świetna zabawa. Czy jest coś lepszego niż chluśnięcie w twarz więźnia zawartością wiadra z odchodami?
Jaeger wypluł wstrętną ciecz i wymrugał ją z piekących oczu; chlust zgnilizny przynajmniej przepłoszył karaluchy. Jego umysł szukał właściwych słów – najbardziej dosadnych przekleństw, które mógłby rzucić w twarz katu. Oznaka życia. Demonstracja oporu.
– No chodź i…
Jaeger zaczął mówić, wychrypując obelgę, która jak nic załatwiłaby mu łomot tym samym giętkim biczem, którego nauczył się bać. Gdyby jednak się nie buntował, byłoby po nim. Opór to jedyne, co mu zostało.
Ale nie dokończył. Słowa zamarły mu w gardle.
Nagle włączył się inny głos, tak dobrze znany – tak braterski – że przez dłuższą chwilę Jaeger sądził, że śni. Zaśpiew był z początku cichy, ale nabierał siły; rytmiczna inkantacja jakby przesycona obietnicą niemożliwego…
Ka mate, ka mate. Ka ora, ka ora.
Ka mate, ka mate! Ka ora, ka ora!
Wszędzie poznałby ten głos. Takavesi Raffara; ale jak to możliwe?
Gdy grali w jednej drużynie rugby w reprezentacji brytyjskiej armii, to właśnie Raff przewodził rytuałowi haka – tradycyjnemu tańcowi wojennemu Maorysów, który zawsze wykonywali przed meczem. Zrywał koszulkę, zaciskał dłonie w pięści i wyprężał się, by stanąć oko w oko z przeciwną drużyną; jego ręce bębniły w masywną pierś, nogi jak potężne pnie drzew, ramiona jak tarany, a reszta zespołu – łącznie z Jaegerem – rozstawiona po bokach, nieustraszona, niepowstrzymana.
Z wytrzeszczonymi oczami, ze spuchniętym językiem i twarzą zastygłą w grymasie wojowniczego wyzwania, Jaeger resztką sił wyrzucił z siebie słowa: KA MATE! KA MATE! KA ORA! KA ORA! Czy umrę? Czy umrę? Czy przeżyję? Czy przeżyję?
Raff udowodnił, że jest równie nieugięty, gdy stało się z nim ramię w ramię na polu bitwy. Ideał druha-żołnierza. Maorys z urodzenia i komandos Królewskiej Piechoty Morskiej z wyroku losu; walczył u boku Jaegera w różnych stronach świata i był jednym z jego najbliższych przyjaciół.
Obrócił wzrok w prawo, w stronę, skąd dochodził zaśpiew. Kątem oka ledwo zdołał dostrzec postać stojącą daleko, po drugiej stronie krat. Masywną, górującą nawet nad jego katem. Uśmiech jak promień słońca prześwitujący przez chmury po ciemnej burzy, która zdawała się nie mieć końca.
– Raff? – Zachrypiało jedno słowo, pobrzmiewając ledwie skrywanym niedowierzaniem.
– Tak. To ja. – Ten uśmiech. – Widziałem cię w gorszym stanie, stary. Jak wtedy, gdy wywlokłem cię z tej speluny w Amsterdamie. Ale i tak trzeba cię będzie doszorować. Przyjechałem po ciebie, kolego. Lecimy do Londynu – British Airways, pierwszą klasą.
Jaeger nie odpowiedział, no bo co mógł powiedzieć? Jak to możliwe, że Raff tu był, w tym miejscu, tak blisko?
– Lepiej się zbieraj – ponaglił go Raff. – Zanim ten twój koleżka, major Mojo, się rozmyśli.
– No, Bob Marley! – Złośliwe oczy oprawcy Jaegera zwęziły się w udawanej jowialności. – Bob Marley – niezły z ciebie żartowniś, chłopie.
Raff wyszczerzył się od ucha do ucha.
Był jedynym znanym Jaegerowi człowiekiem, który potrafił uśmiechnąć się do kogoś z miną mrożącą krew w żyłach. Ta uwaga o Bobie Marleyu musiała dotyczyć włosów Raffa – długich i zaplecionych po maorysku. Na boisku wielu przekonało się na własnej skórze, że Raff nie lubi, gdy kpi się z jego fryzury.
– Otwieraj celę – rozkazał Raff głosem zgrzytliwym od gniewu. – Ja i mój kolega, pan Jaeger, wychodzimy.Rozdział 2
Dżip ruszył spod więzienia Playa Negra. Raff, pochylony nad kierownicą, sięgnął po butelkę wody i podał ją Jaegerowi.
– Pij. – Wskazał kciukiem na tylne siedzenie. – W lodówce turystycznej jest więcej. Wlej w siebie, ile możesz, musisz się nawodnić. Przed nami dzień jak cholera…
Raff zamilkł, myśląc o czekającej ich podróży, a Jaeger pozwolił, by na chwilę zapadła cisza.
Po wielu tygodniach spędzonych w więzieniu jego ciało było jedną piekącą masą. Każdy staw rozdzierał dotkliwy ból. Miał wrażenie, że minęły całe wieki od momentu, gdy wrzucili go do tamtej celi; od chwili gdy jechał gdziekolwiek autem; gdy czuł na sobie pełną moc tropikalnego słońca na Bioko1).
------------------------------------------------------------------------
1) Wyspa na Zatoce Gwinejskiej, u zachodnich wybrzeży Afryki, należąca do Gwinei Równikowej. (Wszystkie przypisy pochodzą od redaktora).
Przy każdym podskoku wozu wzdrygał się z bólu. Jechali drogą przy oceanie – wąskim pasem asfaltu prowadzącym do Malabo, jedynego większego miasta na wyspie. W tym afrykańskim państewku utwardzone drogi były rzadkością. Petrodolary szły głównie na budowę nowego pałacu dla prezydenta albo na kolejny wielki jacht w jego flocie, lub wzbogacały mu konta w Szwajcarii.
Raff wskazał na deskę rozdzielczą.
– Tam są okulary przeciwsłoneczne, stary. Włóż je, bo wyglądasz, jakbyś miał zaraz zejść.
– Dawno nie widziałem słońca.
Jaeger otworzył schowek i wyciągnął coś, co wyglądało jak oakleye. Przez chwilę im się przyglądał.
– Podróbki? Zawsze byłeś pieprzonym sknerą.
Raff roześmiał się.
– Kto ryzykuje, ten wygrywa2).
------------------------------------------------------------------------
2) Motto Special Air Service (SAS)
Jaeger pozwolił, by na jego sponiewierane oblicze zakradł się uśmiech. Zabolało jak diabli, miał wrażenie, jakby nie uśmiechał się od wieków; jakby uśmiech przerzynał mu twarz na pół.
Przez ostatnie tygodnie stopniowo nabierał przekonania, że nigdy nie wydostanie się z celi. Nikt, kto mógł mu pomóc, nie wiedział nawet, że tam jest. Sądził, że umrze w Playa Negra, zapomniany, a jego ciało, podobnie jak wiele innych, rzucą rekinom na pożarcie. Nie bardzo mógł uwierzyć, że żyje i jest wolny.
Dozorca wypuścił ich przez ciemną piwnicę, w której ulokowano sale tortur, bez słowa mijając ochlapane krwią ściany oraz miejsce, gdzie zwalano śmieci, a także ciała tych, którzy pomarli w celach.
Jaeger nie potrafił sobie wyobrazić, jakiego targu dobił Raff, żeby puścili go wolno. Z Playa Negra nie wypuszczali nikogo.
Nigdy, nikogo.
– Jak mnie znalazłeś? – Jaeger przerwał milczenie.
Raff wzruszył ramionami.
– Nie było łatwo. Potrzeba było kilku z nas: Feaneya, Carsona, mnie. – Zaśmiał się. – Cieszysz się, że nam się chciało?
Jaeger machnął ręką.
– Akurat zaczynałem zaprzyjaźniać się z majorem Mojo. Przyjemniaczek. Z rodzaju tych, co to na pewno chciałbyś go ożenić z własną siostrą. – Spojrzał na wielkiego Maorysa. – Ale jak naprawdę mnie znalazłeś? I czemu…
– Zawsze możesz na mnie liczyć, kolego. Poza tym… – Na oblicze Raffa padł cień. – Jesteś potrzebny w Londynie, do wykonania misji. Obaj jesteśmy potrzebni.
– Jakiej misji?
Raff spochmurniał jeszcze bardziej.
– Wyjaśnię ci więcej, gdy już się stąd wyrwiemy, bo do tego czasu nie ma co rozmawiać o żadnym zadaniu.
Jaeger pociągnął łyk wody. Zimnej, czystej, butelkowanej – smakowała jak słodki nektar po tym, co musiał pić w Playa Negra, żeby przeżyć.
– I co teraz? Wyciągnąłeś mnie z pierdla, ale to nie znaczy, że wydostaliśmy się z Piekielnej Wyspy – tak ją tu nazywają.
– Obiło mi się o uszy. Umówiłem się z majorem Mojo, że dostanie trzecią część zapłaty, gdy już obaj będziemy lecieć do Londynu. Tyle że on ma inny plan – zgarnie nas na lotnisku, przygotuje tam komitet powitalny. Powie, że wyrwałem cię z kicia, ale nas złapał. Dzięki temu dostanie kasę dwa razy – jedną od nas, drugą od prezydenta.
Jaeger wzdrygnął się. To właśnie z rozkazu prezydenta Honore Chambary trafił do więzienia. Jakiś miesiąc temu doszło do próby zamachu stanu. Najemnicy opanowali część kontynentalną Gwinei Równikowej, tę, która leżała po drugiej stronie Zatoki Gwinejskiej – w rękach prezydenta pozostała wyspa Bioko ze stolicą kraju.
W rezultacie Chambara aresztował wszystkich (nielicznych zresztą) cudzoziemców na Bioko, a wśród nich Jaegera. Na nieszczęście, podczas rewizji w jego kwaterze znaleziono jedną czy dwie pamiątki z żołnierskich czasów.
Jak tylko Chambara o tym usłyszał, uznał, że Jaeger musiał brać udział w puczu i był wtyczką zamachowców. A nie był. Siedział tu, na Bioko, z innych – w dodatku zupełnie niewinnych powodów, ale Chambara nie uwierzył. Jaegera wtrącono więc do Playa Negra, gdzie major Mojo starał się z całych sił, żeby go złamać i zmusić do przyznania się do rzekomej winy. Założył okulary.
– Masz rację. W życiu nie wydostaniemy się stąd przez lotnisko. Masz plan B?
Raff zerknął na niego.
– Z tego, co słyszałem, pracowałeś tu jako nauczyciel. Uczyłeś angielskiego w wiosce, na północy wyspy. Złożyłem im wizytę. Wielu rybaków mówiło, że jesteś najlepszym, co im się przytrafiło, że uczyłeś dzieci czytać i pisać. To więcej, niż prezydent zrobił dla nich w ciągu całych swoich rządów. – Zawiesił głos. – Przygotowali pirogę, żebyśmy mogli dostać się do Nigerii.
Jaeger zastanowił się przez chwilę. Spędził na Bioko prawie trzy lata i dobrze poznał tutejsze osady rybackie. Przepłynięcie Zatoki Gwinejskiej pirogą było wykonalne.
– To trzydzieści kilometrów, czy coś koło tego – ocenił. – Rybacy robią to od czasu do czasu, gdy pogoda dopisuje. Masz mapę?
Raff wskazał na małą torbę u stóp kolegi. Jaeger sięgnął po nią, sycząc z bólu, i przejrzał zawartość. Znalazł mapę, rozłożył ją i przestudiował. Bioko leżało w samym środku zgięcia „pachy” Afryki – mała wyspa porośnięta gęstą dżunglą, długa na nie więcej niż sto kilometrów i szeroka na pięćdziesiąt. Najbliżej był Kamerun, a nieco dalej i bardziej na północ Nigeria. Natomiast dobre dwieście kilometrów na południe znajdowało się to, co jeszcze do niedawna było drugą połową królestwa prezydenta Chambary – kontynentalna część Gwinei Równikowej – teraz opanowana przez puczystów.
– Kamerun jest najbliżej – zauważył Jaeger.
– Kamerun? Nigeria? – Raff wzruszył ramionami. – Jakie to ma znaczenie, w tej chwili wszędzie lepiej niż tutaj.
– Ile zostało do zmroku? – zapytał Jaeger. Zegarek zabrali mu siepacze Chambary, zresztą na długo przed tym, zanim zaciągnęli go do celi w Playa Negra. – Pod osłoną nocy może nam się udać.
– Sześć godzin. Daję ci najwyżej godzinę w hotelu. Zmyjesz z siebie to gówno i wyżłopiesz tyle wody, ile zdołasz – bo za cholerę nie dasz rady, jeśli się nie nawodnisz. Jak mówiłem, czeka nas długi dzień.
– Mojo wie, w którym hotelu się zatrzymałeś?
Raff prychnął.
– Nie ma sensu się kryć. Na wyspie tej wielkości wszyscy wiedzą o wszystkim. W sumie trochę przypomina mi to dom… – Jego zęby zalśniły w słońcu. – Mojo nie będzie nam się naprzykrzał jeszcze przez dobrych kilka godzin, będzie sprawdzał, czy pieniądze doszły – a do tego czasu już dawno się stąd zwiniemy.
Jaeger napił się wody, wmuszając łyk za łykiem w wyschnięte gardło. Problem w tym, że jego żołądek skurczył się do rozmiarów orzecha. Jeśli nie zakatowaliby go na śmierć, dość szybko wykończyłby go głód.
– Uczyłeś dzieci. – Raff uśmiechnął się porozumiewawczo. – No dobra, powiedz, co robiłeś naprawdę?
– Uczyłem dzieci.
– Jasne. Uczyłeś dzieci. I nie miałeś nic a nic wspólnego z puczem?
– Prezydent ciągle pytał o to samo. Kiedy na chwilę przestawali mnie bić. Widzę, że mógłbyś mu się przydać.
– Okej, uczyłeś dzieci. Angielskiego. W rybackiej wiosce.
– Uczyłem. – Jaeger wyjrzał przez okno, a uśmiech zniknął z jego twarzy. – Poza tym, jeśli już musisz wiedzieć, chciałem się gdzieś ukryć. Przemyśleć to i owo. Bioko – zadupie na końcu świata. Nigdy bym nie przypuszczał, że ktoś mnie tu znajdzie. – Zawiesił głos. – Udowodniłeś, że się myliłem.
Krótki przystanek w hotelu bardzo dobrze mu zrobił. Wykąpał się. Trzy razy. Za trzecim podejściem woda uchodząca do odpływu była już w miarę czysta. Wmusił w siebie trochę soli nawadniających. Przystrzygł brodę zapuszczaną od pięciu tygodni, ale na golenie nie miał czasu.
Obejrzał się w poszukiwaniu złamań – jakimś cudem, chyba było ich niewiele. Miał trzydzieści osiem lat i dbał o kondycję, również podczas pobytu na wyspie. Wcześniej spędził dekadę w elitarnej jednostce – gdy wrzucali go do celi, był w zasadzie w szczytowej formie. Może dlatego wyszedł z Playa Negra w miarę bez szwanku. Przypuszczał, że ma kilka złamanych palców u rąk i nóg. Nic, co by się nie zagoiło.
Szybko się przebrał, a potem wskoczyli z Raffem do dżipa i ruszyli z Malabo na wschód, ku gęstemu tropikalnemu buszowi. Z początku Raff prowadził pochylony nad kierownicą jak staruszka – nie więcej niż pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Sprawdzał, czy ktoś ich nie śledzi. Nieliczni szczęściarze, który mieli na Bioko auta, jeździli jak szaleńcy, więc gdyby jakiś ogon przyczepił się do nich, rzucałby się w oczy z odległości kilometra. Zanim skręcili w wąską drogę gruntową w kierunku północno-wschodniego wybrzeża, było już jasne, że są sami.
Major Mojo musiał obstawiać, że będą kierować się na lotnisko. Teoretycznie nie było zresztą innego sposobu na wydostanie się z wyspy – o ile nie chciało się narażać życia wśród burz tropikalnych i wygłodniałych rekinów krążących po okolicznych wodach. Naprawdę niewielu się na to decydowało.Rozdział 3
Wódz wioski Fernao, Ibrahim, wskazał na plażę. Była na tyle blisko, że przez cienkie ściany chaty przenikało echo wzburzonych fal.
– Przygotowaliśmy pirogę, jest w niej woda i pożywienie. – Wódz zawiesił głos i dotknął ramienia Jaegera. – Nigdy cię nie zapomnimy, zwłaszcza dzieci.
– Dziękuję – odparł Jaeger. – Ja też was nie zapomnę. Nawet nie wiecie, jak wiele mi ofiarowaliście, jak bardzo mi pomogliście.
Wódz zerknął na stojącego u jego boku młodego, dobrze zbudowanego mężczyznę. – Mój syn jest jednym z najlepszych żeglarzy na Bioko… Na pewno nie zgodzisz się, żeby moi ludzie przewieźli was na drugą stronę? Wiesz, że chętnie to zrobią.
Jaeger pokręcił głową.
– Kiedy prezydent Chambara zorientuje się, że zniknąłem, będzie się mścił. Tutaj się żegnamy, to jedyne wyjście.
Wódz powstał.
– To były wspaniałe trzy lata, Williamie. In sza Allah3), przepłyniecie zatokę i dotrzecie do domu. A pewnego dnia, gdy ten przeklęty Chambara w końcu zniknie, in sza Allah, wrócisz tu i nas odwiedzisz.
------------------------------------------------------------------------
3) Arab. „jeśli Allah pozwoli”
– In sza Allah – powtórzył Jaeger. Uścisnął dłonie wodza. – Chciałbym, żeby tak się stało.
Jaeger przez chwilę spoglądał na twarze otaczające chatę. Dzieci. Pokryte pyłem, półnagie – ale szczęśliwe. Może właśnie tego nauczyły go tutejsze maluchy – co to znaczy szczęście.
Skierował oczy z powrotem na wodza.
– Wyjaśnij im, w moim imieniu, dlaczego odszedłem, ale dopiero, gdy już nas tu dawno nie będzie.
Wódz uśmiechnął się.
– Wyjaśnię. A teraz ruszaj. Zrobiłeś tu wiele dobrego. Idź z tą świadomością i lekkim sercem.
Jaeger i Raff podążyli w kierunku plaży, przedzierając się przez poszycie wyjątkowo gęstego gaju palmowego. Im mniej ludzi zauważy ucieczkę, tym mniejsza szansa, że spotkają ich jakieś represje.
Raff przerwał milczenie. Widział, jak bardzo przyjaciel cierpi, opuszczając swoich podopiecznych.
– In sza Allah? – zapytał z zainteresowaniem. – Ci wieśniacy to muzułmanie?
– Tak. I wiesz co? To jedni z najbardziej życzliwych ludzi, jakich w życiu spotkałem.
Raff przyjrzał mu się uważnie.
– Trzy lata w samotności na Bioko, i niech mnie diabli, jeśli wielkiemu twardzielowi Jaegerowi nie zmiękło serce.
Jaeger posłał przyjacielowi gorzki uśmiech. Może Raff miał rację, może faktycznie zrobił się ckliwy.
Zbliżali się do nieskazitelnie białego piasku na plaży, gdy podbiegła do nich sapiąca figurka. Bosy chłopak, nie więcej niż ośmioletni, półnagi, ubrany jedynie w postrzępione szorty, nie mógł złapać tchu. Jego mina wyrażała panikę graniczącą z przerażeniem.
– Proszę pana, proszę pana! – Chwycił dłoń Jaegera. – Idą tu. Ludzie prezydenta Chambary. Mój ojciec… ktoś ostrzegł przez radio. Idą tu! Żeby pana znaleźć! Zabrać z powrotem!
Jaeger przyklęknął i znalazł się na wysokości oczu chłopca.
– Mały Mo, słuchaj: nikt mnie nie zabierze. – Zdjął podróbki oakleyów i wcisnął je w ręce dziecka. Zmierzwił jego zakurzone, sztywne włosy. – Zobaczmy, czy ci pasują – zachęcił malca.
Chłopczyk nałożył okulary na nos. Były tak duże, że musiał je przytrzymać.
Jaeger uśmiechnął się szeroko.
– Kolego! Wyglądasz zabójczo! Ale nie pokazuj się w nich, przynajmniej dopóki ludzie Chambary nie odejdą. A teraz biegnij. Wracaj do ojca, nigdzie nie wychodź. I podziękuj mu za ostrzeżenie.
Dziecko po raz ostatni przytuliło Jaegera, wyraźnie niechętnie się z nim żegnając, i odbiegło. Oczy wypełniały mu łzy.
Jaeger i Raff wtopili się w pobliskie zarośla. Przykucnęli nisko, na odległość szeptu. Jaeger chwycił nadgarstek Raffa, by sprawdzić czas.
– Jakieś dwie godziny do zmierzchu – mruknął. – Dwie opcje… Albo uciekamy teraz, w świetle dnia, albo kryjemy się i przekradamy po nocy. O ile znam Chambarę, każe łodziom patrolowym krążyć po oceanie, nie licząc oczywiście sił, które wyśle prosto do wioski. Łodzią z Malabo płynie się nie więcej niż czterdzieści minut – ledwo wyruszymy, a już będą siedzieć nam na ogonie. Co oznacza… że nie mamy wyboru. Czekamy do zmroku.
Raff przytaknął.
– Stary, byłeś tu trzy lata. Znasz to miejsce. Musimy się gdzieś ukryć, gdzie nikomu nie przyjdzie do głowy nas szukać.
Jaeger rozejrzał się wokół, zatrzymując wzrok na ciemnej i złowrogo wyglądającej roślinności na drugim końcu plaży.
– Bagno namorzynowe. Węże, krokodyle, komary, skorpiony, pijawki i cholerne błocko po pas. Ostatnie miejsce, w którym ktokolwiek o zdrowych zmysłach chciałby się skryć.
Raff pogrzebał głęboko w kieszeni, wyciągnął specyficznie wyglądający nóż i podał Jaegerowi – Trzymaj go pod ręką, na wszelki wypadek.
Jaeger rozłożył nóż i przeciągnął palcami po trzynastocentymetrowym, częściowo ząbkowanym ostrzu, sprawdzając jego ostrość.
– Kolejna podróba?
Raff spojrzał na niego wilkiem.
– Na broni nie oszczędzam.
– Ludzie Chambary są już w drodze – podsumował Jaeger – z pewnością otrzymali rozkaz, żeby zaciągnąć nas z powrotem do Playa Negra. A my mamy jeden nóż…
Raff rozłożył drugie, identyczne ostrze.
– Wierz mi, to i tak cud, że przemyciłem je przez tutejsze lotnisko.
Jaeger uśmiechnął się ponuro.
– No dobra, mamy po jednym nożu – nikt nam nie podskoczy.
Przemknęli przez gaj palmowy w stronę odległych mokradeł.
Z zewnątrz labirynt dzikich, splątanych korzeni i gałęzi wydawał się nie do przebycia. Niewzruszony tym Raff zaczął się czołgać na brzuchu i przeć przed siebie, prześlizgując i przeciskając się przez jakieś szczeliny, a niedostrzegalne w ciemności stworzenia usuwały mu się z drogi. Zatrzymał się po dobrych dwudziestu metrach; Jaeger pełzł tuż za nim.
Jeszcze kiedy byli na plaży, Jaeger chwycił jakieś stare liście palmowe i przemknął tyłem przez piasek, zacierając odciski stóp. Kiedy ponownie zapadał głęboko w namorzyny, po ich przejściu nie pozostał żaden ślad.
Potem obaj zanurzyli się w paskudnie śmierdzące, czarne błoto mokradeł. Jedynie głowy wystawały im ponad powierzchnię, ale nawet je pokrywała gruba warstwa błota i brudu. Tylko biel oczu wyróżniała ich z otoczenia. Jaeger czuł, jak wszędzie wokół ciemna powierzchnia mokradeł kipi i roi się od zwierząt.
– Prawie tęsknię za Playa Negra – mruknął.
Raff burknął potakująco, błyskając zębami – jedynie one zdradzały jego pozycję.
Oczy Jaegera błądziły po splątanych ukośnie roślinach tworzących nad ich głowami zbite sklepienie, jak w gotyckiej katedrze. Nawet największe namorzyny nie były grubsze niż ludzki nadgarstek, a wyrastały na wysokość nieco ponad sześciu metrów. W miejscach, gdzie korzenie wystawały z błota i gdzie codziennie obmywały je pływy, unosiły się one prosto w górę na dobre półtora metra lub więcej.
Raff złapał jeden namorzyn i przepiłował go przy ziemi ząbkowanym ostrzem. Drugie nacięcie zrobił na wysokości nieco ponad metra, podając kawałek drewna Jaegerowi.
Ten posłał mu pytające spojrzenie.
– Krav maga – mruknął Raff. – Zajęcia z walki na kije u kaprala Cartera. Mówi ci to coś?
Jaeger uśmiechnął się. Jak mógłby zapomnieć? Wziął nóż i zaczął ostrzyć jeden koniec twardego, wytrzymałego drewna, tworząc czubek w kształcie strzały. Krótka, ostra dzida przeznaczona do pchnięć powoli nabierała kształtu.
Kapral Carter doskonale władał wszelaką bronią, nie wspominając o jego umiejętnościach w zakresie walki wręcz. Razem z Raffem szkolili jednostkę Jaegera w krav madze, sztuce samoobrony z elementami kung-fu, wywodzącej się z Izraela, która uczyła tego, jak przeżyć w sytuacjach, jakie może zgotować prawdziwe życie. W odróżnieniu od większości sztuk walki, w krav madze chodziło o jak najszybsze zakończenie starcia poprzez zadanie przeciwnikowi maksymalnych obrażeń. Obrażeń narządów wewnętrznych – jak zawsze mawiał Carter – takich, które z założenia miały być śmiertelne. Nie obowiązywały żadne zasady, a wszystkie ciosy powinny trafiać w najwrażliwsze części ciała – oczy, nos, szyję, krocze i kolano. Byle mocno.
Podstawowe reguły krav magi to szybkość, agresja, zaskoczenie, a także zasada: uderz pierwszy i zrób broń z niczego. Walczyło się tym, co akurat nawinęło się pod rękę – deskami, prętami, a choćby i rozbitymi butelkami. Albo zaostrzonym drewnianym kołkiem zrobionym z korzenia namorzynowego.
Ludzie Chambary zjawili się tuż przed zmierzchem.
W jednej ciężarówce…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej