Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Majubaju, czyli żyrafy wychodzą z szafy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lipca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Majubaju, czyli żyrafy wychodzą z szafy - ebook

Ta książka to świetna zabawa dla tych, którzy podróżują na kanapie. Otwierasz książkę i zwiedzasz świat na plecach Mai. Jest dowcipnie i mądrze. Daj się wziąć Mai na barana!
Szymon Majewski

Czytam zapiski z podróży Mai i już po kilku zdaniach przemierzam odważnie świat razem z nią. Uwiedziona lekkim stylem, celnością obserwacji i wyrafinowanym poczuciem humoru autorki odbywam podróż życia. Nieważne, co czai się za rogiem, przecież Ziemia jest okrągła, więc nie ma kantów. Żaden „przeczytany” film nie zbliżył mnie do opisywanych miejsc tak jak wędrówka z Mają po kartkach jej książki. Ta podróż mogłaby się dla mnie nie kończyć.
Krystyna Czubówna

Po przeczytaniu tej książki będą mieli Państwo tylko jedno marzenie: być jak Maja Sontag. Człowiekiem odważnym, inteligentnym, ale także szalonym, pokręconym i szybkim jak strzała. Taka też jest jej książka o wyprawie dookoła świata. Podobno Mike Patton zamierza napisać o tym wszystkim piosenkę. Oczywiście, że miłosną.
Michał Nogaś, Program Trzeci Polskiego Radia

Czyta się jednym tchem. Świetny język, dystans do siebie i idealna dawka humoru sprawią, że czytelnik będzie marzył, aby ta fantastyczna podróż dookoła świata nigdy się nie skończyła.
Joanna Składanek, redaktor naczelna portalu podróżniczego Monoloco

Majubaju to filozofia życia realizowana w podróżach. Stan świadomości, wrażliwej otwartości oraz ciekawości.

Każdy rodzaj podróżowania jest dobry, ważne żeby odpowiadał tobie, skrojony był na twoje potrzeby, przewidywał element ryzyka, ale dawał poczucie komfortu.

Majubaju jest takie i nie inne, śmieszne, promienne, ujmująco szalone.
Czasami hostel, czasami plebania wuja, trafia się kurort, bywa i chmurka.
Majubaju przejawia się z wszechogarniającym zachwytem w nowo odwiedzanych miejscach.

W chwilach, gdy ogarnia cię poczucie radości, gdy chwytasz się za głowę i chłoniesz cuda na kiju.

To marzenia o spełnianiu marzeń, takich z rozmachem, o skokach ze stratosfery, o niebieskich migdałach...

No, dobra, a teraz do roboty. Wstań i idź, bierz i jedź!

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-321-0
Rozmiar pliku: 5,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mam sto dzie­więć­dzie­siąt cen­ty­me­trów i wiem, co zna­czy po­dró­żo­wać z ta­kim wzro­stem po Bo­li­wii czy Pe­ru. Bie­gną za to­bą dzie­ci, wy­ty­ka­jąc pal­ca­mi, a w le­sie je­steś ła­twym ce­lem dla ty­gry­sa. Dla­te­go je­stem pe­łen po­dzi­wu dla Mai Son­tag, któ­ra, ma­jąc sto dzie­więć­dzie­siąt czte­ry cen­ty­me­try wzro­stu, wy­bra­ła się w wy­ma­rzo­ną po­dróż do­oko­ła świa­ta. Ta­ka dziew­czy­na, od­wie­dza­jąc kra­je, gdzie naj­wyż­szy męż­czy­zna się­ga jej do pęp­ka, mu­si być ob­da­rzo­na od­wa­gą i po­czu­ciem hu­mo­ru. Trze­cia rzecz to zmysł ob­ser­wa­cji. Z ta­kiej wy­so­ko­ści wi­dzi się świat le­piej i cie­ka­wiej. Jest się ta­kim po­dró­żu­ją­cym bo­cia­nim gniaz­dem. Szyb­ciej wiesz, gdzie ląd i z któ­rej stro­ny ata­ku­ją.

Ta książ­ka to świet­na za­ba­wa dla tych, któ­rzy po­dró­żu­ją na ka­na­pie. Otwie­rasz książ­kę i zwie­dzasz świat na ple­cach Mai. Jest dow­cip­nie i mą­drze. Daj się wziąć Mai na ba­ra­na!

Szy­mon Ma­jew­ski

Czy­tam za­pi­ski z po­dró­ży Mai i już po kil­ku zda­niach prze­mie­rzam od­waż­nie świat ra­zem z nią. Uwie­dzio­na lek­kim sty­lem, cel­no­ścią ob­ser­wa­cji i wy­ra­fi­no­wa­nym po­czu­ciem hu­mo­ru au­tor­ki od­by­wam po­dróż ży­cia. Nie­waż­ne, co czai się za ro­giem, prze­cież Zie­mia jest okrą­gła, więc nie ma kan­tów. Ża­den „prze­czy­ta­ny” film nie zbli­żył mnie do opi­sy­wa­nych miejsc tak jak wę­drów­ka z Ma­ją po kart­kach jej książ­ki. Ta po­dróż mo­gła­by się dla mnie nie koń­czyć.

Kry­sty­na Czu­bów­na

Po prze­czy­ta­niu tej książ­ki bę­dą mie­li Pań­stwo tyl­ko jed­no ma­rze­nie: być jak Ma­ja Son­tag. Czło­wie­kiem od­waż­nym, in­te­li­gent­nym, ale tak­że sza­lo­nym, po­krę­co­nym i szyb­kim jak strza­ła. Ta­ka też jest jej książ­ka o wy­pra­wie do­oko­ła świa­ta. Po­dob­no Mi­ke Pat­ton za­mie­rza na­pi­sać o tym wszyst­kim pio­sen­kę. Oczy­wi­ście, że mi­ło­sną.

Mi­chał No­gaś,
Pro­gram Trze­ci Pol­skie­go Ra­dia

Czy­ta się jed­nym tchem. Świet­ny ję­zyk, dy­stans do sie­bie i ide­al­na daw­ka hu­mo­ru spra­wią, że czy­tel­nik bę­dzie ma­rzył, aby ta fan­ta­stycz­na po­dróż do­oko­ła świa­ta ni­g­dy się nie skoń­czy­ła.

Jo­an­na Skła­da­nek,
re­dak­tor na­czel­na por­ta­lu po­dróż­ni­cze­go Mo­no­lo­coWstęp

Bo to by­ło tak. Za­wsze ma­rzy­ła mi się po­dróż do­oko­ła świa­ta. Ży­cze­nie wy­po­wia­da­ne tę­sk­nie na jed­nym wy­de­chu z wy­gra­ną w tot­ka i ro­man­sem z Mi­kiem Pat­to­nem, po­wta­rza­ne jak man­tra przy zdmu­chi­wa­niu uro­dzi­no­wych świe­czek. Od sa­me­go chce­nia i roz­my­śla­nia nic się jed­nak nie za­dzia­ło. Zro­zu­mia­łam, że trze­ba po pro­stu za­ka­sać rę­ka­wy i wziąć spra­wy w swo­je rę­ce. Ma­rze­nia są po to, by je sa­me­mu speł­niać.

Kto­kol­wiek, kto choć odro­bi­nę jeź­dzi na wła­sną rę­kę, bli­żej czy da­lej, wie, że cza­sy Ko­lum­ba, Li­ving­sto­ne’a i Ha­li­ka ma­my daw­no za so­bą i wy­jazd za gra­ni­cę to już nie eks­pe­dy­cja w nie­zna­ne. Dzi­siaj eks­plo­ro­wa­nie świa­ta jest ła­twe. Pa­trząc na dzi­kie tłu­my na Ma­chu Pic­chu czy w ru­inach Ang­ko­ru, moż­na po­wie­dzieć, że na­wet za ła­twe. „Azja Po­łu­dnio­wo-Wschod­nia w dzie­sięć dni”, „Śla­da­mi In­ków he­li­kop­te­rem”, „Mo­unt Eve­rest dla po­cząt­ku­ją­cych” – okład­ki fol­de­rów agen­cji tu­ry­stycz­nych mie­nią się ko­lo­ra­mi. Po­dró­żo­wa­nie to żad­na wie­dza ta­jem­na i pod tym wzglę­dem nie róż­ni się bar­dzo od in­nych ży­cio­wych wy­da­rzeń. Nie­waż­ne, czy ktoś przy­go­to­wu­je się do re­mon­tu, po­ro­du czy da­le­kiej wy­pra­wy – za­wsze trze­ba coś na da­ny te­mat po­czy­tać, po­szu­kać, pod­py­tać, odło­żyć pie­nią­dze, ogar­nąć się z pra­cą, przy­go­to­wać ro­dzi­nę na to wy­da­rze­nie, no i mieć do te­go wszyst­kie­go zdro­wie.

Mo­ment pod­ję­cia de­cy­zji o wy­jeź­dzie oka­zał się dla mnie prze­ło­mo­wy. W koń­cu prze­sta­łam ma­rzyć, a za­czę­łam dzia­łać i przy­go­to­wy­wać się do po­dró­ży. I wca­le nie do­zna­łam cu­dow­ne­go ob­ja­wie­nia, nie prze­po­wie­dział mi te­go ża­den wróż­bi­ta, nie wy­szłam ca­ło z ka­ta­stro­fy lot­ni­czej ani śmier­tel­nej cho­ro­by. W za­sa­dzie nie sta­ło się nic, czym bym tę de­cy­zję mo­gła uza­sad­nić. By­ła je­sień 2008 ro­ku, gdy po­śli­nio­nym pal­cem na wie­trze wy­czy­ta­łam, że po­trze­bu­ję dwóch lat, by przy­go­to­wać się do te­go wy­jaz­du. Od tam­tej chwi­li świat krę­cił się wo­kół jed­ne­go. Ży­cie za­czę­ło sa­mo się ukła­dać i sprzy­jać pla­nom. Kup­no sa­mo­cho­du prze­sta­ło być waż­ne. Ko­lej­ne dwa la­ta bie­ga­nia za tram­wa­jem sta­no­wi­ły ide­al­ną za­pra­wę kon­dy­cyj­ną. Roz­kle­ko­ta­ny od­ku­rzacz mu­siał się jesz­cze ja­koś trzy­mać przez na­stęp­ne mie­sią­ce na ta­śmie i gum­ce, a bu­ty zi­mo­we po wi­zy­cie u szew­ca do­sta­ły dru­gą i trze­cią szan­sę. Na uro­dzi­ny za­miast pa­ro­wa­ru po­pro­si­łam o wy­pa­sio­ny ple­cak, ręcz­ni­ki tu­ry­stycz­ne z mi­kro­fi­bry i szwaj­car­ski scy­zo­ryk.

Roz­po­wia­da­łam o tym wy­jeź­dzie wszyst­kim na­oko­ło. W ten spo­sób za­ra­zi­łam en­tu­zja­zmem i prze­ko­na­łam do swo­je­go pla­nu ro­dzi­nę i zna­jo­mych. Wszy­scy zgod­nie za­czę­li mi ki­bi­co­wać. Oczy­wi­ście nie za­bra­kło chwil zwąt­pie­nia, ale na­dzie­je, ja­kie we mnie po­kła­da­no, mo­ty­wo­wa­ły mnie do kon­se­kwent­ne­go dzia­ła­nia. Z cza­sem w oczach naj­bliż­szych sta­łam się nie­mal świę­ta, a co naj­mniej bło­go­sła­wio­na. Zo­sta­łam bo­ha­ter­ką, su­per-Maj­ką, za­wod­ni­kiem re­pre­zen­ta­cji star­tu­ją­cym po pew­ne zło­to, no i po pro­stu głu­pio by­ło­by się wy­co­fać. Ma­chi­na or­ga­ni­za­cyj­na by­ła tak roz­krę­co­na i na­pę­dza­na życz­li­wo­ścią, że nie mo­gło się nie udać.

Zło­ży­łam wy­po­wie­dze­nie, wy­na­ję­łam miesz­ka­nie, za­szcze­pi­łam się, od­da­łam ko­ta w do­bre rę­ce, prze­ka­za­łam sku­ter zna­jo­me­mu w po­trze­bie, ca­łe ży­cie za­pa­ko­wa­łam w kar­to­ny i znio­słam do piw­ni­cy, po­sy­pa­łam trut­ką na szczu­ry i tak zo­sta­wi­łam, by cze­ka­ło na mój po­wrót.

Te kil­ka ostat­nich dni przed wy­jaz­dem to był praw­dzi­wy kosz­mar. Ko­lej­ne ra­do­sne im­pre­zy po­że­gnal­ne mia­ły w so­bie coś ze sty­py. Bo prze­cież wy­jeż­dża­łam na pół­to­ra ro­ku w si­ną dal, a tam te smo­ki, cho­ro­by, taj­fu­ny, woj­ny. Do­sta­łam to­nę ta­li­zma­nów, zdjęć, ob­raz­ków świę­tych, pu­kli wło­sów. To mia­ło chro­nić przed złem te­go świa­ta.

Ta-dam! Za­czę­ło się. Ósme­go wrze­śnia 2010 ro­ku wy­ru­szy­łam z War­sza­wy w mo­ją wy­ma­rzo­ną Po­dróż-Do­oko­ła-Świa­ta z prze­ko­na­niem, że na­wet je­śli za­raz mia­ło­by mi się to wszyst­ko prze­stać po­do­bać i za­chwy­cać, a za­czę­ło uwie­rać i draż­nić, śmia­ło mo­gę w każ­dej chwi­li wró­cić. Bo po pierw­sze mam gdzie, do ko­go i po co, a po dru­gie – naj­waż­niej­sze już się wy­da­rzy­ło – do­pro­wa­dzi­łam do te­go że mo­je ma­rze­nie się wła­śnie speł­nia. Bo mo­że oka­zać się, że to nie jest to, że za dłu­go, za in­ten­syw­nie, że cięż­ko w po­je­dyn­kę, że tę­sk­nię, ale sa­ma mu­szę się o tym prze­ko­nać. W prze­ciw­nym ra­zie do koń­ca ży­cia za­da­wa­ła­bym so­bie py­ta­nie: „Co by się sta­ło, gdy­bym wte­dy jed­nak po­je­cha­ła?”.

Szczę­śli­wie oka­za­ło się, że w tej wy­ma­rzo­nej po­dró­ży do­oko­ła świa­ta jest po pro­stu do­sko­na­le. Po raz pierw­szy w ży­ciu mia­łam po­czu­cie, że ro­bię naj­słusz­niej­szą rzecz pod słoń­cem i że de­cy­zja o wy­jeź­dzie by­ła strza­łem w dzie­siąt­kę. W mo­jej oce­nie zna­la­złam od­po­wiedź na od­wiecz­ne py­ta­nie o sens ży­cia: za­ra­biam, funk­cjo­nu­ję w try­bie dom-pra­ca-dom, sie­dzę po go­dzi­nach wła­śnie po to, by po­tem móc to wszyst­ko rzu­cić i zro­bić swo­je. Po­dróż sma­ku­je dwa ra­zy le­piej, gdy się na nią dłu­go cze­ka i cięż­ko na to pra­cu­je.

Wy­jąt­ko­wość mo­je­go przed­się­wzię­cia po­le­ga­ła tak­że na tym, że ru­szy­łam w świat sa­ma. Ta­kie by­ło za­ło­że­nie. To mia­ła być ce­le­bra­cja wol­no­ści, mo­ja oso­bi­sta włó­czę­ga, bez kom­pro­mi­sów, bez pla­nu, wła­snym tem­pem, tam, gdzie mnie no­gi po­nio­są. Mu­szę jed­nak w tym miej­scu nad­mie­nić, że mam szczę­ście mie­rzyć 194 cen­ty­me­try wzro­stu. To po­zwa­la­ło mi bez­piecz­nie spa­ce­ro­wać wie­czo­ra­mi po naj­mrocz­niej­szych re­wi­rach, choć z dru­giej stro­ny by­wa­ło przy­czy­ną wie­lu nie­co­dzien­nych sy­tu­acji, ta­kich jak opór bab­ci klo­ze­to­wej w Bo­li­wii, któ­ra ni­g­dy nie wi­dzia­ła tak wy­so­kiej ko­bie­ty, a sko­ro jej nie wi­dzia­ła, to zna­czy, że ta­kich ko­biet nie ma, więc na wszel­ki wy­pa­dek nie wpu­ści mnie do dam­skiej to­a­le­ty, do mę­skiej zresz­tą też nie. Ja­ko ko­bie­ta sa­mot­nie po­dró­żu­ją­ca by­łam ota­cza­na wy­jąt­ko­wą opie­ką na każ­dym kro­ku. Lu­dzie po­dzi­wia­li mo­ją od­wa­gę i de­ter­mi­na­cję. Ła­pa­li się za gło­wę, mnie za rę­kę i wy­pro­wa­dza­li z opre­sji. Wszyst­kie za­sły­sza­ne prze­ze mnie na tra­sie strasz­ne i tra­gicz­ne hi­sto­rie przy­tra­fi­ły się oso­bom, któ­re swo­im za­cho­wa­niem sa­me wpa­ko­wa­ły się w ta­ra­pa­ty. Nie­któ­rzy lu­dzie po pro­stu nie po­win­ni po­dró­żo­wać ani na­wet wy­cho­dzić z do­mu. Na­iw­ność, brak wy­obraź­ni i głu­po­ta nie zna­ją gra­nic. Do­słow­nie.

Je­śli za­pa­la­ła mi się lamp­ka ostrze­gaw­cza, coś mi pod­po­wia­da­ło, że ta hi­sto­ria nie skoń­czy się do­brze, że wy­da­rze­nia przy­bra­ły nie­cie­ka­wy ob­rót, nie brnę­łam da­lej, tyl­ko za­ga­dy­wa­łam do pierw­szej lep­szej nor­mal­nie wy­glą­da­ją­cej oso­by i pro­si­łam o po­moc. Te­go się pod­czas tej po­dró­ży na­uczy­łam. Lu­dzie są z na­tu­ry nie­śmia­li, ale wy­wo­ła­ni przed sze­reg sta­ją na wy­so­ko­ści za­da­nia. W mo­men­cie, gdy po raz pierw­szy, dru­gi i ko­lej­ny spo­tka­łam się z nie­praw­do­po­dob­ną ser­decz­no­ścią, go­ścin­no­ścią i bez­in­te­re­sow­ną po­mo­cą, roz­le­ni­wi­łam się na ty­le, że za­czę­łam na­wet pro­sić po­li­cjan­ta o wstrzy­ma­nie ru­chu dro­go­we­go, by zła­pać od­jeż­dża­ją­cy au­to­bus, al­bo ste­war­des­sę, by za­py­ta­ła przez ten swój mi­kro­fo­nik, czy któ­ryś z pa­sa­że­rów nie je­dzie z lot­ni­ska wła­snym sa­mo­cho­dem do De­von­port i nie mógł­by mnie za­brać.

Z tą sa­mot­ną po­dró­żą jest tak, że na­praw­dę trud­no być sa­mej. Trze­ba te­go al­bo bar­dzo chcieć, al­bo być nie­złym dzi­wa­kiem i in­tro­wer­ty­kiem, by nie dać się wcią­gnąć w to­wa­rzy­stwo. Od­kry­łam, że bar­dzo wie­le osób po­dró­żu­je po­dob­nie jak ja i że na­tu­ral­nie za­czy­na­li­śmy wo­kół sie­bie or­bi­to­wać, łą­czyć się w pa­ry, gru­py, by coś ra­zem prze­żyć, gdzieś do­je­chać i po wszyst­kim zno­wu roz­bić się na ato­my i pójść w swo­ją stro­nę. Nie­oce­nio­ną war­to­ścią jaz­dy w po­je­dyn­kę jest ta na­tu­ral­na otwar­tość na wszel­kie zna­jo­mo­ści. Sta­je się w ob­li­czu wy­bo­ru: za­ga­dać do czło­wie­ka, na któ­re­go nor­mal­nie na­wet by się nie spoj­rza­ło, al­bo sie­dzieć w mil­cze­niu przez ko­lej­ne pięć go­dzin jaz­dy au­to­bu­sem. Ja tra­fia­łam bar­dzo róż­nie: wła­ści­ciel ko­pal­ni zło­ta, na­uczy­ciel­ka an­giel­skie­go nie­mó­wią­ca po an­giel­sku, osob­nik ga­da­ją­cy z psem, gość kon­wer­su­ją­cy z ko­smi­ta­mi i przy­go­to­wu­ją­cy się na nie­uchron­ną za­gła­dę, na­uko­wiec ba­da­ją­cy wpływ opo­sów na gruź­li­cę u krów, głu­cho­nie­ma ma­lar­ka, z któ­rą za­pi­sa­łam trzy ze­szy­ty, roz­ma­wia­jąc o mu­zy­ce, ko­lek­cjo­ner opa­ko­wań po prin­gel­sach, na­sto­lat­ka w po­dró­ży przez obie Ame­ry­ki z bu­tel­ką ke­czu­pu… Ta­kie wła­śnie spo­tka­nia na­da­ją wy­pra­wie wy­jąt­ko­wy smak.

Mi­mo ilo­ści wra­żeń i no­wo po­zna­nych osób z cza­sem za­czę­łam tę­sk­nić. Bar­dzo tę­sk­nić. Mo­gła­bym o tym tę­sk­nie­niu na­pi­sać dok­to­rat. Po­zna­łam wszyst­kie skła­do­we tę­sk­no­ty. Ja­sne, bar­dzo mi bra­ko­wa­ło przy­ja­ciół, ro­dzi­ny, zna­jo­mych, ale o dzi­wo mia­łam z ni­mi lep­szy kon­takt, niż kie­dy by­łam w kra­ju. Bo w koń­cu nie bra­ko­wa­ło mi dla nich wszyst­kich cza­su. Sky­pe, Fa­ce­bo­ok, ma­ile… Znaj­do­wa­łam chwi­lę, by pi­sać, ga­dać, słu­chać. Za­czę­łam na­to­miast tę­sk­nić za ty­mi wszyst­ki­mi ma­ły­mi rze­cza­mi, któ­re na co dzień mnie uszczę­śli­wia­ją: krom­ka ra­zow­ca z twa­ro­giem, mój fry­zjer i prze­wi­dy­wal­ny efekt strzy­że­nia, prysz­nic bez kla­pek al­bo le­piej – dłu­ga ką­piel w wan­nie z pia­ną i olej­ka­mi, fla­kon per­fum, książ­ka po pol­sku, mo­je łóż­ko bez plu­skiew, su­kien­ka… Z cza­sem, pa­ra­dok­sal­nie, za­tę­sk­ni­łam też za po­ukła­da­nym ży­ciem i prze­wi­dy­wal­no­ścią ju­tra, czy­li za tym wszyst­kim, od cze­go ucie­kłam. Ale to pew­nie stan, dla któ­re­go ta­ką po­dróż się od­by­wa. Tę­sk­no­ta i po­now­na fa­scy­na­cja sza­rą co­dzien­no­ścią, mo­no­to­nią try­bu pra­cy na etat.

Aby wy­trwać do koń­ca, nie zwa­rio­wać i zre­ali­zo­wać plan w stu pro­cen­tach, mu­sia­łam cza­sa­mi po­uda­wać, że je­stem w do­mu i po­żyć chwi­lę tak, jak­bym by­ła u sie­bie. Przy­cho­dzi­ła ta­ka so­bo­ta czy wto­rek, że nic mi się nie chcia­ło, pra­gnę­łam w za­sa­dzie tyl­ko prze­sie­dzieć ca­ły dzień w pi­ża­mie, bo już mi bo­kiem wy­cho­dzi­ła ta cią­gła włó­czę­ga, nie mia­łam ocho­ty na nic pa­trzeć, ni­cze­go czy­tać, szu­kać, kom­bi­no­wać, ła­zić i po­dzi­wiać. Bo bo­la­ły sto­py lub łok­cie al­bo wszyst­ko na­raz, sa­ma nie wie­dzia­łam, co. Bo czu­łam, że od te­go by­cia twar­dą, dziel­ną i od­waż­ną, chy­ba za­czy­na­ją ro­snąć mi wą­sy, a już na pew­no wło­sy na no­gach po­dej­rza­nie fa­lu­ją na wie­trze. Więc cza­sa­mi za­trzy­my­wa­łam się gdzieś na chwi­lę, nie dla­te­go, że tam aku­rat by­ło naj­pięk­niej na świe­cie, ale po to, by się ogar­nąć, od­chwa­ścić, po­czuć się su­per­ko­bie­co. Kom­ple­to­wa­łam so­bie no­we za­ska­ku­ją­ce ze­sta­wie­nia z te­go wszyst­kie­go, co mia­łam w ple­ca­ku, czy­li z pię­ciu t-shir­tów i trzech par szor­tów. Ewen­tu­al­nie szłam na za­ku­py i fun­do­wa­łam so­bie no­wy top, co przy­spa­rza­ło mi zmar­twień na ca­ły wie­czór, bo ozna­cza­ło ty­le, że któ­raś ze sta­rych ko­szu­lek mu­sia­ła wy­lą­do­wać w ko­szu. Z ko­sme­tycz­ki wy­cią­ga­łam szam­pon, któ­ry był też mo­im że­lem do ką­pie­li, a gdy­by miał mię­to­wy za­pach, pew­nie peł­nił­by rów­nież ro­lę pa­sty do zę­bów. Spę­dza­łam dłu­gie mi­nu­ty pod prysz­ni­cem, oglą­da­jąc się z każ­dej stro­ny i uważ­nie ba­da­jąc każ­de za­czer­wie­nie­nie, otar­cie, wy­syp­kę, zna­mię, bo ni­g­dy nie wie­dzia­łam, czy ju­tro nie do­sta­nę z te­go go­rącz­ki, nie za­cznie są­czyć się ro­pa al­bo wy­klu­wać ja­kiś ro­bal.

Cho­ro­by i wy­pad­ki to je­dy­ne zło, nad któ­rym nie ma się kon­tro­li pod­czas ta­kiej po­dró­ży. Nie pla­no­wa­łam ani wy­wrot­ki na sku­te­rze, ani go­rącz­ki krwo­tocz­nej – den­gi. Choć te­raz, z per­spek­ty­wy cza­su, gdy hap­py end już daw­no za mną, my­ślę, że obie te hi­sto­rie brzmią mo­ro­wo i war­to mieć ta­kie aneg­do­ty w swo­im po­dróż­ni­czym port­fo­lio. Wte­dy nie by­ło mi do śmie­chu – cho­ra, tra­cą­ca kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, roz­go­rącz­ko­wa­na, przy­sy­pia­ją­ca, od­sy­ła­na przez le­ka­rzy z pa­ra­ce­ta­mo­lem. My­ślę, że w ta­kich kry­tycz­nych mo­men­tach ra­to­wa­ło mnie wła­śnie to, że by­łam sa­ma. Nie mo­głam so­bie po­zwo­lić na chwi­lę sła­bo­ści, na to, by się kom­plet­nie roz­ło­żyć, bo nie mia­łam obok ni­ko­go za­ufa­ne­go do po­mo­cy. Im więk­sza ogar­nia­ła mnie nie­moc, tym bar­dziej mu­sia­łam być twar­da. Pa­mię­tam, że w szpi­ta­lu z cza­sem bar­dziej od sta­nu zdro­wia mar­twił mnie po­mysł to­wa­rzy­stwa ubez­pie­cze­nio­we­go, bym prze­rwa­ła po­dróż i wró­ci­ła do kra­ju. W efek­cie dwa dni po wy­pi­sie sie­dzia­łam już w sa­mo­lo­cie do Bir­my.

Sta­łam się z cza­sem su­perz­ma­nie­ro­wa­nym, wy­ma­ga­ją­cym tu­ry­stą. Na ha­sło „wo­do­spad” mi­mo­wol­nie zie­wa­łam, bo sko­ro wi­dzia­łam już naj­więk­szy, naj­wyż­szy i naj­szer­szy na świe­cie, to co ni­by mia­ło­by mnie za­sko­czyć. Te­ra­peu­tycz­ne oka­za­ły się od­wie­dzi­ny zna­jo­mych, któ­rzy przy­la­ty­wa­li i do­łą­cza­li do mnie na czas swo­ich dwu-, trzy­ty­go­dnio­wych urlo­pów. By­li spra­gnie­ni przy­go­dy, obłęd­nych wi­do­ków i eg­zo­ty­ki. Świe­ża krew. Przy­jeż­dża­li i eks­cy­to­wa­li się wszyst­kim na­oko­ło, zwra­ca­li mo­ją uwa­gę na fak­tycz­nie cu­dow­ne rze­czy, obok któ­rych prze­szła­bym obo­jęt­nie, bo w mo­jej oce­nie nie by­ły już wy­star­cza­ją­co nie­sa­mo­wi­te i od­mien­ne. Ten mech mię­dzy ka­fla­mi, za­pach man­go, przej­rzy­stość gwieź­dzi­ste­go nie­ba, świe­tli­ki na drze­wie, wy­myśl­ne de­ko­ra­cje w lo­kal­nych au­to­bu­sach i naj­dłuż­szy pa­zno­kieć świa­ta wy­ho­do­wa­ny na ma­łym pal­cu przez pa­na kie­row­cę… Zna­jo­mi przy­wo­zi­li ze so­bą rów­nież tro­chę te­go pol­skie­go świa­ta, któ­re­go ob­raz po­wo­li za­czy­nał roz­ma­zy­wać się w mo­jej gło­wie. By­ły li­ści­ki, prze­sył­ki peł­ne sma­ko­ły­ków, wczo­raj­sze pącz­ki, krów­ki i ka­ba­no­sy, pol­skie ga­ze­ty, książ­ki, plot­ki, plo­tecz­ki, wia­do­mo­ści, po­zdro­wie­nia, zmar­twie­nia, na­ro­do­we na­rze­ka­nie i pa­trio­tycz­na du­ma, by­ły też nie­koń­czą­ce się roz­mo­wy. Po pol­sku.

Pie­nią­dze w po­dró­ży szczę­ścia nie da­ją. Na pew­no roz­le­ni­wia­ją, pod­po­wia­da­ją naj­bar­dziej oczy­wi­ste roz­wią­za­nia, wpusz­cza­ją w ba­nał. Pa­ra­dok­sal­nie wraz z kur­cze­niem się bu­dże­tu mo­ja po­dróż sta­wa­ła się co­raz bar­dziej eks­cy­tu­ją­ca. Za­czę­ło się kom­bi­no­wa­nie i ry­zy­ko­wa­nie, po­ję­cie ob­cia­chu prze­sta­ło ist­nieć. Au­to­stop, co­uch­sur­fing, od­naj­do­wa­nie z po­trze­by chwi­li da­le­kich krew­nych na An­ty­po­dach, skła­da­nie trzy­dnio­wej wi­zy­ty zna­jo­mym sio­stry mo­jej bab­ci, spa­nie po ple­ba­niach, ko­rzy­sta­nie z go­ścin­no­ści Po­lo­nii roz­sia­nej po ca­łym świe­cie. Więc te­raz, je­śli kto­kol­wiek py­ta mnie, ile po­wi­nien mieć pie­nię­dzy na ta­ką po­dróż, od­po­wia­dam: im mniej, tym le­piej, bo cie­ka­wiej.

Gdy pie­nią­dze się skoń­czy­ły, a dłu­gi cią­gnę­ły się na ki­lo­metr, trze­ba by­ło wró­cić do do­mu. Wy­lą­do­wa­łam w eg­zo­tycz­nej już dla mnie Pol­sce 11 mar­ca 2012 ro­ku, ro­biąc peł­ne kół­ko do­oko­ła Zie­mi. W rok, sześć mie­się­cy i trzy dni ob­je­cha­łam 24 kra­je w Ame­ry­ce Środ­ko­wej i Po­łu­dnio­wej, Azji Po­łu­dnio­wo-Wschod­niej oraz Au­stra­lię z No­wą Ze­lan­dią. Wy­lą­do­wa­łam i by­ło su­per­ek­stra czad. Mia­łam wszyst­ko, o czym ma­rzy­łam, za czym wzdy­cha­łam, do cze­go tę­sk­ni­łam w cza­sie po­dró­ży. Ro­dzi­na, przy­ja­cie­le, su­kien­ka z ko­ron­ką i fry­zjer, ki­lo­gra­my twa­roż­ku ze szczy­pior­kiem i bo­chen­ki ra­zow­ca, go­łąb­ki cio­ci Usi, opi­ło­wa­ne i po­ma­lo­wa­ne pa­znok­cie, te­atr, mo­je łóż­ko, wła­sny po­kój, ca­łe miesz­ka­nie! Ta­pla­łam się w tych luk­su­sach, nie­do­stęp­nych przez ostat­nie pół­to­ra ro­ku. Za­czę­łam pra­cę, wdro­ży­łam się szyb­ko i w ogó­le by­łam z sie­bie nie­zwy­kle dum­na, że tak ła­two od­na­la­złam się w tej rze­czy­wi­sto­ści, że ni­by ta­ką su­per­twar­dą bab­ką je­stem. Tak mnie wszy­scy prze­strze­ga­li, że trud­no bę­dzie się za­akli­ma­ty­zo­wać, a tu pro­szę – buł­ka z ma­słem. Ale przy­szedł dzień, kie­dy czar prysł, efekt no­wo­ści zbladł, a ja uzmy­sło­wi­łam so­bie, że to nie ko­lej­ne nie­sa­mo­wi­te miej­sce na mo­jej tra­sie, ale że te­raz już tak bę­dzie – na za­wsze.

Za­trzy­ma­łam się, ro­zej­rza­łam wo­ko­ło i za­uwa­ży­łam, że tu­taj czas się za­trzy­mał. Nic się nie zmie­ni­ło, dro­bia­zgi, de­ta­le po­zo­sta­ły ta­kie sa­me. Po­pa­trzy­łam na ten je­den mie­siąc, któ­ry dzie­lił mnie od po­wro­tu, i zo­ba­czy­łam, jak nie­wie­le się w tym cza­sie w mo­im ży­ciu wy­da­rzy­ło. Przy­wo­ła­łam w pa­mię­ci do­wol­ny mie­siąc z po­dró­ży, któ­ry w mo­jej per­cep­cji na­pęcz­niał do dłu­go­ści ro­ku, bo prze­cież jak to moż­li­we, że ty­le nie­sa­mo­wi­to­ści da­ło się upchnąć w tych czte­rech ty­go­dniach. I do­pie­ro wte­dy zro­zu­mia­łam, czym ta wy­pra­wa bę­dzie w mo­im ży­ciu, po­ję­łam ska­lę do­świad­czeń, prze­żyć, ob­ser­wa­cji. Z czym to po­rów­nać? Ko­smos to ma­ło.

Naj­więk­szą zdo­by­czą te­go wy­jaz­du jest po­czu­cie, któ­re po­wo­li we mnie doj­rze­wa­ło – że te­raz to już mo­gę wszyst­ko. Bo sko­ro uda­ło mi się speł­nić swo­je ma­rze­nie i ob­je­chać świat do­oko­ła, to co zdo­ła­ło­by mnie za­trzy­mać? W tej chwi­li ogra­ni­cza mnie tyl­ko mo­ja po­my­sło­wość i śmier­tel­ność oraz nie­moż­ność by­cia w kil­ku miej­scach na­raz. W tych gra­ni­cach każ­dy po­mysł jest wy­ko­nal­ny. Na przy­kład ta­ki, by na­pi­sać o tym wszyst­kim książ­kę, któ­ra za­in­spi­ru­je choć jed­ne­go czło­wie­ka i wy­śle go w świat.

No, to je­dzie­my. ■#no problemo #mydło wszystko umyje #akcja plama i Zbigniew Chajzer #brama piekieł #hot dog na wulkanie #rytualny pochówek iPoda #wycieczki radiowozem #najwyższa Gwatemalka #sekret urody Latynosek

Wy­da­rze­nia ostat­nich dni pa­mię­tam nie­kom­plet­nie, jak film prze­wi­ja­ny na pod­glą­dzie – ni­by wiem, co i jak, ale nie umiem po­ła­pać się w ak­cji. Ku­mu­la­cja prze­żyć, roz­bu­cha­nych emo­cji, oso­bi­stych roz­te­rek, łez, po­że­gnań, mo­ty­li w brzu­chu, re­ise­fie­ber. Lot­ni­sko, fo­lio­wa­nie ba­ga­żu, tea or cof­fee?, Du­blin, ha­sło do Wi-Fi, Ju­lie i Ju­lia z Me­ryl Stre­ep, No­wy Jork, ese­me­sy, ko­la­cja z Mag­dą, żół­ta ta­xi, Bro­oklyn Brid­ge o świ­cie, po­cze­kal­nia w ter­mi­na­lu, pierw­sze la­ty­no­skie twa­rze, Mia­mi, sa­me la­ty­no­skie twa­rze, Gu­ate­ma­la Ci­ty, kart­ka z mo­im imie­niem, jaz­da va­nem, go­thic me­tal z ka­se­ty, że­brzą­cy czło­wiek-ka­dłub, pa­ru­ją­ce la­sy, ar­chi­tek­tu­ra ko­lo­nial­na, ja­kiś dom, pew­na ro­dzi­na, po­wi­ta­nie, po­kój, łóż­ko, ciem­no.

Sy­tu­acja za­sta­na jest ta­ka, że oto znaj­du­ję się w Gwa­te­ma­li, w miej­sco­wo­ści An­ti­gua i sie­dzę przy jed­nym sto­le z ro­dzi­ną San­che­zów w ich do­mu, je­my ko­la­cję, zwy­kły po­si­łek, nie że od ra­zu sre­bra i świą­tecz­na za­sta­wa. Moż­na od­nieść wra­że­nie, jak­by­śmy w ta­kim skła­dzie i ukła­dzie funk­cjo­no­wa­li od lat. Przy sto­le, jak w każ­dym do­mu, oma­wia­ne są bie­żą­ce te­ma­ty ro­dzin­ne, co kto ro­bił w cią­gu dnia, co dzia­ło się na mie­ście, a co w szko­le. Pa­nu­je wiel­kie po­ru­sze­nie, bo przy­szedł list z in­for­ma­cją o naj­młod­szym z troj­ga dzie­ci – Tif­fa­ny. Te­go wszyst­kie­go bar­dziej się do­my­ślam, niż ro­zu­miem, bo prze­cież do­pie­ro od ju­tra za­czy­nam na­ukę hisz­pań­skie­go w lo­kal­nej szko­le. Car­la i Jo­sé tłu­ma­czą mi coś roz­e­mo­cjo­no­wa­ni. Chy­ba cho­dzi o to, że Tif­fa­ny spa­dła z trze­cie­go miej­sca na pią­te, ale nie wiem, czy mo­wa o ja­kiejś li­ście re­zer­wo­wej na­bo­ru do szko­ły, czy że do­sta­ła w czymś trzy punk­ty na pięć. Nie wiem, ale łą­czę się z ni­mi w obu­rze­niu i jak oni klnę, na czym świat stoi. Py­tam tyl­ko, czy to pro­ble­mo czy no pro­ble­mo. Po­dob­no to dru­gie.

Za­pla­no­wa­łam cał­kiem do­kład­nie pierw­sze trzy ty­go­dnie mo­jej po­dró­ży. Ty­le cza­su da­ję so­bie na wstęp­ną akli­ma­ty­za­cję, prze­sta­wie­nie się na tryb tu­ła­czy i przy­swo­je­nie ję­zy­ka. Za­czy­nam w miej­sco­wo­ści An­ti­gua, mia­stecz­ku w ni­czym nie­przy­po­mi­na­ją­cym resz­ty Gwa­te­ma­li, bo wy­glą­da­ją­cym tak, jak­by zo­sta­ło na dwa la­ta od­da­ne pod wła­da­nie Skan­dy­na­wom. Ci za­pla­no­wa­li wszyst­ko w każ­dym szcze­gó­le. Jest tu­taj pięk­nie, baj­ko­wo, ko­lo­ro­wo, czy­sto. Wśród od­re­stau­ro­wa­nej ar­chi­tek­tu­ry ko­lo­nial­nej kry­ją się schlud­ne ka­wiar­nie, księ­gar­nie i ba­ry su­shi, na­wet świa­tło­wo­dy zo­sta­ły wko­pa­ne w zie­mię, a nie roz­cią­ga­ją się pa­ję­czy­ną nad mia­stem. Nic dziw­ne­go, że wła­śnie tu­taj jak grzy­by po desz­czu wy­ro­sły szko­ły hisz­pań­skie­go, bo w tym sym­pa­tycz­nym, bez­pro­ble­mo­wym mia­stecz­ku każ­dy za­chod­ni tu­ry­sta po­czu­je się jak u sie­bie. Do­bre miej­sce na roz­grzew­kę, po­czą­tek pół­to­ra­rocz­nej po­dró­ży.

Jesz­cze w Pol­sce po głęb­szym prze­szu­ka­niu in­ter­ne­tu wy­bie­ram i re­zer­wu­ję miej­sce w jed­nej ze szkół hisz­pań­skie­go. Pięć dni w ty­go­dniu po czte­ry go­dzi­ny je­den na je­den z na­uczy­cie­lem i tak przez trzy ty­go­dnie. Przez szko­łę or­ga­ni­zu­ję so­bie rów­nież spa­nie u miej­sco­wych. Tra­fia mi się ro­dzi­na San­che­zów. Car­la i Jo­sé oraz ich trzy San­che­ziąt­ka (szes­na­ście, czter­na­ście i osiem lat). Z chwi­lą prze­kro­cze­nia pro­gu ich do­mu sta­ję się peł­no­praw­nym człon­kiem fa­mi­lii. Pa­ku­ję się z bu­ta­mi w śro­dek ich co­dzien­ne­go ży­cia, któ­re na­gle sta­je się mo­ją no­wą rze­czy­wi­sto­ścią.

Z dnia na dzień za­czym funk­cjo­no­wać rów­nie skrom­nie i pro­sto, bo­ry­ka­jąc się z su­per­przy­ziem­ny­mi pro­ble­ma­mi. W prze­stwo­rzach eks­plo­do­wa­ły mi bu­tel­ki z kre­mem z fil­trem i te­raz ca­ły ba­gaż to­nie w tłu­stej ma­zi. Mo­że to i ma­ło istot­ne z per­spek­ty­wy ka­na­py w miesz­ka­niu w Pol­sce, ale tu­taj ca­ły mój ma­ją­tek ogra­ni­cza się do za­war­to­ści ple­ca­ka i je­śli po­ło­wa rze­czy w nim pły­wa w olej­ku, to tak jak­by ko­muś za­la­ło miesz­ka­nie i sta­ra się ra­to­wać każ­dy dro­biazg. Pa­ni w lo­kal­nej pral­ni nie po­do­ła­ła pla­mom, za­pie­ra­jąc je i szo­ru­jąc gwa­te­mal­skim Bia­łym Je­le­niem. Przy­no­szę więc za­ła­ma­na wszyst­kie rze­czy do do­mu i tu­taj roz­gry­wa się sce­na jak z re­kla­my. W na­szej ca­sa w An­ti­gua zja­wia się Zyg­munt Chaj­zer:

Car­la: „Nie! tych plam już nic nie do­pie­rze...”

Ma­ja: „Car­la, po­trze­bu­je­my cze­goś moc­niej­sze­go, na pe­wno coś tu­taj ma­cie, ostra che­mia.”

Chaj­zer: „A czy pró­bo­wa­ły­ście już va­ni­sha?”

Ma­ja: „Car­la, ma­cie tu va­nish?”

Car­la: „Pierw­sze sły­szę, co to? Ni­g­dy nie sto­so­wa­łam.”

Ma­sze­ru­ję więc do ogrom­ne­go su­per­mar­ke­tu, naj­więk­sze­go w mie­ście. Wcho­dzę i nie mam po­ję­cia, czy sto­ję w dzia­le ke­czu­pów, bal­sa­mów czy na­wo­zów. Ma­sa nie­zna­nych mi ma­rek i pro­duk­tów. Bo­gu dzię­ki za krem ni­vea, bo po­ma­ga mi zlo­ka­li­zo­wać dział dro­ge­ryj­ny, z ko­lei da­no­ne za­wra­ca z alej­ki z na­bia­łem. Tra­fiam na re­gał z che­mią. Po­ka­zu­ję sprze­daw­czy­ni za­pla­mio­ną ko­szul­kę oraz bu­tel­kę z olej­kiem i mó­wię że pro­ble­mo. A ona pro­wa­dzi mnie pro­sto pod pół­kę z tym sza­rym my­dłem bia­ły je­leń. Tłu­ma­czę, że nie dzia­ła. Py­tam, czy jest va­nish al­bo co­kol­wiek w tym ro­dza­ju, choć w ogó­le nie za­kła­dam, że tu­taj kto­kol­wiek to zna. Oka­zu­je się że zna­ją i ma­ją – ca­ły oł­ta­rzyk z ró­żo­wy­mi po­jem­ni­ka­mi stoi na środ­ku ko­lej­nej alej­ki. Przy­no­szę je­den do do­mu i bio­rę się za pra­nie. Pla­my za­czy­na­ją zni­kać. Car­la pa­trzy na mnie z nie­do­wie­rza­niem jak na ilu­zjo­ni­stę szar­la­ta­na. Cza­ry. Wi­dzę po­tem, jak przy­glą­da się po­dejrz­li­wie i cho­wa bu­tel­kę po de­ter­gen­cie, któ­rą wy­rzu­ci­łam do ko­sza.

Pierw­szy dzień w szko­le. Pro­szę pa­na dy­rek­to­ra, by zna­lazł dla mnie na­uczy­cie­la, któ­ry choć tro­chę mó­wi po an­giel­sku, co po­zwo­li ru­szyć z ko­py­ta z na­uką. Ty­pu­je Anę. Pierw­szą rze­czą, któ­rą chcę, by mnie na­uczy­ła, to od­po­wiedź na naj­czę­ściej za­da­wa­ne mi py­ta­nia, czy­li: „Nie gram w ko­szy­ków­kę”, „Tak, je­stem wy­so­ka, też to za­uwa­ży­łam”.

Tak się skła­da, że po pierw­szym dniu na­uki przy­pa­da so­bo­ta i za­słu­żo­ny dwu­dnio­wy od­po­czy­nek od ksią­żek. W pew­nym wie­ku po­wrót do szko­ły przy­cho­dzi du­żo trud­niej. Ja­dę na wy­ciecz­kę na ak­tyw­ny wul­kan Pa­caya. Jo­sé wska­zał mi biu­ro, z któ­rym naj­le­piej tam się udać, i by­ła to do­bra re­ko­men­da­cja, bo na­sza gru­pa li­czy tyl­ko pięć osób, a nie trzy au­to­ka­ry tu­ry­stów. Bus wy­jeż­dża naj­wy­żej jak się da. Na miej­scu wi­ta nas lo­kal­ny prze­wod­nik i za­po­wia­da dwie go­dzi­ny ostre­go po­dej­ścia w kie­run­ku kra­te­ru. Nie­ste­ty na sam szczyt dzi­siaj nie wej­dzie­my, bo po­go­da jest nie­pew­na, nic nie bę­dzie wi­dać, mo­że pa­dać. I to wła­śnie au­ra, a nie fakt, że czte­ry mie­sią­ce te­mu mia­ła miej­sce jed­na z sil­niej­szych erup­cji w naj­now­szej hi­sto­rii wul­ka­nu i wciąż wy­ka­zu­je on pew­ną ak­tyw­ność, krzy­żu­je nam pla­ny. Tu­ry­sta nasz pan – je­śli chce zo­ba­czyć prze­le­wa­ją­cą się la­wę i za­pła­ci za to, na­le­ży mu to umoż­li­wić.

Jesz­cze dwa ty­go­dnie te­mu spę­dza­łam osiem go­dzin dzien­nie na eta­cie za biur­kiem, więc wspi­nacz­ka na szczyt nie­szcze­gól­nie mi idzie. Pod­czas dwóch go­dzin in­ten­syw­ne­go mar­szu pro­stą ścież­ką w gó­rę do­sko­na­le za­pa­mię­tu­ję re­gu­lar­nie po­wta­rza­ne no­we hisz­pań­skie słów­ko – pau­sa czy­li prze­rwa. Szczę­śli­wie prze­wod­nik imie­niem Pa­co po­lu­bił ro­bie­nie pau­sa, bo wte­dy czę­stu­ję go cia­stecz­ka­mi. Ma­sze­ru­ję tak rów­no do gó­ry, by w koń­cu do­trzeć na in­ną pla­ne­tę. To co uka­zu­je się mo­im oczom, trud­no z czym­kol­wiek ziem­skim po­rów­nać. Oko­li­ca przy­po­mi­na bar­dziej sce­no­gra­fię ta­nie­go fil­mu scien­ce fic­tion. Sza­ro­bu­ra po­pę­ka­na sko­ru­pa za­schnię­tej la­wy, kra­te­ry, dym uno­szą­cy się ze szcze­lin, du­szą­ce opa­ry… Zie­mia jest tak roz­pa­lo­na, że wy­star­czy wsa­dzić su­che pa­ty­ki w ska­łę, by sa­me się za­pa­li­ły. Czu­ję, jak do­słow­nie grunt pa­li mi się pod no­ga­mi. Idzie­my da­lej w gó­rę przez la­wo­wi­sko, Pa­co na cze­le wy­ty­cza bez­piecz­ny szlak. Te­raz to już trze­ba ma­sze­ro­wać bez za­trzy­my­wa­nia, a przy­naj­mniej prze­bie­rać no­ga­mi, bo ca­ła za­ba­wa przy­po­mi­na cho­dze­nie po roz­grza­nych wę­giel­kach. Na­gle zni­kąd ko­ło nas po­ja­wia się pies. Po­dob­no to zna­na w oko­li­cy po­stać – ży­je na wul­ka­nie, a miej­sco­wi na­zy­wa­ją go Hot Dog. Ce­lem na­szej wę­drów­ki oka­zu­je się po­kaź­na szcze­li­na, przez któ­rą wi­dać pie­kło. Ta­kie od­no­szę wra­że­nie – czer­wo­no, ogień, go­rąc bu­cha, hu­czy, dy­mi, pa­rzy, brwi i rzę­sy wy­pa­la. Płacz i zgrzy­ta­nie zę­bów.

W tym mo­men­cie pe­wien Au­stra­lij­czyk z na­szej gru­py zgła­sza ta­ką oto spra­wę: je­go ulu­bio­ny iPod nie dzia­ła, chciał­by go wrzu­cić tu­taj do tej dziu­ry i w ten spo­sób się z nim po­że­gnać. Pa­co mó­wi, że oczy­wi­ście nie ma pro­ble­mu, ale wi­dzę że trzy­ma te­go iPo­da i zę­by z ża­lu za­ci­ska, bo do cze­go to po­dob­ne, że­by cał­kiem nie­zły sprzęt wy­lą­do­wał w wul­ka­nie, sko­ro być mo­że da się go jesz­cze na­pra­wić. Si­łu­je się z sa­mym so­bą, ale w koń­cu od­twa­rzacz prze­la­tu­je przez bra­mę pie­kła i mo­men­tal­nie sta­je w pło­mie­niach. Mo­że gdy za ja­kieś dwa mi­lio­ny lat ktoś znaj­dzie je­go szcząt­ki, do­po­wie so­bie hi­sto­rię o ry­tu­al­nych po­chów­kach iPo­dów w XXI wie­ku?

Ko­lej­ną wy­ciecz­kę urzą­dzam so­bie w ty­go­dniu, po tym jak ktoś w szko­le opo­wie­dział mi o Cer­ro de la Cruz – wzgó­rzu nie­opo­dal mia­sta, z krzy­żem gó­ru­ją­cym nad oko­li­cą i fan­ta­stycz­nym wi­do­kiem na ca­łą An­ti­guę. Uprze­dził tyl­ko, że jest tam nie­bez­piecz­nie, ale po­li­cja tu­ry­stycz­na dwa ra­zy dzien­nie za­pew­nia eskor­tę, za­wo­żąc i od­wo­żąc chęt­nych do od­wie­dze­nia te­go miej­sca. Nie zwle­ka­jąc dłu­go, te­go sa­me­go dnia o trze­ciej po po­łu­dniu sta­wiam się na ko­mi­sa­ria­cie, gdzie po­zna­ję Da­nie­la z Nie­miec i Ti­szi z Ja­po­nii. Pa­ku­je­my się na pa­kę ra­dio­wo­zu, każ­de­mu z nas przy­dzie­la­ją po oso­bi­stym po­li­cjan­cie i tak je­dzie­my na wzgó­rze. Wy­glą­da to tro­chę jak prze­wóz więź­niów, tro­chę jak zwie­dza­nie mia­sta au­to­bu­sem z otwar­tym da­chem. Do­cie­ra­my na wzgó­rze, roz­le­ga się pisk ha­mul­ców, z sa­mo­cho­du wy­sy­pu­je się po­li­cja. Ro­bi­my za­mie­sza­nia na sto dwa. Sa­mo miej­sce oka­zu­je się uro­kli­wym pa­recz­kiem, w któ­rym dziew­czyn­ki w bia­łych su­kien­kach gra­ją w pił­kę, tu­ryst­ki z Fran­cji przy wi­nie śmie­ją się gło­śno, a nie­koń­czą­cy­mi się scho­da­mi na­pły­wa­ją z mia­sta ko­lej­ni ama­to­rzy pik­ni­ków... i w tym wszyst­kim my z eskor­tą trzech uzbro­jo­nych po zę­by po­li­cjan­tów. Za­gro­żeń i nie­bez­pie­czeństw czy­ha­ją­cych na tu­ry­stów nie za­uwa­żam. Póź­niej do­czy­tu­ję, że w An­ti­gui za­ło­żo­no po­li­cję tu­ry­stycz­ną wła­śnie w re­ak­cji na kra­dzie­że w Cer­ro de la Cruz. Do­my­ślam się więc, że te­raz wła­dze pod­trzy­mu­ją in­for­ma­cje o sta­nie za­gro­że­nia, by ja­koś uza­sad­nić ko­niecz­ność ist­nie­nia tej spe­cjal­nej jed­nost­ki. Jak dla mnie su­per – za­osz­czę­dzi­łam na bu­sie, opła­cie za wej­ście i jesz­cze pod­wie­zio­no mnie pod sam krzyż. Po­dob­no da się jesz­cze z po­li­cją po­je­chać na cmen­tarz, bo tam też jest nie­bez­piecz­nie. Za­mie­rzam z te­go sko­rzy­stać.

Ko­lej­ne dni mi­ja­ją pod zna­kiem ogól­no­mia­stecz­ko­wych przy­go­to­wań do świę­ta nie­pod­le­gło­ści Gwa­te­ma­li, któ­re przy­pa­da 16 wrze­śnia. Ca­łą An­ti­guą wstrzą­sa­ją wy­strza­ły pe­tard, nie­bo roz­świe­tla­ją fa­jer­wer­ki, prze­ta­cza­ją się prób­ne prze­mar­sze pa­rad szkol­nych. Rów­nież na­sza szko­ła ję­zy­ko­wa przy­go­to­wy­wa­ła się do ob­cho­dów i gdy w koń­cu nad­cho­dzi ten dzień i ta go­dzi­na, za­ję­cia są prze­ry­wa­ne i wszy­scy zo­sta­ją za­pro­sze­ni do świe­tli­cy na aka­de­mię. Każ­dy do­sta­je plik kar­tek z pro­gra­mem uro­czy­sto­ści, tek­sta­mi do śpie­wa­nia oraz przy­się­gą, któ­rą za­raz ma­my zło­żyć. Wszyst­ko oczy­wi­ście po hisz­pań­sku. Śred­nio się od­naj­du­ję w tej sy­tu­acji, daw­no już wy­ro­słam z od­sta­wia­nia po­dob­ne­go cyr­ku, zwłasz­cza że ta na­sza szko­ła to bar­dziej uni­wer­sy­tet trze­cie­go wie­ku, z pa­nem dy­rek­to­rem Ma­rio, kil­ko­ma na­uczy­ciel­ka­mi i sied­mior­giem uczniów z ca­łe­go świa­ta o śred­niej oko­ło trzy­dzie­stu pię­ciu lat. Nikt prócz mnie zda­je się nie do­strze­gać nie­do­rzecz­no­ści po­my­słu i pan dy­rek­tor, zgod­nie z pla­nem, za­czy­na swo­je prze­mó­wie­nie. Ni w ząb nic nie ro­zu­miem. On nie­wzru­szo­ny za­chę­ca stu­den­tów ge­stem do po­dej­ścia bli­żej, ni­czym ksiądz za­pra­sza­ją­cy dzie­ci do ze­bra­nia się pod oł­ta­rzem. Ja ner­wo­wo ob­ra­cam się za sie­bie, zer­ka­jąc na Anę i py­ta­jąc wzro­kiem, czy wszyst­ko ro­bię do­brze i o co tu­taj cho­dzi, bo ak­cja ewi­dent­nie się roz­krę­ca. Gdy Ma­rio koń­czy prze­mo­wę, da­je znak sto­ją­ce­mu za nim bar­dzo nie­po­rad­ne­mu chłop­cu, że już czas. Ten włą­cza trzy­ma­ny w rę­ku ma­gne­to­fon, sły­chać trza­ski. Dy­rek­tor wbi­ja lo­do­wa­te spoj­rze­nie w mło­dzień­ca, ten coś tam ru­sza ka­blem i pod­no­si wy­żej ma­gne­to­fon. Roz­brzmie­wa­ją fan­fa­ry. Pa­da ja­kieś ha­sło. Po re­ak­cji od­ga­du­ję, że to bacz­ność, sztan­dar wpro­wa­dzić. Na­gle otwie­ra­ją się drzwi do skła­dzi­ku na mio­tły i wy­sy­pu­ją się z nie­go dwie na­uczy­ciel­ki z roz­po­star­tą fla­gą. Mnie od tłu­mio­ne­go śmie­chu ciek­ną już łzy. Na­stęp­nie za­czy­na się przy­się­ga. Każ­dy pod­no­si rę­kę i po­wta­rza to, co by­ło czy­ta­ne. Ja mil­czę, bo nie ro­zu­miem, co mó­wią, a w ogó­le to orien­tu­ję się, że wszy­scy ma­ją pod­nie­sio­ną pra­wą rę­kę, a ja w pra­wej trzy­mam te wszyst­kie pa­pie­ry. Po­pra­wiam się. Po­tem przy­cho­dzi naj­gor­sze. Chło­pa­czy­na za­po­da­je no­wy utwór, wszy­scy sta­ją na bacz­ność, rę­ka na ser­ce i za­czy­na­ją śpie­wać hymn przy akom­pa­nia­men­cie mu­zy­ki z li­nią me­lo­dycz­ną. Po­ka­zu­ją mi, na któ­rej stro­nie znaj­dę sło­wa. Za­mar­łam – hymn Gwa­te­ma­li li­czy dwa­na­ście zwro­tek i jak ko­cha­ją oj­czy­znę, tak wszyst­kie śpie­wa­ją. Moż­na zgłod­nieć, za­nim do­trą do koń­ca. Ob­ra­cam się, Ana chi­cho­cze i po­ka­zu­je mi, że je­stem dziel­na. Na ko­niec są jesz­cze ja­kieś czy­ta­nia o sym­bo­lach na­ro­do­wych Gwa­te­ma­li, po czym po­zwa­la­ją nam wró­cić do za­jęć.

Po szko­le wszy­scy idzie­my na ry­nek obej­rzeć pa­ra­dę szkół. Ana sta­je na chod­ni­ku w pierw­szym sze­re­gu dla ni­skich Gwa­te­mal­czy­ków, ja z ty­łu dla wy­so­kich ob­co­kra­jow­ców. Do­strze­gam w tłu­mie bar­dzo wy­so­ką miej­sco­wą ko­bie­tę. A że mam ta­ki plan, by w mia­rę moż­li­wo­ści w każ­dym ko­lej­nym od­wie­dza­nym prze­ze mnie kra­ju zna­leźć i spo­tkać się z naj­wyż­szą je­go miesz­kan­ką, jak za­hip­no­ty­zo­wa­na ru­szam w jej kie­run­ku. Nie­ste­ty, gdy tyl­ko uda­je mi się do niej prze­pchać, oka­zu­je się, że ta po pro­stu przy­szła na pa­ra­dę przy­go­to­wa­na i przy­nio­sła ze so­bą ta­bo­re­cik, by wszyst­ko wi­dzieć. Ana spro­wa­dza mnie na zie­mię, mó­wiąc, że naj­wyż­sza ko­bie­ta w Gwa­te­ma­li li­czy mo­że metr sześć­dzie­siąt pięć, ale na­wet ona na pew­no nie czu­je się wy­so­ka i pro­ble­my wy­so­kich są jej ob­ce, sko­ro z tru­dem do­sta­je w kuch­ni do sza­fek, skra­ca spodnie ku­pio­ne w skle­pie z uży­wa­ną za­chod­nią odzie­żą, a każ­de­mu tu­ry­ście się­ga le­d­wie do pa­chy.

Gwa­te­mal­ki oprócz te­go, że są ni­skie, to – mó­wiąc bez ogró­dek – nie po­wa­la­ją uro­dą, któ­ra znacz­nie od­sta­je od eu­ro­pej­skich ka­no­nów pięk­na. Ale jak wszyst­kie La­ty­no­ski ma­ją w so­bie to ma­gicz­ne coś, co spra­wia, że trud­no się za ni­mi nie obej­rzeć na uli­cy. Nie­za­leż­nie od sta­nu fak­tycz­ne­go czu­ją się pięk­ne, są pew­ne swo­jej uro­dy, dum­ne z buj­nych kształ­tów i pod­kre­śla­ją to po swo­je­mu, co rusz i na każ­dym kro­ku. Ob­ser­wu­ję to zja­wi­sko na przy­kła­dzie Any. Pierw­sze­go dnia za­jęć, ile­kroć ta szła do to­a­le­ty al­bo na prze­rwę, wra­ca­ła z ina­czej upię­ty­mi wło­sa­mi. Za każ­dym ra­zem my­śla­łam, że to ja­kaś in­na na­uczy­ciel­ka. Te­raz, gdy za­da­je mi ćwi­cze­nia i ja tam po ci­chut­ku je od­ra­biam, ona al­bo pi­łu­je pa­znok­cie, al­bo roz­pusz­cza i ina­czej spi­na wło­sy, al­bo szmin­ku­je usta na ja­skra­wo­czer­wo­no, al­bo w lu­ster­ku spraw­dza oko, al­bo za­lot­nie chi­cho­cze, ese­me­su­jąc, al­bo psi­ka się per­fu­ma­mi, al­bo… sma­ru­je pię­ty kre­mem. Nie­ustan­na pra­ca nad swo­im wy­glą­dem nie po­zwa­la im zwąt­pić w to, że za­wsze świet­nie wy­glą­da­ją. ■#awantura o Basię #teorie freudowskie #Guliwer w krainie Liliputów#kura przy budzie #Baba Jaga #w krainie słodyczy #Grycanki#modlitwa nad posiłkiem #osmoza ewangelizacyjna #Chopin #prawdziwe syreny są w Polsce

Zagadka Sanchezów zostaje przeze mnie rozszyfrowana na tyle, że wiem już, kim są, i wiem, że sporo jeszcze nie wiem, więc mogą mnie zaskoczyć babcią zakopaną w ogródku. Moje życie w Antigui popada w rutynę. Czuję, że czas się wypełnił i pora ruszyć dalej. Decyduję się przenieść na trzeci tydzień nauki hiszpańskiego do wioski w górach nad jeziorem Atitlan.

Wszystko załatwione, już się spakowałam, już jedną nogą jestem w San Pedro La Laguna. I miało mnie już nic w tej Antigui nie zaskoczyć. Ale oto właśnie dzisiaj, w dzień wyjazdu, Carla przy śniadaniu niespodziewanie informuje o przeprowadzce do nowego domu. Podobno my, rezydentki, pakujemy się i przenosimy razem z nimi. Dzisiaj, teraz, zaraz. Słysząc to, jestem z początku święcie przekonana, że źle ją zrozumiałam, że to jakaś forma czasu przyszłego albo że idą dopiero ten dom oglądać, ale zdziwiona twarz Szwajcarki Cornelii, najlepiej z naszej trójki władającej hiszpańskim, uświadamia mi, że to się dzieje naprawdę. Nie mogę odżałować tego, że nie będę uczestniczyła w tym wielkim wydarzeniu z życia rodziny Sanchezów. Co za niefart. Gdyby tylko dało się być w dwóch miejscach naraz!

Informacja o przeprowadzce mogła mi też umknąć w ogólnym szumie informacyjnym, bo od dwóch dni wszyscy naokoło mówią nie tyle o przeprowadzce Sanchezów, ile o zbliżającym się froncie znad Kostaryki. Dzisiaj jest już podobno nad Hondurasem i jutro ma dotrzeć nad Gwatemalę. Istnieje niebezpieczeństwo, że rozwinie się z tego huragan. Przez deszcze i schodzące regularnie lawiny błotne przestała jeździć na trasie Antigua–San Pedro La Laguna większość lokalnych autobusów, dlatego też tamtejsza szkoła wysłała po mnie swojego busa. Jest tak, jak mówili: błoto, strugi deszczu, zawalone osuwiskiem drogi. To wszystko jednak nie odbiera radości z podróży, bo oto w końcu ruszyłam się z Antigui dalej niż zawoziły mnie radiowozy na wycieczki pod eskortą policji.

Gdy docieramy nocą na miejsce do San Pedro La Laguna, rozgrywa się istna awantura o Basię. Ile zapytanych osób, tyle pomysłów na to, co ze mną począć. Kierowca, pasażer, pani ze spożywczaka i jej koleżanka, z którą akurat rozmawia, znajomy przechodzień – każdy zabiera głos w tej dyskusji. Jeden już maszeruje z moim plecakiem do szkoły, drugi go zawraca, bo podobno mam jechać prosto do rodziny, trzeci idzie to sprawdzić i zapytać czwartego, co zrobić. Do tego oni wszyscy tutaj są (fragment)…

.

.

.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: