Malczewski. Obrazy i słowa - ebook
Malczewski. Obrazy i słowa - ebook
Że wielkim malarzem był - wiadomo. Ale że pisał wiersze, nałogowo palił papierosy i grał w karty z taką samą namiętnością, jak jego żona, z tą tylko różnicą, że ona przegrywała - już niekoniecznie. Znakomita biografia Jacka Malczewskiego przynosi erudycyjny, daleki od mitologizacji, przykuwający uwagę portret jednego z największych polskich artystów. Dorota Kudelska gromadziła materiały do tej książki przez kilkanaście lat. Przemierzyła całą Polskę i pół Europy. W państwowych archiwach i prywatnych zbiorach odnalazła ponad tysiąc nieznanych listów od i do artysty. Także tych pisanych przez Marię Kingę Balową, jego muzę i kochankę, których - wbrew danemu jej słowu - Malczewski nie zniszczył. Rzucają one światło na dzieje ich dziesięcioletniego związku, a także na nieudane małżeństwo artysty z córką zamożnego aptekarza, dla której sztuka męża pozostawała obca. Dlatego między innymi na portrecie namalował ją w swojej pracowni w otoczeniu zasłoniętych lub odwróconych do ściany obrazów. Kolejne rozdziały - zogniskowane wokół ważnych dla Malczewskiego miejsc i osób - przedstawiają dzieje jego przyjaźni i miłości, rozwoju duchowego i emocjonalnego, ukazują jego udział w artystycznym życiu Krakowa przełomu XIX i XX wieku oraz tajniki warsztatu: intrygujące rekwizyty, stroje, piękne modelki... Książka rewiduje utrwalone przez lata opinie, przynosi nowe odczytania spuścizny artystycznej Malczewskiego, wyjaśnia pomijane dotąd przez biografów szczegóły wydarzeń z jego siedemdziesięciopięcioletniego życia. Nie omija też tematów trudnych czy niewygodnych. Stawia wreszcie czoło potężnej machinie automitologizacyjnej, którą Malczewski budował przez całe życie. Dzięki temu otrzymujemy solidnie udokumentowany i fascynujący portret geniusza o nader skomplikowanej osobowości.
Niezwykle rzetelna praca, w której otrzymaliśmy wielostronny, szczegółowy i wnikliwy wizerunek artysty, ukazanego w różnych sytuacjach i kolejach życia. Ustalenia Doroty Kudelskiej staną się niezbędnym punktem wyjścia dla jakichkolwiek dalszych badań nad twórczością Jacka Malczewskiego.
prof. dr hab. Maria Poprzęcka
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-423-5 |
Rozmiar pliku: | 8,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dom rodzinny Jacka Malczewskiego, w którym przyszedł na świat 15 lipca 1854 roku, i dom, w którym on sam był ojcem, to dwa pod żadnym względem niepodobne do siebie światy. Bowiem ani artysta nie był ojcem niezwykle dbającym o wszechstronny rozwój syna podobnym do Juliana Malczewskiego, ani też atmosfera i rytm życia Jacków Malczewskich w niczym nie przypominały radomskiej, przez lata takiej samej, codzienności, ciepła i wieczornych zabaw, tańców z przyjaciółmi. Szersza wspólnota rodzinna, jakkolwiek istniała, była jednak rozsądnie ograniczona. W Radomiu wszystkim kierował Julian Malczewski.
Przyczyny odmiennej sytuacji w krakowskim domu artysty tkwiły zarówno w jego osobowości (może nawet przede wszystkim), jak i w okolicznościach zewnętrznych, w różnych potrzebach i zwyczajach małżonki i jej rodziny. Artysta na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że zajmuje tu inną pozycję niż dawniej jego ojciec i że nie jest dla żony w najmniejszym stopniu takim autorytetem jak Julian Malczewski dla jego matki. Odczuwał to boleśnie jako „niedorośnięcie” do roli opiekuna rodziny, rozumianej tradycyjnie, a więc także jako opiekuna matki i siostry Bronisławy po śmierci ojca. Artysta powierzył żonie, czy może raczej scedował na nią niemal całkowicie wychowanie Julii i Rafała. Napawało go to, wobec jej surowości i lekceważenia odmienności charakterów i zainteresowań dzieci (szczególnie w stosunku do córki), wieloma obawami, jak się ostatecznie okazało – słusznymi.
Najważniejszą postacią w dzieciństwie, młodości, aż po pierwsze próby samodzielności Jacka Malczewskiego był jego ojciec. Generalny sekretarz Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego w guberni radomskiej nie odziedziczył żadnych dóbr, bo należał do drugiego już pokolenia w tej rodzinie, które mimo szlacheckich korzeni nie mieszkało we własnym majątku.³⁸ Zawodowo na pewno interesował się ekonomią, choć nie wiadomo, czy miał w tym kierunku wykształcenie. Był osobą o bardzo szerokich horyzontach i wrażliwości humanistycznej, co wynika z lektury zachowanej korespondencji i co dobitnie podkreślił Adam Heydel.³⁹
Julian Malczewski to niewątpliwie postać nietuzinkowa nie tylko na skalę ówczesnego, prowincjonalnego Radomia. Dość zasobna biblioteka domowa, prenumerata „Revue des deux mondes” (na spółkę z ciotką Świdzińską) zapewniały mu najświeższe informacje. Do grona jego znajomych i korespondentów należeli oczywiście światli radomianie, ale też Józef Brandt z pobliskiego Orońska czy Waleria Marrené Morzkowska, pisarka, publicystka – uchodząca za rzadki wówczas typ kobiety gruntownie i wszechstronnie wykształconej.⁴⁰ Spośród osób mniej znanych ważną intelektualnie dla obu Malczewskich, zarówno dla Juliana, jak i dla Jacka, postacią była Bona ze Świdzińskich Karczewska, cioteczna babka artysty. Korespondowała z Julianem przez wiele lat, poruszając nie tylko kwestie rodzinne, pisywali i rozmawiali także wiele o literaturze. To ona była inicjatorką kształcenia Jacka razem z kuzynami w Wielgiem i ponosiła część kosztów tego przedsięwzięcia. Z Jackiem musiała prowadzić długie i poważne rozmowy o sztuce, chyba także podczas przyjazdów wakacyjnych już z Krakowa, o czym świadczy, niestety, jeden tylko zachowany, ale za to niezwykle interesujący, wielostronicowy list podopiecznego, wysłany do niej z Italii.⁴¹ Z kontekstu wynika, że jeszcze przed wyjazdem na stałe do Krakowa, a więc w gimnazjum, Jacek Malczewski był w stanie podjąć z ciotką rozmowę o tym, jaki styl w sztuce podoba mu się najbardziej, oraz wskazywać różnice, jakie dzielą ich upodobania. Musiał mieć wgląd w ilustracje dzieł sztuki i odpowiedni komentarz, skoro konfrontacja z zabytkami Wenecji potwierdziła wcześniej ukształtowane poglądy. Jedyną osobą, która mogła wyposażyć przyszłego malarza w taką wiedzę, był jego ojciec, który „ potrafił godzinami opowiadać o włoskich zabytkach”⁴².
Julian Malczewski nie był apodyktycznym według ówczesnej miary ojcem, zgodnie z XIX-wiecznym wzorcem rodziny patriarchalnej; dając, wprawdzie skromną, podstawę ekonomiczną, nad wyraz mocno dbał o kształtowanie charakteru i intelektu dzieci (także dziewczynek, czego dowodzi korespondencja). Właściwie można powiedzieć, że wchodził nieco w tę część kompetencji pedagogicznych, która była wówczas tradycyjnie zarezerwowana dla kobiet, bo obserwował z uwagą rozwój dzieci od najmłodszych lat. Jak wiadomo z listów ojca i syna cytowanych przez Heydla, to on zaszczepił Jackowi miłość do poezji Słowackiego. Starannie dobierał mu lektury polskie i obce, dbał o naukę francuskiego, angielskiego i łaciny, nie zaniedbywał też przedmiotów ścisłych. Towarzyszyło temu, oparte na lekturze Biblii i wewnętrznej pracy nad sobą, pogłębianie wiary, w czym pomagały malarzowi kontakty z ciotką Wandą Malczewską (dziś kandydatką na ołtarze) i nieco dewocyjna pobożność matki.
Korespondencja rodziców artysty ukazuje troskę ojca nie tylko o edukację i przyszłość materialną syna, ale również o jego zdolności i duchowość. Listy Juliana do żony są świadectwem poczucia wielkiej odpowiedzialności za wybory dokonywane w imię dobra dzieci, troski o przyszłe efekty podejmowanych decyzji, o to, by nie wywierać niepotrzebnej presji i pozwolić na pełny rozwój talentów, ale też zdradzają obawy, czy wskazywane szlachetne ideały nie przyniosą im w życiu cierpienia. W tym niezwykłym staraniu o ukształtowanie chłopca jest jednak coś niepokojącego, coś na granicy chęci całkowitego panowania, określenia jak najlepszego kierunku dla każdego, z góry przewidywanego drgnienia uczuć czy rozwoju myśli przyszłego artysty. Nawet jeśli takiej chęci ogarnięcia całej osobowości dziecka przyświeca jedynie miłość i pragnienie jego ochrony przed wszelkimi pokusami i cierpieniem, musi ona budzić pewne obawy.
Pierwszą przyczyną mogącą spowodować ową troskliwość, zwłaszcza, ale przecież nie tylko ojca, lecz także matki i sióstr, były niezwykle ciężkie próby, jakie państwo Malczewscy przeżyli w związku ze śmiercią dwóch synów, a nie jednego jak do niedawna sądzono.⁴³ W ten sposób Jacek Malczewski stał się jedynym męskim potomkiem i mimo że nie był przecież jedynym dzieckiem, zawsze będzie w rozmowach i listach rodziców i sióstr nazywany „jedynakiem”. Otoczony szczególną troską – o zdrowie, o wykształcenie, o wybór zawodu zgodny z jego zamiłowaniem – widząc podporządkowanie wszelkich domowych potrzeb własnej edukacji, co potrafił docenić, czuł się też wyjątkowo odpowiedzialny za powodzenie owych starań. Przyjmując wielkie oddanie i miłość rodziców, jak mógł, spełniał ich ambitne oczekiwania. Z jednej strony ciągle obawiał się, czy podoła, czy nie zawiedzie, czy dość się stara, z drugiej zaś – ciągle chwalony, musiał się czuć bezpiecznie, wciąż skupiał na sobie uwagę, długo realizował wszystkie pokładane w nim nadzieje, cel drogi wydawał się identyczny. Dopiero w kilka lat po ukończeniu akademii okazało się, że wspólnota szlachetnych dążeń może prowadzić do bardzo różnej ich realizacji, a uświadamianie sobie tego było, dla obu stron, długim i bolesnym procesem.
Te wielkie ambicje wobec „jedynaka” przejawiały się w czasach gimnazjum i na początku studiów między innymi ciągłym układaniem mu przez ojca planów wizyt u krakowskich znakomitości – naukowych i arystokratycznych. Czasem pretekstem miała być korespondencja od ojca, a czasem klasyczne listy polecające do obcych osób. Stwierdzenie, że nieznany szerzej, skromnie żyjący, nie bywały w świecie radomianin miał tak zwane dobre nazwisko i dlatego był przyjmowany, nie wydawało mi się wystarczające. Podobną zagadką, nierozwiązaną przez Heydla, była świetna orientacja Juliana Malczewskiego w zabytkach Italii – jakby wiele miejsc widział na własne oczy.
Obie niewiadome wyjaśnia znowu korespondencja Juliana i Marii Malczewskich (datowana od początku listopada 1858 roku do końca lutego 1859 roku).
Julian Malczewski 20 listopada 1858 roku, opiekując się chorym krewnym, Lucjanem, którego nazwiska nie ustaliłam, rozpoczął kilkumiesięczną wyprawę na koszt podopiecznego.⁴⁴ Podróżowali do Włoch przez Wiedeń i Triest, a następnie po pierwszej w ich życiu „zachwycającej morskiej podróży” stanęli w Wenecji. Tu stan Lucjana pogorszył się i dwa i pół miesiąca później chory zmarł. Zanim to nastąpiło, Julian Malczewski dzielił czas między czuwanie przy nim a systematyczne zwiedzanie miasta. Chodził do weneckich galerii malarstwa, robił zapiski, opatrzone niejednokrotnie rysunkami, szlifował znajomość języka. Pochowawszy krewnego, ruszył do Rzymu, bo tam dopiero mógł odebrać bankowe czeki podróżne, umożliwiające powrót do Radomia. Podróżował przez Livorno i Pizę (gdzie ogromne wrażenie zrobiło na nim Campo Santo). 6 lutego 1859 roku zachwycony donosił z Rzymu: „ z pyłem historii pod nogami, zwiedzam namiętnie”⁴⁵. Rzym przewyższył wszystko, co dotąd widział, więc zdawał żonie relacje. O ile towarzystwo polskie w Wenecji początkowo określał jako nieciekawe (dopiero pod koniec pobytu poznał hrabiów Komorowskiego, Korytowskiego, Łosia, Umińskiego, „Galicjankę Siemieńską”, hrabinę Jabłonowską z Baworowskich, „i innych kilku hrabiów i baronów”), to Rzym pod względem wizyt i kontaktów z Polakami go zauroczył. Do polskich domów arystokratycznych wprowadził go stryj żony, generał Józef Korwin-Szymanowski, osobisty gwardzista papieski (jedyny nie-Szwajcar), znający wszystkie persony w Watykanie, postać niezwykle barwna i intrygująca nawet wyglądem: wielką posturą, długo niestrzyżoną brodą. O wysokiej pozycji tego krewnego żony świadczy też to, że Malczewski dwukrotnie był dzięki niemu na audiencji u papieża Piusa IX.⁴⁶ Poznał także księży Kajsiewicza i Semenenkę (pierwszy nawet go odwiedził), Teofila Lenartowicza i Tomasza „Sosnowskiego rzeźbiarza (autora słynnego Chrystusa w Warszawie u Karmelitów)”. W bezpośrednim kontakcie inteligencja i ogłada Juliana Malczewskiego niewątpliwie wystarczała za hrabiowskie tytuły. Pobyt w Rzymie okazał się tak atrakcyjny, że dwukrotnie prosi on żonę, by mógł go przedłużyć; po czterech miesiącach wrócił via Genua, z przesyłkami dla różnych krewnych poznanych za granicą arystokratów. Być może zadzierzgnięte w Italii znajomości rozbudziły później apetyt na arystokratyczne kontakty dla syna, a z pewnością właśnie dlatego bilet wizytowy Juliana Malczewskiego otwierał Jackowi wiele drzwi. Ojciec był bardzo niezadowolony z jego niechęci do bywania we wskazywanych domach. Przyszły malarz jednak te wizyty prędzej czy później odbywał, czasem zapewne, jak w wypadku domu państwa Popielów, wprowadzany przez Dygasińskiego. Heydel niewątpliwie ma rację, pisząc, że żądania i aspiracje towarzyskie Juliana Malczewskiego były nieco na wyrost, ale ojciec uważał, że oprócz wiedzy i wykształcenia artystycznego malarzowi potrzebne są także dobre stosunki z wysoko postawionymi osobistościami. Według Heydla Malczewski pisywał do nieznanych sobie osób listy, które mogły mieć charakter „dziś uważany za dworacki”⁴⁷.
Owocem tej jedynej dłuższej zagranicznej podróży Juliana Malczewskiego były jednak nie tylko znajomości, lecz także wiele przywiezionych do domu tek graficznych ilustracji, przedstawiających malarstwo i architekturę, które pojawiają się jako punkty odniesienia w listach między rodzeństwem, przy opisach dzieł sztuki i zwykłych przedmiotów. Zapewne Jacek nieraz oglądał je wspólnie z siostrami, słuchając komentarzy ojca, co zostawiło niezatarty ślad w pamięci, wyobraźni i wyznaczyło pierwszy horyzont artystycznych porównań przyszłego malarza, czego nie sposób przecenić. Solidna wiedza Juliana Malczewskiego na temat malarstwa nowożytnego pozwalała mu także na późniejsze dyskusje artystyczne z synem.
Julian Malczewski chciał kierować wykształceniem jedynego syna w najdrobniejszych szczegółach, stawiał bardzo wysoko poprzeczkę – ale tak, żeby nie zgnieść jego indywidualności. Taką szansę dawało mu wysłanie syna do Wielgiego, gdzie ten miał się uczyć po okiem prywatnego guwernera i po polsku, zamiast w zrusyfikowanym gimnazjum publicznym w mieście. Rozważając tę kwestię w sierpniu 1866 roku, pisał do najstarszej córki Bronisławy:
Jacek bardzo cię kocha i często wspomina, dobra chłopczyna, ale jeszcze dzieciak straszny i dziwnie drażliwej natury. Jak go edukować dalej? to najważniejsze zajęcie mej myśli. Może mnie Bóg jeszcze natchnie jakoś dobrze przed wakacyami.
I prawie rok później, w czerwcu 1867 roku:
Z jednego może najdotkliwszego udręczenia muszę ci się zwierzyć moje dziecko! Z Jackiem co dalej pocznę? oto myśl co mi sypiać nie daje. Chłopczyna to niepospolitych zdolności i talentów i nadeszła chwila żeby go koniecznie trzeba już oddać w dobre ręce, domowa edukacya nie wystarcza albo mnie nie stać na nią, do szkół tutejszych mam wstręt niezwyciężony i biedzę się i nic wymyślić nie mogę. Mam przeczucie że szkoły zwichną mi go, że uczeniem na nic nie przydatnych rzeczy albo zniechęcą do nauki, albo przytępią zdolności, jeśli będę zmuszony tu go oddać, to mi tak będzie boleśnie jakbym go w połowie utracił, a jednak ja bym gotów rozłączyć się z nim na długo nawet, gotówbym największe ponieść ofiary, by tylko można go gdzieś umieścić po mojej myśli i dać mu sposobność ukształcenia się na człowieka i rozwinięcia w nim hojnych darów Bożych.⁴⁸
Aby móc się uczyć, przyszły artysta musiał wyjechać do nieodległej wprawdzie wsi, do znanych miejsc i życzliwych osób, ale dla dziecka, bardzo związanego emocjonalnie z rodziną, musiało to być ciężkie przeżycie. Tym bardziej że – jak można sądzić z listów Juliana Malczewskiego i Bony Karczewskiej, a także z późniejszych wspomnień samego ucznia – wszyscy wiedzieli, iż powodem tej decyzji był niedostatek materialny. Pamięć o tym dźwięczy w napisanych po latach Luźnych kartkach. Adam Heydel wykorzystał je tak, by pokazać sielankę dzieciństwa, tu przypomnę zaniechane przez monografistę aspekty zapisków. W opuszczonym przez Heydla fragmencie Malczewski pisał:
Jedynak zatem psuty może w domu, od lat 12 tu byłem już poza domem, aby do niego nie zajeżdżać jak tylko w gościnę. Psuć nic mnie zatem nie mogło już więcej od lat 12 i dziękuję Bogu że się tak stało. Świat bowiem najlepiej uczy i oducza.⁴⁹
Przede wszystkim w Wielgiem zobaczył, że relacje między dorosłymi i dziećmi w domu nie muszą być tak bliskie i pełne wyrozumiałości jak w Radomiu. Jacek docenił tam poczucie więzi i ciepła w rodzinie Juliana i Marii Malczewskich, gdzie dzieci miały nieograniczony dostęp do rodziców. W stosunkowo niewielkich, kilkakrotnie zmienianych, radomskich mieszkaniach państwa Malczewskich często organizowano ze znajomymi teatrzyki, rozmaite gry domowe, a i „wieczorki tańcujące”, nie tylko przy okazji karnawału. Udział dzieci, a potem młodzieży, w tych spotkaniach był oczywisty, a Jacek napisał nawet drobną scenkę możliwą do wystawienia w salonie: Stryj przyjechał.⁵⁰ U krewnych na wsi panowały inne, nieco chłodniejsze, zdecydowanie hierarchiczne relacje, na co niewątpliwie wpływ miała śmierć matki kuzynostwa. Wspólny był obiad, pozostałe posiłki wydawano z zasady oddzielnie, dom i obejście były większe, więcej zajęć poza nimi, chętniej zdawano się na guwernera, więc w zasadzie z innymi dorosłymi chłopcy widywali się rzadko. Mimo szczerej życzliwości ciotki Bony, także do niej nie można było przyjść bez uprzedzenia, goszczenie u niej było swego rodzaju świętem, jedynie dla najstarszego z chłopców, Wacława, była to codzienność. Tylko gesty i słowa starej służącej Karoluni, jak ją czule nazywał Jacek, która w nim „widziała sierotę losu i obce dziecko rodziny”, dawały przyszłemu malarzowi czułość i aprobatę, których tak bardzo potrzebował.
Na wsi Malczewski stał się jednym z kilku chłopców i w oczywisty sposób stracił wyjątkową pozycję, jak to bywa także z rodzeństwem; zarówno między kuzynami, jak i między nim a poszczególnymi domownikami zawiązywały się nici większej lub mniejszej sympatii, jakieś aktualne na krócej lub dłużej sojusze. Jacek, mimo że raczej nie omawiano przy nim warunków przeprowadzki, odczuwał swoją sytuację jako rodzaj zależności, docierały doń zapewne też uwagi wymieniane wśród dorosłych, których wolałby nie słyszeć. Pod formami grzeczności i rozwagi ponad wiek kryła się duma, o której pisał, ale i postawa defensywna – nie walczył „o swoje” w obawie przed upokorzeniem decyzją dorosłych, mogących przecież rozsądzić spór na rzecz kuzynów. Ci zaś, jak wynika ze wspomnienia, czasem potrafili wykorzystywać swoją naturalną przewagę. Mimo otaczającej go życzliwości przyszły malarz często czuł się w Wielgiem samotny:
Uczyłem się pilnie nauczyciele mnie lubili, kuzyni kochali. Wuj i Babka różnicy żadnej nie robili, a dziwna rzecz, że dzieckiem czułem już dziwność moją nad otoczeniem, ale to otoczenie kochałem, bo wiedziałem, że z lat tych moich urosnę i zasłużę sobie na wyższe uznanie i wyższe przywiązanie.
Całą zawsze nadzieję pokładałem w sobie, przy Bożej pomocy i od nikogo nic nie żądałem ani nie pragnąłem. Dobrodziejstwu sercem moim płaciłem i płacę, ale wdzięczności nie czułem wtedy będąc dzieckiem. Duma tylko czyniła mnie dzieckiem potulnem w domu rodziny i ofiar dla dumy mojej oszczędzenia robiłem jak na dziecko mnóstwo.
Ale to warte do zapamiętania, z tego powodu, że samotność, która mnie do rozmyślań skłaniała często pochodziła z dumy, aby nie zawdzięczać, aby obecnością swoją się nie naprzykrzać, aby odstąpić jeżdżenie konno któremu z kuzynów aby nie przerywać rozmów poufnych i też być ich świadkiem.⁵¹
Jesienna pora, kiedy miał jeszcze w pamięci letni pobyt w radomskim domu, zachęcała chłopca do rozmyślań, ujawniających poza nostalgią niezwykłą wrażliwość plastyczną (chociaż pamiętać trzeba, że Luźne kartki to tekst pisany kilkanaście lat później i z jakąś formą kreacji dzieciństwa przyszłego malarza niewątpliwie mamy tu do czynienia).
Początkowo nauczyciele braci Karczewskich (Kazimierza i Wacława) oraz Jacka Malczewskiego się zmieniali, aż do momentu, w którym Julian Malczewski polecił na tę posadę Adolfa Dygasińskiego. Celność tego wyboru jest oczywista, patrząc z dystansu, kiedy znane są późniejsze dokonania pisarza, lecz prawdziwie docenić można tę decyzję dopiero wtedy, gdy pamięta się, że początkowo Julian Malczewski musiał polegać tylko na własnych rozpoznaniach i intuicji ojca.⁵² Przy wspólnych poglądach pedagogicznych, opiekunów Jacka dzieliło wiele w kwestiach pojmowania demokracji i rozumienia roli autorytetów w procesie kształcenia i życiu codziennym, co jednak w pełni uwydatniło się dopiero w Krakowie, do czego powrócę.
W czasach Wielgiego konsultowali osobiście decyzje co do wyboru podręczników (porównywali nawet książki używane do nauki łaciny w różnych zaborach). Jacek mógł czuć się tym wyróżniony, bo ojciec jego kuzynów, niezainteresowany ani formą, ani procesem nauczania, tym bardziej nie był w stanie podjąć szczegółowej dyskusji o podręcznikach. Nauka kuzynów odbywała się więc pod dyktando potrzeb Jacka, co im zresztą równie dobrze służyło.
Pierwszą zewnętrzną próbą wykształcenia chłopców – której wszyscy oczekiwali z niepokojem – był egzamin do krakowskiego Gimnazjum św. Jacka (na początku września 1871 roku). Jak wiadomo, chłopcy zdali egzamin nie tak, jak sobie wyobrażano, dlatego Dygasiński zdecydował o zapisaniu ich do klasy V, a nie do VI, jak planowano. Julian Malczewski był z tego bardzo niezadowolony, decyzję nauczyciela uznawał za samowolną i nietrafną, choć ostatecznie dał się przekonać.⁵³ Jacek Malczewski w tej zewnętrznej próbie nie okazał się wcale lepszy od kuzynów. Biorąc pod uwagę wielkie ambicje, było to niewątpliwie nieprzyjemne zderzenie z rzeczywistością. Stąd przytoczone przez Heydla słowa Jacka – wypowiedziane do kolegi z klasy na początku nauki: „ja tu teraz kolego będę vorzugiem” – wpisują się w kontekst wielu listów nie tylko informujących o tym, jak przebiegała nauka, ale też nieustannego dowodzenia swojej staranności, chęci spełniania pokładanych w nim nadziei, które powinny przynosić tylko najlepsze rezultaty. Wyczuwalne już poczucie wyższości przyszłego artysty nie miesza się tu jeszcze z ukrytą obawą przed klęską.
Po wyjeździe do Krakowa Julian Malczewski, mimo zaufania, nieustannie sprawdzał poczynania Dygasińskiego, miał poczucie utraty kontroli nad chłopcem i nauczycielem, choć ten nadal informował go równie szczegółowo o planowanych i podejmowanych inicjatywach dodatkowego kształcenia pupila. Jednak ojciec starał się mieć jeszcze jedno źródło informacji – Jana Kantego Wentzla, swego krakowskiego pełnomocnika finansowego, przez którego kilka lat przekazywał fundusze dla syna. Od czasu do czasu prosił też Wentzla o osobiste sprawdzenie sytuacji (ten zaś lustrował stancję także pod nieobecność gospodarza internatu), co Dygasiński uznał za wielce niewłaściwe i niesprawiedliwe wobec jego, dowiedzionej przecież, uczciwości i wielkiego przywiązania do podopiecznego.⁵⁴
Od początku pobytu w Krakowie Jacek Malczewski brał lekcje rysunku poza szkołą – w muzeum (u Leona Piccarda), a wieczorami w Szkole Sztuk Pięknych (u Floriana Cynka), ponieważ było już w zasadzie postanowione, że po zdaniu matury będzie studiował w Szkole Sztuk Pięknych. Dygasiński, najpierw przeciwny przerwaniu nauki w gimnazjum, po konsultacjach i rozmowach u Jana Matejki zmienił zdanie i wspierał zamysł rezygnacji z matury, co przedstawił Julianowi Malczewskiemu, podobnie jak Piotr Hubal-Dobrzański. Zobowiązał się pomagać uczniowi w zdobywaniu wiedzy ogólnej poza szkołą. Jacek jeszcze po kilku latach pisał o czytanych książkach i o staraniach, „aby głupim nie zostać”. Tu jednak uwidocznia się wspomniana już różnica między Adolfem Dygasińskim a Julianem Malczewskim w kwestii stosunku do autorytetów naukowych. Nauczycielowi nie chodziło tylko o zbytnią uniżoność wobec Stanisława Tarnowskiego, arystokraty, ale i profesora uniwersytetu. Intencja samodzielności dla autora Beldonka obejmowała faktyczne, a nie tylko deklarowane wykształcenie samodzielnego myślenia, potrzeby własnej, niezależnej od autorytetów, krytycznej interpretacji. Dlatego zalecał ograniczenie zajęć uniwersyteckich do archeologii i paleografii i przestrzegał przed uczęszczaniem właśnie na wykłady cieszącego się wielkim poważaniem Tarnowskiego, bo młodzieniec mógłby „uwierzyć zbytecznie in verba magistri” i zbyt ulec pięknej ich formie. Dygasiński w jednym z listów pisał do Juliana Malczewskiego:
Niechaj sam bada, grzebie, ślęczy, a prędzej może dopatrzy się piękna potrzebnego artyście, aniżeliby miał zbliżyć się do utworu literackiego z gotowym, narzuconym mu sądem.⁵⁵
Julian Malczewski w naturalny sposób zaczął tracić możliwość tak silnego jak dawniej kształtowania rozwoju osobowości syna. Jako autorytet – z jednej strony dający gwarancję utrzymania społecznego szacunku (w ryzykownym jednak etycznie zawodzie artysty malarza), z drugiej powodzenia artystycznego – stawia Jackowi Jana Matejkę. Opinie na temat sposobu edukacji uczniów Szkoły Sztuk Pięknych to pierwszy powód obopólnego uświadomienia sobie „osobności” sądów artystycznych, a tym samym różnic w ocenach życiowych wyborów ojca i syna, którzy dotąd byli niemal jednomyślni.
Julian Malczewski, jeśli nie od razu po wyjeździe Jacka z domu do Krakowa, to już niedługo później, zdał sobie sprawę z tego, że utrzymanie go na uznanej za odpowiednią, dość wysokiej stopie życiowej jest dla rodziny właściwie niemożliwe. Szczególnie dramatyczne jest zestawienie listów syna do ojca i ojca do najstarszej córki Bronisławy w ciągu kilku lat. Do niej, bo to ją senior rodu uczynił swą powiernicą, pisał w 1877 lub 1878 roku:
O moja Bronko, ty wiesz tylko w części jak mi trudno poradzić sobie w tym względzie to co ja robię dla Jacka, jest więcej jak mogę, robię z tą w Bogu nadzieją że on Wam i kiedyś pomoże. Robię nie myśląc o jutrze zostawiając to miłosierdziu Bożemu, jak pracuję, jak na wszystkie strony chcę zarobić coś, by sobie dobra przysporzyć, ty sama najlepszyś świadek, to wszystko mało. Płacić znowu 400 reńskich, sprawić wyprawkę, czyż ja temu podołam.⁵⁶
Jacek miał zapewnione dobre lekcje prywatne (łącznie z fechtunkiem, żeby nie zaniedbywać ciała), niewątpliwie bardzo przyzwoite wyżywienie (co wobec śmierci dwu braci było kwestią istotną), ale też niebagatelnym wydatkiem bywały jego ubrania (z rozróżnieniem na futro, które „nadaje się jeszcze w Krakowie”, ale „do Radomia to już nie”). Niby miało być skromnie – syn zawsze pisze, że już wszystko „wydarł”, że się miarkuje – miewał z tym jednak kłopoty. Pobyt w Paryżu zaczął od kupna srebrnego zegarka, który się zaraz zepsuł, koniecznie chciał sobie coś uszyć u tamtejszych krawców i podpowiadał ojcu, w jaki sposób mógłby mu poręczyć kredyt lub dostarczyć gotówkę. W każdym razie nowego sezonu bez uzupełnienia garderoby, łącznie z rękawiczkami, chyba sobie nie wyobrażał. Wydaje się też, że łatwo wpadał w pułapkę chęci dorównywania w tym względzie towarzystwu – co spowodowało fatalne długi, gdy zamieszkał u hrabiego Wincentego Łosia. Niewiele pomagały chwilowe wyrzuty sumienia – zawsze znalazła się jakaś okazja, by o nich zapomnieć. Zakupy i inne wydatki Malczewskiego nie były jakąś wyjątkową manifestacją bogactwa, jednak dyskretna elegancja także kosztowała. Artysta często pisał o oszczędnościach i staraniach o zarobek, ale w czasach akademii niewiele z tego wychodziło.⁵⁷ W sposobie podejmowania listownego dialogu na temat finansów między ojcem a synem można dostrzec pewną grę. Bardzo długo malarz był przez ojca chroniony, ponad granicę rozsądku, przed prawdą. Z kolei syn przyjął konwencję: „wiem, ale jakbym do końca nie wiedział”. Ciągłego braku pieniędzy w domu, może w odruchu samoobrony i przy szczerych przecież zapewnieniach o synowskiej wdzięczności, Jacek nie odbierał jako naprawdę trudnego problemu. Była to raczej duża niedogodność a nie stan zagrożenia. Sytuacja stawała się coraz poważniejsza, w końcu, kiedy już wiedział, że jest tak ciężko, iż siostry muszą sobie szukać miejsca na zimę u dalszych krewnych, próbował, buńczucznie to zapowiadając, utrzymać się sam.
Dlaczego więc, mając świadomość trudności realizacji zamysłu kształcenia akurat plastycznych zdolności syna, Julian Malczewski zdecydował się na to? Jakie były dla Jacka inne realne perspektywy zawodowe, które gwarantowałyby mu satysfakcjonującą pozycję społeczną?
Niewątpliwie dla swego ukochanego i wyjątkowego „jedynaka” życia podobnego do tego, jakie sam wiódł, nie chciał. Nie miał kapitału własnego, nie pomnożył go przez ożenek⁵⁸, z dużym trudem utrzymywał rodzinę z jedynej możliwej w Radomiu pracy biurowej, w której nie był urzędnikiem rosyjskiego aparatu administracyjnego. Perspektyw na awans nie dawał mu statut Towarzystwa Kredytowego, bo nie posiadał majątku ziemskiego. Cieszył się powszechnym uznaniem, ale jego ambicje w stosunku do Jacka w naturalny sposób były większe i, co ważne, zdołał je rozbudzić również w nim.
Ojciec dostrzegał także inną, realną drogę życia syna, którą z punktu odrzucał, a mianowicie ukończenie szkoły gospodarstwa wiejskiego, umożliwiającej dzierżawienie cudzego majątku. Wspominał o tym w liście pełnym oburzenia na „mazgajenie się” syna w sprawie „niewartej tak długiej pamięci”, czyli miłości do kuzynki Wandy Karczewskiej. Wyraźnie zirytowany, pisał, że pozostając w tym ziemiańskim środowisku (wśród „istot otaczających Wandę”), w parę lat zostałby „ ekonomem lub pachciarzem. Szanowne zapewne i te zawody, ale dla kastratów duchowych”⁵⁹. Za tymi słowami kryje się nie tylko gorycz chwili, lecz także obserwacja socjologiczna. Z braku bowiem własnego majątku młody Malczewski, gospodarując „na cudzym”, pozostałby w środowisku, ponad które, jeśli chodzi o wrażliwość, zdolności i wykształcenie, niewątpliwie by wyrastał. Dbałość Juliana Malczewskiego o odpowiednie intelektualne kontakty syna w Krakowie (tak jak je postrzegał z daleka) wynikała z jego własnej sytuacji w środowisku, w którym przyszło mu żyć.
Niezwykła, jeśli nie nadmierna troska Juliana Malczewskiego, wykraczająca poza zwyczaje i jego możliwości, była powodem niejednej cierpkiej uwagi otoczenia. Obawę przed niepowodzeniem Julian Malczewski opanowywał, przekształcając ją w dumę i poczucie wyższości, biorące się z niezachwianej wiary w to, że syna czeka wyjątkowa przyszłość. Pisał do Bronisławy Malczewskiej:
Wiem od wszystkich, że Jacek pracuje z zapałem i wytrwałością niezmierną, jestem więc dobrej nadziei o jego przyszłość, przy takich przymiotach i zdolnościach jakie mu Bóg dał, czas się wybić nad powszednich ludzi. To dusza nie tuzinkowa! Czcić go jeszcze będą ci co go dziś lekceważą! Jam pewny tego, pewny i Matejko! prośby tylko ślijmy do Nieba o zdrowie dla niego i łaskę wytrwania przy dotychczasowej jego wierze i miłości piękna i dobra!⁶⁰
Co zatem według Juliana Malczewskiego znaczyło być malarzem: mieć pewny czy niepewny los? Jakiej sztuki oczekiwał?
Artysta był, a przynajmniej powinien być, człowiekiem wyjątkowym, ale w powszechnej opinii, opartej na znajomości ciężkiego losu, biedy i niezrozumienia, nie miał przed sobą świetnej przyszłości. Kolorowe życie bohemy, identyfikowane przez Juliana Malczewskiego z degeneracją i próżniactwem, także realnie zagrażało w tym zawodzie. Odniesieniem oczekiwań Juliana Malczewskiego wobec syna była pozycja i twórczość Józefa Brandta (i kręgu artystów bywających w Orońsku, których dobrze znał) i oczywiście – słynnego w całym kraju z podejmowania patriotycznych tematów Jana Matejki. Ci twórcy cieszyli się szacunkiem społecznym, byli zamożni, prowadzili życie rodzinne zgodne i spokojne, bez skandali, tak częstych wśród artystów. A tego ostatniego ojciec Jacka Malczewskiego zapewne się obawiał.
W sztuce nie oczekiwał oryginalności – wolał akademickie kierunki rekomendowane przez sprawdzonych mistrzów, stąd długo przychylał się do decyzji Matejki i zabraniał synowi wyjazdu do Paryża (po co? – mawiał – skoro „masz mistrza na miejscu”).Siostry i Lusławice
Losy rodzeństwa Malczewskich splatają się ponownie w Lusławicach. Być może okazją do spotkania i nawiązania kontaktu z Adolfem Vayhingerem, właścicielem tamtejszego dworu, był ślub i przeprowadzka córki artysty do Charzewic? Jej mąż, Feliks Meyzner, posiadał także kilka innych folwarków w okolicy, leżących po drugiej stronie Dunajca.¹⁶⁰
W dostępnej dziś korespondencji artysty Lusławice pojawiają się po raz pierwszy w liście do Zygmunta Ziembickiego z 9 sierpnia 1919 roku; od tej daty do ostatecznego rozstania się z tym miejscem (przed świętami Bożego Narodzenia 1926 roku) pobyty na wsi są coraz dłuższe, daleko wykraczają poza czas w naturalny sposób sprzyjający malowaniu w pejzażu czy też w ogrodowej budzie, zwanej nieco na wyrost pracownią.¹⁶¹
Nie znalazłam żadnych dokumentów świadczących o sposobie uiszczania opłat za wynajęcie kilku pokoi w lusławickim dworze. Rodzina Vayhingerów przechowywała obrazy Malczewskiego – ale było ich niewiele¹⁶², zatem prawdopodobnie zapłata była najczęściej uiszczana gotówką. Jednak pytanie, kto płacił, wobec nieregularnych przychodów, utrzymywania równocześnie dużego mieszkania w Krakowie¹⁶³ i finansowania Rafała i jego rodziny w Zakopanem, nie jest bez znaczenia. Helena Karczewska, a tym bardziej Bronisława Malczewska nie dysponowały stałymi przychodami ani solidnym zabezpieczeniem kapitałowym. W literaturze przedmiotu wciąż pojawiają się sformułowania niepozostawiające żadnych wątpliwości, że to „Jacek Malczewski przebywał u sióstr”, „mieszkał u sióstr”, artysta sam zresztą z rzadka używał tego zwrotu.¹⁶⁴ Jeśliby to on utrzymywał siostry, to wreszcie miałby poczucie spełnionego obowiązku, a nic o tym nie świadczy. Określenie „goszczę u sióstr” pozwalało też odsunąć na bok informację o kłopotach domowych i, przy całej przyjemności obcowania z przyrodą, o coraz wyraźniejszym zrywaniu więzi z krakowskim życiem i przyjaciółmi, co wraz z problemami zdrowotnymi przygnębiało artystę. Z czasem dla wszystkich znajomych stało się jasne, że coraz dłuższe pobyty w Lusławicach nie były zupełnie wolnym wyborem artysty. Zawsze mówi się też o wynajęciu dworu, podczas gdy faktycznie wynajmowano tylko trzy dość duże pokoje.
Nie mieszkała z nimi pani Malczewska, a nawet jeśli przyjeżdżała tam, to z rzadka i zazwyczaj na krótko¹⁶⁵, a siostry bardzo go kochały i okazywały mu to na każdym kroku.
Niedomagania zdrowotne Malczewskiego, początkowo ustępujące nieco po pewnym czasie, sprawiały, że Lusławice, nawet kiedy nie mógł spacerować, przez radość bezpośredniego kontaktu z naturą dawały ukojenie. W sierpniu 1923 roku pisał do dawnego ucznia:
Ja siedzę już na wsi, powoli wracają mnie siły i spokój wobec natury i widoków nieba i ról rozłożonych szeroko, aż do horyzontów dalekich.¹⁶⁶
Te kolejne miesiące z siostrami stanowiły też namiastkę jakiegoś „bycia u siebie we dworze”, co przecież nie było dosłownie rozumianym wspomnieniem z dzieciństwa, bo nigdy nie doświadczyli takiego życia we własnym mateczniku jako rodzina. Jednak w pamięci wspólnej, choćby przez wspomnienia o majątku dziadka czy Prędocinku Potkańskich, Wielgiem Karczewskich, Gardzienicach Heydlów, trwały obrazy dawnego bezpieczeństwa i świetności obyczajów. Jednak włączała się w tę perspektywę także świadomość przemijania i utraty – tak uczuć i osób, jak i majątków zbiedniałych, wyludnionych, sprzedawanych czy ledwie egzystujących. Lusławicki dwór i tryb życia były wobec tego namiastką, zatrzymaniem kolorów i kształtów przeszłego czasu. Los tej siedziby był typowy dla zachodzących zmian ekonomicznych po pierwszej wojnie światowej – dwór z ogrodem, odłączony od ziemi i gospodarstwa rolnego (lub dzielący z nimi los kryzysów zbożowych), przestał być gwarancją dostatku materialnego i ostoją polskości. Stał się domem letniskowym, jakby stracił powagę właściwą życiowemu punktowi odniesienia dla wielu pokoleń Polaków. W nowej rzeczywistości funkcjonował dzięki zapobiegliwości mieszczanina – uprawiającego wolny zawód prawnika. Odczucia te znalazły pośrednio wyraz w poetyckich życzeniach ślubnych wysłanych 21 sierpnia 1924 roku córce przyjaciela, Władysława Natansona. Malczewski pisze, że mieszka u „sióstr staruszek” i w „ich” starym domu ratuje zdrowie. W relacji artysty to miejsce ma konkretny adres, jest geograficznie określone, ale w gruncie rzeczy jego istota okazuje się niematerialna. Bo też nie było tu obowiązków związanych z prowadzeniem prawdziwego gospodarstwa przy dworze, chłopskich obejść z ich biedą. Artysta, łączący dwa światy – dawny i współczesny – opisał tę nierealność, przywołując pamięć Karola Potkańskiego, wyjątkowego przyjaciela także dla Natansona, niekonwencjonalnego badacza prehistorii polskich ziem.
Lusławice były miejscem na tyle urokliwym, że państwo Malczewscy w 1920 roku brali pod uwagę kupno dworu, co jednak nie doszło do skutku z powodu wycofania oferty przez Vayhingerów.¹⁶⁷ Obecność gospodarzy i własnych gości skutkowała w najlepszych do malowania miesiącach letnich sporym, a dla artysty nawet zbyt dużym, zagęszczeniem osób i wydarzeń. 3 lipca 1920 roku Malczewski pisał:
Tutaj Moja Żono Droga już się skończyły dla mnie malowania dobre czasy, przyjechali Gospodarze więc bardzo i gwarno i wesoło a mnie tak trzeba zamknięcia i ciszy bym mógł robić. Więc postanowiłem jeszcze siedzieć tutaj przez Lipiec, doczekać się tutaj Rafałów i Krzysia, z nimi razem posiedzieć czas jakiś, a potem na sierpień wrócić do Krakowa. Bo takie próżniactwo i ruch bardzo by mnie zdemoralizował i zdenerwował.¹⁶⁸
Artysta jednak został na wsi i na progu jesieni, 8 września 1920 roku, donosił żonie:
Rafałowie wyjeżdżają dziś o 4ej, Vayhingerowie wyjechali dziś o 8mej do Krosna. Po zamięszaniu nastaje cisza. Zimno się zbliża i smutek jesienny. I ja chciałbym wrócić do Ciebie i do pracowni, bardzo zmęczony i tem i owem.¹⁶⁹
Siostrzana miłość, mimo domowej codzienności, okazywała się jedynym pewnym lekarstwem na zniecierpliwienie artysty. Dzieci, chorowite, zajęte swoimi rodzinami, żona, nawet jeśli obecna, to niedostępna emocjonalnie – nie dodawały mu sił w tym stopniu, co „siostry staruszki”.
W liście do Zygmunta Ziembickiego z rezygnacją napisał:
Otóż jestem nie zdrów na serce i nerwy, siedzę w Lusławicach jeszcze chociaż zimno, smutno i ciemno ale serca kochające sióstr mnie dodają siły, aby módz żyć, jeszcze czas jakiś.¹⁷⁰
Z latami narastały rozmaite niedogodności w Lusławicach, jak pisał: „sprawy drażliwe i przewrotne” między członkami rodziny, szczególnie niemożność porozumienia z żoną i choroby dokuczają artyście coraz bardziej. Nie jest to obraz pogodnej, pogodzonej z bilansem uczuć i osiągnięć starości. Korespondencja tego czasu nie obfituje w zdania wiele mówiące o emocjach artysty, najczęściej przewijają się wzmianki o smutku niewiadomego pochodzenia i melancholii, którą – jak zaznacza – nie chce męczyć swoich bliskich i znajomych, nie chce też donosić o sobie, o własnych „egoistycznych babraniach”. W pisanych do Marii Malczewskiej i ocenzurowanych przez nią listach często pojawiają się podobne sformułowania:
Cicho tu i smutno, siostry dbają o mnie i ruszają się, nieraz zmęczone i krzepią mnie jak mogą bym nie tracił ostatnich sił. A ja się martwię najpierw jak zdrowie Twoje? i co słychać u Ciebie? potem jak z dziećmi, z Julą, z Rafałem, jak się mają i co robią?
W Charzewicach Feliks zdrów i dzieci także dobrze się uczą i tęsknią za matką. To wszystko, dzień za dniem mija jak sen przykry i jak wypełnienie ostatniej czary, błogosławiony modlitwą u stóp krzyża.
Pisz do mnie i nie zapominaj, nie zapominaj o sercu mojem, które tak potrzebuje miłości.
Całuję ręce Twoje
twój Jacek¹⁷¹
Kiedy indziej, w marcu 1926 roku, pisał z Lusławic do Krakowa: „Ze zdrowiem niby dobrze, ale ja się czuję słaby i ciągle melancholia mnie dręczy”¹⁷². Ślad tych smutków przybrał szczególną postać poruszającego zwięzłością i formą zapisu – na urwanym brzegu karty szkicownika nakreślony ulubioną ciemnoniebieską, miękką kredką, jakiej artysta często używał do rysowania: