Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Małe wojny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Małe wojny - ebook

Małe wojny i większe, gwałtowne wybuchy i fajerwerki – tak oto w skrócie wartkim tokiem akcji prowadzi Czytelnika autorka opowieści. Codzienność wcale nie jest tu oczywista, małe nieprawdy się nawarstwiają, a ułudy gromadzą i przesłaniają to, co najważniejsze.

Granica między rodzinną sielanką a koszmarem jest wyjątkowo płynna, niedojrzałość i dorosłość okazują się zaskakująco względne. Ale do głosu dochodzi również niezwykła wartość kobiecości - jej słabości i siły, a przede wszystkim przeróżne odcienie matczynej miłości.

Nic nie jest przesądzone, ale czy prawda faktycznie ma niezaprzeczalną wartość i musi zostać ogłoszona? Wszak „to, co przemilczane, nie znika, to musi gdzieś i kiedyś znaleźć ujście”...

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-363-9
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Grzegorz zaciskał zęby, zmrużone oczy wpatrywały się zacięcie w drzwi, a rozłożone na boki ręce co chwila łapały równowagę. Tak jakby obrał sobie za punkt honoru dotarcie do kuchni, jakby sobie, a przy okazji całemu światu chciał udowodnić równowagę. Bułka z masłem, panie i panowie. Bułka z masłem. Żaden talerz z resztkami wędlin, żadna miska z sałatką na tym nie ucierpią, bo dam radę. Ha. Oczywiście, że dam.

I chociaż pokonywany za którymś już razem dystans z pokoju do kuchni zdawał się niepokojąco wydłużać, Grzegorz się nie poddawał. Niepewnym krokiem podchodził do stołu, szacował, kołysząc się lekko z uniesionym palcem wskazującym, co ewentualnie będzie dla niego najmniejszym obciążeniem, po czym brał do ręki upatrzone naczynie i wędrował z powrotem.

Kinga ciężko westchnęła.

– Zostaw. Kładź się spać, ja to pozbieram.

– Pppomogecii.

– Ty mi już lepiej nie pomagaj – wyjęła z miękkich mężowskich dłoni szklanki i skierowała go w stronę sypialni. Trudno, na gorący czy raczej zimny prysznic nie ma już chyba dzisiaj szans. Rano się zmieni pościel.

– Moje im… im… imieniny… Mój bałagan.

– Idź już Grześ, za chwilę przyjdę. Idź, kładź się… co? – zmarszczyła brwi, bo mąż wpatrywał się w nią jak nie przymierzając w święty obrazek.

– Jaka ty piękna jesseś…

– Grzegorz…

– Jak ks.. księ… królewna…

– Królowa raczej. No to ci powiem teraz, że dzielnie i nader mądrze panująca tutaj piękna królowa wysyła cię niezwłocznie z ważną misją – odstawiła szklanki, uniosła palec ku górze, po czym delikatnie, acz stanowczo popchnęła małżonka w kierunku sypialni.

– Z jaką..?

– Masz sprawdzić królewskie łoże, czy aby nie za twarde, a może zbyt miękkie, nagrzać królowej kołdrę, bo nie godzi się absolutnie, żeby monarchini marzła po tak wyczerpującym wieczorze. O widzisz, siadaj, ściągaj, co tam chcesz ściągać, albo po prostu kładź się i śpij – mruknęła i dodała głośniej – znaczy grzej mi kołdrę.

Grzegorz posłusznie zakotwiczył na posłaniu i zanim głowa dotknęła poduszki, już głośno chrapał. Kinga zamknęła drzwi do sypialni i uśmiechając się pod nosem, zbierała pozostałości po imieninowej imprezie. Nie miała za złe Grześkowi, że się ululał prawie, dzięki Bogu za to prawie, na amen. Po pierwsze alkohol widywał okazjonalnie, raczej od święta, po drugie nawet w stanie całkowitego (prawie) zamroczenia zamieniał się w nieszkodliwą i potulną istotę, na którą nie sposób było się gniewać. Uśmiechał się tylko i nieobecnym spojrzeniem usiłował ogarnąć rzeczywistość, która nagle przybierała inny odcień niż zazwyczaj, a poza tym zdawała się niepokojąco falować. Kiedyś przyznał się szczerze Kindze, że nie lubi tego uczucia, kiedy nie ma siebie i tego, co go otacza, pod kontrolą, nie potrafi panować nad sytuacją ani nad swoim ciałem. Stwierdził wręcz, że go to upokarza. Dlatego zazwyczaj zadowalał się wypiciem jednego, dwóch drinków, które sączył niespiesznie przez cały wieczór, nie przestając być jednocześnie duszą towarzystwa.

Kinga nastawiła zmywarkę, wytarła blat szafki i odwiesiła wilgotną ścierkę na grzejnik. Zegarek wskazywał trzecią piętnaście, a jej kompletnie odechciało się spać. Przysunęła więc do kuchenki stołek i sięgnęła po papierosy. Grześka nic teraz nie podniesie, dziewczynek w domu nie ma, a do jutra się wywietrzy, wolała nawet nie myśleć o wychodzeniu na balkon, kiedy termometr wskazywał ni mniej, ni więcej tylko minus piętnaście stopni. Luty nieodmiennie nie zawodził, chociaż nic nie wskazywało na to, że zima da jeszcze o sobie znać. Wydmuchnęła dym prosto w cicho pracujący okap, to nic, jeszcze trochę, jeszcze parę miesięcy i będzie miała swoje miejsce z zakazem wstępu dla niepalących. Długo się zastanawiali, długo kalkulowali, co się bardziej opłaca, co będzie wygodniejsze, łatwiejsze, rozpisywali na kartkach i karteluszkach wszystkie za i przeciw budowie własnego domu, prognozowali i podsumowywali stan finansów, aż wreszcie pozytywy przeważyły. Działka niedaleko miasta została w okazyjnej cenie nabyta, znajomy architekt przedstawił im kilka propozycji i proszę bardzo, właściwie została tylko tak zwana wykończeniówka. Oboje z Grzegorzem chcieli się wprowadzić do domu, w którym wszystko już miało mieć charakter ostateczny. Powzięli stanowczą decyzję, że nie będzie żadnych półśrodków i każde pomieszczenie ma być dopięte na ostatni guzik. Dopiero wtedy się wprowadzą, bo oboje doskonale znali siebie i wiedzieli, że jeżeli coś zostanie odłożone na później, to to „później” najprawdopodobniej nigdy nie nastąpi.

Kinga przeciągnęła się i po chwili namysłu odsunęła kieliszek z niedopitym winem. Jutro raczej jej przypadnie w udziale odebranie od dziadków dziewczynek, bo Grzegorz nie będzie w stanie ruszyć ani ręką, ani nogą. Poza tym rodzona matka najpewniej dostałaby palpitacji serca na widok jedynaka skacowanego jak nieboskie stworzenie. Kinga odstawiła kieliszek, stwierdziwszy jednak, że ochota na spanie ciągle jakoś nie nadchodzi, zapadła w fotel i włączyła telewizor. O, proszę, „Spadkobiercy”, ale dlaczego o tej porze? Kołaczkowska w roli Dorin przechodzi samą siebie, jak zresztą w każdej roli… Kinga uśmiechnęła się, myśli jednak powędrowały po chwili z powrotem w stronę budowanego domu i uśmiech nieco przygasł. Pamiętała, jak się cieszyli, jeździli jak najczęściej, chodzili po placu i planowali, co i gdzie będzie. Kinga stawała przy stosie cegieł i wysilając wyobraźnię, widziała już przestronną kuchnię, w której wszystko będzie miało swoje ustalone miejsce. Grzegorz odmierzał kroki i przystawał parę metrów dalej, meldując, że w sumie niedaleko będzie miał do niej z gabinetu. Śmiali się i cieszyli jak dzieci, a Kinga co i rusz odpukiwała, w co się da, bo wiadomo, każde szczęście się kiedyś kończy, a najczęściej wtedy, gdy człowiek najmniej się tego spodziewa. I zazwyczaj w spektakularny sposób. U nich co prawda żadnych gromów z nieba nie było, ale pojawiły się lekkie obłoczki, które szybko zamieniły się w burzowe chmury. A burzę wywołała ni mniej, ni więcej, tylko starsza córka.

Majka początkowo uznała, że budowa będzie trwała nie wiadomo ile i że ona spokojnie już się z domu wyprowadzi, a wtedy rodzice mogą się przenosić, gdzie chcą. Na to swoje wygwizdowo z jej, Majki, krzyżykiem błogosławieństwa. Tymczasem ściany stawały jedna za drugą dość szybko, plac budowy zamieniał się nieoczekiwanie w całkiem foremny i spory dom, a ona tymczasem jeszcze nie zdążyła skończyć liceum! Niedoczekanie. Kinga westchnęła, udając się znowu pod okap. To właśnie usłyszeli pewnego dnia.

– Wy sobie chyba nie wyobrażacie, że ja się tam wyniosę?

– Majka, nikt sobie niczego nie wyobraża – spokojnie jej wtedy tłumaczyła. – Jesteśmy rodziną, siłą rzeczy więc mieszkamy razem.

– Tu, tu – dodała z naciskiem, wskazując palcem kuchenną podłogę – tu mieszkamy. Tu jest nasz dom, a nie na jakimś wysrankowie!

– Wyrażaj się, proszę cię. Na żadnym wysrankowie, tylko na obrzeżach miasta…

– Obrzeżach? A może mi powiesz, jak ja na te obrzeża mam dojechać ze swoich na przykład dodatkowych zajęć?

– Normalnie – Kinga wzruszyła ramionami, nie raz i nie dwa Majka usiłowała zademonstrować swoje zdanie w bardzo hałaśliwy sposób, dlatego Kinga na pewne rzeczy zdążyła się już uodpornić – autobusem.

– A może sprawdzałaś, jak często te autobusy tam jeżdżą? O której jest ostatni? Sprawdzałaś? Bo ja tak. I mówię wam – niedoczekanie wasze, że się tam przeprowadzę.

– Majka, zapominasz się – Grzegorz uznał za stosowne się wtrącić.

– Ja? Ja się zapominam? A czy ktokolwiek mnie zapytał o zdanie? Pomyślał o moich znajomych? Kolegach, koleżankach, przyjaciołach? – łzy zaczęły płynąć wartkim potokiem, a ona zdawała się dopiero rozkręcać – Nikt mnie nie zapytał o zdanie. Rodzina, phi, to dyktatura, nie rodzina…

– Wystarczy – uciął Grzesiek stanowczo. – Dzisiaj już na ten temat nie będziemy rozmawiać…

– Pewnie, dzisiaj czy jutro, w ogóle, bo wy w ogóle nie…

– Dosyć, powiedziałem – tym razem głos nieco zyskał na natężeniu – na dzisiaj wystarczy.

Spojrzeli po sobie, gdy Majka wyleciała z kuchni z trzęsącą się brodą i rzęsistymi łzami płynącymi po policzkach, a wtedy dobiegło ich ciche:

– No właśnie – Agata dłubała niespiesznie w talerzu i trawiła usłyszane przed chwilą z ust starszej siostry zarzuty. – A co z koleżankami?

Jakoś udało im się wtedy ugadać dziesięciolatkę, a raczej zdusić pospiesznie drugi, rosnący bunt w zarodku. Ale czy na długo?

Kinga zgasiła papierosa i ziewnęła przeciągle. Nie będzie teraz o tym myśleć, nie ma na to siły. Wyłączyła światło w kuchni, przymknęła drzwi, żeby szemrząca zmywarka nie zakłócała domowej ciszy i dołączyła do posapującego cicho męża.

Nie ma co zawracać sobie głowy, nie teraz, nie dzisiaj. Problem się jakoś rozwiąże.

Problemy mają jednak to do siebie, że w żaden sposób same nie chcą się rozwiązać.

***

Pierwszy SMS zadźwięczał gdzieś około siódmej. Kinga odsunęła brzęczący aparat jak najdalej od ucha i przewróciwszy się na drugi bok, przysnęła. Nie na długo jednak, bo dokładnie piętnaście minut później znajomy dźwięk znowu przerwał poranną ciszę.

Szlag. Niedziela. Imieniny były. Ludzie, litości… Przecież to blady świt. Podniosła niechętnie telefon i mrużąc oczy od obrzydliwie jasnego wyświetlacza, przeczytała: „Kiedy będziecie? ”. Nadawca – Majka. No tak, normalne. W dni powszednie trudno ją zwlec z łóżka, a akurat wtedy, gdy rodzice chcieliby dłużej pospać, wstaje jak najwcześniej… Zawsze tak było. Czy dzieci czasami nie mają wbudowanego jakiegoś takiego przekornego mechanizmu? Od najwcześniejszych lat mechanizm ten informuje ich dokładnie, kiedy to rodzic, najczęściej mama, zdążył właśnie zasnąć, albo najzwyczajniej w świecie odpoczywa, a wtedy… czy wtedy taki rodzic myśli o dziecku? Troszczy się o nie? Zajmuje swój czas tylko nim, tym dzieckiem znaczy?

Otóż nie.

A tak nie ma prawa być, ponieważ rodzic został stworzony przez… Boga, naturę… niepotrzebne skreślić… wyłącznie do hołubienia swojego potomstwa od najwcześniejszych do najpóźniejszych lat. Jeżeli zatem rodzic odpoczywa, natychmiast należy mu w tym przeszkodzić, bo przecież nie poświęca należycie swej uwagi dziecku. Żelazna zasada każdej dziewczynki i chłopca – jak widać, niezależnie od wieku. „Dzisiaj przyjedziemy – wystukała, a po chwili namysłu dodała. – Najszybciej, jak się da. Buziak”.

Położyła telefon obok poduszki i ułożyła się z powrotem, najpierw na jeden, później na drugi bok.

Nic z tego.

Zakorzenione poczucie rodzicielskiego obowiązku nie pozwoli jej już zasnąć, choćby nie wiadomo jak mocno zaciskała powieki. Przecież gdzieś tam, w sumie niedaleko, jej dziecko czegoś potrzebuje. Westchnęła i odrzuciła kołdrę. Grześka też już wywiało z łóżka, pewnie szuka tabletek na ból głowy. Znalazła go w kuchni, dogorywającego cichutko przy stole. Obejmował dłońmi głowę i co chwila wydawał z siebie straszliwe jęki. Jeżeli szukał czegokolwiek przeciwbólowego, najwyraźniej już się poddał.

– Wiesz co? Najlepiej podobno leczyć się tym, czym się człowiek struł.

– Yhhhhhyyyy.

– Nalać ci? – zaofiarowała się troskliwie.

– Chcesz mnie dobić.

– Nie chcę cię dobić, chcę pomóc.

– Nikt mi nie pomoże… mogłaś… wczoraj…

– Wczoraj to ja nic nie mogłam, poza tym bawiłeś się przednio.

– Dupa tam – stęknął – nie pamiętam, żebym się przednio bawił. Zlituj się, daj coś od bólu głowy, bo mi pęknie.

Kinga zakrzątnęła się przy szufladach, wrzuciła po chwili zastanowienia dwie musujące tabletki i podsunęła mu pod nos.

– Śmierdzi.

– Ma pachnieć czy pomóc? Zdecyduj się.

Wyciągnęła garnek, wrzuciła do niego wygrzebaną z zamrażarki porcję rosołową i wstawiła na gaz. Miało dzisiaj nie być gotowania, miał być obiad u teściowej, ogólne lenistwo itepe itekurczęde. No to się nie udało. Mąż wymagał reanimacji, zarówno głowy, jak i żołądka, więc nie miała sumienia zostawić go na pastwę losu w takim opłakanym stanie i raczyć się pysznościami u teściów. Poza tym niepisana umowa w domu państwa Borczyckich mówiła jasno i wyraźnie – nie zostawiamy się w biedzie. I nieważne, czego bieda akurat dotyczyła, czy grypy, kataru, złamanej ręki czy najzwyklejszego w świecie kaca. Utarło się, czy może oboje byli tak po prostu nauczeni, że jedno musiało się troszczyć o drugie. Kinga pamiętała swój nadwyrężony nadgarstek, który lekarze zaczynali podejrzewać o zespół cieśni, zanim jednak ktokolwiek cokolwiek będzie ciął, należy zagipsować, przynajmniej na trzy tygodnie. Tak zabrzmiał zgodny werdykt ortopedów i chirurgów.

Świetnie po prostu.

Przecież prawa ręka pracującej matce dwóch dorastających dziewczyn do niczego nie jest potrzebna. No bo do czego? Grzesiek wziął na siebie wtedy gotowanie, a gdy rodzina stwierdziła po spróbowaniu kilku potraw, że trudno, woli się zagłodzić niż zatruć, zaangażował swoją mamę i teściową jako zaopatrzenie w dania główne. W lodówce jednak zostawiał wszystko pokrojone na cienkie plasterki, tak żeby Kinga nie musiała się gimnastykować z nożem. A już kompletnie rozbroił ją widok dwóch talerzy z owocami. Na jednym wypestkowany arbuz ułożony w równą kosteczkę, na drugim kiwi i jabłko. Po powrocie do domu Grzesiek został wyściskany z wyjątkową czułością, ale zbył to wzruszeniem ramion i rzeczowym stwierdzeniem: – No przecież nie dałabyś rady.

Należał mu się więc dzisiaj ten rosół, bez dwóch zdań. Ugotowała i oddelegowała męża do łóżka, stawiając tuż obok na stoliku butelkę wody mineralnej, kubek i tabletki.

– Wytłumaczysz mnie jakoś? – jęknął w poduszkę.

– Jakoś wytłumaczę.

– Może… że się zatrułem, co?

– Właściwie nie minęłabym się zanadto z prawdą.

– Tylko nie mów, że alkoholem. Mama gotowa dostać zawału – aż usiadł na łóżku rażony tą wizją.

– Spokojnie, powiem, że coś z jedzenia musiało ci zaszkodzić.

– I wracaj zaraz.

– Dobrze.

– A kochasz mnie jeszcze? – stęknął.

– Kocham, kocham. Śpij. A jak się wyśpisz, zjedz rosół.

– Yhm.

***

Motyle pozdychały. Taki to niestety gatunek, z tych krótko, ale bardzo intensywnie żyjących. Mogła jakoś temu zapobiec? Chyba nie. Nie dostały niczego, czym mogłyby się pożywić, niczego, co pozwoliłoby im na przetrwanie. To miejsce, w którym kiedyś zawzięcie trzepotały skrzydłami, wypełnił teraz gorzki posmak porażki, kwaśny rozczarowania, tak jakby małe, niegdyś żywotne ciałka pozostawiły po sobie gnijące, organiczne cząstki.

Beata wzdrygnęła się, odstawiając kubek z zimną już herbatą na stolik. Przy okazji jej wzrok padł na zdjęcie w jasnej, ozdobnej ramce. Młoda para uśmiechała się serdecznie do obiektywu, a na twarzach obojga malował się znany wszystkim nowożeńcom wyraz rozanielenia i niekwestionowanej pewności co do własnego uroku, szczęścia i nadziei na spędzenie razem tysiąca lat.

Wtedy jeszcze motyle żyły. Tłukły się w niej jak oszalałe i rządziły każdym krokiem Beaty, sterowały jak najbliżej tego, który zbudził je ze snu.

Po cholerę budził..?

Beata ze złością położyła ramkę i po raz setny zadała sobie pytanie, dlaczego ciągle nie pozbierała tych śladów wspólnej przeszłości, które najbardziej kłuły w oczy i nie wyrzuciła gdzieś w kąt. Poza zasięg wzroku. A wiadomo przecież, że skoro poza zasięg wzroku to i z pamięci.

Ale ona chciała pamiętać. Od ponad miesiąca tkwiła w tym samym fotelu, rozpamiętując dzień po dniu, godzina po godzinie ostatnie lata. Lata, kiedy Kacper był jeszcze obok. Uparcie przewijała wspomnienia w poszukiwaniu tej jednej chwili, która zaważyła na porażce, na tym, że motyle jeden po drugim pozdychały. Kiedy to się stało… Czy wtedy, gdy na świat przyszedł Igor? Kadr po kadrze przypatrywała się kolejnym momentom i zagryzała ze złości wargę, sama nie była w stanie tego znaleźć, a Kacper..?

Przyszedł wtedy z pracy i zaczął pakować walizkę. Wyjrzała z kuchni, trzymając łyżkę z cieknącym sosem nad dłonią.

– Jesteś już? Obiad dopiero za godzinę.

– Nie będę chyba jadł – spojrzał na nią uważnie i wyciągnął z szafy walizkę.

– Wyjeżdżasz gdzieś? Nie mówiłeś… czekaj – rozejrzała się, gdzie odłożyć łyżkę – pomogę ci się spakować i zaraz zrobię coś szybkiego do jedzenia.

– Nie trzeba, Beata.

– No jak nie trzeba, jak nie trzeba, jesteś po pracy, nic pewnie nie jadłeś. Nie puszczę cię głodnego.

– Ja wyjeżdżam… – zaciął mu się głos, a do Beaty dotarło właśnie, że w powietrzu wisi coś, czego ona za żadne skarby nie chce usłyszeć; coś, co wszystko zmieni. W jednej chwili wydarzyły się dwie rzeczy, łyżka stuknęła o jasną terakotę i jednocześnie padły słowa – nie wrócę.

– Jak to? – wyszeptała – jak to nie wrócisz?

Kacper oparł się rękoma o szafę i nie patrząc na nią, wyrzucał z siebie bardzo szybko różne słowa. O tym, że już nie daje rady, o tym, że wszystko go dusi, że to już nie ma sensu, a Igor taki duży, na pewno zrozumie.

Beata owszem, czytała o takich przypadkach, oglądała filmy z podobnym wątkiem i zazwyczaj pozwalała sobie na chwilę luźnej refleksji, stawiając się na miejscu porzuconej. Różne słowa przychodziły jej do głowy, okrągłe zdania układały się jedno po drugim i po krótkim zastanowieniu naiwnie dochodziła do wniosku, że w filmie wszystko jest tak bardzo przekolorowane, w życiu przecież bywa inaczej. W życiu ludzie chyba raczej potrafią się ze sobą dogadać. Głośniej, ciszej, ale potrafią. Przytulała się do Kacpra i czytała bądź oglądała dalej, nie pozwalając zagnieździć się nieprzyjemnym myślom na dłużej. Bo Beata zawsze uciekała od nieprzyjemnych myśli, ubarwiała rzeczywistość i przez to oślepła.

On się zakochał, a ona tego nie dostrzegła. Spotykają się od ponad roku. Z nią widzi swoją przyszłość.

A ja już swojej nie mam wcale, pomyślała wtedy i osunęła się po ścianie.

– Beata, proszę cię, nie rób scen – spojrzał na nią z niesmakiem.

– Nie robię.

– Mniejsza – machnął ręką i wyminął ją szerokim łukiem, jakby nie chciał nawet poczuć jej ciepła, ani tym bardziej jej dotknąć. Siedziała tak, a do jej uszu dobiegały odgłosy odsuwanych drzwi szafy w sypialni, wyciąganej z impetem szuflady, potem stuknęła szafka…

Przecież przed chwilą całowałeś mnie podczas wigilii, łamałeś się ze mną opłatkiem i życzyłeś wszystkiego, co najlepsze, bo na to zasługuję. Trzymałeś za rękę, śmiałeś się, całowałeś.

– Po resztę rzeczy przyjadę za jakiś czas, będziemy w kontakcie – trzasnęły drzwi, zamykając głośno i nieodwołalnie wspólny rozdział.

Zdrętwiały jej nogi, podniosła się więc powoli i ruszyła do sypialni.

***

– Jak tam dziewczyny? Nie było żadnych problemów? – Kinga została z teściową w kuchni, bo reszta towarzystwa rozłożyła się w dużym pokoju przed telewizorem. Chociaż – kątem oka wyłowiła postać Majki z nieodłączną mp3 na uszach – nie wszyscy, jak widać, oglądali.

– A jakich problemów, dziecko? – Janina spojrzała badawczo na synową. – Obie jak aniołki, usłużne, gadatliwe, kochane…

– No niby tak – mruknęła Kinga, dłubiąc łyżeczką w cukierniczce.

– Nie niby, nie niby, tylko tak – ucięła teściowa. – Zalej herbatę, woda się już zagotowała. A czemu ty tak, Kinguniu, dopytujesz? Stało się coś?

– Chyba nic. Majka jakaś taka humorzasta się zrobiła… Dla taty herbata czy kawa?

– Kawa, tylko tak nie za dużo, łyżeczkę, nie więcej… taką bardziej płaską, późno już i będzie mi się później pół nocy przewracał, zasnąć nie da. A co ty się dziwisz? Przecież to już panna.

– A tak, panna, i to z pretensjami do wszystkiego.

– No moja droga, ja ci nic nie poradzę – Janina wzruszyła ramionami. – Nie mam pojęcia na temat wychowywania nastolatek. Z chłopakiem jest zupełnie inaczej. Zamknięty, cały czas w swoim świecie. Ech, uwierz mi, Grześ nas do siebie za bardzo nie dopuszczał. A one – kiwnęła głową w stronę pokoju – są zupełnie inne. Chcą rozmawiać, chcą opowiadać, co się dzieje…

– No właśnie – Kinga patrzyła na równiutkie kawałki ciasta, które lądowały na dużym talerzu. – Najgorsze, że jedyne, o czym ostatnio chcą opowiadać, zwłaszcza Majka, to o swoich żalach.

– Przesadzasz.

– Nie przesadzam, mamo. Ona nawet nie chce słyszeć o wyprowadzce.

– To chwilowe, mam nadzieję, z drugiej strony nie dziwisz jej się chyba? Zostawia całe swoje dotychczasowe życie, znajomych, przyjaciół i w momencie, kiedy już myślała, że wyprowadzi się od was dopiero na studiach albo później, nagle okazuje się…

– Mamo, co to ma do rzeczy?

– Ma – ostatni kawałek ciasta został ułożony równiutko obok poprzednich i teściowa spojrzała na nią poważnie – uwierz mi, że ma. Mówi się o przesadzanych drzewach, starych nie należy gdziekolwiek przenosić i tak dalej. Wiesz, o czym mówię. Ale mnie się wydaje, że nie można się ograniczać tylko do tych wiekowych. Drzew, znaczy. Te młodsze też już całkiem dobrze zdążyły się ukorzenić i zmiana podłoża może na nie wpłynąć niezbyt korzystnie.

– Nie mówisz tego, co ktoś chce usłyszeć.

– Nigdy nie mówiłam, wiesz przecież – Janina wzruszyła ramionami, oblizała palec z kremu i mrugnęła okiem do synowej. – I za to mnie trochę lubisz.

Kinga uśmiechnęła się półgębkiem. Nie da się ukryć, mama Grześka nie bawiła się w gry słowne, nie zastanawiała się, co należy powiedzieć, a co przemilczeć, żeby przypodobać się rozmówcy. Najczęściej waliła prosto z mostu, zachowując daleko idący obiektywizm. Nie opowiadała się po niczyjej stronie, zawsze stała z boku i zupełnie nie miał dla niej znaczenia stopień pokrewieństwa czy przyjacielski charakter znajomości z daną osobą, bo według niej należało się rzetelnie przyjrzeć wszystkim racjom.

Kinga przypomniała sobie niechlubny powrót ze studiów. Trzeba było wyjechać do Warszawy, żeby poznać Grześka. O ironio, Grześka, który mieszkał właściwie po sąsiedzku przez całe jej dotychczasowe, małomiasteczkowe życie. Tego samego, który w przedszkolu przy ulicy Wierzbowej zalazł jej za skórę jako wiecznie zabierający zabawki i wydzierający się wniebogłosy z byle powodu. Wyjechała z rodzinnego miasta z głową pełną marzeń, z wizją samej siebie odnoszącej sukcesy, pozostawiając szarą rzeczywistość niewielkiego miasta, które w tamtych dniach nie roztaczało przed nią kompletnie żadnych perspektyw. Wróciła z Grześkiem i niemym pytaniem w dużych czarnych oczach – co dalej?

Pospiesznie zwołana narada rodzinna – rodzice obojga i sami zainteresowani – miała za zadanie nakreślić z grubsza dalszy plan działania. Bo to, że Kinga i Grześ skończą studia, zaczną pracę i dopiero będą myśleć o budowaniu wspólnej przyszłości, można było wsadzić między bajki, opowieści fantasy czy kto tam co woli. W każdym razie w nic, co pochodzi ze świata rzeczywistego.

Studenci przyjechali z Warszawy pozbawieni – przynajmniej tymczasowo – złudzeń na świetlaną przyszłość, przymuszeni natomiast wkroczyć czym prędzej w dorosłość.

Majka zaistniała.

Na razie co prawda jako maleńka plamka widoczna na USG, ale była i swoim istnieniem zatrzęsła w posadach porządkiem obu rodzin.

– Boże, mój Boże, co teraz będzie… – mama Kingi wyłamywała palce i patrzyła to na jedno, to na drugie, wreszcie na męża zaciskającego usta w wąską kreskę. – Leszek, powiedz coś.

– A co ja mogę powiedzieć? Trzeba się zastanowić…

– Nad czym twoim zdaniem się tu zastanawiać? – oburzyła się. – Zmarnowali sobie życie, to po to odkładaliśmy pieniądze? Odmawialiśmy sobie z ojcem wszystkiego, żebyś teraz taki numer wywinęła?

– Marysiu…

– Żadne tam Marysiu, może zaprzeczysz? To ci zaraz przypomnę, o już, za chwileczkę, żeby za grosz rozumu nie mieć. Ewa wspaniale daje sobie radę, skończyła szkołę, ma pracę, wszystko jak po maśle. A zastanowiłaś się chociaż przez chwilę, co z Moniką? Jej edukacja też pochłonie masę pieniędzy, skąd na to wszystko teraz weźmiemy? Jak dzieci, spuszczone z oka od razu coś zmalują. I proszę bardzo – mama machnęła ręką w stronę dwójki winowajców, z których jedno obronnym gestem trzymało się za brzuch, drugie zaś obejmowało swoją przyszłą rodzinę, starając się dodać otuchy i sobie, i Kindze.

– Pani Mario – na dźwięk głosu mamy Grześka Kinga skuliła się bardziej. O ile własna matka nie szczędziła jej wyrzutów, to z drugiej strony spodziewała się co najmniej gromów z jasnego nieba – Ja myślę, że w tej chwili wzywanie Boga i wyrzucanie tej dwójce nieodpowiedzialnego zachowania niczego nie zmieni.

– Nie zmieni? Może wreszcie czegoś się nauczą…

– Myślę, że już się nauczyli. Zresztą czego? Owszem, nie poszło wszystko tak jak planowaliśmy i teraz trzeba będzie się jakoś na nowo zorganizować, ale nie stała się przecież żadna tragedia?

– No co też pani mówi, pani Janino…

– Czy ktoś śmiertelnie zachorował? Czy komuś stała się jakaś straszliwa krzywda? Otóż nie. Wręcz przeciwnie, na świecie pojawi się dziecko i będzie to nasz – tu mama Grześka wskazała kolejno całą czwórkę rodziców – nasz wnuk albo wnuczka.

– No rzeczywiście, nic się nikomu nie stało…

– Spokojnie, Marysiu, pani Jasia ma rację… A tak w ogóle może darowalibyśmy sobie to pan, pani… Ja wiem, że może moment nieszczególny, ale skoro…

– Genialnie, skoro mamy być rodziną, to bardzo dobry pomysł, więc Marysiu – podchwyciła szybko przyszła teściowa – ustalamy co i jak.

– No ciekawa jestem – mruknęła mama. – Ja nie mam pojęcia, jak co ustalać.

– Co do finansów zgadzamy się z wami. Owszem, jest krucho i w związku z tym Grzesiek, bo chyba nie ma sensu, żeby oboje, musi wziąć dziekankę. Co ty na to, Grześ?

– Tak…

– Dobrze. Kinga powinna kończyć rok, tym bardziej, że to już ostatni, tyle że chyba lepiej byłoby przenieść się tutaj. Musicie się zorientować, czy jest taka możliwość – Janina potarła brodę i zmarszczyła brwi. – Grześ szuka pracy, wynajmujecie jakieś mieszkanie. Duże być nie musi, żebyście byli we dwójkę. No i tyle chyba… – spojrzała po obecnych z pytaniem w oczach.

I tak oto plan życia wskoczył na tory według teściowej. Czy to były złe tory? Kinga po upływie tych wszystkich lat i zawirowań, które przeszli, stwierdziła, że lepszych nie mogła sobie wymarzyć. I wtedy, podczas tej rozmowy, już wiedziała, że na pewno polubi swoją teściową.

SMS nagle przywołał ją do rzeczywistości: „Rosół postawił mnie na nogi. Kiedy wracacie? Smutno”.

***

Na wygwizdowo dojeżdża jeden autobus miejski. Średnio co godzinę. Pekaesy też niezbyt często, bo jak się okazuje, dalekobieżne w małych miejscowościach się nie zatrzymują. Zostaje rower.

Tak, tylko że rowerem będzie jechała do centrum miasta około godziny, jeszcze latem pal sześć, ale zimą? Nie wyobrażała sobie tego. Po prostu sobie tego nie wyobrażała. Majka zabębniła palcami w blat biurka. Jeżeli tak bardzo im zależy na tym, żeby odseparować ją od znajomych czy zakończyć zajęcia dodatkowe, trzeba było od razu wysłać do któregoś zakonu. Zamkniętego. Byłby święty spokój.

Ten cholerny dom stoi już cały i kompletny, nawet okna nie straszą pustką, już powstawiali szyby. Oczywiście Majka nie widziała, bo konsekwentnie odmawiała wizyty w przyszłym miejscu zamieszkania, ale Agata na bieżąco meldowała jej o wszystkim. Wczoraj wpadła z zarumienionymi policzkami i rozłożyła się na kanapie Majki.

– Uczę się.

– Oj tam, zaraz się pouczysz.

– Czego?

– Ale ty jesteś, wiesz? – nadąsała się Agata i zaczęła się podnosić. – Chciałam ci opowiedzieć…

– Dobra, młoda, wyluzuj. Co tam?

– Tak, teraz wyluzuj – na twarzy siostry błąkał się jeszcze cień urazy, ale zaczynała się sadowić wygodniej.

– No gadaj, bo nie mam dużo czasu…

– Już widziałam twój pokój, jest najładniejszy – zmarszczyła brwi. – No właśnie, dlaczego ja nie mam balkonu?

– Bo ci niepotrzebny.

– Teraz może nie, ale kiedyś? Aaaa, kiedyś to się przeniosę do ciebie. Mama pytała, jaki chcę kolor ścian. Jaki, Majka, ja chcę? Może fioletowy, co? Bo raczej nie różowy.

Majka westchnęła i spojrzała na zeszyt z historii. Jutro kartkówka, a ona właśnie teraz musi się zastanawiać nad kolorem ścian w pokoju młodszej siostry. Jeżeli nie zacznie zaraz powtarzać dwudziestolecia międzywojennego, może być kiepsko. Z drugiej strony, jest też faszyzm, a to miała w małym palcu. Poza tym Hitlerowi poświęcono już wystarczająco dużo czasu, a Agacie niekoniecznie.

– A może dwa kolory?

– Myślisz, że tak się da?

– Co robicie, dziewczynki? – dobiegł z kuchni głos mamy, Majka szybko rzuciła zeszyt w stronę Agaty i odkrzyknęła.

– Uczymy się.

– Kłamiesz – szepnęła Agata z satysfakcją.

– Czasami trzeba.

– A często trzeba?

– Agata, na litość, o co ty mnie pytasz?

– Ciii, nie krzycz, czy często kłamiesz, o to cię pytam.

– Nie, raczej nie. Sama przecież widzisz, że to niekoniecznie się rodzicom podoba, zwłaszcza mamie. Ma jakiś radar, sama zresztą nie wiem, jak to nazwać, ale ile razy mijam się z prawdą, świdruje mnie spojrzeniem…

– Tak jakby wiedziała, co?

– No właśnie, więc wracając do twego pytania – nie, raczej staram się nie kłamać. I tobie też radzę, a jeżeli nie chcesz jej o czymś opowiedzieć, przychodź do mnie.

Czy rzeczywiście tak często mówiła prawdę? Ostatnio w jej życiu pojawił się nowy istotny element. Miał zabójcze spojrzenie, które rozmiękczało jej nogi i chwilami miała wrażenie, że mózg też. Pod jego wzrokiem zdarzało jej się zastygać z debilnym wyrazem twarzy i lekko uchylonymi ustami na dobrych parę chwil, tak że dopiero ostre szturchnięcie usłużnej przyjaciółki sprowadzało ją na ziemię. Taaak, dzięki Klaudii parę razy ocalała, posłuchała jej rad i Wiktor zaczynał coraz częściej przebywać w ich towarzystwie. Mało tego, dokładnie już wiedziała, kogo w tym towarzystwie wybrał. Ją.

Czasami chciała poradzić się mamy, opowiedzieć o swoich rozterkach, ale ona wiecznie zalatana zdawała się na nic nie mieć czasu. Czasu ani chęci, żeby słuchać. Dom opętał ją bez reszty, potrafiła całymi wieczorami ślęczeć nad projektami, przesuwać na monitorze swojego laptopa meble, ustawiać to tu, to tam i krytycznie wszystkiemu się przyglądać. To było najważniejsze.

No i jeszcze Agata. Ona też była ważna. Na jej problemy mama znajdowała czas, siadała na łóżku młodszej córki i wysłuchiwała dziennych raportów, pełnych złośliwości koleżanek, zawziętych nauczycieli, szkolnych wojen mniejszych i większych. I chociaż Majka chwilami miała wrażenie, że mama błądzi myślami gdzie indziej, Agata nigdy nie pozostawała bez dobrej rady na dobranoc. Dlaczego ona, starsza córka, nie mogła na to liczyć? Nie przypominała sobie żadnych wieczornych pogawędek. Żadnych zwierzeń i wylewania żali. Do tego Majce służyło raczej ramię ojca, bo mama albo przygotowywała jakiś projekt, albo szukała pomysłu do kolejnego, albo zajmowała się młodszą siostrą. Fakt, swego czasu Agata zaczęła niekończącą się wędrówkę po szpitalach. I wtedy zostawali z ojcem sami, zdani na siebie. Pytanie tylko, czy mogła opowiedzieć tacie, co teraz się z nią dzieje? Może i mogła, ale czy byłby w stanie jej poradzić, jak ma się zachować w takiej czy innej sytuacji? Chyba niekoniecznie. Tata był kochany, ale na tym polu potrzebowała kobiecej rady. Westchnęła ciężko i próbowała na powrót skupić się na paplaninie Agaty, która zawzięcie opowiadała, jak wygląda ich nowy dom, choć najchętniej kazałaby jej się zamknąć i kategorycznie zabronić wypowiadania się na ten jeden konkretny temat. Ale przecież nie mogła.

W drzwiach pojawiła się głowa mamy:

– Agata, posprzątaj klatkę.

– Jaką klatkę?

– No jaką? Chomika posprzątaj i nie przeszkadzaj Majce, uczy się przecież. Odrobiłaś już wszystko?

– Ja? – upewniła się Agata.

– Nie, ja – mama sapnęła ze złością. – Oczywiście, że ty.

– Odrobiłam.

– Nie okaże się za pięć ósma, że masz jeszcze coś pomalować albo policzyć?

– Mamoooo…

– To do chomika marsz, śmierdzi już przeokrutnie.

– Teraz?

– Nie, Agatko, podejrzewam, że jutro zacznie śmierdzieć, a może pojutrze. Teraz, rzecz jasna, że teraz.

***

Igor kompletnie nie wiedział, co ma myśleć ani też co robić. Znowu po powrocie ze szkoły zastał mamę siedzącą w tym cholernym fotelu, znowu wokół porozrzucane były chusteczki, na stoliku walały się puste opakowania po czekoladkach, a ona równie pustym wzrokiem wpatrywała się w ścianę. Nie zauważyła, kiedy wszedł. Równie dobrze mogłoby mnie tu nie być, kolejny raz przemknęła mu ta sama myśl. Wycofał się po cichu do przedpokoju, odłożył plecak i ruszył do kuchni. Muszę być.

Zajrzał do lodówki. Z przedwczorajszych zakupów zostało tylko mleko, parę plasterków wędliny i żółty ser. Zamrażarka też świeciła pustkami. Choćby bardzo się starał, żadnego obiadu nie uda mu się z tego sklecić, tym bardziej że przygodę z gotowaniem zaczął dopiero miesiąc temu. Przeklęty miesiąc temu. Ojciec doprawdy nie mógł sobie wybrać lepszego momentu, maturę Igor zawali jak nic. Na powtórkach siedział i wpatrzony w okno zastanawiał się, czy mama doszła już do siebie, czy może wszystko wróciło do normy, a jeżeli nie, to co on, Igor, ma zrobić na obiad. Wybrał się do szkolnej pani pedagog, raz że była po prostu… nieziemska, dwa, że mogła go usprawiedliwić przed nauczycielami. Zdać jednak za niego matury nie mogła. Siedząc w małym gabinecie, pożerał wzrokiem jej długie, szczupłe nogi i wyłapywał nieliczne słowa otuchy. Że to moment przejściowy. Że mama potrzebuje trochę czasu, by odnaleźć się w nowej dla niej rzeczywistości. Że powinien przejąć część obowiązków ojca.

Kolorowy naszyjnik przesuwał się to w lewo, to w prawo, prześlizgując się po piersiach kobiety, i hipnotyzował. Dawał jakieś ukojenie i podsuwał refleksję – co ojca zahipnotyzowało na tyle, że zdecydował się wyprowadzić. Swojej w tym winy Igor nie widział, ot, spotykali się raz na jakiś czas przy wspólnych posiłkach, zachowywali poprawne stosunki, parę razy wyjechali razem na ryby. Igora jednak nie pociągało siedzenie nad brzegiem rzeki czy jeziora i wpatrywanie się w lekko dygoczący na powierzchni wody spławik. Za mało się działo. Dlatego ojciec machnął ręką i na siłę go nie wyciągał. Właśnie, w ich stosunkach nie było niczego na siłę. To chyba dobrze?

Bardzo dobrze, naszyjnik znalazł się blisko twarzy Igora, dziecko nigdy nie powinno się obwiniać o odejście któregokolwiek rodzica. Kolorowy sznur układał się miękko na obojczyku i zsuwał w rozchylony dekolt. Wyobrażał sobie, że jest tym sznurem, że przesuwa palcem coraz niżej w widoczne zagłębienie.

Po każdej wizycie w małym gabinecie czuł się nieco rozbity. Z jednej strony analizował usłyszane słowa, szukał w nich pociechy i instrukcji, jak ma się dalej zachowywać, z drugiej odczuwał wyraźne pulsowanie w okolicy krocza. Nieznośne, a jednocześnie przyjemne.

Dwa dni po wyprowadzce ojciec zadzwonił do niego z prośbą o spotkanie. W pierwszej chwili chciał odmówić, powiedzieć, żeby wsadził sobie gdzieś swoje propozycje, bo czas spotkań już bezpowrotnie minął. Jednak ciekawość i chęć nawrzucania ojcu w miejscu publicznym zwyciężyła.

– Zjesz coś? – siedzieli naprzeciwko siebie w małej, przytulnej restauracji. Ojciec bezpiecznie schował się za kartą i usiłował zachować wszelkie pozory normalności.

– Nie. Piwo mi zamów – zadysponował Igor.

– Nie masz jeszcze…

– Czego nie mam?

– No… nie jesteś jeszcze dorosły…

– Rok wcześniej posłaliście mnie do szkoły, co oznacza, że byłem wyjątkowo rozwiniętym dzieckiem. Teraz opiekuję się mamą, więc cyferki chyba nie są zbyt istotne, nie uważasz?

Ojciec spuścił wzrok i westchnął. Czego ty wzdychasz? Dlaczego do jasnej niespodziewanej cholery wzdychasz, tak ci, kurwa, ciężko?

– Nie ułatwiasz mi, Igor.

– Co mam ci ułatwić? Wystarczająco sam sobie wszystko ułatwiłeś, zabrałeś dupę w troki, popakowałeś swoje życie w walizki i zadekowałeś się gdzie indziej. To, co się z nami dzieje, gówno cię obchodzi.

– Nie bądź wulgarny.

– To jeszcze nie są wulgaryzmy, inne się posypały, gdy się o tym dowiedziałem. Jak znalazłem matkę skuloną na łóżku, wydawało mi się, że dostała jakiegoś napadu, nie byłem w stanie do niej dotrzeć, wydusić z niej, co się właściwie stało. Dopiero jak przyjechała Kinga… – Igor uciekł wtedy do przedpokoju, podniósł łyżkę, od której wszystko się zaczęło, i zaczął wycierać podłogę i ściany. Szorował wściekle czerwone smugi, ale one zamiast znikać, coraz bardziej rozmazywały się na białej farbie. A do jego uszu dolatywała rozmowa, której wcale nie chciałby słyszeć. Wtedy tak, wtedy naprawdę był wulgarny, a słowa, które przychodziły mu do głowy jedno po drugim, jak przekleństwa, uderzały w ojca. A teraz? Teraz, gdy patrzył na tego pochylonego nisko człowieka, któremu zachciało się zaczynać życie od nowa, czuł jedynie pogardę, a cała złość gdzieś wyparowała. Runęły też wszelkie zasady obowiązujące w stosunkach między ojcem i synem. Szacunek? Nie bądźmy śmieszni.

– Igor, poprosiłem cię o spotkanie, bo chcę ci wytłumaczyć…

– Co? Jest w ogóle coś do tłumaczenia? – Igor przysunął bliżej przyniesiony przez kelnerkę kufel i położył na nim dłonie.

– Daj mi dokończyć, dobrze? – w głosie ojca nagle zabrzmiało znajome skądinąd zdecydowanie. – Nie proszę cię, żebyś zrozumiał, proszę tylko, żebyś wysłuchał. Może kiedyś zdobędziesz się na odrobinę wyrozumiałości, ale teraz na nią nie liczę. Nie przerywaj mi – dodał szybko, widząc, że syn otwiera usta. – Ja już nie mogłem. Nie dawałem rady. Być odpowiedzialnym za rodzinę to jedno, ale decydować o wszystkim i ponosić odpowiedzialność za wszystko, dosłownie wszystko, to już za wiele. Beata… mama, jest cudowną kobietą…

– I dlatego właśnie od niej odszedłeś, nie rozśmieszaj mnie…

– Daj mi dokończyć, do jasnej cholery – dłoń uderzyła o stół tak jak w czasach, kiedy Igor coś przeskrobał. Tak jak wtedy, gdy wybili z kolegami u sąsiadów szyby, ot tak, dla głupiej zabawy. Przy stoliku obok rozmowa ucichła, a dwie panie zaczęły im się przyglądać z niesmakiem. Ojciec uśmiechnął się do nich przepraszająco, po czym już ciszej podjął zaczęty wątek. – Mama jest cudowną kobietą, nie przeczę, ale jest też kobietą, która nie potrafi na nic samodzielnie się zdecydować. Która każdej decyzji boi się jak diabeł święconej wody. To do mnie dzwoniła, żeby zapytać, co zrobić na obiad czy kolację. To mnie pytała, co kupić, jak była w sklepie. Ja decydowałem, dokąd jedziemy na wakacje i kiedy. Ja wybierałem, w której sukience ma pójść na sylwestra… Każdego dnia dostawałem setki telefonów z pytaniami – jak uważasz? Ja już nie dawałem rady. Próbowałem się do tego przyzwyczaić, ale człowiek nie może być cały czas dla kogoś oparciem. Sam też potrzebuje oparcia. Im więcej ma lat, tym bardziej potrzebuje.

– To ciekawe, co mówisz – Igor dopił swoje piwo, beknął cicho i pochylając się do ojca, zapytał: – A czy kiedykolwiek próbowałeś to zmienić? Próbowałeś z nią o tym rozmawiać? Oboje weszliście w role, każdy grał swoją przekonany, że gra perfekcyjnie. Ale tobie nagle znudził się spektakl i zażyczyłeś sobie innego wcielenia. A my… my zostaliśmy w swoim, dobrze znanym teatrze. Nie wiem, czy damy radę z jednym aktorem, widz zostaje ten sam, ale czy matka nadaje się do monodramu? Nie wiem, zobaczymy. Na razie.

Odwrócił się na pięcie i wyszedł, nie oglądając się na nikogo.

***

– Co to jest bezokolicznik? – Kinga podniosła oczy znad książki i spojrzała pytająco na Agatę.

– Nie było tego – padła po chwili zastanowienia zdecydowana odpowiedź.

– Było. Masz zrobione ćwiczenia na tej stronie – machnęła córce przed nosem zapisanymi kartkami – to po pierwsze; po drugie, kartkówki nie robi się z nieprzerabianego materiału.

– No to… no to nie wiem, co to jest.

– A czasownik w formie osobowej? – westchnęła Kinga. – Nie podawaj definicji, wystarczy przykład.

– No… na przykład – zrobił.

– Tak jest, on zrobił, czyli która osoba, jaka liczba?

– No… trzecia, pojedyncza.

– OK, to w takim razie skoro mamy już formę osobową, to jak może brzmieć bezosobowa, inaczej bezokolicznik? – Kinga spojrzała na zachmurzoną Agatę, której najwyraźniej nie chciało się zgłębiać tajników mowy ojczystej. Bujała się na krześle, podłożywszy dłonie pod pupę, i patrzyła przez okno. – Agata, pytam cię.

– Kiedy ja myślę, mamo, myślę i nie wiem.

– Zrobić – nie wytrzymała wreszcie Kinga.

– Co zrobić?

– Nic nie zrobić, czasownik zrobić. Jaka osoba do niego pasuje? Powiedzmy w zdaniu – trzeba zrobić obiad?

– Żadna.

– No właśnie, a dlaczego?

– No bo… nikt nie ma ochoty robić obiadu? – chytrze zapytała Agata.

– Cudnie – sapnęła Kinga, wstając ciężko. Podsunęła córce książkę pod nos i zadysponowała: – Przeczytaj sobie definicje, te zaznaczone na zielono.

– Wszystkie?

– Nie Agatko, połowę. Oczywiście, że wszystkie, bo to będziecie mieli na sprawdzianie. Przeczytaj, a później bierz się za historię.

– Po co?

– Bo jutro klasówka – wycedziła Kinga już ostatkiem sił, wychodząc z pokoju młodszej córki. Ile razy obiecywała sobie, że odpuści, machnie na wszystko ręką i niech się dzieje wola niebios? Tysiące razy. Najgorsze, że obiecywała nie tylko sobie, ale i Agacie, złowróżbnym tonem, który w jej ustach brzmiał raczej śmiesznie niż groźnie. Młoda szybko to wyczuła i nieodmiennie „nie rozumiała” zadanych lekcji. Nieważne, czy matematyka, czy przyroda, czy polski. Przychodziła do Kingi z zeszytami i książkami i prosiła – wytłumacz. Co zrobi rodzic? Rodzic się ugnie, padając na twarz po całodniowym maratonie, westchnie sobie po cichu, odłoży grzbietem do góry czytaną akurat książkę, spojrzy na nią tęsknie, po czym zagłębi się w tajemnice dodawania i odejmowania pisemnego czy tak jak dzisiaj – części mowy.

Kinga doskonale zdawała sobie sprawę, że jest główną winowajczynią zaistniałej sytuacji, bo sama zbudowała ten schemat. Wydawało jej się na początku roku, że zbyt dużo obowiązków spada jednocześnie na Agatę – samodzielne powroty ze szkoły, klucze na szyi, telefon w plecaku, nowe przedmioty i nauczyciele, wreszcie dwa razy w tygodniu – szkoła muzyczna, o którą młoda żebrała konsekwentnie przez dwa lata i do której wszystkie egzaminy zdała śpiewająco. Dosłownie i w przenośni. Jak więc niby ma sobie poradzić?

– Demonizujesz – uspokajał Grzesiek.

– Ja demonizuję? Ja tylko chcę jej na początku pomóc, żeby…

– Żeby co? Żeby ją wyręczać?

– Nie wyręczać, chcę jej pomóc ułożyć sobie to wszystko, rozumiesz – rozstawiła palce i zaczęła wyliczać: – Wtorki i piątki muzyczna, do późnego popołudnia, więc lekcje na środę musi mieć odrobione już w poniedziałek, nie zostawiać niczego na ostatnią chwilę.

– Majka jakoś sobie poradziła.

– Majka nie miała szkoły muzycznej – odparowała błyskawicznie Kinga.

W założeniu pomoc miała trwać dwa, trzy miesiące. Tymczasem nadeszło już drugie półrocze, Kinga wiadomości klasy czwartej miała opanowane do perfekcji… i zanosiło się na to, że nadal będzie je sobie odświeżać, Agata zaś… materiał przyswajała niespiesznie i najchętniej z pomocą matki.

– Umiem już – zameldowała teraz, siadając na kuchennym taborecie z nieodłącznym tabletem w dłoni.

– Jak to? – Kinga zerknęła na zegarek. Zdążył odmierzyć zaledwie pięć leniwych minut, dokładnie tyle, ile Kindze zajęło wyjęcie garnka, wstawienie ryżu i chwila zamyślenia.

– Normalnie. Odrobiłam, nauczyłam się. Kiedy kolacja?

– Za dwadzieścia minut. Mam cię sprawdzać czy jesteś pewna, że umiesz?

– Oj, mamo – westchnęła Agata, opierając spiczastą brodę na dłoni. – Umiem, pewnie, że umiem. Wszystko już zrobiłam, mogę na laptopa?

– Plecak spakuj.

– A nie mogę później?

Kinga wyjęła spokojnie z szafki słoik z cebulowym leczo i wpatrzyła się tępo w czerwoną zawartość. Po chwili dało się słyszeć głośne westchnięcie, aż wreszcie zrezygnowana Agata wyszła powoli z kuchni.

Nie dyskutować. Nie rozciągać cienkiej linii tolerancji. Kinga wielokrotnie miała okazję się przekonać, że pozornie niewinne i niewiele znaczące ustępstwa prowadzą później do opłakanych konsekwencji. Mała Majka potrafiła głębokim błękitem niewinnych oczu wyżebrać godzinę dłużej na podwórku, późniejsze pójście spać, jedną gałkę loda więcej… Odrobinę dłużej, odrobinę więcej, później.

Zupełnie niepostrzeżenie odrobina zaczynała się powiększać, a gdy Kinga próbowała interweniować, Majka wybuchała histerycznym wręcz szlochem i z okrzykiem, że nikt jej nie kocha, bunkrowała się w łazience. Wiadomo, świat jest paskudny, najbliższe osoby wbijają nóż w plecy, bo każą przyjść do domu – nie wiadomo po co – akurat o piętnastej. O piętnastej – wtedy, gdy ona wyśmienicie się bawi, a obiad mogłaby zjeść później.

Dlatego z czasem Kinga stwardniała na trzepotanie rzęs i głębię spojrzenia starszej córki dla własnego, ale i jej spokoju. Popełniała jeszcze sporadycznie dość nieprzyjemne w skutkach błędy przy Agacie… Ot, chociażby czas, kiedy siedziała w domu z zagipsowaną ręką i dwa razy zdarzyło jej się z lenistwa darować młodej przedszkole.

Trzeci dzień przyniósł histerię nie do opisania. Początkowo nic nie zwiastowało tragedii, Agata co prawda marudziła przy wkładaniu butów i kurtki, ale nie protestowała zanadto. Wzięła Grześka za rękę, drugą pomachała Kindze na pożegnanie i wyszła.

Po niespełna półgodzinie wróciła prawie pod pachą tatusia, z zapuchniętą od płaczu buzią i schrypniętym od wrzasków głosem.

– Rób co chcesz, córeczko, cichutko – Grzesiek postawił najpierw wrzeszczącą wniebogłosy Agatę, po czym uniósł ręce do góry. – Rób co chcesz, ja nie wiem, co się dzieje. No cicho, Aguś, cicho.

– Co się stało?

– Nic się nie stało – wytarł spocone czoło i rozpiął kurtkę – nic się nie stało, złapała się framugi drzwi i za żadną cholerę nie dała się wprowadzić do sali.

– Jak to nie dała? Agata, idź wydmuchaj nos, już cicho – Kinga poczekała, aż odgłosy rozpaczy ucichły w łazience i zapytała prawie szeptem. – Jak to nie dała, żarty sobie robisz?

– Nie denerwuj mnie – wycedził Grzesiek – nawet mnie nie denerwuj. Te… te wszystkie baby patrzyły na mnie tak, jakbym ją co najmniej mordował. Chcesz, to sama ją prowadź. Ja się spieszę do pracy, i tak jestem spóźniony. A w przedszkolu już się nie pokażę, o nie.

– Rzeczywiście, najłatwiej…

– Jeżeli najłatwiej, to życzę powodzenia, sama zaprowadzisz i przyprowadzisz, proszę bardzo – spojrzał jeszcze na odchodnym w stronę korytarza i wzdrygnął się nieznacznie. Najwyraźniej córka w jego oczach właśnie dzisiaj zyskała nieco demoniczny charakter.

Łatwo faktycznie nie było, tego Kinga nie oczekiwała. Uspokoiwszy nieco rozhisteryzowaną Agatę, ponownie ją ubrała i zajmując uwagę córki paplaniną o wszystkim i o niczym zaprowadziła do przedszkola. Tam kategorycznie odstawiła młodą do właściwej sali i zbiegła jak niepyszna do domu. Po powrocie zaś spojrzała samej sobie głęboko w oczy i pukając palcem w lustrzane odbicie, zdecydowanie obiecała konsekwencję. Jak bardzo by nie była leniwa. Za wszelką cenę. A czasami nawet wbrew sobie.

Ot, wystarczyła chwila nieuwagi, pozornie błahe odstępstwo od reguły, dlaczego by więc, pomyślało sobie dziecko, nie odstąpić jeszcze bardziej? A co mamę, i tak przecież siedzącą w domu, może przekonać do tego, żeby ona, Agatka też sobie tu została? Pooglądać bajki, porysować..? Płacz. Najlepiej jak najgłośniejszy.

I mimo, że parokrotnie później zdarzało się jeszcze, że obie córki próbowały manifestować swoją niezależność i domagać się różnego rodzaju przywilejów, Kinga była twarda. Twarda i nieugięta. W przeciwieństwie do Grześka – on nie potrafił być głuchy na prośby córek, a ich spojrzenia, słodkie i niebywale w interesownych momentach grzeczne, rozmiękczały go jak lipcowe słońce asfalt. I chociaż próbował ściągać brwi i udawać, że ich anielskie oczy nie robią na nim kompletnie żadnego wrażenia, wyciągał portfel, wstawał bladym świtem albo jechał w nocy do babci po zapomnianą maskotkę. W zależności na co akurat było zapotrzebowanie.

Kinga zamieszała leczo i wyjrzała przez okno. Może zdąży jeszcze złapać go przed powrotem i zrobi małe zakupy..?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: