Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mamin synek: powieść oryginalna w trzech częściach - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mamin synek: powieść oryginalna w trzech częściach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 431 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Przed pią­tą z rana było pra­wie ciem­no. Po trzy­dnio­wej sło­cie, wy­ja­śni­ło się na­resz­cie od wscho­du, a zie­mia, jak­by upar­tym desz­czem znu­dzo­na, swo­bod­nie od­dy­cha­ła kłę­ba­mi sza­rej mgły, nie­mi­le ogar­nia­ją­cej tych lu­dzi, któ­rym twar­dy obo­wią­zek ka­zał sta­wie się ra­niej do pra­cy, niż­by mie­li do tego ocho­tę.

To też za­wia­dow­ca sta­cji Pe­pin­ster, wy­cze­ku­ją­cy po­cią­gu od pru­skiej gra­ni­cy, miał kwa­śną minę. Dął zim­ny wiatr, więc urzęd­nik po­sta­wił koł­nierz płasz­cza, ręce w kie­sze­nie wsu­nął, a ziew­nąw­szy peł­ną pier­sią, spoj­rzał ku Ve­rviers. Po­cią­gu tyl­ko co nie wi­dać, bo i po­słu­ga­cze sto­ją już na po­ste­run­kach. Je­den pod­to­czył na niz­kim wóz­ku ele­ganc­ki ku­fer, dru­gi przy drzwiach od bu­fe­tu trzy­ma drob­ne pa­kun­ki, a za nimi stoi po­dróż­ny, je­dy­ny na sta­cji. Sma­gły, pięk­nych kształ­tów blon­dyn, ubra­ny wy­twor­nie, wno­sząc z wy­ra­zu twa­rzy, bar­dzo mło­dziut­ki, z ja­snym, za­le­d­wie obie­cu­ją­cym się za­ro­stem, snąć jesz­cze nie­tknię­tym brzy­twą go­la­rza. W nie­bie­skich oczach mło­dzień­ca, ła­two do­strzec in­te­li­gen­cji; i sen­ty­men­tal­ność, nie­zu­peł­nie temu wie­ko­wi wła­ści­wą. Ca­łość przed­sta­wia się wy­kwint­nie a sym­pa­tycz­nie.

Roz­legł się prze­cią­gły świst. Po­ciąg nad­cho­dzi. Niby śle­pia dzi­kie­go zwie­rza, za­bły­sły w ciem­no­ści la­tar­nie pa­ro­wo­zu, a tuż za nim po­ciąg; oświe­tlo­ny lam­pa­mi wa­go­nów, jak zwin­ny Wąż, wy­giął się na łuku. Z szy­kiem, so­bie wła­ści­wym, ma­szy­ni­sta za­to­czył ekwi­pa­żem na we­kslu, krót­kim, ury­wa­nym świ­stem dał sy­gnał po dwa­kroć, i wpadł­szy gwał­tow­nie przed sta­cję, zręcz­nie za­ha­mo­wał na miej­scu.

Przy­sta­nek naj­krót­szy – jed­na mi­nu­ta.

– En vo­itu­re! – do­bit­nie za­wo­łał kon­duk­tor, prze­cią­ga­jąc ostat­nią sy­la­bę.

– Pour Bru­zel­les! – zbli­ża­jąc się, rzekł mło­dy czło­wiek, a za­le­d­wie zdą­żył umie­ścić się w wa­go­nie i ode­brać z rąk po­słu­ga­cza pa­kun­ki, za­trza­śnię­to z ło­sko­tem drzwi i po­ciąg da­lej po­my­kał.

Ale w prze­dzia­le wska­za­nym przez kon­duk­to­ra, nie było miej­sca, bo na dwóch prze­ciw­le­głych sie­dze­niach spa­ły dwie damy. Lam­pę osło­nię­to nie­bie­ską ma­ter­ją

Mło­dzie­niec oswo­ił wzrok z pół­świa­tłem i za­sta­no­wił się, jak mu na­le­ży po­stą­pić. Zda­wa­ło­by się naj­prost­szem prze­bu­dzić jed­ną i po­pro­sić o zro­bie­nie miej­sca. Ale on był dżen­tel­me­nem, a damy spa­ły tak smacz­nie. Więc zło­rze­czył kon­duk­to­ro­wi, któ­ry go ska­zał na pie­szą po­dróż w wa­go­nie ko­lei że­la­znej i obie­cy­wał so­bie zmie­nić prze­dział przy pierw­szej spo­sob­no­ści. Tym­cza­sem, spar­ty o okno, pa­trzył przez szy­by, bo za­czy­na­ło już świ­tać, a dro­ga od Her­be­sthal do Lie­ge, jest naj­pięk­niej­szą w Bel­gji. Ale wkrót­ce łok­cie mu ścier­pły, a tu­ne­le, raz po raz po so­bie na­stę­pu­ją­ce, prze­szka­dza­ły w po­dzi­wia­niu wi­do­ków; roz­glą­dał się znów wo­ko­ło i te­raz do­strzegł, że jed­na z dam, śpią­ca w po­zy­cji nie­co skur­czo­nej, zo­sta­wi­ła ską­po miej­sca na ław­ce. Sko­rzy­stał z tego skwa­pli­wie i usiadł, trze­ba przy­znać jak naj­oględ­niej… na sa­mym brze­gu sie­dze­nia. Po zdo­by­ciu ta­kiej po­zy­cji, na­brał otu­chy. Po­wo­li, po­wo­li, bę­dzie się za­sia­dał co­raz głę­biej, nie bu­dząc po­dróż­nej. I on chęt­nie uło­żył­by się do snu, ale o tem nie mógł ma­rzyć Na­to­miast, ba­dał oto­cze­nie. Na sznu­ro­wych pó­łecz­kach spo­czy­wa­ły wy­twor­ne tor­by, pu­deł­ka i pla­idy, z któ­rych co­śnie­coś moż­na wno­sić o wła­ści­ciel­kach. Rzu­cił okiem w bok ale gło­wa śpią­cej była przy­kry­ta wo­al­ką. Spoj­rzał bli­żej i oczy szyb­ko od­wró­cił. Miał­że­by zna­leźć coś nie­mi­łe­go? Prze­ciw­nie. Jed­nak­że mło­dzie­niec, mo­ral­nie, jak on wy­cho­wa­ny, nie chciał ko­rzy­stać z po­ło­że­nia, zresz­tą zwy­czaj­ne­go w po­dró­ży, że zgrab­ny, la­kie­ro­wa­ny bu­cik wy­kradł się z pod po­dróż­ne­go ko­stiu­mu…. Pa­trzył więc znów przez okno na ja­kąś wil­lę i pięk­ne oto­cze­nie, ale gdy po­ciąg skrył się na­gle w tu­ne­lu, mi­mo­wo­li za­wró­cił okiem ku nóż­ce są­siad­ki.

– A nie, nie trze­ba – my­ślał. – Coby na to po­wie­dzia­ła mama, lub moi na­uczy­cie­le, gdy­by wi­dzie­li.

I znów gło­wę od­wró­cił.

Ale za chwi­lę za­sta­no­wił się, że już skoń­czył dwa­dzie­ścia dwa lat, że mama, gdy­by żyła, nie mo­gła­by wy­ma­gać, aby był za­wsze nie­do­ro­słym Gu­ciem, a na­uczy­cie­le wszak­że daw­no przy­zna­li mu doj­rza­łość.

I jak­by po­zba­wio­ny skru­pu­łu, zrzekł się pięk­ne­go kra­ju Wal­lo­nów, prze­kła­da­jąc są­sied­nie zja­wi­sko.

A nóż­ka była istot­nie ład­na. Drob­na, w pa­lusz­kach wąz­ka, na pod­bi­ciu wy­so­ka.

Gdy­by po­dróż­ny był wy­traw­niej­szy w tych rze­czach, to oce­nił­by, że ta­kie kształ­ty nie mia­ły nic wspól­ne­go z pła­ską nie­miec­ką lub fla­mandz­ką nogą, a na fran­cuz­ką – stop­ka była za krót­ka. Ale mo­ral­nie wy­cho­wa­ny mło­dzie­niec był igno­ran­tem w tym wzglę­dzie i w tej chwi­li po­wo­do­wał się tyl­ko zmy­słem es­te­tycz­nym.

Na­raz, po­ciąg w peł­nym bie­gu/ wy­padł z tu­ne­lu na ostry łuk, i po­chy­lił się tak, że mło­dy czło­wiek, za­le­d­wie ucze­pio­ny ław­ki, stra­cił rów­no­wa­gę, a bliz­ki zwa­że­nia się ca­łym cię­ża­rem na są­siad­kę, mi­mo­wo­li oparł lek­ko ręce o jej ko­la­na. Prze­bu­dzo­na, ze­rwa­ła się z sie­dze­nia.

– Par­don ma­da­me, ver­ge­ihen sie, – ode­zwał się zmie­sza­ny.

– NiE śpisz Ka­mil­ko? – za­py­ta­ła po pol­sku dru­ga ko­bie­ta, wy­chy­la­jąc gło­wę z pod pla­ida.

– Spa­łam tak do­brze – od­par­ła pierw­sza – ale nam tu, jak wi­dzę, dali nie­pro­szo­ne to­wa­rzy­stwo.

Po­dróż­ny, usły­szaw­szy pol­ską mowę, sam bę­dąc po­la­kiem, tem bar­dziej ża­ło­wał swej nie­zręcz­no­ści, a jed­no­cze­śnie był rad spo­tka­niu ro­da­czek.

– Ze­chcą mi pa­nie wy­ba­czyć – mó­wił gło­sem nie­śmia­łym, – ale to wina kon­duk­to­ra, że mi tu wska­zał miej­sce. In­a­czej, nie po­zwo­lił­bym so­bie prze­szka­dzać pa­niom, zwłasz­cza ro­dacz­kom.

– A, pan po­lak? – zwró­ci­ła się star­sza, po­pra­wia­jąc wło­sy.

– Tak jest, ale niech pa­nie nie krę­pu­ją się dla mnie. Na pierw­szej sta­cji wy­szu­kam inne miej­sce, a tym­cza­sem chęt­nie po­sto­ję – tj rze­kł­szy, po­wstał z sie­dze­nia.

– Nie­chże pan sia­da, pro­szę bar­dzo – mó­wi­ła ta sama dama – śpi­my pra­wie od sa­me­go Ber­li­na, a daw­no już nie mia­ły­śmy pol­skie­go to­wa­rzy­stwa. Pan da­le­ko je­dzie?

– Do Bruk­sel­li pani, jadę ze Spaa, gdzie ba­wi­łem kil­ka dni. Czy pa­nie tak­że do Bruk­sel­li?

– Je­dzie­my do Osten­dy na ką­pie­le, po se­zo­nie we Fran­zens­ba­dzie. Ale pan za­pew­ne nic dla ku­ra­cji po­dró­żu­je? W tym wie­ku…

– O tak, pani, je­stem zu­peł­nie zdrów. Chcę ra­czej po­znać ka­wa­łek świa­ta, a po dro­dze i bel­gij­ską sto­li­cę. Nie po­dró­żo­wa­łem nig­dy.

– A to wiel­ka przy­jem­ność – wtrą­ci­ła pierw­szy raz dru­ga.

Do­tąd mło­dzie­niec; za­mie­nia­jąc sło­wa tyl­ko ze star­szą, sie­dzą­cą na­prze­ciw­ko, nie miał spo­sob­no­ści, lub może nie śmiał zaj­rzeć w oczy są­siad­ce, któ­rą tak nie­zgrab­nie prze­bu­dził, ale gdy sama przy­łą­czy­ła się do roz­mo­wy, ob­ró­cił się ośmie­lo­ny. Miał już ja­kiś fra­zes ba­nal­ny na ustach, lecz gdy rzu­cił na nią okiem – za­ciął się. Była ude­rza­ją­co pięk­na.

Twa­rze po­spo­li­te wy­ma­ga­ją wy­koń­czo­ne­go stro­ju i mi­ster­ne­go utre­fie­nia wło­sów, pięk­ność jed­nak do­sko­na­ła nie prze­sta­je być nią za­wsze i we wszel­kich wa­run­kach,

Nie każ­da ko­bie­ta, po nocy prze­spa­nej w wa­go­nie, mia­ła­by od­wa­gę pró­bo­wać siły swych wdzię­ków, ale ta w tej chwi­li była pew­ną sie­bie. Nie mo­gąc prze­cze­sy­wać wło­sów w to­wa­rzy­stwie mło­de­go czło­wie­ka, zdą­ży­ła przed chwi­lą wy­jąć z nich parę szpi­lek i pu­ściw­szy swo­bod­nie czar­ne war­ko­cze, roz­plo­tła je do po­ło­wy tak, że jej okry­ły ra­mio­na, niby lśnią­cy, fan­ta­zyj­ny płaszcz. Prze­pysz­nie opraw­ne ciem­ne oczy, snem wy­wo­ła­ny ru­mie­niec na bia­łej twa­rzy, kla­sycz­ny no­sek i zmu­sza­ją­ce do za­chwy­tu ustecz­ka – wszyst­ko skła­da­ło się na iście mo­de­lo­wą pięk­ność, olśnie­wa­ją­cą i cza­ru­ją­cą za­ra­zem.

Nie dziw­na, że mło­de­mu blon­dy­no­wi sło­wa na ustach za­mar­ły.

Star­sza ko­bie­ta spo­strze­gła to uwiel­bie­nie!, a chcąc pod­trzy­mać ucię­tą roz­mo­wę, do­da­ła:

– Moja cór­ka prze­pa­da za po­dró­ża­mi.

Po­dzie­lam ta­kie upodo­ba­nie – rzekł mło­dy czło­wiek, wy­rwa­ny z po­dzi­wu. – Pierw­szy raz wy­je­cha­łem z kra­ju, spra­gnio­ny szer­sze­go świa­ta. Wiel­ce przy­jem­ne są te ob­ser­wa­cje i nowe wra­że­nia. Na każ­dym kro­ku szu­ka­my cze­goś od­mien­ne­go, po­rów­ny­wa­my traw­ki z na­sze­mi traw­ka­mi, do­ty­ka­my drzew, aby prze­ko­nać się, czy ro­sną po­dob­nie jak na­sze, nie­omal za­dzi­wia nas słoń­ce i księ­życ, że świe­cą z tej sa­mej wy­so­ko­ści. Ale w mia­rę po­su­wa­nia się na za­chód, uczu­wa­my żal do sa­mych sie­bie, że tam, u nas, w po­rów­na­niu tak wszyst­ko bled­nie, tak smut­no wy­glą­da. Rzuć­my okiem na Bel­gję, przez któ­rą je­dzie­my. Ja­każ nie­zmier­na róż­ni­ca, a jed­nak nasz kraj nie uboż­szy od tego, tyl­ko po ma­co­sze­mu przez nas trak­to­wa­ny.

Ten zwrot, rzu­co­ny po­waż­nie przez mło­de­go czło­wie­ka, do­brze dlań uspo­so­bił mat­kę i cór­kę. Do­tąd wi­dzia­ły w nim pra­wie mło­ko­sa, uda­ją­ce­go męż­czy­znę; te­raz przed­sta­wił się jak czło­wiek, któ­ry co naj­mniej my­śli i mówi roz­sąd­nie.

Gra­węd­ka też za­wią­za­ła się na do­bre, a mło­dzie­niec był w siód­mem nie­bie, bo pięk­na są­siad­ka oży­wia­ła się co­raz wię­cej.

Zna­jo­mo­ści w wa­go­nie za­wie­ra­ją się ła­two i szyb­ko. Po­la­cy, zwłasz­cza z tej sa­mej sfe­ry, za­wsze od­naj­du­ją w roz­mo­wie wza­jem­nie zna­jo­me so­bie oso­by i sto­sun­ki To też gdy po­ciąg zbli­żał się do Lo­uva­in, na­sze to­wa­rzy­stwo zna­ło się już do­brze. I tyle wie­dzia­no o so­bie, że mło­dy czło­wiek na­zy­wa się Au­gust Tur­ski, że stra­cił nie­daw­no mat­kę i ob­jął ro­dzin­ny ma­ją­tek w Hru­bie­szow­skiem, gdzie do­tąd sta­le prze­by­wał, bo wy­cho­wa­nie ode­brał w domu, pod kie­run­kiem dwóch świa­tłych pe­da­go­gów, Fran­cu­za i Niem­ca. Mat­ka nie zdo­by­ła się na od­wa­gę, aby je­dy­na­ka z domu wy­pu­ścić.

Pani Za­hor­ska z domu hra­bian­ka, z cór­ką

Ka­mil­lą, obec­ne to­wa­rzysz­ki po­dró­ży Tur­skie­go, mia­ły po­sia­dać znacz­ne do­bra na Pod­la­siu i jak co­rocz­nie, ba­wi­ły za­gra­ni­cą parę let­nich mie­się­cy.

Te­raz już Tur­ski nie ży­wił żalu do kon­duk­to­ra za wska­za­nie mu togo a nie in­ne­go prze­dzia­łu. Był za­chwy­co­ny zna­jo­mo­ścią.

Pani Za­hor­ska, bar­dzo oży­wio­na, mimo, że się już mia­ła ku pięć­dzie­siąt­ce, była jesz­cze przy­stoj­ną. Ktoś inny do­strzegł­by w niej może za wie­le pre­ten­sji do po­wierz­chow­no­ści, ale mło­dy Tur­ski nie szu­kał ujem­nych stron w mat­ce, któ­rej cór­ka – we­dług nie­go – gro­ma­dzi­ła w so­bie ide­ały wszel­kie. A w wy­ra­zi­stych oczach Ka­mil­li prze­czu­wał nie­bo, w któ­rem udział zwy­kłe­go, jak on, śmier­tel­ni­ka, wy­da­wał mu się być szczę­ściem, nie­uchwyt­nem, jak sen roz­kosz­ny.

Au­gust do­tąd nie znał, bo nie spo­ty­kał ko­biet. Lata mło­dzień­cze ze­szły mu na na­uce, a jego to­wa­rzy­stwo ogra­ni­cza­ło się do tro­skli­wej mat­ki i czuj­nych gu­wer­ne­rów. Dziś sta­wiał pierw­sze kro­ki jako czło­wiek sa­mo­dziel­ny. Był nie­win­ny cia­łem, świe­że­go umy­słu i cie­płe­go ser­ca, a więc tem wraż­liw­szy na pięk­no. Uśmie­chał się do wszyst­kie­go, bo i jemu wszyst­ko się uśmie­cha­ło.

Pan­na Za­hor­ska prze­ży­ła już dwa­dzie­ścia sześć wio­sen, ale te lata nie uję­ły jej pięk­no­ści.

prze­ciw­nie, do­da­ły do na­tu­ral­nych wdzię­ków ru­ty­nę ich uży­cia, przy­wa­bie­nia i ocza­ro­wa­nia.

– Więc pan nie zna mo­rza? – za­py­ta­ła w dal­szym cią­gu roz­mo­wy.

– Nie… pani. Ma być im­po­nu­ją­ce.

– Na roz­ma­ite oso­by wy­wie­ra róż­ne wra­że­nia. Mnie ono za­chwy­ca, ale sły­sza­łem mło­dą pa­nien­kę, któ­ra, gdy zna­la­zła się pierw­szy raz U jego brze­gu, rze­kła z całą na­iw­no­ścią: spo­dzie­wa­łam się wię­cej wody zo­ba­czyć. Ką­pie­le są na­der przy­jem­ne. Niech pan przy­je­dzie do Osten­dy, na­uczę cię ucie­kać przed bał­wa­na­mi. To bar­dzo za­baw­ne.

Au­gust, nie wie­dząc, że damy i męż­czyź­ni ką­pią się ra­zem w mo­rzu, za­ru­mie­nił się, jak bu­rak. Ale nie rad był przy­znać się do tej nie­świa­do­mo­ści.

– A to przy­da mi się tem bar­dziej – od­parł – że nie umiem pły­wać. Mat­ka moja bała się za­wsze, abym nie uto­nął przy lek­cji. To samo było z kon­ną jaz­dą. Mu­sia­łem uży­wać pro­tek­cji mego dzi­siej­sze­go są­sia­da Lu­bi­cza, aby mi po­zwo­lo­no do­siąść ko­nia, a wte­dy mat­ka tru­chla­ła, że nogę zła­mię.

– Wi­docz­nie bar­dzo ko­cha­ła swe­go je­dy­na­ka – rze­kła pani Za­hor­ska.

– Nie­wąt­pli­wie; a jed­nak, wi­dzę dziś w so­bie bra­ki, bę­dą­ce na­stęp­stwem sys­te­mu mego wy­cho­wa­nia,

– Ze mnie bo mama zro­bi­ła chłop­ca – wtrą­ci­ła Ka­mil­la. – Po­wia­dam panu, umiem wca­le do­brze pły­wać, jeż­dżę kon­no, na łyż­wach, strze­lam z pi­sto­le­tu i – kie­dy nikt nie wi­dzi – palę pa­pie­ro­sy. A pan pew­no nie pa­lisz, czy zga­dłam?

– Tak pani, nie palę, nie piję, kon­no jeż­dżę po ła­ci­nie, o gim­na­sty­ce nie mam po­ję­cia.

– Więc pan za­pew­ne i nie po­lu­jesz?

– Gdy­bym po­lo­wał mu­siał­bym strze­lać, a strze­la­jąc choć wy­pad­kiem za­bi­jać. Lu­bię pta­ki i zwie­rzę­ta, ale wła­śnie dla­te­go nie miał­bym żad­nej przy­jem­no­ści po­zba­wie­nia ich ży­cia. Czu­ję na­wet do tego pe­wien wstręt. Ko­cham kwia­ty, to też ich nie zry­wam.

– A więc żad­na pan­na nie może spo­dzie­wać się od pana bu­kie­tu?

– Przy­zna­ję, nie my­śla­łem o tem.

– A gdy­byś pan zna­lazł się na pla­cu… po­je­dyn­ku, czy i wte­dy nie był­byś zdol­nym za­bić prze­ciw­ni­ka?

– Nie mógł­bym być w po­dob­nem po­ło­że­niu, bo nie ob­ra­ził­bym ni­ko­go, a sam nie dał­bym po­wo­du, aby mnie ob­ra­żo­no. Po­mi­jam te wy­pad­ki, w któ­rych mamy pra­wo po­sta­wić się wy­żej nad wy­rzą­dzo­ną ob­ra­zę.

– To bar­dzo względ­ne i nie za­wsze od nas za­leż­ne – mó­wi­ła pięk­na pan­na, tą roz­mo­wą za­in­te­re­so­wa­na – jak­że­byś pan po­stą­pił, gdy­by ob­ra­żo­no ko­bie­tę, jego na­rze­czo­ną lub żonę?

Za­py­ta­nie za­sta­wa­ło zu­peł­nie nie­przy­go­to­wa­nym mło­dzień­ca. Nie chciał być sprzecz­nym sam z sobą, by­ło­by go­rzej oka­zać się obo­jęt­nym na ho­nor ko­bie­ty. Nie­zwy­kły po­dob­nej szer­mier­ki, w któ­rej świa­to­we damy tak bie­gle wła­da­ją gięt­ką bro­nią ję­zy­ka, Tur­ski w du­szy czuł się po­ko­na­nym, a dla za­ma­sko­wa­nia po­raż­ki, ob­my­ślał wy­mi­ja­ją­cą od­po­wiedź.

Ale otwo­rze­nie drzwi wa­go­nu wy­pro­wa­dzi­ło go z trud­no­ści.

– Do Osten­dy! pro­szę prze­sia­dać się! – ob­ja­śnił kon­duk­tor.

To­wa­rzy­stwo, za­ję­te roz­mo­wą, nie za­uwa­ży­ło za­trzy­ma­nia się po­cią­gu na sta­cji, z któ­rej roz­cho­dzą się ko­le­je do Bruk­sel­li i ku Ho­lan­dji.

Te­raz więc pa­nie mu­sia­ły się spie­szyć z po­zbie­ra­niem dro­bia­zgów, aby zdą­żyć w porę. Au­gust, po­ma­ga­jąc im, nie­wy­mow­nie ża­ło­wał, że tak pręd­ko tra­ci to­wa­rzy­stwo, a zwłasz­cza cór­ki, z któ­rą rad­by nie roz­stać się już nig­dy.

Za chwi­lę, z okna wa­go­nu ści­gał wzro­kiem prze­dział, do któ­re­go wsia­dły jego zna­jo­me, ale tam doj­rzał tyl­ko gło­wę bel­gij­skie­go ofi­ce­ra.

Po­sta­no­wił cze­kać do koń­ca i nie za­wiódł się, bo kie­dy już oby­dwa po­cią­gi ru­szy­ły, ofi­cer znikł, a w jego miej­scu uka­za­ła się Ka­mil­la, po­sy­ła­ją­ca Tur­skie­mu gest ręką i sło­wa:

– Do wi­dze­nia w Osten­dzie, mais sans fau­te, nie­praw­daż?

Au­gust był tem po­że­gna­niem uszczę­śli­wio­ny.

– Mia­łoż­by jej w isto­cie na­tem za­le­żeć? – po­my­ślał.II.

– Co mó­wisz o na­szej zna­jo­mo­ści? – za­gad­nę­ła mat­ka cór­kę, kie­dy się już zna­la­zły w dru­gim po­cią­gu w to­wa­rzy­stwie ofi­ce­ra i trzech Fla­man­dów, pa­lą­cych krót­kie pian­ko­we fa­jecz­ki.

– Co mó­wię? Ład­ne ja­błusz­ko szla­chet­ne­go ga­tun­ku do­cho­dzi na słoń­cu. Sta­ran­ny ogrod­nik zro­bił swo­je, a resz­ta za­le­ży od sprzy­ja­ją­cej pory. Może doj­rzeć na pięk­ny owoc, je­śli go wiatr nie strą­ci, lub ro­bak nie sto­czy.

– De­fi­ni­cja traf­na.

– Z po­cząt­ku my­śla­łem, że to mło­dzik, tro­chę po­zu­ją­cy i fan­fa­ro­nik, ale wi­dzę, że chło­piec do­brze wy­cho­wa­ny i wca­le nie głu­pi. Tyl­ko to wy­cho­wa­nie zdra­dza go w każ­dym sło­wie. Wi­docz­nie ogrom­nie mo­ral­ny i w obej­ściu nie­śmia­ły, jak pen­sjo­nar­ka. Uwa­ża­ła mama, jak się bie­dak za­ru­mie­nił, kie­dy mu wspo­mnia­łem o ką­pie­lach?

– To było nie na miej­scu. Może mieć złe wy­obra­że­nie o to­bie.

– Co też mama mówi! To mój sys­tem po­stę­po­wa­nia z męż­czy­zna­mi Bu­fo­na po­wa­gą do­pro­wa­dzam do rów­no­wa­gi, a z na­iw­nym dzie­cia­kiem trze­ba dzia­łać prze­ciw­nie.

– Cóż to­bie na nim za­le­ży?

– Jak­to co? Wszak­że mam nie wra­cać do domu bez na­rze­czo­ne­go, a ten Tur­ski może być taki do­bry lub lep­szy niż inni.

– Ależ to mło­dzik jesz­cze.

– A cóż mi to szko­dzi? Je­że­li bo­ga­ty, co za­raz trze­ba spraw­dzić, to jego wiek może mi być tyl­ko na rękę. Wie mama, że nie mam kwa­li­fi­ka­cji na zbyt po­wol­ną mał­żon­kę, a taki dzie­ciuch bywa naj­wy­god­niej­szy. A przy­tem po­do­bał mi się wię­cej niż ci wszy­scy zwie­trza­li sa­lo­now­cy, któ­rzy przedew­szyst­kiem ra­chu­ją, kie­dy, jak ja tak i mama, po­dob­no le­piej zna­my tę sztu­kę. Z tej jego su­ro­wo­ści wy­le­czy­ła­bym go pręd­ko. Na­tu­ral­nie, je­że­li nie ma mi­lio­na; nie mam do nie­go pre­ten­sji. Niech mama z Osten­dy na­pi­sze do puł­kow­ni­ka, on ma krew­nych w Hru­bie­szow­skiern, tą dro­gą naj­prę­dzej do­wie­my się wszyst­kie­go.

– Z cze­góż wno­sisz, że on by się sta­rał o cie­bie? Wi­dzia­łaś go za­le­d­wie parę go­dzin.

– Wi­dzia­łam go aż nad­to dłu­go, aby być pew­ną, że je­śli­by się nie sta­rał, to tyl­ko przez nie­śmia­łość. Ale ja go ośmie­lę, niech tyl­ko ma mi­lion; wresz­cie, może się lep­si znaj­dą w Osten­dzie.

– Mó­wisz, że tak do­brze umie­my ra­cho­wać, a jed­no­cze­śnie do mi­lio­na ogra­ni­czasz two­je żą­da­nia. Już nie raz wspo­mi­na­łam ci, że mi­lion nie ra­tu­je na­sze­go po­ło­że­nia. Za­pew­ne nie żą­dasz, abym ja zo­sta­ła bez fun­du­szu za to, że zbyt wie­le ło­ży­łam na two­je wy­cho­wa­nie, a po­tem pro­wa­dzi­łam dom na sto­pie od­po­wied­niej do tych, któ­rzy tyle lat o cie­bie kon­ku­ro­wa­li, i tyl­ko dzię­ki twej wy­bred­no­ści, ża­den nie oże­nił się. Nie mó­wiąc o in­nych nie mogę ci da­ro­wać hra­bie­go Ze­no­na.

– Moja mamo, zro­zu­miej­my się raz w tym wzglę­dzie. Hra­bia Ze­non, jak­kol­wiek bar­dzo bo­ga­ty, nie był od­po­wied­ni dla mnie. Nig­dy nie zgo­dzi­ła­bym się na męża… któ­re­go mi­lio­ny mają słu­żyć do do­ra­bia­nia na­stęp­nych, za­miast do ich uży­cia. Pa­mię­tam jego teo­r­je o weł­nia­nych su­kien­kach i kra­jo­wym prze­my­śle. Prze­cież on wy­raź­nie ro­ścił żą­da­nia, aby mu żona do­glą­da­ła w jego fa­bry­ce a la Ro­qu­efort. By­łam bar­dzo obo­wią­za­ną panu hra­bie­mu za za­ufa­nie, ja­kie chciał we mnie po­ło­żyć, ale nie mia­łam naj­mniej­sze­go po­cią­gu do ro­bie­nia se­rów. A nie! Są­dzę, że na­sze za­pa­try­wa­nia nie róż­nią się co do tego. Pa­mię­tam, jak kie­dyś nie­bosz­czyk oj­ciec skar­żył się, że mama przed św. Ja­nem nie chcia­ła ob­ci­nać ku­po­nów od li­stów za­staw­nych, bo to robi od­ci­ski na rę­kach.

– To inna rzecz. By­li­śmy wów­czas bar­dzo bo­ga­ci. Ale dziś ob­ci­na­ła­bym naj­chęt­niej.

– Wie­rzę. Szko­da tyl­ko, że nie mamy nic do ob­ci­na­nia, prócz chy­ba strzęp­ków od sta­rych atla­sów. Jed­nak­że nie by­li­śmy tak bo­ga­ci, jak hra­bia Ze­non, a wresz­cie od ku­po­nów i wy­zla­ca­nych no­ży­czek w bu­du­arze, bar­dzo da­le­ko do ser­wat­ki i cuch­ną­cych wo­recz­ków.

Pani Za­hor­ska skrzy­wi­ła się.

– Nie mó­wię – cią­gnę­ła cór­ka – o ino jem wy­cho­wa­niu. Nie było ono tak nad­zwy­czaj­ne, a oj­ciec zo­sta­wił nam duże ka­pi­ta­ły Wiec zo­sta­je tyl­ko pro­wa­dze­nie domu na wy­so­ką ska­lę. Nie­chże mama nie gnie­wa się, je­że­li jej przy­po­mnę, że nie ja tyl­ko by­łam na wy­da­niu.

– Czyż­by mia­ło być tak nie­do­rzecz­nem, gdy­bym była wy­szła za mąż przed sied­miu lub ośmiu laty?

– Nie upa­try­wa­ła­bym w tem nic nie­do­rzecz­ne­go, ale pan Aur­tur by­wał u nas jesz­cze przed trze­ma laty, a prze­cież nie o mnie się sta­rał. Tuż przed nim ba­ron do­stał tak­że od­ko­sza. Dla­te­go o nim wspo­mi­nam, aby zwró­cić mamy uwa­gę, że je­że­li dziś je­ste­śmy zruj­no­wa­ne, to nie tyl­ko ja by­łem do tego po­wo­dem.

– Nie my­śla­łem, że mnie spo­tka­ją po­dob­ne za­rzu­ty z twej stro­ny.

– To nie są za­rzu­ty, ale mó­wi­my, że moje mał­żeń­stwo z mi­lio­nem nie osią­ga celu, ja zaś są­dzę prze­ciw­nie. Z tem, co moż­na jesz­cze mo­je­go z Jo­dło­wa wy­ra­to­wać, dla mnie sa­mej mi­lion wy­star­czy. Nie mam ocho­ty zo­stać sta­rą pan­ną, zwłasz­cza po li­cy­ta­cji na­szych ma­jąt­ków i dla­te­go żą­dam o wie­le mniej, niż kie­dyś żą­da­łam.

– Miej­my na­dzie­ję, że w Osten­dzie znaj­dzie­my lep­sze wi­do­ki mó­wi­ła mat­ka po­jed­naw­czym to­nem. – O ile wiem, będą tam dwaj kan­dy­da­ci.

– Daj Boże; tym­cza­sem nie będę za­nie­dby­wa­ła Tur­skie­go, tem bar­dziej, że z nim ła­two zro­bię, co ze­chcę. Mój kon­ku­rent, po­sia­da­jąc wła­sny ma­ją­tek, musi za­ra­zem za­po­biedz li­cy­ta­cji Jo­dło­wa czy­li in­a­czej mó­wiąc, trze­ba, aby po­zwo­lił sobą kie­ro­wać.

– Jak chcesz, na­pi­szę do puł­kow­ni­ka.

– Na­tu­raln­re, trze­ba ko­niecz­nie. Je­że­li mamy oby­dwie gi­nąć, czyż nie le­piej, abym choć ja jed­na utrzy­ma­ła się na po­zy­cji? Wresz­cie, może Tur­ski jest tak bo­ga­ty, że nas wy­ra­tu­je obie­dwie.

To rze­kł­szy Ka­mil­la opar­ła pięk­ną gło­wę na­bia­łem ręku i przy­mknę­ła oczy: czy jed­nak do snu lub ma­rzeń o nie­bie­sko­okim blon­dy­nie, trud­no było od­gad­nąć.

Au­gust w tej chwi­li sam je­den w wa­go­nie, do Bruk­sel­li do­jeż­dżał. Ani spał, ani cie­szył się moż­no­ścią zwi­dza­nia mia­sta. Błysz­cza­ły mu tyl­ko pięk­ne oczy Ka­mil­li i brzmiał w uszach jej srebr­ny głos.

Roz­bie­rał te­raz każ­dy kształt, rys i wszel­ki szcze­gół tej fe­no­me­nal­nej dla nie­go ko­bie­ty, w któ­rej zna­lazł pod wszyst­kie­mi wzglę­da­mi bo­gac­two, roz­sa­dza­ją­ce jego wy­obraź­nię mło­dzień­czą.

Ale nie kre­ślił śmiel­szych pla­nów.

Przy­pusz­czał, że tak pięk­na, a za­pew­ne bar­dzo bo­ga­ta pan­na, je­że­li nie jest już za­rę­czo­ną, to ma licz­nych wiel­bi­cie­li, z któ­ry­mi współ­za­wod­nic­two nie by­ło­by ła­twem. A jed­nak cie­szył się, że Ka­mil­lę zo­ba­czy w Osten­dzie, o co wy­raź­nie pro­si­ła. My­ślał o owych ką­pie­lach w mo­rzu, wy­rzu­cał so­bie, że się na wzmian­kę o nich czer­wie­nił i po­sta­na­wiał od­tąd zdo­by­wać się na wię­cej śmia­ło­ści w to­wa­rzy­stwie ko­biet.

– Prze­cież mi­nę­ły już bez­pow­rot­nie moje lata dzie­cin­ne – za­kon­klu­do­wał.

I przy­szły mu na myśl nie­któ­re epi­zo­dy w tej epo­ki.

Raz, gdy sie­dział z mat­ką przed dwo­rem w cie­niu lip sta­rych, na­de­szła mło­da chłop­ka z dziec­kiem na ręku, pro­sząc dla nie­go o le­kar­stwo na ko­klusz. Kie­dy spre­zen­to­wa­ny dzie­ciak do­stał wła­śnie ata­ku, ko­bie­ta do­by­ła z pod zgrzeb­nej ko­szu­li bia­łą pierś, chcąc nią za­mknąć usta za­no­szą­ce­mu się chłop­cu od kasz­lu. Gu­cio przy­glą­dał się z pod oka temu sys­te­mo­wi kar­mie­nia, ale pani Tur­ska wy­sła­ła go za­raz po klu­cze od ap­tecz­ki. In­ne­go dnia szedł z mat­ką do ogro­du, aby zo­ba­czyć, czy już szpa­ra­gi wy­cho­dzą. Przez wa­rzyw­ną kwa­te­rę kro­czy­ła w tej chwi­li dziew­ka fol­warcz­na z płach­tą ziel­ska na ple­cach Chro­niąc od rosy kra­sną spód­ni­cę, unio­sła ją względ­nie wy­so­ko, nie wi­dząc po­trze­by ta­je­nia swych kształ­tów.

– W któ­rej więc stro­nie jest kon­ste­la­cja wiel­kiej niedź­wie­dzi­cy ? – za­py­ta­ła mat­ka je­dy­na­ka.

Gru­cio, wie­dząc że nie może być nic wspól­ne­go mię­dzy Lu­to­wic­kie­mi bu­ra­ka­mi a astro­no­mią, rad nie rad, mu­siał wznieść oczy ku nie­bu…

Ta­kie i tym po­dob­ne wspo­mnie­nia złą­czył znów z my­ślą o ką­pie­lach w mo­rzu ra­zem z ko­bie­ta­mi i krew ude­rzy­ła ma do gło­wy, za­nim spo­strzegł się po­now­nie, że w tej chwi­li nie­za­leż­ny i doj­rza­ły, nic pod­le­ga żad­nej kon­tro­li i opie­ce.

Po­ciąg tym­cza­sem po­my­kał po rów­nym już, jak stół, kra­ju, szyb­ko mi­jał sta­cje, aż wresz­cie Au­gust na jed­nej z nich prze­czy­tał: Scha­er­bek, a w parę mi­nut po­tem zna­lazł się pod szklan­nym da­chem bruk­sel­skie­go dwor­ca.

O ile przed­tem nie nie ogra­ni­czał nig­dzie po­by­tu i mimo wy­zna­czo­nej mar­szru­ty zmie­nił ją do­wol­nie, te­raz dą­żył już my­ślą do Osten­dy, a z Fruk­sel­lą pra­gnął­by się jak naj­prę­dzej za­ła­twić.

Umie­ściw­szy się w ho­te­lu, za­żą­dał za­raz prze­wod­ni­ka, któ­ry­by go mógł po mie­ście ob­wieźć i po­ka­zać, co god­ne wi­dze­nia. Ten­że, gdy sta­nął przed cu­dzo­ziem­cem, ob­li­czał, że naj­mniej trzy dni cza­su po­trze­ba, aby mia­sto obej­rzeć.

– O, nie – rzekł sta­now­czo Tur­ski – nie za­trzy­mu­ję się tak dłu­go. Mu­szę ju­tro wy­je­chać.

Więc roz­po­czę­to ob­jazd for­sow­nym mar­szem. Rzut oka wy­star­czył na ra­tusz, je­den z pięk­niej­szych go­ty­ków i wprost nie­go sto­ją­cy, zło­ci­sty dom, daw­ną kró­lów ho­len­der­skich sie­dzi­bę Małą chwi­lę za­trzy­ma­no się w nie­skoń­czo­nym jesz­cze pa­ła­cu spra­wie­dli­wo­ści, tym po Wa­ty­ka­nie naj­więk­szym i naj­wspa­nial­szym gma­chu w świe­cie, któ­ry sto mi­lio­nów po­chło­nął. Ale da­rem­nie zwra­cał tu prze­wod­nik uwa­gę mło­de­go tu­ry­sty na god­ne uwa­gi, bo­ga­te szcze­gó­ły. Ten, w he­ba­no­wych pa­ra­pe­tach wi­dział kru­cze wło­sy Ka­mil­li, w ró­żo­wych kie­lec­kich mar­mu­rach, jej uro­cze ru­mień­ce a w sali des pas per­dus, gdy rzu­cił okiem w nie­zmier­ną wy­so­kość, się­ga­ją­cą szczy­tu ro­tun­dy, za­smu­cił się, że i do jego złud­ne­go szczę­ścia nie bli­żej. W cu­dow­nym par­ku Bois de la Cam­bre do­znał po­dob­ne­go wra­że­nia, pa­trząc z za­wi­ścią na Bel­ga, sie­dzą­ce­go obok w po­wo­zie. Jak­że chęt­nie za­stą­pił­by go pan­ną Za­hor­ską, a wów­czas ten park, woda, klom­by, traw­ni­ki i gąsz­cze, w jej po­nęt­nem to­wa­rzy­stwie o wie­leż­by się pięk­nioj­sze­mi wy­da­ły.

Po przed­sta­wie­niu w te­atrze de la Mon­nu­ic, Au­gust uwol­nił prze­wod­ni­ka i po­wró­cił do ho­te­lu, a przed wej­ściem na pię­tro, wstą­pił do są­sied­nie­go Cafe Ce­si­no. Tu wci­snął sie po­mię­dzy licz­ną pu­blicz­ność, a wziąw­szy do ręki „Eto­ile Bel­ge'', za­jął miej­sce pod fi­la­rem, po dru­giej stro­nie któ­re­go sie­dzie­li dwaj mło­dzi lu­dzie, od­wró­ce­ni ple­ca­mi. Gwar ka­wiar­nia­ny i ło­skot kul bi­lar­do­wych, głu­szył icb roz­mo­wę ale z paru ode­rwa­nych wy­ra­zów zda­wa­ło się Tur­skie­inu, że sły­szy pol­ską mowę. Za­cie­ka­wio­ny, przy­su­nął się jak mógł naj­bli­żej do fi­la­ru i te­raz sły­szał wy­raź­nie:

– Więc ju­tro wy­jeż­dżasz do Osten­dy?

– Na pew­no. Tu nie mam co ro­bić, a tam praw­do­po­dob­nie już przy­je­cha­ły dwie pa­nie, któ­re po­zna­łem nie­daw­no.

– Po­lki?

– Tak jest, mat­ka i cór­ka, z Kró­le­stwa. Pan­na, po­wia­dam ci ślicz­na.

– I za­ko­cha­łeś się, czy może masz mał­żeń­skie za­mia­ry?

– Ro­mans był­by trud­ny, a mał­żeń­stwo względ­ne Je­stem do­pie­ro na dro­dze ścią­ga­nia wia­do­mo­ści co do stro­ny pe­ku­niar­nej, ro­zu­miesz, a tym­cza­sem, nic nie ry­zy­ku­jąc, nie za­sy­piam.

– Któż to taki?

– Pan­na Za­hor­ska z Pod­la­sia.

Tur­ski po­pra­wił się na krze­śle tak, że się o ło­kieć zbli­żył do roz­ma­wia­ją­cych.

– I je­steś do­brze uwa­ża­ny?

– Jak naj­le­piej. Pan­na za­ko­cha­na we mnie i był­bym już przy­ję­ty, gdy­bym się we Fran­zens­ba­dzie oświad­czył. Ale wiesz, że je­stem dość wy­traw­ny w tych spra­wach. Wła­śnie ta ła­twość w po­wo­dze­niu nie­po­koi mnie. Pan­ny bo­ga­te i pięk­ne nic by­wa­ją tak przy­stęp­ne.

Co chcesz, je­śli się ko­cha w to­bie….

Za­pew­ne, jed­nak nie chciał­bym się zła­pać. Cały urok hy­me­nu bez go­tów­ki, zo­sta­wiam kre­zu­som albo głup­com. W pierw­szym wy­pad­ku nie je­stem…

– W dru­gim być nie chcesz, to ja­sne; a wiąc nie po­zo­sta­je, jak tyl­ko ża­ło­wać pa­nien­kę, że za­an­ga­żo­wa­ła ser­dusz­ko.

– Dla­cze­go ża­ło­wać? Je­że­li ad­wo­kat, od któ­re­go za­żą­da­łem opi­nii, na­pi­sze mi extra, a wresz­cie nie­chby pri­ma, wnet i moje ser­ce roz­go­rze­je z ko­lei.

– Sło­wem, dzia­łasz roz­trop­nie, jak wi­dzę. No, a w wa­szych stro­nach nic ma pa­nien bo­ga­tych?

– Owszem, ale ja tam miesz­kam nie­daw­no. Ku­pi­łem nie­wiel­ki ma­ją­tek, zo­sta­ło mi na­wet tro­chę go­tów­ki, tem jed­nak nie mogę im­po­no­wać tam­tej­szej za­moż­nej szlach­cie.

– Nie le­piej było zo­stać w Ga­li­cji, niż ob­cych bo­gów szu­kać? Pa­mię­tasz te cza­sy, kie­dy gry­wa­łeś ze mną w bi­lard w Sa­no­ku?

Ale za­py­ta­ny wi­docz­nie nie chciał po­ru­szać prze­szło­ści, bo zmie­nił przed­miot roz­mo­wy:

– A ty co ro­bisz i jak ci się wie­dze?

– Dużo by­ło­by o tem mó­wić. Krę­ci­łem się tu i ów­dzie po świe­cie, aż za­wę­dro­wa­łem do Bruk­sel­li. Otwo­rzy­łem sklep rus­skich pa­pie­ro­sów i tego pil­nu­ję.

– To do­bry in­te­res?

– Nie­źle mi idzie Na pu­deł­kach li­to­gra­fu­ję ro­syj­skie na­pi­sy, a w śro­dek kła­dę ty­tuń miej­sco­wy z do­miesz­ką egip­skie­go. Z tego wy­cho­dzi ja­kieś mi­xtum com­po­si­tum, na któ­rem nie­tyl­ko Fla­mand, ale i sam dja­beł się nie po­zna.

– I ku­pu­ją?

– Na­wet palą.

– No, bądź­że mi zdrów, bo ja pój­dę spać. Ży­czę ci po­wo­dze­nia z afry­kań­sko-ro­syj­skie­mi pa­pie­ro­sa­mi.

Na­wza­jem, zrób kar­je­re na pe­ku­niar­no­mał­żeń­skiej ope­ra­cji, kąp się w Osten­dzie, a nie skąp się wy­pad­kiem.

– O to bądź spo­koj­ny.

I ro­ze­szli się ro­da­cy Au­gu­sta, nie przy­pusz­cza­jąc, że swo­bod­ną wśród Bel­gów ga­wę­dę zro­zu­mia­no co do sło­wa.

Tur­skie­mu było te­raz gorz­ko i kwa­śno Wy­bi­ja­ła go­dzi­na pół­no­cy, zwia­stu­jąc mu zni­ko­mość jego efe­me­rycz­nych złu­dzeń. Od chwi­li opusz­cze­nia Nad­bu­ża, pierw­szy raz wy­da­ło mu się smut­no i pu­sto wo­ko­ło. Szyb­ko zbo­ga­cił się… jesz­cze szyb­ciej zu­bo­żał.

Po­szedł pro­sto do ho­te­lu, a kro­cząc po po­ko­ju, mó­wił gło­śno do sie­bie:

– A więc kar­je­ra skoń­czo­na. Prze­wi­dy­wa­łem, że tale się sta­nie. Oso­ba rów­nie pięk­na, nie po­trze­bo­wa­ła cze­kać, aż się tam het w Hru­bie­szow­skiem kon­ku­rent dla niej wy­cho­wa. Ale kto to być może? Był­że­by to mój są­siad Wa­gner, o któ­rym sły­sza­łem? On nie­za­wod­nie.

Obu­rzał się na tego czło­wie­ka, nie­cier­piał go.

– Dziś rano jesz­cze twier­dzi­łem, że nie mógł­bym za­bić prze­ciw­ni­ka na pla­cu po­je­dyn­ku, dziś jesz­cze po­dob­na myśl wy­da­wa­ła rai się po­twor­ną, a te­raz?… O, tak, za­bił­bym tego pięk­ne­go pana, któ­ry w tak ohyd­nym fry­mar­ku, nik­czem­nie ob­ra­ża jej szla­chet­ne, czy­ste uczu­cie.

Ka­mil­la ko­cha go. A ja? Jak nie­spo­dzia­nie po­zna­łem, tak pręd­ko za­po­mnieć jej mu­szę. Po­cóż miał­bym go­nić do Osten­dy? Ska­zy­wać się na cier­pie­nia, być świad­kiem try­um­fu tego czło­wie­ka, któ­re­go nie mam spo­so­bu zde­ma­sko­wać? O nie, nie po­ja­dę, sta­now­czo nie po­ja­dę.

I Au­gust zde­cy­do­wał się wy­je­chać na­za­jutrz pro­sto do Pa­ry­ża.

Po­dług pro­gra­mu, prze­wod­nik sta­wił się zra­na. Zo­sta­wa­ły do obej­rze­nia mu­zea, pa­łac i park kró­lew­ski, ka­te­dra St. Gou­dul­le, wre­szu­ie pięk­ne La­aken, re­zy­den­cja Le­opol­da II.

Pręd­ko za­ła­twio­no się z tem wszyst­kiem, a prze­wod­nik może nig­dy nie miał tak ła­twe­go za­da­nia. Mło­dy tu­ry­sta nie wy­zy­ski­wał go py­ta­nia­mi i zda­wał się nie­cier­pli­wie wy­cze­ki­wać koń­ca oglę­dzin.

Od wczo­raj był in­nym czło­wie­kiem, jego myśl bez­u­stan­nie za­wra­ca­ła do tego sa­me­go przed­mio­tu, z oczu na chwi­lę nie scho­dził ob­raz pięk­nej Ka­mil­li.

Oko­ło dru­giej go­dzi­ny, Tur­ski, do­jeż­dża­jąc do po­łu­dnio­we­go dwor­ca, po­sta­no­wił w mia­rę od­da­la­nia się od Bel­gji, miły swój sen za­cie­rać w pa­mię­ci.

Gdy fia­kier sta­nął na miej­scu, po­le­cił po­słu­ga­czo­wi ku­pić bi­let do Pa­ry­ża i wy­pra­wić ku­fer.

– Po­ciąg od­szedł przed chwi­lą, na­stęp­ny odej­dzie o dzie­sią­tej wie­czo­rem, – była od­po­wiedź.

Pół go­dzi­ny póź­niej, Au­gust sie­dział w wa­go­nie ko­lei pół­noc­nej, wprost pięk­ne­go blon­dy­na w bi­no­klach o sta­ran­nie utrzy­ma­nej bro­dzie, w któ­rym po­znał spo­tka­ne­go w ka­wiar­ni do­mnie­ma­ne­go Wa­gne­ra.

– Pour Grand, Osten­de, Anvers, Ro­oscn­dal, Hol­lan­de – ob­wo­ły­wał por­tjer.

– En vo­itu­re – roz­legł się głos kon­duk­to­ra.

Po­ciąg ru­szył.

Tur­ski, upa­tru­jąc siłę wyż­szą w spóź­nie­niu się na po­ciąg pa­ryz­ki o jed­ną mi­nu­tę, w ostat­niej chwi­li za­wró­cił ku Osten­dzie. Po­sta­no­wił ba­wić tam tyl­ko je­den dzień! Spo­tkaw­szy tak nie­spo­dzia­nie za­wist­ne­go mu czło­wie­ka, przy­rze­kał so­bie ni­czem nie zdra­dzić się, aby unik­nąć tej zna­jo­mo­ści. Kto w ta­kim wy­pad­ku nie chce być wcią­gnię­tym w roz­mo­wę po­wi­nien spać albo czy­tać. Au­gust wy­brał to ostat­nie i w tym celu wyj­mo­wał z po­dróż­nej tor­by „Soir”, przed chwi­lą na­by­ty, przy­czem mi­mo­wo­li po­ka­zał swą pasz­por­to­wą ksią­żecz­kę.

– Prze­pra­szam – za­py­tał nie­zna­jo­my po fran­cuz­ku, – czy pan Po­lak?

– Tak, pa­nie od­parł nie­chęt­nie za­cze­pio­ny.

– Bar­dzo mi przy­jem­nie mieć w panu to­wa­rzy­sza po­dró­ży – mó­wił już po pol­sku – jak pan wi­dzi, je­stem tak­że Po­la­kiem.

I sta­ło się złe, któ­re­go Tur­ski pra­gnął unik­nąć Roz­mo­wa była nie­unik­nio­ną.

– Jaką pro­win­cję Pol­ski pan za­miesz­ku­je? – py­tał pan w bi­no­klach, z pięk­ną, bro­dą.

– Kró­le­stwo była la­ko­nicz­na od­po­wiedź.

– Czy pan miesz­ka w War­sza­wie, lub na wsi?

Na wsi.

– W któ­rej­że gu­ber­nii?

– W Lu­bel­skiej.

– Jest mi­tem przy­jem­niej, bo i ja miesz­kam w Hru­bie­szow­skiem. A pan z któ­re­go po­wia­tu?

– Tak­że z Hru­bie­szow­skie­go

– A więc pan miesz­kasz w Nad­bu­żu? To za­le­d­wie mila dro­gi ode­mnie Tak bliz­cy są­sie­dzi po­zna­ją się aż tu do­pie­ro. Ja bo je­stem jesz­cze pra­wie obcy w tam­tych stro­nach i nie mam żad­nych zna­jo­mo­ści.

I tak za­wią­za­ła się mię­dzy mło­dy­mi ludź­mi roz­mo­wa, w któ­rej prze­waż­nie za­da­wał py­ta­nia Wa­gner, a Tur­ski od­po­wia­dał po­je­dyn­cze­mi sło­wa­mi, wy­ra­bia­jąc o so­bie opin­ję szcze­gól­nie ma­ło­mów­ne­go.

O pan­nie Za­hor­skiej z żad­nej stro­ny nie było wzmian­ki.

Au­gust sły­szał, że ja­kiś Wa­gner na­był na li­cy­ta­cji nie­wiel­ki ma­ją­tek Tę­żyn, są­sied­ni z jego Nad­bu­żem. Wię­cej nic o nim nie wie­dział. A że ten spo­sób ku­po­wa­nia zie­mi nie­przy­chyl­nie za­zwy­czaj uspo­sa­bia oko­li­cę dla no­wo­na­byw­cy, więc też i Wa­gner, cho­ciaż nie­zna­ny, miru w Hmbie­szow­skiem mieć nie mógł. On sam jed­nak znał do­brze tam­tej­sze sto­sun­ki, w któ­re tak ła­two wta­jem­ni­cza­ją miej­sco­wi żyd­ko­wie Sły­szał, że Nad­bu­że to duży i pięk­ny ma­ją­tek, że pani Tur­ska zo­sta­wi­ła in­te­re­sa w naj­lep­szym sta­nie, a jej syn ma być sza­nu­ją­cym się mło­dym czło­wie­kiem i pra­co­wi­tym rol­ni­kiem. Opo­wia­da­no mu tak­że, że jesz­cze daw­niej ro­dzi­ce Tur­skie­go pro­jek­to­wa­li oże­nić syna w są­siedz­twie z pan­ną Lu­bi­czów­ną, któ­rą oj­ciec za ży­cia, go­rą­co ten pro­jekt po­pie­rał.

Wa­gner na­le­żał do rzę­du lu­dzi, szpe­ra­ją­cych w spo­sob­no­ściach, w któ­rych­by nic nie stra­cić, a coś zy­skać moż­na. Za­przy­jaź­nić się z Tur­skim, a w swo­im cza­sie użyć go za po­śred­ni­ka do wej­ścia w tam­tej­sze, ten­tu­ją­ce go to­wa­rzy­stwo, to mo­gła być pierw­sza ko­rzyść z tej zna­jo­mo­ści.III.

Ire­ne­usz Wa­gner był sy­nem Niem­ca, wyż­sze­go urzęd­ni­ka w po­wia­to­wem mie­ście wschod­niej Ga­li­cji, któ­ry, trzy­ma­jąc się dłu­gie lata na­tem sta­no­wi­sku, zdo­łał oszczęd­no­ścią zgro­ma­dzić okrą­głą for­tun­kę. Sta­ry owdo­wiał, pil­nie za­ję­ty urzę­dem i zbie­ra­niem gro­sza, nie wie­le przej­mo­wał się wy­cho­wa­niem je­dy­ne­go syna, już mło­dzień­ca, wśród dymu dłu­gich Vir­gi­nia i odo­ru piwa sali bi­lar­do­wej w miej­sco­wej tak zwa­nej cu­kier­ni, na swo­ją rękę kształ­cił się w sztu­ce ży­cia, bo ze szko­łą ze­rwał już od czwar­tej kla­sy. Sta­ry był nie­po­mier­nie ską­py, a syn, pro­wa­dząc ży­cie próż­nia­cze, po­trze­bo­wał pie­nię­dzy. To wy­ro­bi­ło w tym ostat­nim spe­ku­la­cyj­ne­go du­cha i da­wa­ło mu byt o wła­snych si­łach. I tem uj­mo­wał ojca, że bę­dąc za­wsze do­brze ubra­nym, uczęsz­cza­jąc do wszyst­kich pu­blicz­nych miejsc du­żej mie­ści­ny, nie ko­rzy­sta­jąc pra­wie z do­mo­wej kuch­ni, nic nig­dy nie po­trze­bo­wał. Ta­kie jego po­stę­po­wa­nie ry­mo­wa­ło z sen­ten­cją, jaką sta­ry zwykł był po­wta­rzać: exist si­che­rer zu meh­ren, als su the­ilen.

Sta­łem, a nie­wy­czer­pa­nem źró­dłem do­cho­dów mło­de­go Wa­gne­ra był bi­lard. W tej grze wy­ćwi­czył się zna­ko­mi­cie, a z po­dob­ną bro­nią w ręku umiał za­wsze zna­leźć da­ją­cych się ła­two osku­bać part­ne­rów, któ­rych do­star­cza­ła pro­win­cja.

Oj­ciec umarł. Odzie­dzi­cze­nie znacz­nej sumy w go­tów­ce, mimo mło­dych lat, nie odu­rzy­ło Ire­ne­usza Prze­ciw­nie, za­czy­nał te­raz po­waż­nie re­flek­to­wać.

Skłon­no­ści jego wzro­sły na grun­cie, spry­tu a ich owo­cem mia­ła być kar­je­ra.

Przy­stoj­ny, względ­nie bo­ga­ty, mógł ła­two oba­ła­mu­cić się ko­ry­fe­uszo­stwem, ja­kie mu przy­zna­wa­no na par­ty­ku­la­rzu. Miej­sco­we pięk­no­ści te­raz nie na żar­ty oglą­da­ły się za nim. Ale on się­gał wy­żej. Wi­dząc po­trze­bę ogła­dze­nia się, za­ła­twił spra­wy spad­ko­we i wy­je­chał pro­sto do Pa­ry­ża. Chciał się na­uczyć ję­zy­ka i sa­vo­ir vie­re. Po paru la­tach cel w zu­peł­no­ści osię­gnął. Z ma­jąt­kiem nic nie uszczu­plo­nym, po­wró­cił do Ga­li­cji, ale w inne stro­ny. Daw­ne sta­no­wi­sko ojca w mia­stecz­ku, nie mia­ło mu, w jego po­ję­ciu, po­ma­gać do zdo­by­cia kar­je­ry. A jako naj­wy­god­niej­szy, ob­rał so­bie za­wód oby­wa­te­la ziem­skie­go. Nie brał w ra­chu­nek bra­ku kwa­li­fi­ka­cji, da­ją­ce­go się rząd­cą za­stą­pić. Za­chę­ca­ło go to ka­cy­ko­stwo przy­pi­sy­wa­ne przez miesz­czan zie­mia­nom, któ­rzy wo­bec swej nie­za­leż­no­ści, mają ja­ko­by przy­wi­lej roz­ka­żą i sądu kie­dy im nikt roz­ka­zy­wać, ani ich są­dzić nie ma pra­wa.

Na­był więc Ire­ne­usz do­bra ziem­skie, a dla lep­sze­go efek­tu, przed na­zwi­skiem Wa­gner. przy­pi­sał so­bie przy­do­mek Waga. Na te cięż­kie cza­sy, mało kto po­sia­da Pa­proc­kie­go lub Nie­siec­kie­go… wie­dzą o nich za­le­d­wie w bi­blio­te­kach pu­blicz­nych. – Dziś zresz­tą rzad­ko spraw­dza się hi­stor­ję rodu.

Tak za­in­sta­lo­wa­ny, ma­rzył te­raz o słod­kiej przy­szło­ści. Do­brze urzą­dzo­ny ma­ją­tek z la­sem, pro­pi­na­cją i czer­wo­nym da­chem na mu­ro­wa­nym dwo­rze, oto po­ło­wa dzie­ła, już do­ko­na­na Pięk­ny po­sag, nie brzyd­sza żona, ty­tuł ja­kie­goś pre­ze­sa cho­ciaż­by tyl­ko do­zo­ru ko­ściel­ne­go a po­tem – kto wie? oto resz­ta, jaką trze­ba było zbu­do­wać. Ak­cent czy­sto fran­cu­ski, pięk­nie fry­zo­wa­na blond bro­da, gar­de­ro­ba pa­ry­ska, obej­ście się w sa­lo­nie, a zwłasz­cza z da­nia­mi tout ce qu'il y a de plus cor­rect to wszyst­ko pod­su­mo­wa­ne z for­tu­ną, zro­bi­ło oby­wa­te­la pierw­szej wody.

Ale są fa­tal­no­ści.

Ire­ne­usz, już do­brze zży­ty z oko­li­cą, by­wał czę­stym go­ściem u pań­stwa Pro­tów w naj­bliż­szem są­siedz­twie. On za­pa­lo­ny my­śli­wy, ona po­nęt­na ko­biet­ka

Pan Prot po­lo­wał, jak rok dłu­gi. Wy­biw­szy cy­ran­ki, be­ka­sy i du­bel­ty, prze­cho­dził do ku­ro­patw; po­tem prze­no­sił się do kniei i tę­pił czwo­ro­no­gi, od St. Jó­ze­fa po­szu­ki­wał sło­mek, a w maju, kie­dy usta­je my­śliw­stwo wszel­kie, za­wzię­cie ze szpa­del­kiem na kre­ty po­lo­wał. Wo­bec tego, cóż mo­gła ro­bić pani Pro­to­wa? Nie mia­ła dzie­ci i nie wi­dy­wa­ła męża. Zo­sta­wał pięk­ny są­siad, któ­re­mu pan Prot był za­wsze nie­zmier­nie rad… bo żona od cza­su za­wią­za­nia tej zna­jo­mo­ści, mniej na­le­ga­ła na wi­zy­ty lub wy­ciecz­ki do Lwo­wa.

Szes­na­ste­go stycz­nia, ze­bra­ła się cała oko­li­ca w domu pań­stwa Mar­ce­lów, jako w dniu imie­nin go­spo­da­rza domu. Pan Prot nie od­mó­wił żo­nie udzia­łu w tej uro­czy­sto­ści, po­mi­mo, że ga­jo­wy w przeded­niu dzi­ka prze­tro­pił.

W sta­rym, niz­kim dwo­rze, ba­wi­li się licz­nie ze­bra­ni go­ście pań­stwa Mar­ce­lów, któ­rych zna­na go­ścin­ność tra­dy­cjo­nal­nie roz­su­wa ścia­ny.

Pani Pro­to­wa była kró­lo­wą balu. Jej gu­stow­na ró­żo­wa suk­nia, pięk­nie od­bi­ja­ła od czar­nych wło­sów, lśnią­cych nie­zwy­czaj­nym, bo świe­żo w modę wpro­wa­dzo­nym bry­lan­to­wym pu­drem. Rzecz pro­sta, pan Ire­ne­usz był tem wię­cej za­chwy­co­ny wdzię­ka­mi są­siad­ki.

Do­brze po pół­no­cy po­da­no ko­la­cję. To­a­sty krą­ży­ły bez liku, a gdy po dłu­gich paru go­dzi­nach, mu­zy­ka za­gra­ła ma­zu­ra, za­le­d­wie naj – młod­si po­spie­szy­li do tań­ca; star­si wo­le­li trzy­mać się kie­lisz­ka. Wno­szo­no, jak zwy­kle, zdro­wia wszyst­kich ko­lej­no, a więc so­le­ni­zan­ta, go­spo­dar­stwa i tak bez koń­ca. Przez ser­we­tę po­da­wa­ny spo­ry pu­ha­rek, krą­żył z rąk do rąk, aż zno­wu po­wstał go­spo­darz:

– Pa­no­wie! idąc za po­rząd­kiem po­dług god­no­ści i wie­ku, speł­ni­li­śmy za zdro­wie tu obec­nych, a na do­mek nasz ła­ska­wych go­ści. Ale nie mo­że­my za­po­mnieć o kimś, co z wie­lu wzglę­dów za­słu­żył na na­sze uzna­nie, jako miły są­siad i to­wa­rzysz, któ­ry i dziś nie­ma­ło przy­czy­nił się do oży­wie­nia' za­ba­wy. Pa­no­wie! za zdro­wie pana Wagi Wa­gne­ra!

Obej­rza­no się do­ko­ła, ocze­ku­jąc po­dzię­ko­wa­nia ze stro­ny uczczo­ne­go. Był nie­obec­ny. Pan Prot po­dą­żył do ba wial­ni, li­cząc, że tam znaj­dzie są­sia­da. Ale i tu go nie za­stał za­rów­no jak i mał­żon­ki.

Ko­ry­ta­rzyk z sie­ni wcho­do­wej, pro­wa­dził do oran­żer­ji w któ­rej już daw­no za­nie­cha­no ho­dow­li kwia­tów. Na­to­miast wi­dzia­łeś tu sło­necz­ni­ki, dy­nie, miód w pla­strach, po­mi­do­ry, głów­ki maku i inne pło­dy, mo­gą­ce na­wet Ap­pcl­le­so­wi wy­star­czyć tre­ścią do mi­strzow­skie­go płót­na. W bra­ku miej­sca, w owej ex-oran­żer­ji, urzą­dzo­no dla go­ści skład fu­ter i sa­lop, niby kon­tra­mar­kar­nię bez kon­tra­ma­rek. Tu i te­raz za­szedł pan Prot, w po­szu­ki­wa­niu Wa­gne­ra. We drzwiach spo­tkał się z pa­nią Pro­to­wą.

– Czy nie wi­dzia­łaś Ire­ne­usza ? – za­py­tał.

– Nie, za­pew­ne jest w sa­lo­nie.

Nie po­prze­sta­jąc na­tem, wszedł do ciem­nej oran­żer­ji, a gdy za­pa­lił za­pał­kę, doj­rzał ko­goś, wci­ska­ją­ce­go się po­mię­dzy sto­sy szo­pów i po­pie­lec, niedź­wie­dzi i to­ma­ków. Zbli­żył się i po­znał – Wa­gne­ra.

Ziarn­ko po­dej­rze­nia było rzu­co­ne.

– Tak je­stem zmę­czo­ny – mó­wił mło­dy są­siad przy­tom­nie – żem się tu ukrył na chwi­lę.

Mimo po­zo­rów, nie było pod­sta­wy do za­rzu­tu. Pani Pro­to­wa mo­gła nie wie­dzieć o spół­o­bec­no­ści Wa­gne­ra, a wresz­cie zna­ną jest skłon­ność mę­żów do uspra­wie­dli­wie­nia ich żon.

– Chodź­żeż, są­sie­dzie – wzy­wał pan Prot. – Go­spo­darz wniósł pań­skie zdro­wie i wszy­scy na pana cze­ka­ją.

Nie było rady. Wa­gner wy­do­stał się z po­mię­dzy sto­sów i gra­tów, i chcąc nie chcąc, po­dą­żył do ja­dal­ni. Ale gdy uka­zał się w świe­tle, zwró­co­no nań ogól­ną uwa­gę. Ra­mio­na i pier­si jego błysz­cza­ły, jak­by bry­lan­ta­mi usia­ne.

To był mod­ny pu­der pani Pro­to­wej. W pięk­nej bro­dzie, jak strza­ła, tkwił z fan­ta­zją ro­że­nek śli­wek su­szo­nych.

– Vy­gy­jen cl as ör­dög – klął wę­gier­ski ofi­cer w dwa dni po Św. Mar­ce­lim. – Dwa­dzie­ścia mi­nut po dzie­sią­te], mo­że­my plac ostrze­lać.

Opo­dal sta­ło dwóch pa­nów. Po­ra­nek był mroź­ny.

W tej chwi­li dał się sły­szeć skrzyp sani po zmar­z­nię­tym śnie­gu, a w ślad za­tem, z bu­ko­we­go za­ga­ju wy­pa­dły parą dy­mią­ce kasz­ta­ny. Osa­dzo­no je na miej­scu, że się spar­ły na za­dach.

Z sani wy­sie­dli dwaj pa­no­wie. Nie mie­li woź­ni­cy.

– Rot­mi­strzu – ozwał się je­den – nasz pau­kant drap­nął.

– Men­ja po­lcol­ba – za­klął znów Wę­gier.

– Co­kol­wiek jest, pa­no­wie, mamy ho­nor oświad­czyć się do wa­szej dys­po­zy­cji.

– Do żad­ne­go z pa­nów nie mam pre­ten­sji. Tę od­po­wiedź dał pan Prot.

Po paru mi­nu­tach roz­mo­wy, dwo­je sani szpar­ko po­mknę­ło, w tym sa­mym kie­run­ku.

Nie wie­dzia­no w oko­li­cy, gdzie i jak znik­nął pan Wa­gner. Epi­zod na imie­ni­nach i nie­do­szły po­je­dy­nek, dały bo­ga­ty ma­ter­jał do ga­węd w są­siedz­twie. Ale po­wo­li wszyst­ko po­szło w nie­pa­mięć, aż do­pie­ro z wio­sną sły­sza­no, że do ma­jąt­ku Wa­gne­ra zje­chał ktoś z ple­ni­po­ten­cją i ta­ko­wy sprze­dał sta­ro­za­kon­ne­mu. Ten fakt był apo­te­ozą rze­czy, po­czem ga­węd­ki uci­chły. Mąż tyl­ko pani Mar­ce­lo­wej szep­nął kie­dyś do­bro­dusz­nie swe­mu pro­bosz­czo­wi na ucho: nie by­ło­by przy­szło do tego, gdy­by moja żona dała się prze­ko­nać do naf­ty. Ale ona ob­sta­je przy swo­jem, że lam­py są nie­bez­piecz­ne, gdzie dzie­ci w domu. Oto, dla­cze­go w oran­żer­ji nie było świa­tła.

– Tak jest – od­parł pro­boszcz, za­ży­wa­jąc ta­ba­kę. – Ciem­no­ści są za­wsze naj­gor­szym do­rad­cą.

Taką była prze­szłość Wa­gne­ra, któ­ry w tej chwi­li za­warł z Tur­skim zna­jo­mość, w nie­ko­rzyst­nych dla sie­bie wa­run­kach, z po­wo­du pod­słu­cha­nej w przed­dzień roz­mo­wy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: