Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Maminsynek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 marca 2015
Ebook
26,90 zł
Audiobook
29,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Maminsynek - ebook

Żyjemy w czasach rozmontowanej męskiej tożsamości, a ilość dziwadeł stających na naszej drodze, ciągle się zwiększa. Kiedy więc wreszcie Amelia spotkała mężczyznę charyzmatycznego, pewnego siebie, inteligentnego i na dodatek przystojnego - zapragnęła jeść go łyżkami. I wtedy okazało się, że łyżkę trzyma już inna kobieta. Jego Matka.
„Gdy patrzysz na kogoś, kogo kochasz, twoje źrenice rozszerzają się. Ale dzieje się tak również wtedy, gdy kogoś nienawidzisz. Stawiam na to drugie. Matka Leandra wbiła we mnie swój wzrok, aż rozbolała mnie trzustka. Jej źrenice zrobiły się nienaturalnie wielkie, a długie palce postukiwały o filiżankę z kawą. Wwiercała się tak jeszcze z dziesięć minut, szczegółowo penetrując wszelkie zakątki mojego ciała, które mogłoby zdyskredytować mnie w jej oczach. Nierówne nerki? Koślawe serce? Zbyt zwinięte jelito cienkie? Zrozumiałam, że idealna kobieta, która mogłaby zaopiekować się jej synem nie istnieje. Problemu nie stanowią trzy nowe pryszcze, które próbowałam ukryć pod pudrem, tylko ja sama. Ogólnie. Ja jako ja.”

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7988-430-8
Rozmiar pliku: 909 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Dom Leandra i Matki stał na wzgórzu pokrytym bladoróżowym dywanem koniczyny. Wokół rosły drzewa owocowe, krzewy z przewagą czerwonej porzeczki oraz nieskończona ilość jagód. Sam dom przypominał twierdzę. Był ciężki, masywny, obłożony ciemnym kamieniem i miał małe, drewniane okna z zielonymi okiennicami. Zdawał się ukorzeniony i zespolony z bladoróżowym wzgórzem na zawsze. Na niewielkim poddaszu, w białym pokoju pachnącym świeżą pietruszką trzydzieści osiem lat temu przyszedł na świat Leander. Matka nie chciała urodzić go w szpitalu, jakby w obawie, że nieopatrznie zrobią mu tam krzywdę – zbyt mocno pociągną za wątłe ramionka, wpadną na pomysł użycia kleszczy, bez wyczucia klepną w pośladek, by wydał pierwszy krzyk. Poród odebrała sama. Nie odczuwała przy tym żadnego bólu, nie przerażała jej krew, pot i inne wydzieliny, nie odstraszały ewentualne komplikacje. O godzinie siedemnastej zero osiem z namaszczeniem i dumą wyjęła z siebie drobnego chłopca, odgryzła pępowinę, wydaliła łożysko, wykonała niezbędne czynności pielęgnacyjne, a nawet zabrała się do porządkowania sypialni. Nie odczuwała przy tym żadnego zmęczenia. Rozpierała ją zadziwiająca energia i siła. Sam Leander zniósł dobrze własnoręcznie odebrany przez Matkę poród, a nawet zdawał się jej w nim pomagać. Dość szybko wystawił więc główkę, jakby zdając sobie sprawę, że to ona zazwyczaj jest przyczyną największych kłopotów, a następnie rozepchnął się ramionkami, odbił stópkami od wewnętrznej ścianki macicy i wykonał słodkie „plum”. Zanim dotarło do niego, że w brzuchu było cieplej i przytulniej, już znalazł się w ramionach Matki, a jej czuły głos zrekompensował mu wszelkie niedogodności i chłód zewnętrznego świata. Swój pierwszy krzyk wydał dość szybko, po chwili jednak zamilkł, utulony przyjemną kołysanką i zapachem pietruszki, której gałązki Matka powstawiała do szklanek i wazoników. Wtulił swoją kształtną główkę między jej piersi, possał chwilę palec, miauknął przeuroczo i zamknął oczy. Oboje poczuli, że narodziła się między nimi silna więź, odporna na wszelkie wstrząsy. Leander spał spokojnie, a Matka z przyklejonym do piersi chłopcem, bezszelestnie usuwała ślady porodu. Po dwóch godzinach polizała niemowlę, które natychmiast spojrzało na nią oczami zielonymi jak kępka wodorostów i nawet lekko się uśmiechnęło. Z jej piersi popłynęło waniliowe, lepkie od słodyczy i gęste od uczucia mleko, a w tylnej części mózgu, po jego prawej stronie, wyrosła druga macica.O dzieciństwie, grzybach strzępkowych, ojcu i Kurczaku

Stanąłem przed lustrem i tak dokładnie przyjrzałem się sobie, że prawie wpadłem do środka. „Nie dam rady” – to była pierwsza myśl, dość szybko przegoniona przez następną: „muszę”. Matka powiedziała mi kiedyś, że ojciec okazał się wyjątkowo słabym człowiekiem, który zwiał, jak tylko poczuł, że go w domu nie lubią. Ja jestem inny. Wychowany wprawdzie tylko przez kobietę, ale za to jaką!

Nasz Dom w każdy sobotni poranek pachniał drożdżami. Matka już w poniedziałek przygotowywała świeży zakwas, by kilka dni później wstawić ciasto do pieca, a po godzinie wyjąć pachnący, złociście zrumieniony i chrupiący bochenek. Odkąd pojawiłem się na świecie, nie uznawała kupowanego pieczywa.

– Wirusy, pleśnie, grzyby strzępkowe. Niekontrolowany i spontaniczny rozwój bakterii mlekowych. Fermentacja. Toksyczne metabolity. Nieumyte ręce, niedoprane fartuchy, niewietrzone pomieszczenia. Osmolony piec, mąka na podłodze. Pieczenie bez pasji, bez uczucia. Taśmowa produkcja. Chleb bez serca. Nie dla dziecka – mruczała do siebie, mijając miejscową piekarnię.

Nie ufała piekarzom, nie wierzyła, że przygotowują ciasto w sterylnych warunkach, że dodają odpowiednią ilość soli, miodu i drożdży, że dopieszczają chleb bakaliami i celebrują poszczególne etapy wypieku. Ona każdy bochenek, każdą najmniejszą bułkę personifikowała, nadając jej imię i wierząc, że ta chlebowa współzależność uczyni wypieki idealnymi. Kiedy wyrabiała zaczyn, patrzyła na mnie, na to, jak bawię się swoimi paluszkami, przygryzam grzechotkę, ssę róg pieluszki, marszczę czoło i obserwuję cienie tańczące na ścianie. To odpędzało złe myśli, tak zawsze mówiła. A złe myśli psuły ciasto. Zamiast bąbelków na jego powierzchni pojawiały się smugi i cienie, zapach stawał się uporczywy i drażnił śluzówkę nosa, a konsystencja przypominała mazidłowate bagno. Czasem też pokrywała się pleśnią. Wystarczyło jednak, by przez chwilę popatrzyła na mnie, a już zaczyn bulgotał przyjaźnie i pachniał świeżo przekrojonym jabłkiem z nutą cytrusową, a potem kwaśnym twarożkiem z odrobiną kminku. Później Matka wystawiała misę na słońce, które przenikało w głąb swoim ciepłem i dodawało posmaku wakacji. Rozgrzane i lekko rozleniwione ciasto kładła pośrodku stołu i przykładała do niego prawą rękę. Stała tak przez chwilę w całkowitej ciszy, aż ciasto odpowiadało jej, że jest gotowe. Wtedy zaczynała ugniatanie, spokojnie wciskając dłoń w pachnącą, lepką masę i stopniowo rozpłaszczając ją na stole. Kiedy było wystarczająco cienkie, zawijała jedną połowę na drugą i lekko okręcała, zawsze zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Tę czynność powtarzała wielokrotnie, aż nabierała całkowitej pewności, że ciasto jest dostatecznie sprężyste i da się z niego uformować koło. Wtedy nadawała mu imię. Tak przygotowany bochenek znowu wystawiała na słońce, by chwilę odpoczął i zaczął pulchnieć, a sama wykładała tetrową pieluszką wiklinowy koszyk, do którego przekładała ciasto. Przed samym włożeniem do pieca delikatnie kropiła je wodą, dzięki czemu pokrywało się mocno zrumienioną, chrupiącą skórką, którą tak bardzo lubiłem ssać. Gdy chleb dojrzewał w piekarniku, starała się nie spuszczać z niego wzroku, by mieć absolutną pewność, że będzie idealny.

Był.

Jako dziecko nigdy nie miałem wzdęć, kolek i nieprzyjemnego bulgotania w brzuszku. I uwielbiałem skubać różowymi dziąsełkami spersonifikowaną przez Matkę bułkę.

Na poddaszu, w pokoiku, w którym się urodziłem, przeciekał dach. Kiedy byłem mały, Dom przypominający twierdzę rozmiękł od czułych wyznań, pieszczot i dziecięcego śmiechu. Wydawało się, że nawet ostre kąty okien złagodniały i nieco się zaokrągliły, jakby chciały podkreślić, że też uczestniczą w tym przepojonym miłością macierzyństwie. Późniejsze przeciekanie dachu to właśnie skutki tamtego rozmiękczenia. Czy można taką naprawę przesunąć? Przełożyć ją na inny dzień? Dlaczego niektórym kobietom wydaje się, że naprawa dachu, kranu, czegokolwiek, to rodzaj zamachu wymierzonego w ich osobę? Próba sił, kto jest ważniejszy. Tak właśnie myślała Lara. Zresztą, nie tylko ona.

– Ale przecież byliśmy umówieni – jęczała żałośnie, przyjmując specyficzny ton, który potrafią nadać swojemu głosowi wyłącznie kobiety. Przypomina on trochę policyjny gwizdek i jest bardzo nieprzyjemny dla męskich uszu.

– Matka zadzwoniła do mnie nie bez powodu. Dach prawie przecieka – powiedziałem spokojnie. Dobrze, że rozmawiałem przez telefon i mogłem odsunąć słuchawkę w momencie, kiedy wysokie dźwięki zbyt mocno zaczęły penetrować moje ucho.

– No właśnie! Prawie! Jestem pewna, że zdążymy razem zjeść kolację, a w tym czasie dach nie runie. Poza tym są chyba na świecie fachowcy, do których można zadzwonić, prawda?

Najgorsze w rozmowach z kobietami jest to, że nie uznają żadnych innych racji oprócz własnych. Wszystko jest dobrze, dopóki każdy myśli tak samo jak one. Próba przekonania, że czasem bywa inaczej, kończy się słownym piekłem. I dlatego udałem, że właśnie tracę zasięg, że coraz gorzej słyszę i za chwilę z pewnością coś nas rozłączy. Aby uwiarygodnić zakłócenia, kilka razy zawołałem „halo”, „halo” oraz zaszeleściłem kurtką. A potem ostatecznie rozłączyłem się i dla pewności ściszyłem dźwięk. W postępowaniu z kobietami trzeba czasem zastosować chwyty dalekie od dżentelmeńskich. Odkąd zostałem szefem biura nieruchomości, podejmowanie szybkich i racjonalnych decyzji stało się niejako moją wizytówką. Teraz najważniejszy był dach. Nie Lara.

Nie przewartościowuję pewnych relacji. Moim zdaniem Matce należy się po prostu szacunek. Kiedy się urodziłem, postanowiła na jakiś czas nie wracać do dawnej, szczupłej sylwetki, tylko wykorzystać swoje ciało dla mojej wygody. Z fałd skóry stworzyła coś na kształt kieszeni, w której przyjemnie spędzałem czas, obserwując świat lub zasypiając, kołysany miarowym marszem. Kiedy miałem kilka miesięcy, ojciec wyprowadził się z domu. Matka była mu chyba wdzięczna za tę decyzję, bowiem nikt oprócz mnie nie był jej potrzebny do szczęścia. Ojciec wprawdzie nigdy nie żałował dnia, w którym doszło do poczęcia, choć szybko dotarło do niego, że jego rola skończyła się w momencie powstania zygoty. Kiedy Matka zorientowała się, że jest w ciąży, obudziła ojca w środku nocy i wypowiedziała jedno słowo: „Dziękuję”.

Ojciec natychmiast zrozumiał, że owo „dziękuję” ma podwójne znaczenie. Matka dziękowała nie tylko za ciążę, ale i dalsze wspólne życie. Mimo to podjął rozpaczliwą próbę stworzenia prawdziwej rodziny. Sam zbudował dla mnie kołyskę, sam ją pomalował, ozdabiając niebieskimi ptaszkami. Kupił mi pierwszą piłkę i pierwszą grzechotkę i robił co mógł, by załatwić zagraniczne kaszki o delikatnym posmaku owocu mango, o którym dawniej nikomu nawet się nie śniło. Kiedy Matka była w ciąży, starał się być w ciąży razem z nią. Raz nawet zafundował sobie badanie brzucha, choć lekarz poradził mu dodatkowe badanie głowy. Pech chciał jednak, że przegapił dzień porodu, choć może było w tym trochę winy Matki, która wykorzystała nieobecność ojca i bez niczyjej wiedzy powiła mnie w maleńkim pokoju na poddaszu. Kiedy ojciec wrócił do domu, poczuł się, jakby właśnie... stracił dziecko. I tak właściwie było. Płakałem w jego ramionach, stawałem się nerwowy i bolał mnie brzuszek. Nie chciałem jeść kaszek o posmaku owocu mango, nie chciałem też spać w kołysce wymalowanej w niebieskie ptaszki. Zawsze wtedy rozpaczliwie szukałem wzrokiem Matki, która natychmiast porywała mnie w objęcia i zapłakanego tuliła tak długo, aż w końcu zasypiałem w poczuciu bezpieczeństwa.

– Już dobrze, już dobrze – szeptała mi do ucha, patrząc na ojca mało przychylnym wzrokiem.

W końcu zrozumiał, że jego rola w tej rodzinie jest zupełnie inna, niż ją sobie wyobrażał. Marcowym popołudniem, kiedy wiosna zapukała do drzwi Domu, Matka wpuściła ją do środka i jednocześnie wypuściła na wolność ojca. Odszedł z jedną walizką, nie oglądając się za siebie. Choć byłem wtedy niemowlakiem, odczułem pewien rodzaj ulgi. Wreszcie zostałem z Matką sam i miałem ją wyłącznie dla siebie.

Ona też musiała to wyczuć. Włożyła swoją najlepszą białą sukienkę, ubrała mnie w odświętne śpioszki i pobiegła do ogrodu nazrywać kolorowych kwiatów, którymi udekorowała wszystkie pokoje. A potem oboje utonęliśmy w tym wiosennym zapachu narcyzów, tulipanów i hiacyntów. Pół minuty później przestałem w ogóle myśleć o ojcu.

– Mama – powiedziałem zdecydowanie zbyt wcześnie jak na niemowlaka, ale Matka była pewna, że się nie przesłyszała.

W dzieciństwie często odwiedzałem lekarzy. Matka miała nieco surrealistyczne wizje chorób, które mogłyby mnie dopaść, powyginać jak drut, pogruchotać kości lub splątać w supły delikatne żyły. Byłem wątłym chłopcem. Szczupłym, z wystającymi kolanami. Niezbyt często się przeziębiałem, ale marzły mi stopy i byłem dość blady. Matce nie wystarczały obowiązkowe szczepienia, którymi kłuto wszystkie okoliczne dzieciaki. Pragnęła zaszczepić mnie jeszcze bardziej, jeszcze mocniej, bym nigdy nie chorował i nie musiał cierpieć. Pragnęła, by mój organizm wypełnił się taką ilością przeciwciał, jakiej oparłby się nawet wybuch bomby atomowej. Ale czy istnieje matka, która by tego nie chciała?

Lekarz, do którego chodziłem w pierwszych latach swojego życia, miał twarz bez wyrazu, coś w rodzaju maski. Wprawdzie słuchał Matki i zdawał się jej nawet przytakiwać, ale myślami był zupełnie gdzie indziej. Być może wynikało to z faktu, że odwiedzający go pacjenci zazwyczaj truli niemiłosiernie, a on, aby nie być niemiłym, nie przerywał im, ale też niespecjalnie słuchał.

Nie tym razem.

– Co zatem pani proponuje? – spytał Matkę, a ton jego głosu zrobił się nagle aksamitny i miękki, aż się uśmiechnąłem. Nie znosiłem bowiem wysokich i ostrych dźwięków. Zostało mi to do dzisiaj.

Matka odgarnęła włosy z czoła i założyła je za lewe ucho.

– Proszę opracować imienną szczepionkę dla Leandra. Szczepionkę obejmującą wszystkie możliwe choroby, które mogłyby mu się przytrafić i namieszać w jego zdrowiu.

Fajnie! Imienna szczepionka. Miałem już koszulkę z własnym imieniem i ręczniczek, i paputki. Szczepionki jeszcze nie.

Lekarz pokiwał głową.

– Chce pani, abym przestudiował leksykon chorób i stworzył coś, co obejmuje wszystkie przypadłości objęte w tych oto siedmiu tomach? – wskazał na stojące na półce książki.

Matka natychmiast mu przerwała.

– Leksykony są bezduszne i bezimienne. Proszę raczej przestudiować karty chorób swoich pacjentów. Za każdą z tych kart stoi jakiś konkretny człowiek, który zachorował i został wyleczony.

Lekarz poklepał ją po rękach.

– Zrobię, co w mojej mocy – obiecał, bo chyba dotarło do niego, że takim kobietom jak Matka po prostu nie wolno odmawiać. A potem spojrzał na nią zdecydowanie zbyt długo i najwyraźniej uznał, że ten przypadek jest inny od pozostałych. To, że Matka miała obsesję na punkcie swojego jedynaka, nie było niczym nowym. Większość matek, które znał, zachowywała się, jakby ich dziecko było jedyne na świecie. Ale jego uwagę przykuło coś innego – Matka sama w sobie.

Z jej niebieskimi oczami.

Z gęstymi, ciemnymi włosami.

Małym nosem wyrastającym pośrodku bladej twarzy.

Z jej stanowczością i determinacją.

Szósty zmysł podpowiedział mi, że Lekarz postanowił zająć się mną osobiście. I wcale nie dlatego, że nagle mnie polubił...

Kiedy wyrosłem z okresu niemowlęcego i stałem się małym chłopczykiem, Matka postanowiła wystawić mnie na światło dzienne i zaryzykować konfrontację z rzeczywistością. Z jednej strony nie chciała, żebym poszedł do przedszkola (ta próba zakończyła się zresztą niepowodzeniem), z drugiej jednak zdawała sobie sprawę, że kontakty socjalne są niezbędne do prawidłowego rozwoju każdego dziecka.

Pewnego dnia zaprosiła sąsiadkę Kornelię z jej czteroletnim synkiem, na którego wszyscy wołali Kurczak.

Kurczak był dość spokojnym chłopcem, co dawało duże szanse na to, że nie zrobi mi żadnej krzywdy. Niestety już po piętnastu minutach zaczął wyrywać moje ulubione autko, drąc się przy tym paskudnie. Matka przyglądała się temu z boku i tylko zaciskała knykcie na oparciu krzesła, coraz szybciej oddychając. Kurczak nie ustępował, więc w końcu musiała stanąć w mojej obronie. Zwłaszcza że wyglądałem jak kupka nieszczęścia.

– Oddaj, oddaj, auaa, auaa, oddaj, auaa – darłem się niemiłosiernie, a łzy turlały się po moich policzkach jak na zawołanie. No fakt. Tę sztukę opanowałem do perfekcji.

Każdemu pękłoby serce. Matka w końcu poderwała się z krzesła i w ułamku sekundy wyrwała Kurczakowi moje autko. Które, notabene, dokładnie w tym samym momencie przestało mnie interesować.

Obaj się uspokoiliśmy. Kurczak był nieco zdziwiony, ale na szczęście nie zaczął wyć, a jego mama udała, że nic takiego się nie stało.

– To tylko dzieci – powiedziała z uśmiechem.

Matka przytaknęła, ale odetchnęła z ulgą dopiero wtedy, gdy Kurczak zasnął na dywanie i Kornelia zaniosła go do samochodu.

– Było bardzo miło. Myślę, że następnym razem chłopcy mogą spotkać się u nas – oznajmiła, głaszcząc śpiącego synka po głowie.

Przez ciało Matki przeszedł dreszcz niechęci, ale tylko kiwnęła głową.

Nie polubiła Kurczaka, to było widać. Poza tym nie chciała, bym nagle musiał znaleźć się w obcym domu, w obcym pokoju pełnym przypadkowych i groźnych zabawek.

A jednak z Kurczakiem jakiś czas później odnalazłem wspólny język... Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi.O łyżwach, ciepłym kakao i przekupnej położnej

Udane dzieciństwo to podstawa prawidłowego funkcjonowania w dorosłym życiu. Moje było naprawdę fajne. O, takie na przykład wypady na łyżwy. Ubierany byłem zawsze z namaszczeniem. Ciepłe kalesony w kolorze ugotowanego buraka, wełniane skarpetki osobiście wydziergane przez Matkę, miły w dotyku podkoszulek oraz przyjemny sweter, który pachniał grejpfrutem. Zdecydowanie nie lubiłem ubierać się sam. Matka robiła to tak sprawnie i z takim wdziękiem, że nie było sensu próbować samemu walczyć z ciągle plączącymi się nogawkami spodni, nie wspominając o koszulach, w których trafienie guzikiem do dziurki graniczyło z cudem. Matka tymczasem przemieniała to całe zapinanie, sznurowanie i nakładanie w specyficzny rytuał, podczas którego wszystkie ubrania zdawały się jej słuchać.

Jeszcze tylko zielona czapeczka, szalik i rękawiczki, przesłodki buziak zatopiony w lewym policzku i już mogliśmy wybrać się na łyżwy. Był piękny, mroźny, niedzielny poranek. Pachniało zapowiedzią śniegu, choć na niebie nie było widać żadnych chmur. Biegałem roześmiany wokół Matki, a ona głaskała mnie swoim spojrzeniem, bo obie ręce miała zajęte trzymaniem wielkiej torby i dwóch par łyżew.

Lód był twardy. Nie wiadomo, jak bym zniósł swój pierwszy upadek, gdyby nie Matka, która w porę podstawiła swoje ręce pod moją pupę, dzięki czemu wylądowałem miękko i bezpiecznie. Zapłakałem jednak na wszelki wypadek, dla podkreślenia trudności w stawianiu pierwszych kroków na lodzie. Chwilę później ponuro zmarszczyłem brwi, bo zauważyłem chłopaczka w moim wieku, który bezczelnie się zaśmiał.

Chyba ze mnie.

– Ej, wstawaj, memejo, i próbuj dalej! – prawie krzyknął mi do ucha i ze świstem przejechał zdecydowanie zbyt blisko mojego nosa.

Memejo?

Na szczęście Matka rzuciła mu takie spojrzenie, że aż się zachwiał i po chwili sam wyrżnął o lód. Tyle że jego mama nie podstawiła mu w porę swoich rąk, tylko pomachała z daleka i zawołała z trybuny:

– Super!

Super? Teraz to ja się roześmiałem. Najwyraźniej matka tego złośliwca niewystarczająco mocno go kocha. Stała gdzieś daleko i rozmawiała z innymi ludźmi, zupełnie nie zwracając uwagi na własne dziecko.

Tymczasem ja coraz pewniej stawiałem pierwsze łyżwowe kroki, bezpiecznie podtrzymywany przez Matkę. I tak sobie płynęliśmy razem po lodowisku, ja w zielonej czapeczce, ona z uśmiechem uwielbienia na twarzy. Kiedy mróz zaczął coraz intensywniej atakować moje policzki, chuchnęła mi w twarz ciepłym powietrzem, potarła nos, mocno otuliła ramionami i jakimś cudem wyczarowała kubek gorącego kakao. Wypiłem je, głośno przełykając i ostentacyjnie oblizując usta dokładnie w tym momencie, w którym koło nas znowu przejechał ten bezczelny chłopak, łypiąc ciemnym okiem spod ciemnej grzywki.

Uśmiechnąłem się zwycięsko. Miałem łyżwy, ramiona Matki i gorące kakao. Pełnia szczęścia.

Nie ma nic piękniejszego niż rytuały Matki i Syna, o których tylko oni wiedzą i do których nikt inny nie ma dostępu. Ciekawe, czy istnieją też rytuały Ojca i Syna, ewentualnie Ojca i Córki? Stoję przed szansą empirycznego doświadczenia. I nie ukrywam, że odczuwam lekki zawrót głowy...

– Nóżki śmierduszki, maleńkie, kochane moje – mówiła Matka, całując moje stópki, gdy miałem roczek, lat sześć, ale również piętnaście. Albo gryzła mnie delikatnie w gołe pośladki, wołając, że „zaraz zje tę słodką pupcię”. Uwielbiałem to. Pewnie ktoś stojący z boku wyśmiałby nasze nadmierne spoufalanie się, na szczęście nas to zupełnie nie obchodziło. Dom chronił mnie i Matkę przed wścibskimi spojrzeniami, krytyką i wyśmiewaniem.

Spaliśmy razem do czasu, kiedy ukończyłem trzynaście lat. Pewnej nocy Matka zrozumiała jednak, że staję się mężczyzną i z bólem serca zrezygnowała ze wspólnego łóżka. W fazie REM, gdy mózg wykazuje zwiększoną aktywność, doszło do mojej pierwszej polucji. Trochę mnie to wystraszyło, ale Matka wyjaśniła mi, że dojrzewam i tego procesu nie da się zatrzymać. Pozostało nam tylko wieczorne śpiewanie kołysanek, które nuciła tak długo, aż w końcu zasypiałem. Było mi żal, że już nie śpimy razem, ale podskórnie czułem, że tak właśnie być musi. Co nie znaczy, że nie wołałem jej przez sen, a wtedy ona pojawiała się niemal natychmiast i czule gładziła mnie po głowie. Koszmarów nie miewałem. Kiedy byłem jeszcze dzieckiem, zbudowaliśmy maszynkę do komponowania dobrych snów, do której każdego wieczora wrzucaliśmy płatki kwiatów, kolorowe piórka, koraliki, a nawet kawałki czekolady. To wszystko, wymieszane w kartonowym pudełku, pomalowanym na biało i udekorowanym rysunkami, miało zapewniać mi bezpieczne i bajkowe sny. I takie właśnie były.

– Ale nikomu o tym nie mówmy, dobrze? – szeptałem do ucha Matce, wtulając się w jej miękki policzek i pachnące miętą włosy.

Takich tajemnic mieliśmy całe mnóstwo. Matka opowiedziała mi kiedyś, jak kilka dni po moim urodzeniu odwiedziła ją położna. Była wielka, masywna, miała niezdrową cerę i oczy jak kisiel. Matka nie miała najmniejszej ochoty wpuszczać jej do Domu, niestety takie były wymogi.

– Powinna pani pojechać z małym do szpitala. Co to za kaprysy, żeby rodzić w domu, a na dodatek samej ten poród odebrać – pogroziła paluchem i zajrzała do kołyski, w której smacznie spałem, przykryty błękitną kołderką z misternie wyhaftowanym szlaczkiem z motylkami.

– To kordonek? – spytała położna, dotykając haftu.

– Nie. Nici jedwabne – wyjaśniła jej Matka.

Położna najwyraźniej kochała robótki ręczne, bo aż zamlaskała na sam dźwięk słowa jedwab.

– Skąd ma pani takie nici? One są w Polsce nie do zdobycia!

Matka zrozumiała wtedy, że istnieje spora szansa na dogadanie się z położną i przekonanie jej, że skoro sama odebrała poród, a ja śpię i wyglądam na zdrowego, to może należałoby odpuścić kąpiel, przewijanie i pielęgnację pępka.

– Nie chciałam, żeby ktokolwiek obcy cię dotykał. A ona była taka wielka, taka głośna i rubaszna. Psuła tym hałasem nasz domowy spokój. No więc zaproponowałam jej te nici.

– Kąpiel musi przebiegać według pewnych określonych standardów. Muszę też sprawdzić stan pupy dziecka i upewnić się, że nie ma żółtaczki – położna była formalistką, ale jej kisielowe oko łypało tylko na zestaw jedwabnych nici, które Matka położyła na stoliku.

– Dorzucę też opakowanie srebrnych igieł – kusiła ją.

– To może chociaż go zważę?

Matka wcisnęła jej wtedy porcelanowy naparstek z ręcznie wymalowaną malwą. Położna wrzuciła to wszystko do torby, zatrzasnęła ją i oznajmiła:

– Gratuluję. Urodziła pani zdrowego synka, który jest odpowiednio zadbany i już teraz widzę, że rośnie jak na drożdżach. W skali Apgar pewna dziesiątka. Formalnie powinnam przyjść jeszcze za trzy dni, ale umówmy się, że już byłam.

I poszła.

– Przekupiłaś położną zestawem do haftowania? – śmiałem się potem szczerze rozbawiony.

Zmierzwiła mi włosy.

– Ale nie mów o tym nikomu...

Pewnie. I tak nikt by nie zrozumiał. Tak jak i tego, że Matka moje pierwsze dni w szkole przesiedziała na drzewie. Naprzeciwko okien klasy, do której chodziłem, w opuszczonym ogrodzie stał rozłożysty kasztanowiec, z wygodnymi i szerokimi gałęziami. Był tam też jakiś stary dom, niestety zbyt niski, by mógł stanowić dobry punkt obserwacyjny. Na szczęście nikt w nim nie mieszkał, więc nikogo nie interesowało, że Matka zabierała ze sobą koc, termos z herbatą oraz kanapki i zaraz po odprowadzeniu mnie do szkoły, wdrapywała się na drzewo. Był wrzesień, trochę mglisto, ale już koło godziny ósmej widoczność znacznie się poprawiała. Matka rozkładała na szerokiej gałęzi wełniany pled w zielone romby, nalewała sobie herbaty do blaszanego kubka i przez lornetkę obserwowała, co się dzieje w szkolnych murach. Najważniejsza była pewność, że jestem bezpieczny. Po dwóch tygodniach okupowania kasztanowca uznała, że wychowawczyni jest dobrym pedagogiem, a ja nie płaczę, nie kulę się w ławce i nie wyglądam na skrzywdzonego. Wtedy opuściła drzewo, choć zdarzało się, że co jakiś czas kontrolowała, czy wszystko jest w porządku. Opowiadała mi potem, jak to była bliska zdemaskowania, bowiem pewnego dnia zaatakowała ją mała dziewczynka, która pojawiła się nagle pod drzewem i podejrzliwie wybałuszyła w jej stronę oczy.

– Dlaczego siedzi pani na gałęzi? – spytała, głaszcząc swojego psa, z którym najwyraźniej wyszła na spacer. Później przyznała, że mieszka kilka domów dalej i mama pozwala jej czasem wyprowadzać jamnika.

Matka nie przepadała za małymi dziewczynkami, ale uznała, że brak odpowiedzi może zmusić dziecko to dalszego ciągu natrętnych i podchwytliwych pytań.

– Sprawdzam, czy jest chore.

Dziewczynka szybko zamrugała.

– Jest pani lekarzem drzew?

– Coś w tym rodzaju. Kontroluję, czy nie atakuje ich pleśń, czy nie toczą ich korniki, czy nie mają plam na liściach i czy kora się nie łuszczy. To wszystko są oznaki ciężkiej choroby.

– A jak jest z tym drzewem?

Matka westchnęła. Wścibstwo w tak młodym wieku oznacza jedno – z tej małej dziewczynki wyrośnie podejrzliwe i męczące babsko.

Wiem coś o tym.

– Na szczęście wszystko w porządku. Mogę zejść – powiedziała i zeskoczyła na ziemię. I zaraz dodała: – Twój jamniczek się trzęsie, zmykaj do domu!

Dziewczynka najwyraźniej uznała, że trzęsący się jamniczek rzeczywiście musi udać się do ciepłego pomieszczenia, dlatego pomachała Matce na do widzenia i już miała pobiec w górę ulicy, gdy nagle coś jeszcze wpadło jej do głowy.

– A jaka jest najgroźniejsza choroba kasztanowca? – spytała zaciekawiona.

Matka zrozumiała, że trzeba udzielić fachowej odpowiedzi, w przeciwnym razie nie uwolni się od tej dociekliwej smarkuli.

– Szrotówek. To taki owad, który atakuje liście. Ale tu go nie ma. Dokładnie sprawdziłam – powiedziała naukowym tonem i spojrzała wymownie na jamniczka.

– Dobra, uciekam! Miłego dnia!

I wreszcie poszła.

– Odetchnęłam z ulgą, ale wiedziałam, że dalsze przesiadywanie na kasztanowcu jest ryzykowne – powiedziała mi potem. – Mogła przecież w każdej chwili znowu się pojawić i zacząć zadawać trudne pytania.

Na szczęście wszystko było w porządku. Wyglądałem na zadowolonego ze szkoły, dlatego ostatni raz spojrzała na dziedziniec i czujnym okiem wychwyciła, jak Kurczak (który trafił do mojej klasy, z czego bardzo się ucieszyłem) właśnie podmienia mi śniadanie. Zamiast kanapki z własnoręcznie upieczonego chleba, z twarożkiem i świeżym ogórkiem znalazłem jakąś podsuszoną bułkę z dżemem. Zanim zdążyłem zareagować, Matka już przy mnie była. Podeszła do Kurczaka i kazała mu oddać śniadanie. Był zszokowany.

– Ale... skąd pani... – próbował jeszcze spytać, lecz Matka wcisnęła mu w otwarty dziób bułkę z dżemem i pogroziła palcem.

– Nigdy więcej nawet nie próbuj – ostrzegła.

Kurczak został wtedy moim najlepszym przyjacielem, choć może wynikało to po części ze strachu. W każdym razie nigdy nie spotkała mnie z jego strony żadna przykrość, zawsze stawał w mojej obronie i pozwalał odpisywać zadania domowe. Czasem też nosił moją torbę. W przyszłości odwdzięczyłem mu się, demaskując jego żonę oraz kumpla z liceum, którzy doprawili Kurczakowi paskudne rogi.

Jesień upływała nam sennie, choć barwnie, we wszystkich odcieniach żółci i brązu. Deszcz jakoś zapominał o miejscu, w którym mieszkaliśmy, dlatego niemal każdego dnia delektowaliśmy się ostatnimi promykami słońca, które tańczyły leniwie wśród kolorowych liści i kasztanów. Takich jesieni upłynęło kilka (aż do ósmej klasy szkoły podstawowej), a ja nigdy nie czułem się znużony towarzystwem Matki. W wieku czternastu lat, kiedy moi rówieśnicy przeżywali właśnie pierwsze fascynacje piersiami swoich koleżanek, ja wycinałem figury z zasuszonych liści i robiłem dla Matki jesienne kolaże. Nie podkradałem gazetek z kobietami o wielkich i lśniących pupach – bo nie miałem komu – więc zamiast tego nawlekałem na nici kulki jarzębiny, a z szyszek budowałem statki kosmiczne.

– Podoba ci się Jagoda? – spytał mnie kiedyś Kurczak, oblizując się zachłannie na widok koleżanki z klasy, którą natura szczególnie sobie upodobała i obdarzyła dwoma jędrnymi grejpfrutami z przodu oraz chrupiącym jabłkiem z tyłu.

Tylko wzruszyłem ramionami. Moja seksualność za dnia ciągle jeszcze spała (mimo nocnych polucji), dlatego dary ziemi, którymi dysponowała Jagoda, na razie niespecjalnie mnie interesowały. Zauważyłem jednak, że staję się coraz częstszym obiektem damskich westchnień. Mimo swoich czternastu lat byłem już bardzo wysoki, miałem wyjątkowo zdrową cerę, której nie zaatakowały żadne młodzieńcze pryszcze, włosy zalotnie mi się skręcały, a brwi ciemną smugą podkreślały oczy. Miałem też to szczęście, że pod nosem nie wyrósł mi mechaty, rzadki wąsik, jakim moi koledzy tak się chlubili, a który wyglądem przypominał zazwyczaj wyliniałą liszkę. Nie, mój zarost pojawił się znacznie później, ale za to od razu konkretny i męski. Nie tylko Jagoda głośniej przełykała ślinę na mój widok. Miałem tego absolutną świadomość, ale na razie tylko mnie to bawiło.

– Może poszlibyśmy razem do kina, albo gdzieś...? – pytała na przykład rudowłosa Ania, natychmiast odepchnięta przez inne dziewczę, które proponowało mi wspólną naukę późnym wieczorem.

– Nie – odpowiadałem zazwyczaj i szedłem do domu.

Kurczak skakał wokół mnie i przewracał oczami.

– Leo! Mógłbyś jako pierwszy z naszej klasy zobaczyć to, co one mają pod bluzką! Jak można świadomie rezygnować z takich dóbr?

Pukałem się w czoło i dawałem mu swoją torbę do poniesienia, a sam zrywałem po drodze kwiaty, którymi obdarowywałem Matkę. Nie dlatego, że tego oczekiwała, ale dlatego, że sam chciałem.

– Daj spokój – mówiłem. – Pod bluzkę będę zaglądał dopiero wtedy, jak się porządnie zakocham. I jak uznam, że to odpowiednia osoba.

Matka powiedziała mi kiedyś, że zbyt krótko przebywamy na Ziemi, by poświęcać swój czas na tych, którzy nie kochają nas wystarczająco mocno. I że cierpienie tylko pozostawia niepotrzebne nikomu blizny. Uwielbiała przytaczać różne makabryczne historie, które bezwzględnie potwierdzały jej tezę. Jej zdaniem każdą zbrodnię można było wytłumaczyć nieudanym dzieciństwem. Nawet Husseina tak usprawiedliwiała.

– I dlatego nie słuchaj tych, którzy zarzucają ci, że żyjesz pod kloszem i jesteś zbyt rozpieszczany. W naszym Domu otrzymasz miłość absolutną oraz – tak ważne dla każdego dziecka – poczucie bezpieczeństwa. A jeśli kiedyś jakaś kobieta będzie próbowała na siłę rozbić ten klosz, zastanów się, czy jest tego warta – ostrzegała mnie. – I pamiętaj, że jej miłość musi być bezwarunkowa. Taka jak moja.

Miała absolutną rację. Szybko sam doszedłem do wniosku, że nie ma sensu marnować czasu na kobiety, które serwują nam huśtawki nastrojów, emocjonalne rozedrganie, histerię z powodu nieistotnych drobiazgów i notorycznie burzą wewnętrzny spokój. I które zalewają nas wiadrami mdłych czułości pomieszanych z niekończącymi się łzami rozpaczy. Życie mężczyzny jest pełne stresu, związanego z niespełnieniem oczekiwań i pokładanych w nim nadziei. Z jednej strony jesteśmy zagłaskiwani na śmierć, z drugiej atakowani przez pretensje i żale. Potrzask. Nic dziwnego, że tak wielu z nas zapada na choroby wieńcowe, bezsenność, narzeka na silne bóle brzucha i ogólne przemęczenie. To efekt starcia z nieodpowiednią kobietą. Po tych przemyśleniach zrobiłem listę cech, którymi powinna wykazać się wybranka idealna. W ciągu swojego trzydziestoparoletniego życia i wskutek spotkań z różnymi kobietami, lista ta się zmieniała, była pełna skreśleń, dopisków i notatek.

Zestaw cech kobiety idealnej:

• samodzielność

• wewnętrzny spokój i harmonia

• całkowity brak histerii w głosie, ruchach i czynach

• dająca się na kilometr wyczuć miłość do mnie, ale odsączona z lepkich słów oraz poddańczości

• zdolności kulinarne wypływające z wnętrza

• uroda zachęcająca mnie do kontynuacji znajomości

• rodzaj płochliwości, dzięki której będę miał okazję poczuć się jak myśliwy (ale bez przesady)

i wreszcie najważniejsze:

• całkowita i stuprocentowa akceptacja mojej Matki.

Niewiele kobiet potrafiło sprostać tym oczekiwaniom. Najbliższa ideałowi była chyba moja profesor od polskiego, choć patrząc na to z perspektywy czasu, trudno powiedzieć, czy odrobinę nie wyidealizowałem tej relacji. Poza tym nigdy nie poznała Matki. Z kolei Iris była zbyt agresywna, a Lara ciągle wietrzyła podstęp.

No, ale potem pojawiła się Amelia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: