Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marcovaldo - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 września 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Marcovaldo - ebook

Italo Calvino (1923–1985) – jeden z najważniejszych pisarzy i eseistów włoskich XX wieku.

Znany z pisania utworów w stylu neorealistycznym, teksty alegorycznych i fantasy.

Marcovaldo – to cykl dwudziestu opowiadań i jednocześnie imię głównego bohatera. Ich akcja rozgrywa się w bliżej nieokreślonym mieście we Włoszech, które nieco przypomina Turyn, a czasami Mediolan.

Opowiadania przenika swoisty, lekko absurdalny humor, książka ciekawa poznawczo i odkrywcza w sensie intelektualnym.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-181-7
Rozmiar pliku: 678 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

wiosna 1 grzyby w mieście

Wiatr, do­cie­ra­jąc do mia­sta z da­le­ka, przy­no­si mu nie­zwy­kłe dary, któ­re do­strze­ga­ją tyl­ko nie­licz­ni wraż­liw­cy, na przy­kład aler­gi­cy, ki­cha­ją­cy z po­wo­du pył­ków kwia­to­wych z od­le­głych ziem.

Pew­ne­go dnia na wą­ski traw­ni­czek wzdłuż głów­nej uli­cy wiatr przy­wiał – nie wia­do­mo skąd – za­rod­ni­ki i wy­sia­ły się grzy­by. Nikt tego nie za­uwa­żył oprócz nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­ne­go ro­bot­ni­ka Mar­co­val­da, któ­ry wła­śnie tam co rano wsia­dał do tram­wa­ju.

Otóż Mar­co­val­do miał wzrok cał­ko­wi­cie nie­przy­sto­so­wa­ny do miej­skie­go ży­cia: ogło­sze­nia, wy­sta­wy skle­po­we, re­kla­my, pla­ka­ty, sy­gna­li­za­cja świetl­na, choć po­my­śla­ne po to, żeby przy­cią­gać uwa­gę, umy­ka­ły jego spoj­rze­niu, któ­re zda­wa­ło się błą­dzić wśród pia­sków pu­sty­ni. Za to po­żół­kły liść na ga­łę­zi czy piór­ko tkwią­ce pod da­chów­ką nig­dy mu nie umknę­ły: nie było gza na koń­skim grzbie­cie, dziu­ry kor­ni­ka w de­sce, fi­go­wej skór­ki roz­gnie­cio­nej na chod­ni­ku, któ­rych by nie do­strzegł i któ­re nie sta­ły­by się przed­mio­tem roz­wa­żań nad upły­wem pór roku, pra­gnie­nia­mi wła­snej du­szy i mar­no­ścią ży­wo­ta.

Tak więc pew­ne­go ran­ka, cze­ka­jąc na tram­waj, któ­rym jeź­dził do fir­my Sbav¹, gdzie był czło­wie­kiem do wszyst­kie­go, za­uwa­żył coś nie­zwy­kłe­go przy przy­stan­ku, na skraw­ku ja­ło­wej i spę­ka­nej zie­mi ota­cza­ją­cej ulicz­ne drze­wa: w pew­nych miej­scach, u na­sa­dy pni, zda­wa­ły się na­brzmie­wać guzy, któ­re gdzie­nieg­dzie się otwie­ra­ły, od­sła­nia­jąc krą­głe pod­ziem­ne kształ­ty.

Przy­kuc­nął, by za­wią­zać buty, i przyj­rzał się le­piej: to były grzy­by, praw­dzi­we grzy­by, któ­re wy­ra­sta­ły w sa­mym ser­cu mia­sta! Mar­co­val­do­wi wy­da­ło się, że ota­cza­ją­cy go sza­ry i mar­ny świat za­ob­fi­to­wał na­raz w ukry­te bo­gac­twa; że od ży­cia moż­na jesz­cze ocze­ki­wać cze­goś wię­cej niż usta­lo­nych wy­płat staw­ki go­dzi­no­wej, do­dat­ku ro­dzin­ne­go, dro­żyź­nia­ne­go i za wy­słu­gę lat.

W pra­cy był bar­dziej roz­tar­gnio­ny niż zwy­kle; roz­my­ślał o tym, że pod­czas gdy on roz­ła­do­wu­je paki i skrzy­nie, gdzieś w ciem­no­ściach zie­mi ci­che, po­wol­ne grzy­by, o któ­rych wie tyl­ko on, ob­ra­sta­ją po­ro­wa­tym miąż­szem, wchła­nia­ją pod­ziem­ne soki i roz­bi­ja­ją gru­dy zie­mi. „Wy­star­czy­ła­by jed­na desz­czo­wa noc – mó­wił so­bie – i już moż­na by je ze­brać”. I nie mógł się do­cze­kać chwi­li, gdy po­dzie­li się swo­im od­kry­ciem z żoną i sze­ścior­giem dzia­tek.

– Coś wam po­wiem! – oświad­czył pod­czas ubo­gie­go po­sił­ku. – W tym ty­go­dniu bę­dzie­my jeść grzy­by! Pysz­ne sma­żo­ne grzy­by! Daję sło­wo!

I młod­szym dzie­ciom, któ­re nie wie­dzia­ły, co to są grzy­by, opi­sał z unie­sie­niem po­wa­by róż­nych grzy­bo­wych ga­tun­ków, de­li­kat­ność sma­ku i prze­pi­sy na ich przy­rzą­dza­nie; w ten spo­sób wcią­gnął do roz­mo­wy swo­ją żonę Do­mi­til­lę, któ­ra do tej pory słu­cha­ła ra­czej z nie­do­wie­rza­niem i w roz­tar­gnie­niu.

– A gdzie są te grzy­by? – py­ta­ły dzie­ci. – Po­wiedz, gdzie ro­sną!

Po tym py­ta­niu en­tu­zjazm Mar­co­val­da przy­ga­si­ło ro­zu­mo­wa­nie peł­ne nie­uf­no­ści: „Te­raz ja wska­żę im miej­sce, one po­bie­gną szu­kać grzy­bów jak zwy­kle z całą ban­dą ło­bu­zia­ków, wia­do­mość roz­nie­sie się po dziel­ni­cy i grzy­by skoń­czą w cu­dzych garn­kach!”. Tak oto od­kry­cie, któ­re po­cząt­ko­wo prze­peł­ni­ło mu ser­ce uni­wer­sal­ną mi­ło­ścią do świa­ta, te­raz bu­dzi­ło w nim żą­dzę po­sia­da­nia, na­pa­wa­ło go lę­kiem za­pra­wio­nym za­zdro­ścią i nie­uf­no­ścią.

– Ja wiem, gdzie są grzy­by, i to tyl­ko ja je­den – od­po­wie­dział dzie­ciom. – I bia­da wam, je­śli pu­ści­cie choć parę z ust.

Na­stęp­ne­go ran­ka Mar­co­val­do, idąc na przy­sta­nek, aż drżał z nie­po­ko­ju. Po­chy­lił się nad traw­ni­kiem i z ulgą zo­ba­czył grzy­by, któ­re uro­sły tro­chę, acz nie­wie­le, i nadal były pra­wie cał­kiem po­kry­te zie­mią.

Trwał tak po­chy­lo­ny, gdy spo­strzegł, że ktoś stoi za jego ple­ca­mi. Wy­pro­sto­wał się gwał­tow­nie i pró­bo­wał przy­brać obo­jęt­ną minę. To był za­mia­tacz uli­cy, któ­ry pa­trzył na nie­go opar­ty o mio­tłę.

Za­mia­tacz ów, któ­re­go ju­rys­dyk­cji pod­le­gał ob­szar wy­stę­po­wa­nia grzy­bów, był mło­dym ty­ko­wa­tym dry­bla­sem w oku­la­rach. Na­zy­wał się Ama­di­gi i Mar­co­val­do już od daw­na ży­wił do nie­go an­ty­pa­tię, może z winy tych oku­la­rów, wpa­trzo­nych w as­falt ulic w po­szu­ki­wa­niu wszel­kich śla­dów na­tu­ry, któ­re moż­na by uni­ce­stwić mio­tłą.

Była so­bo­ta i Mar­co­val­do spę­dził swo­je wol­ne pół dnia, krą­żąc z roz­tar­gnio­ną miną wo­kół traw­ni­ka, ba­cząc z dala na za­mia­ta­cza i grzy­by i ob­li­cza­jąc, ile cza­su po­trze­ba, aby wy­ro­sły.

Nocą spadł deszcz: po­dob­nie jak rol­ni­cy, któ­rzy po mie­sią­cach su­szy bu­dzą się i tań­czą z ra­do­ści w takt pierw­szych kro­pel, Mar­co­val­do, je­dy­ny w ca­łym mie­ście, pod­niósł się na łóż­ku, krzyk­nął do ro­dzi­ny „Pada, pada!” i wcią­gnął w płu­ca za­pach mo­kre­go ku­rzu i świe­żej ple­śni do­la­tu­ją­cy z ze­wnątrz.

Za­raz o świ­cie – była to nie­dzie­la – wraz z dzieć­mi, z po­ży­czo­nym ko­szy­kiem, po­biegł w stro­nę traw­ni­ka. Grzy­by wy­ro­sły. Pro­sto­wa­ły się na trzon­kach, uno­sząc ka­pe­lu­sze wy­so­ko nad roz­mo­kłą jesz­cze zie­mią. – Hur­ra! – i rzu­ci­li się je zbie­rać.

– Tat­ku! Spójrz, ile ze­brał ten pan! – po­wie­dział Mi­chaś, a oj­ciec, pod­nió­sł­szy gło­wę, zo­ba­czył sto­ją­ce­go obok Ama­di­gie­go, któ­ry też trzy­mał pod pa­chą kosz pe­łen grzy­bów.

– Ach, wy też je zbie­ra­cie? – za­py­tał za­mia­tacz. – A więc są ja­dal­ne? Tro­chę ich ze­bra­łem, ale nie by­łem pe­wien, czy są do je­dze­nia... Tam da­lej, przy uli­cy, wy­ro­sły jesz­cze więk­sze... Do­brze, te­raz, kie­dy już wiem, po­wiem to krew­nia­kom, któ­rzy sto­ją tam i dys­ku­tu­ją, czy je zbie­rać, czy nie... – I od­da­lił się szyb­kim kro­kiem.

Mar­co­val­do­wi za­bra­kło słów: grzy­by jesz­cze do­rod­niej­sze, któ­rych nie za­uwa­żył, plon, o ja­kim na­wet nie ma­rzył, sprzą­ta­no mu ot tak sprzed nosa. Trwał przez chwi­lę jak­by ska­mie­nia­ły z gnie­wu, z wście­kło­ści, a po­tem – jak to się nie­kie­dy zda­rza – ego­istycz­ne za­pa­mię­ta­nie wy­ga­sło i ustą­pi­ło miej­sca po­ry­wo­wi hoj­no­ści. O tej po­rze spo­ro lu­dzi cze­ka­ło na tram­waj, z pa­ra­so­lem na łok­ciu, bo po­wie­trze było nadal wil­got­ne, a po­go­da nie­pew­na. – Ej, wy tam! Ma­cie ocho­tę dziś wie­czo­rem na sma­żo­ne grzy­by? – za­wo­łał Mar­co­val­do do lu­dzi stło­czo­nych na przy­stan­ku. – Tu na uli­cy wy­ro­sły grzy­by! Chodź­cie ze mną! Wy­star­czy dla wszyst­kich! – i ru­szył śla­dem Ama­di­gie­go, a za nim po­cią­gnął sznur lu­dzi.

Grzy­bów star­czy­ło dla wszyst­kich, z bra­ku ko­szy­ków zbie­ra­no je do otwar­tych pa­ra­so­li. Ktoś po­wie­dział: „By­ło­by miło urzą­dzić wspól­ną ko­la­cję!”, ale każ­dy wziął wła­sne grzy­by i po­szedł so­bie do domu.

Jed­nak wkrót­ce wszy­scy spo­tka­li się po­now­nie, a ści­śle mó­wiąc tego sa­me­go wie­czo­ru, w tej sa­mej sali szpi­tal­nej, po płu­ka­niu żo­łąd­ka, któ­re ura­to­wa­ło ich od za­tru­cia – nie­groź­ne­go, bo zje­dzo­nych grzy­bów wy­pa­dło nie­du­żo na gło­wę.

Mar­co­val­do i Ama­di­gi le­że­li na są­sied­nich łóż­kach i pa­trzy­li na sie­bie spode łba.lato 2 wakacje na ławce

W dro­dze do pra­cy Mar­co­val­do prze­cho­dził co­dzien­nie pod ga­łę­zia­mi pew­ne­go za­drze­wio­ne­go pla­cu, kwa­dra­tu miej­skiej zie­le­ni, wy­kro­jo­ne­go u zbie­gu czte­rech ulic. Pod­no­sił wzrok na ko­ro­ny kasz­ta­now­ców tam, gdzie były naj­gę­ściej­sze i prze­pusz­cza­ły przez mrok przej­rzy­stych so­ków tyl­ko strza­ły żół­tych pro­mie­ni, i słu­chał gło­sów fał­szu­ją­cych wró­bli, nie­wi­docz­nych wśród ga­łę­zi. Jemu wy­da­wa­ły się sło­wi­ka­mi i mó­wił so­bie: „Och, gdy­by tak choć raz zbu­dził mnie szcze­biot pta­ków, a nie dźwięk bu­dzi­ka, wrzask ma­leń­kie­go Pa­weł­ka i zło­rze­cze­nia mo­jej żony Do­mi­til­li!” albo „Och, gdy­bym tyl­ko mógł spać tu­taj, sam wśród tej chłod­nej zie­le­ni, a nie w swo­im ni­skim i dusz­nym po­ko­ju; tu, w ci­szy, nie wśród chra­pa­nia ca­łej ro­dzi­ny i jej ga­da­nia przez sen, i brzę­ku ulicz­ne­go tram­wa­ju; tu­taj, w ciem­no­ści praw­dzi­wej nocy, a nie w sztucz­nej ciem­no­ści za­mknię­tych okien­nic, po­krat­ko­wa­nej przez świa­tła sa­mo­cho­dów; och, gdy­bym kie­dy otwie­ram co rano oczy, mógł zo­ba­czyć li­ście i nie­bo!”. Tak my­śląc, Mar­co­val­do roz­po­czy­nał swo­je osiem go­dzin pra­cy – plus nad­licz­bo­we – w cha­rak­te­rze ro­bot­ni­ka nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­ne­go.

W rogu pla­cu, pod ko­pu­łą kasz­ta­now­ców, sta­ła sa­mot­na i na wpół ukry­ta ła­wecz­ka. I Mar­co­val­do ją so­bie umi­ło­wał. W let­nie noce, kie­dy nie mógł zmru­żyć oka w po­ko­ju, gdzie spa­li w piąt­kę, ma­rzył o tej ła­wecz­ce, jak bez­dom­ny może ma­rzyć o kró­lew­skim łożu. Pew­nej nocy, po ci­chu, wśród chra­pa­nia żony i sen­ne­go wierz­ga­nia dzie­ci, wstał z łóż­ka, ubrał się, wziął po­dusz­kę pod pa­chę, wy­szedł i skie­ro­wał się na plac.

Było tam rześ­ko i spo­koj­nie. Cie­szył się z góry na do­tknię­cie tych drew­nia­nych de­sek, któ­re – nie miał co do tego wąt­pli­wo­ści – były mięk­kie i wy­god­ne, znacz­nie wy­god­niej­sze niż wy­gnie­cio­ny ma­te­rac na jego łóż­ku; bę­dzie pa­trzeć chwi­lę na gwiaz­dy, po­tem za­mknie oczy, po­grą­ża­jąc się we śnie, krze­pią­cym po wszyst­kich krzyw­dach za­zna­nych za dnia.

Wo­kół pa­no­wał spo­kój i chło­dek, ale ła­wecz­ka nie była wol­na. Sie­dzia­ła na niej para za­ko­cha­nych, któ­rzy pa­trzy­li so­bie w oczy. Mar­co­val­do dys­kret­nie się wy­co­fał :„Jest póź­no – po­my­ślał. – Prze­cież nie zo­sta­ną na dwo­rze całą noc! Kie­dyś wresz­cie skoń­czą gru­chać!”.

Jed­nak tych dwo­je wca­le nie gru­cha­ło: kłó­ci­li się. A nig­dy nie wia­do­mo, jak dłu­go może trwać kłót­nia za­ko­cha­nych.

On mó­wił: – Ale nie chcesz przy­znać, że mó­wiąc to, co po­wie­dzia­łaś, wie­dzia­łaś, że ro­bisz mi przy­krość, a nie, jak uda­wa­łaś, że są­dzisz, że ro­bisz mi przy­jem­ność.

Mar­co­val­do zro­zu­miał, że to po­trwa dłu­żej.

– Nie, nie przy­znam – od­po­wie­dzia­ła ona, jak spo­dzie­wał się Mar­co­val­do.

– Dla­cze­go nie przy­znasz?

– Nig­dy tego nie przy­znam.

„Oj!”, po­my­ślał Mar­co­val­do. Ści­ska­jąc po­dusz­kę pod pa­chą, po­szedł się przejść. Po­szedł po­pa­trzeć na księ­życ, któ­ry był w peł­ni, ogrom­ny nad drze­wa­mi i da­cha­mi. Za­wró­cił w stro­nę ła­wecz­ki, trzy­ma­jąc się w pew­nej od­le­gło­ści, żeby nie prze­szka­dzać, choć w głę­bi du­szy miał na­dzie­ję, że w jego obec­no­ści po­czu­ją się nie­co skrę­po­wa­ni, co skło­ni ich do odej­ścia. Oni jed­nak byli w fer­wo­rze kłót­ni i na­wet go nie za­uwa­ży­li.

– Więc przy­zna­jesz?

– Nie, nie, wca­le nie przy­zna­ję!

– Ale gdy­by przy­znać, że przy­zna­jesz?

– Przy­zna­jąc, że przy­zna­ję, nig­dy nie przy­zna­ła­bym tego, co chcesz, że­bym przy­zna­ła!

Mar­co­val­do znów ru­szył po­pa­trzeć na księ­życ, po­tem po­szedł tro­chę da­lej po­pa­trzeć na świa­tła dla pie­szych. Za­pa­la­ły się na żół­to, żół­to, żół­to, i wciąż się za­pa­la­ły, za­pa­la­ły i za­pa­la­ły. Mar­co­val­do po­rów­nał księ­życ i sy­gna­li­za­tor świetl­ny. Księ­życ, z jego ta­jem­ni­czą bla­do­ścią, też żół­tą, ale wła­ści­wie zie­lo­ną, a tak­że nie­bie­ską, i wul­gar­na żółć świa­teł na przej­ściu. Księ­życ, spo­koj­ny, roz­ta­cza­ją­cy nie­spiesz­nie swój blask, prze­sła­nia­ny nie­kie­dy cie­niut­ki­mi strzęp­ka­mi chmur, któ­rym po­zwa­lał na sie­bie ma­je­sta­tycz­nie opa­dać, pod­czas gdy świa­tła wciąż za­pa­la­ły się i ga­sły, za­pa­la­ły się i ga­sły, ze sztucz­nym oży­wie­niem, do­kucz­li­we, umę­czo­ne i znie­wo­lo­ne.

Wró­cił zo­ba­czyć, czy dziew­czy­na przy­zna­ła; ależ skąd, nie przy­zna­wa­ła, co wię­cej, to już nie ona nie przy­zna­wa­ła, tyl­ko on. Sy­tu­acja się od­wró­ci­ła i te­raz ona mó­wi­ła do nie­go: „A więc przy­zna­jesz?”, a on za­prze­czał. I tak mi­nę­ło pół go­dzi­ny. W koń­cu on przy­znał albo przy­zna­ła ona, krót­ko mó­wiąc, Mar­co­val­do zo­ba­czył, że pod­no­szą się z ław­ki i od­cho­dzą, trzy­ma­jąc się za ręce.

Pod­biegł do ła­wecz­ki, po­ło­żył się, ale pod­czas gdy cze­kał, prze­szedł mu tro­chę na­strój do za­zna­wa­nia ocze­ki­wa­nej sło­dy­czy; na­wet do­mo­we łóż­ko, kie­dy je wspo­mi­nał, nie wy­da­wa­ło mu się już tak twar­de. Ale to były tyl­ko dro­bia­zgi, trwał nadal moc­no w za­mia­rze roz­ko­szo­wa­nia się nocą na świe­żym po­wie­trzu: za­nu­rzył twarz w po­dusz­ce i przy­go­to­wał się do snu, snu, ja­kim już od daw­na nie spał.

Wresz­cie zna­lazł naj­wy­god­niej­szą po­zy­cję. Za nic na świe­cie nie prze­su­nął­by się na­wet o mi­li­metr. Szko­da tyl­ko, że gdy tak le­żał, nie miał wi­do­ku je­dy­nie na szpa­ler drzew i nie­bo, tak aby sen za­mknął mu oczy wpa­trzo­ne tyl­ko w ab­so­lut­ną ła­god­ność przy­ro­dy, bo w za­się­gu jego wzro­ku ry­so­wa­ły się ko­lej­no po so­bie drze­wo, wznie­sio­na szpa­da ge­ne­ra­ła z wierz­choł­ka po­mni­ka, dru­gie drze­wo, słup ogło­sze­nio­wy, trze­cie drze­wo i w koń­cu, nie­co da­lej, ten fał­szy­wy mru­ga­ją­cy księ­życ sy­gna­li­za­to­ra, któ­ry wciąż ły­skał swo­ją żół­cią, żół­cią, żół­cią.

Trze­ba po­wie­dzieć, że w ostat­nim cza­sie Mar­co­val­do miał tak sko­ła­ta­ne ner­wy, że mimo śmier­tel­ne­go zmę­cze­nia wy­star­czał dro­biazg, wy­star­czy­ło, iż wbił so­bie do gło­wy, że coś mu prze­szka­dza, i już nie mógł spać. A te­raz prze­szka­dza­ły mu te świa­tła ulicz­ne, któ­re za­pa­la­ły się i ga­sły. Było tam, w od­da­li, mru­ga­ją­ce sa­mot­ne żół­te oko: wła­ści­wie moż­na by nie zwra­cać na nie uwa­gi. Ale Mar­co­val­do po­padł chy­ba w praw­dzi­wą de­pre­sję: wpa­try­wał się w to mru­ga­nie i po­wta­rzał so­bie: „Jak­że do­brze by mi się spa­ło, gdy­by nie to pa­skudz­two! Ale by mi się spa­ło!”. Za­my­kał oczy i wy­da­wa­ło mu się, że pod po­wie­ka­mi za­pa­la mu się i ga­śnie ten żół­ty idio­tyzm; za­ci­skał oczy i wi­dział dzie­siąt­ki sy­gna­łów świetl­nych; otwie­rał oczy i wszyst­ko za­czy­na­ło się od po­cząt­ku.

Wstał. Mu­siał stwo­rzyć ja­kąś prze­sło­nę mię­dzy sobą a sy­gna­li­za­to­rem. Pod­szedł do po­mni­ka ge­ne­ra­ła i ro­zej­rzał się do­oko­ła. U stóp po­są­gu le­żał wie­niec lau­ro­wy, cał­kiem po­kaź­nych roz­mia­rów, ale już ze­schnię­ty i na wpół osku­ba­ny, za­mon­to­wa­ny na prę­ci­kach, z wiel­ką wy­pło­wia­łą wstę­gą „Lan­sje­rzy z Pięt­na­ste­go Puł­ku w rocz­ni­cę Chwa­ły”. Mar­co­val­do wdra­pał się na pie­de­stał, pod­niósł wie­niec, za­wie­sił go na sza­bli ge­ne­ra­ła.

Straż­nik noc­ny Tor­na­qu­in­ci w ra­mach ob­cho­du prze­jeż­dżał ro­we­rem przez plac; Mar­co­val­do przy­cza­ił się za po­są­giem. Tor­na­qu­in­ci zo­ba­czył, że cień po­mni­ka na zie­mi się po­ru­sza; przy­sta­nął pe­łen po­dej­rzeń. Przyj­rzał się wień­co­wi na sza­bli, zro­zu­miał, że coś jest nie tak, ale nie bar­dzo wie­dział co. Skie­ro­wał świa­tło la­tar­ki na wie­niec, prze­czy­tał „Lan­sje­rzy z Pięt­na­ste­go Puł­ku w rocz­ni­cę Chwa­ły”, po­ki­wał gło­wą z apro­ba­tą i od­je­chał.

W ocze­ki­wa­niu, aż się od­da­li, Mar­co­val­do po­now­nie ob­szedł plac. Na po­bli­skiej uli­cy bry­ga­da ro­bot­ni­ków na­pra­wia­ła zwrot­ni­cę tram­wa­jo­wą. Nocą, na opu­sto­sza­łych uli­cach, ta­kie grup­ki męż­czyzn przy­kuc­nię­tych w bla­sku spa­wa­rek wo­do­ro­tle­no­wych i gło­sy, któ­re roz­brzmie­wa­ją, a po­tem cich­ną, mają w so­bie coś ta­jem­ni­cze­go, jak­by męż­czyź­ni ci ro­bi­li coś, o czym miesz­kań­cy dnia nig­dy nie mają się do­wie­dzieć. Mar­co­val­do pod­szedł bli­żej, przy­sta­nął, z tro­chę nie­zręcz­ną gor­li­wo­ścią i oczy­ma kle­ją­cy­mi się z nie­wy­spa­nia pa­trząc na pło­mień i ru­chy ro­bot­ni­ków. Po­szu­kał w kie­sze­ni pa­pie­ro­sa, aby się roz­bu­dzić, ale nie miał za­pa­łek. – Ma ktoś przy­pa­lić? – za­py­tał ro­bot­ni­ków. – A może od tego? – od­po­wie­dział męż­czy­zna z pal­ni­kiem wo­do­ro­tle­no­wym, sy­piąc snop iskier.

Inny ro­bot­nik pod­niósł się, po­dał mu za­pa­lo­ne­go pa­pie­ro­sa. – Pan też na noc­nej zmia­nie?

– Nie, ja pra­cu­ję w dzień – po­wie­dział Mar­co­val­do.

– To co pan robi na no­gach o tej po­rze? My nie­dłu­go koń­czy­my.

Wró­cił na ła­wecz­kę. Po­ło­żył się. Te­raz świa­tła były prze­sło­nię­te; mógł za­snąć, na­resz­cie.

Przed­tem nie zwra­cał uwa­gi na ha­łas. Te­raz za­czę­ło wy­peł­niać mu uszy ja­kieś brzę­cze­nie, jak­by ni­ski od­głos ssa­nia, a za­ra­zem nie­koń­czą­ce się skro­ba­nie i skwier­cze­nie. Nie ma bar­dziej do­kucz­li­we­go dźwię­ku niż od­głos spa­war­ki, ro­dzaj stłu­mio­ne­go wy­cia. Mar­co­val­do, w bez­ru­chu, sku­lo­ny na ła­wecz­ce z twa­rzą wci­śnię­tą w wy­mię­tą po­dusz­kę, nie miał dro­gi ra­tun­ku, a ha­łas przy­po­mi­nał mu wciąż po­przed­nią sce­nę roz­świe­tlo­ną sza­rym pło­mie­niem, któ­ry roz­sie­wał wo­kół zło­te iskry: przy­kuc­nię­tych na zie­mi męż­czyzn z twa­rza­mi osło­nię­ty­mi przy­dy­mio­nym szkłem, lufę spa­war­ki wi­bru­ją­cą szyb­ko w czy­jejś dło­ni, krąg cie­nia wo­kół wozu na­rzę­dzio­we­go, słup kra­tow­ni­cy, któ­ra się­ga­ła prze­wo­dów wy­so­kie­go na­pię­cia. Otwo­rzył oczy, prze­wró­cił się na dru­gi bok, po­przez ga­łę­zie spoj­rzał na gwiaz­dy. Wró­ble, nie­wzru­szo­ne, nadal spa­ły w gó­rze wśród li­ści.

Za­snąć jak ptak, mieć skrzy­dło, pod któ­rym moż­na scho­wać gło­wę, żyć w świe­cie ga­łę­zi za­wie­szo­nych nad ziem­skim świa­tem, któ­re­go przy­tłu­mio­ne­go i od­le­głe­go ist­nie­nia w dole moż­na się za­le­d­wie do­my­ślać. Wy­star­czy za­cząć od wy­rze­cze­nia się wła­snej obec­nej kon­dy­cji, a nie wia­do­mo, do cze­go się doj­dzie: te­raz Mar­co­val­do, aby za­snąć, cze­goś po­trze­bo­wał, ale sam do­brze nie wie­dział cze­go, nie wy­star­czy­ła­by mu już na­wet praw­dzi­wa i zu­peł­na ci­sza: po­trze­bo­wał dźwię­ku mięk­sze­go od ci­szy, lek­kie­go po­dmu­chu wia­tru w gę­stwie le­śne­go po­szy­cia lub szme­ru wody, któ­ra try­ska i zni­ka wśród łąki. Przy­szła mu do gło­wy pew­na myśl i wstał. Nie była to wła­ści­wie myśl, bo na wpół ogłu­pia­ły z sen­no­ści, któ­ra go spo­wi­ja­ła, nie był w sta­nie do­koń­czyć żad­nej my­śli; ale jak pa­mię­tał, gdzieś w po­bli­żu było chy­ba coś, co mia­ło zwią­zek z wodą, z jej stłu­mio­nym szem­rzą­cym bie­giem.

I rze­czy­wi­ście, w po­bli­żu była fon­tan­na, wy­bit­ne dzie­ło kunsz­tu rzeź­biar­skie­go i hy­drau­licz­ne­go z nim­fa­mi, fau­na­mi, bó­stwa­mi rzecz­ny­mi, wy­mie­nia­ją­cy­mi ze sobą try­ski, stru­mie­nie i ka­ska­dy. Tyle tyl­ko że była su­cha: la­tem, z uwa­gi na nie­do­bór wody w sie­ci miej­skiej, na noc ją za­krę­ca­no. Mar­co­val­do ob­szedł fon­tan­nę do­ko­ła tro­chę jak lu­na­tyk; wy­czu­wał, bar­dziej in­stynk­tow­nie niż na ro­zum, że w każ­dym zbior­ni­ku musi być ku­rek. Kto ma do­bre oko, znaj­dzie to, cze­go szu­ka, na­wet na śle­po. Od­krę­cił ku­rek: z musz­li, z bród, z koń­skich chrap try­snę­ły wy­so­ko stru­mie­nie, sztucz­ne za­ło­my skal­ne po­kry­ły się lśnią­cym płasz­czem kro­pel i ta masa wody gra­ła ni­czym or­ga­ny chó­ru na wiel­kim pu­stym pla­cu, z ca­łym plu­skiem i szu­mem, jaki może wy­da­wać z sie­bie woda. Straż­nik noc­ny Tor­na­qu­in­ci, któ­ry, cały czar­ny, znów prze­jeż­dżał tam­tę­dy na ro­we­rze, wkła­da­jąc kwit­ki pod drzwi, na wi­dok tego nie­spo­dzie­wa­ne­go wy­bu­chu fon­tan­ny, ni­czym płyn­nych sztucz­nych ogni, o mało nie spadł z sio­deł­ka.

Mar­co­val­do, usi­łu­jąc jak naj­mniej otwie­rać oczy, by nie uro­nić ni­kłej nit­ki snu, któ­rą – jak są­dził – uda­ło mu się uchwy­cić, po­biegł znów po­ło­żyć się na ław­kę. Wresz­cie po­czuł się jak u brze­gu stru­mie­nia w szu­mią­cym le­sie, wresz­cie za­snął.

Przy­śnił mu się obiad, ta­lerz był przy­kry­ty, jak­by po to, żeby ma­ka­ron nie wy­stygł. Od­krył go i zo­ba­czył śmier­dzą­ce­go zde­chłe­go szczu­ra. Zaj­rzał do ta­le­rza żony: na­stęp­ne szczu­rze ścier­wo. Przed dzieć­mi też szczur­ki, mniej­sze, ale rów­nież w sta­nie roz­kła­du. Od­krył wazę z zupą i zo­ba­czył kota le­żą­ce­go brzu­chem do góry. Smród go obu­dził.

W po­bli­żu sta­ła cię­ża­rów­ka przed­się­bior­stwa oczysz­cza­nia mia­sta, któ­ra nocą opróż­nia­ła zbior­ni­ki ze śmie­cia­mi. W sła­bym świe­tle re­flek­to­rów roz­róż­niał po­dry­gi skrzy­pią­ce­go dźwi­gu i cie­nie lu­dzi sto­ją­cych na szczy­cie góry od­pad­ków, któ­rzy cią­gnę­li rę­ka­mi po­jem­nik za­wie­szo­ny na ko­ło­wro­cie, wy­sy­py­wa­li do cię­ża­rów­ki za­war­tość, ubi­ja­li ło­pa­ta­mi, wo­ła­jąc gło­sa­mi ni­ski­mi i ochry­pły­mi jak skrzy­pie­nie dźwi­gu: – Pod­noś... Pusz­czaj... Idź w cho­le­rę... – Sły­chać było po­je­dyn­cze ude­rze­nia o me­tal, głu­che jak dźwię­ki gon­gu, i war­cze­nie sil­ni­ka, któ­ry ru­szał z wol­na, żeby za­trzy­mać się parę me­trów da­lej, i cała ope­ra­cja za­czy­na­ła się od nowa.

Ale sen­ność Mar­co­val­da osią­gnę­ła już fazę, w któ­rej dźwię­ki do nie­go nie do­cie­ra­ły, na­wet i te, choć tak do­kucz­li­we i skrzy­pli­we, nad­pły­wa­ły jak­by mięk­ko wy­ci­szo­ne, może ze wzglę­du na samą kon­sy­sten­cję śmie­ci wy­sy­py­wa­nych na cię­ża­rów­kę; tym, co nie da­wa­ło mu spać, był smród, wy­ostrzo­ny nie­zno­śną my­ślą o smro­dzie, przez co na­wet owe ha­ła­sy, ści­szo­ne i od­le­głe od­gło­sy, i wi­dok cię­ża­rów­ki z dźwi­giem pod świa­tło nie do­cho­dzi­ły do jego mó­zgu w for­mie od­gło­sów i wi­do­ku, ale tyl­ko smro­du. A Mar­co­val­do mio­tał się, szu­ka­jąc na próż­no noz­drza­mi wy­obraź­ni woni ogro­du ró­ża­ne­go.

Straż­nik noc­ny Tor­na­qu­in­ci po­czuł, jak czo­ło za­le­wa mu zim­ny pot na wi­dok ludz­kie­go cie­nia, któ­ry na czwo­ra­kach prze­miesz­cza się po­spiesz­nie po traw­ni­ku, rwie za­cie­kle ja­skry i zni­ka. Ale po­my­ślał, że albo to pies, a w ta­kim ra­zie na­le­ży do kom­pe­ten­cji hyc­la, albo ha­lu­cy­na­cja, a to leży w kom­pe­ten­cji psy­chia­try, albo wil­ko­łak, a to już nie wia­do­mo czy­ja kom­pe­ten­cja, ale w każ­dym ra­zie nie jego, i szyb­ko skrę­cił w bok.

Tym­cza­sem Mar­co­val­do, po­wró­ciw­szy na swo­je le­go­wi­sko, przy­ci­skał do nosa roz­la­tu­ją­cy się bu­kiet ja­skrów, usi­łu­jąc na­peł­nić węch ich za­pa­chem: wpraw­dzie nie­wie­le mógł wy­ci­snąć z tych pra­wie bez­won­nych kwia­tów, ale już sam za­pach rosy, zie­mi, zdep­ta­nej tra­wy był ko­ją­cym bal­sa­mem. Prze­stał go prze­śla­do­wać brud i za­snął. Świ­ta­ło.

Prze­bu­dze­nie było nie­spo­dzie­wa­nym roz­war­ciem się nad jego gło­wą prze­stwo­ru nie­ba w peł­nym słoń­cu, słoń­cu, któ­re jak­by za­tar­ło wi­dok li­ści, a po­tem stop­nio­wo przy­wra­ca­ło go na wpół ośle­pio­nym oczom. Ale Mar­co­val­do nie mógł zwle­kać, bo ze­rwał go na nogi dreszcz: bry­zgi wody z hy­dran­tu, któ­rą ogrod­ni­cy miej­scy pod­le­wa­li skwe­ry, spra­wi­ły, że jego ubra­nie ocie­ka­ło zim­ny­mi struż­ka­mi. Wo­kół mknę­ły tram­wa­je, cię­ża­rów­ki do­staw­cze, wóz­ki, fur­go­net­ki, ro­bot­ni­cy na mo­to­ro­we­rach spie­szy­li do fa­bryk, mar­ki­zy skle­po­we su­nę­ły w górę, w oknach miesz­kań zwi­ja­ły się ża­lu­zje, roz­bły­ska­ły szy­by. Z pie­ką­cy­mi usta­mi i oczy­ma, oszo­ło­mio­ny, z ze­sztyw­nia­łym grzbie­tem i obo­la­łym bo­kiem, Mar­co­val­do po­biegł do pra­cy.jesień 3 gołąb zarządu miasta

Tra­sy pta­sich prze­lo­tów na po­łu­dnie lub na pół­noc, je­sie­nią lub wio­sną, rzad­ko za­ha­cza­ją o mia­sta. Sta­da prze­ci­na­ją nie­bo wy­so­ko po­nad pa­sia­sty­mi grzbie­ta­mi pól i wzdłuż skra­ju la­sów, nie­kie­dy zda­ją się biec we­dle za­ko­la rze­ki albo li­nii dna do­li­ny, a kie­dy in­dziej po nie­wi­dzial­nych dro­gach wia­tru. Ale sko­ro tyl­ko uka­żą im się łań­cu­chy miej­skich da­chów, ob­la­tu­ją je z da­le­ka.

A jed­nak pew­ne­go razu klucz je­sien­nych sło­nek po­ja­wił się na skraw­ku nie­ba nad jed­ną z ulic. Za­uwa­żył to tyl­ko Mar­co­val­do, któ­ry cho­dził za­wsze z no­sem za­dar­tym w chmu­ry. Je­chał na ryk­szy ro­we­ro­wej i na wi­dok pta­ków za­czął szyb­ciej pe­da­ło­wać, jak­by je ści­gał w po­ry­wie my­śliw­skich ma­rzeń, cho­ciaż nie li­cząc służ­by woj­sko­wej, nig­dy nie trzy­mał bro­ni w ręku.

Ja­dąc tak, wpa­trzo­ny w le­cą­ce pta­ki, wy­lą­do­wał na środ­ku skrzy­żo­wa­nia, na czer­wo­nym świe­tle, mię­dzy sa­mo­cho­da­mi, i o mały włos go nie prze­je­cha­no. Pod­czas gdy pą­so­wy na twa­rzy po­li­cjant za­pi­sy­wał w no­te­sie jego na­zwi­sko i ad­res, Mar­co­val­do szu­kał jesz­cze wzro­kiem tych skrzy­deł na nie­bie, ale już zni­kły.

W fir­mie man­dat ścią­gnął na nie­go grad su­ro­wych wy­mó­wek.

– Na­wet świa­teł nie roz­róż­niasz!? – krzy­czał na nie­go szef dzia­łu, pan Vi­li­gel­mo. – Na co ty pa­trzy­łeś, za­ku­ta pało?

– Pa­trzy­łem na sta­do sło­nek... – od­po­wie­dział.

– Co ta­kie­go? – panu Vi­li­gel­mo­wi, któ­ry był wy­traw­nym my­śli­wym, roz­bły­sły oczy. I Mar­co­val­do wszyst­ko opo­wie­dział.

– W so­bo­tę bio­rę psa i strzel­bę! – po­wie­dział szef dzia­łu z wiel­kim oży­wie­niem, nie­po­mny już wy­bu­chu zło­ści. Nad wzgó­rza­mi za­czął się prze­lot. To sta­do na pew­no wy­stra­szy­ło się my­śli­wych na wzgó­rzach i skrę­ci­ło nad mia­sto...

Przez cały ten dzień mózg Mar­co­val­da pra­co­wał, pra­co­wał w kół­ko jak młyn. „Je­że­li w so­bo­tę, co praw­do­po­dob­ne, my­śli­wi wy­le­gną gro­mad­nie na wzgó­rza, kto wie, ile sło­nek zle­ci w dół nad mia­sto; a ja, jak się do­brze po­sta­ram, w nie­dzie­lę będę jadł pie­czo­ną słon­kę”.

Bu­dy­nek, w któ­rym miesz­kał Mar­co­val­do, miał na da­chu ta­ras z dru­ta­mi do roz­wie­sza­nia pra­nia. Mar­co­val­do wszedł tam z trój­ką sy­nów, z wia­drem lepu, pędz­lem i wor­kiem ku­ku­ry­dzy. Pod­czas gdy dzie­ci roz­sy­py­wa­ły wszę­dzie ziar­na ku­ku­ry­dzy, on sma­ro­wał le­pem pa­ra­pe­ty, dru­ty, gzym­sy ko­mi­nów. Tyle go roz­sma­ro­wał, że Fi­li­pek o mały włos się nie przy­kle­ił w trak­cie za­ba­wy.

Tej nocy Mar­co­val­do­wi śnił się dach ob­sy­pa­ny pod­ska­ku­ją­cy­mi przy­le­pio­ny­mi słon­ka­mi. Jego żona Do­mi­til­la, bar­dziej żar­łocz­na i le­ni­wa, śni­ła o upie­czo­nych już kacz­kach, le­żą­cych na ko­mi­nach. Jego cór­ce Iso­li­nie, jako że była ro­man­tycz­ką, śni­ły się ko­li­bry, któ­ry­mi mo­gła­by przy­brać ka­pe­lusz. Mi­chał­ko­wi przy­śni­ło się, że za­stał tam bo­cia­na.

Na­stęp­ne­go dnia co go­dzi­nę któ­reś z dzie­ci szło na in­spek­cję da­chu: zer­ka­ły tyl­ko przez świe­tlik, bo gdy­by pta­ki mia­ły wła­śnie sia­dać, mo­gły­by się spło­szyć. Po­tem dziec­ko scho­dzi­ło na dół z wia­do­mo­ścia­mi, ale nig­dy nie były to do­bre wia­do­mo­ści. Aż wresz­cie koło po­łu­dnia Pio­truś wró­cił, wo­ła­jąc: – Są! Tato! Chodź!

Mar­co­val­do po­szedł na górę z wor­kiem. Był tam mi­zer­ny go­łąb ob­le­pio­ny le­pem, je­den z sza­rych miej­skich go­łę­bi, przy­wy­kłych do tłu­mu i ulicz­ne­go zgieł­ku. Do­ko­ła po­la­ty­wa­ły inne go­łę­bie, przy­glą­da­jąc się smut­nie, jak usi­łu­je uwol­nić skrzy­dła z mazi, na któ­rej nie­opatrz­nie przy­siadł.

Ro­dzi­na Mar­co­val­da ogry­za­ła wła­śnie ko­stecz­ki tego chu­de­go i ły­ko­wa­te­go go­łę­bia, któ­ry zo­stał upie­czo­ny, kie­dy roz­le­gło się pu­ka­nie.

Była to słu­żą­ca wła­ści­ciel­ki domu: – Pani chce z pa­nem mó­wić! Niech się pan po­spie­szy!

Bar­dzo nie­spo­koj­ny, jako że od sze­ściu mie­się­cy za­le­gał z czyn­szem i oba­wiał się eks­mi­sji, Mar­co­val­do udał się do miesz­ka­nia pani na ele­ganc­kim pierw­szym pię­trze. Sko­ro tyl­ko prze­kro­czył próg sa­lo­nu, zo­ba­czył, że jest tam już gość: ten sam po­li­cjant miej­ski o pą­so­wej twa­rzy.

– Niech pan po­dej­dzie, Mar­co­val­do – po­wie­dzia­ła pani. – Po­wie­dzia­no mi, że na na­szym ta­ra­sie ktoś po­lu­je na go­łę­bie za­rzą­du mia­sta. Czy coś panu o tym wia­do­mo?

Mar­co­val­do po­czuł ciar­ki.

– Pro­szę pani! Pro­szę pani! – roz­brzmiał w owej chwi­li ko­bie­cy głos.

– Co się sta­ło, Gu­en­da­li­no?

We­szła pracz­ka.

– Po­szłam roz­wie­sić pra­nie na bal­ko­nie i cała bie­li­zna mi się po­przy­kle­ja­ła. Cią­gnę­łam, żeby ją ode­rwać, ale się drze! Całe pra­nie do ni­cze­go! Co to może być?

Mar­co­val­do za­czął prze­su­wać ręką po żo­łąd­ku, jak­by do­le­ga­ła mu nie­straw­ność.zima 4 miasto zagubione w śniegu

Tego po­ran­ka obu­dzi­ła go ci­sza. Mar­co­val­do pod­niósł się na łóż­ku z po­czu­ciem, że w po­wie­trzu jest coś dziw­ne­go. Nie wie­dział, któ­ra go­dzi­na, świa­tło mię­dzy li­stwa­mi okien­nic było inne niż o ja­kiej­kol­wiek po­rze dnia lub nocy. Otwo­rzył okno: mia­sta już nie było, za­stą­pio­no je bia­łym ar­ku­szem. Wy­tę­ża­jąc wzrok, do­strzegł wśród bie­li kil­ka pra­wie za­tar­tych li­nii, któ­re od­po­wia­da­ły za­ry­som nor­mal­ne­go wi­do­ku: oko­licz­ne okna i da­chy i la­tar­nie, ale za­gu­bio­ne pod ca­łym tym śnie­giem, któ­ry spadł na nie w nocy.

– Śnieg! – za­wo­łał Mar­co­val­do do żony, a ra­czej usi­ło­wał za­wo­łać, bo głos, któ­ry z sie­bie wy­dał, był przy­tłu­mio­ny. Po­dob­nie jak na li­nie i na bar­wy i na per­spek­ty­wy, śnieg spadł tak­że na dźwię­ki, wię­cej: na samą moż­li­wość wy­da­wa­nia dźwię­ków; dźwię­ki w wy­wa­to­wa­nej prze­strze­ni nie wi­bro­wa­ły.

Po­szedł do pra­cy pie­cho­tą; tram­wa­je nie jeź­dzi­ły z po­wo­du śnie­gu. W cza­sie dro­gi, kie­dy sam so­bie to­ro­wał tra­sę, po­czuł się wol­ny jak nig­dy do­tąd. Na miej­skich uli­cach za­ni­kły wszel­kie róż­ni­ce mię­dzy chod­ni­ka­mi a jezd­nią, po­jaz­dy nie mo­gły się po­ru­szać, a Mar­co­val­do, cho­ciaż przy każ­dym kro­ku za­pa­dał się do pół łyd­ki i czuł, jak śnieg prze­sią­ka mu do skar­pe­tek, miał pra­wo iść środ­kiem dro­gi, dep­tać traw­ni­ki, prze­cho­dzić nie po pa­sach, cho­dzić zyg­za­kiem.

Pu­ste uli­ce i ale­je cią­gnę­ły się w nie­skoń­czo­ność jak bia­łe gar­dzie­le mię­dzy ska­li­sty­mi gó­ra­mi. Nie wia­do­mo było, czy mia­sto ukry­te pod tym płasz­czem po­zo­sta­ło ta­kie jak za­wsze, czy też w nocy za­mie­nio­no je na inne. Kto wie, czy pod tymi bia­ły­mi wzgór­ka­mi były jesz­cze pom­py ben­zy­no­we, kio­ski, przy­stan­ki tram­wa­jo­we, czy może były tam tyl­ko wory i wory śnie­gu. Mar­co­val­do po dro­dze ma­rzył, żeby za­błą­dzić w in­nym mie­ście, ale kro­ki pro­wa­dzi­ły go wła­śnie do co­dzien­ne­go miej­sca pra­cy, do tego co za­wsze ma­ga­zy­nu, i po przej­ściu przez drzwi ro­bot­nik zdu­miał się na wi­dok nie­odmien­nie tych sa­mych mu­rów, jak­by prze­mia­na, któ­ra uni­ce­stwi­ła świat ze­wnętrz­ny, oszczę­dzi­ła tyl­ko jego fir­mę.

Cze­ka­ła tam na nie­go ło­pa­ta, wyż­sza niż on sam. Po­da­jąc mu ją, szef ma­ga­zy­nu, pan Vi­li­gel­mo, po­wie­dział: „Uprzą­ta­nie śnie­gu przed fir­mą na­le­ży do nas, to zna­czy do cie­bie”. Mar­co­val­do wziął ło­pa­tę i wy­szedł z po­wro­tem na dwór.

Uprzą­ta­nie śnie­gu to nie za­ba­wa, zwłasz­cza z pu­stym żo­łąd­kiem, ale dla Mar­co­val­da śnieg był przy­ja­cie­lem, ży­wio­łem uni­ce­stwia­ją­cym klat­kę mu­rów, któ­re wię­zi­ły jego ży­cie. Za­brał się do pra­cy z wiel­kim za­pa­łem i za­czął prze­rzu­cać z chod­ni­ka na śro­dek uli­cy wiel­kie ło­pa­ty śnie­gu.

Tak­że i bez­ro­bot­ny Si­gi­smon­do da­rzył śnieg wiel­ką wdzięcz­no­ścią, bo za­cią­gnię­cie się do miej­skiej bry­ga­dy od­śnie­ża­ją­cej za­pew­nia­ło mu wresz­cie parę dni pra­cy. Ale uczu­cie to skła­nia­ło go, w od­róż­nie­niu od Mar­co­val­da, nie do męt­nych ro­jeń, ale do ści­słych wy­li­czeń, ile me­trów sze­ścien­nych musi prze­mie­ścić, żeby oczy­ścić tyle to a tyle me­trów kwa­dra­to­wych: za­le­ża­ło mu, krót­ko mó­wiąc, żeby do­brze wy­paść przed sze­fem bry­ga­dy i – w skry­to­ści du­cha – żeby zro­bić ka­rie­rę.

Si­gi­smon­do od­wra­ca się i co wi­dzi? Ja­kiś fa­cet uwi­ja się po chod­ni­ku, cha­otycz­nie wy­ma­chu­jąc ło­pa­tą, i do­pie­ro co od­śnie­żo­ny od­ci­nek jezd­ni znów po­kry­wa się śnie­giem. O mało go szlag nie tra­fił. Pod­biegł do nie­go, mie­rząc mu w pierś peł­ną śnie­gu ło­pa­tą. – Ej, ty! To ty rzu­casz ten śnieg?

– Co ta­kie­go? – wzdry­gnął się Mar­co­val­do, ale przy­znał: – No może tak.

– No to albo go z po­wro­tem zgar­niesz swo­ją ło­pat­ką, albo każę ci go zjeść do ostat­nie­go płat­ka.

– Ale ja mu­szę od­śnie­żyć chod­nik.

– A ja jezd­nię. No i co?

– To gdzie mam go wy­sy­py­wać?

– Je­steś z za­rzą­du mia­sta?

– Nie. Z fir­my Sbav.

Si­gi­smon­do na­uczył go wy­sy­py­wać śnieg na skraj chod­ni­ka i Mar­co­val­do oczy­ścił cały swój od­ci­nek. Za­do­wo­le­ni, za­tknąw­szy ło­pa­ty w śnieg, od­da­li się kon­tem­pla­cji do­ko­na­ne­go dzie­ła.

– Masz peta? – spy­tał Si­gi­smon­do.

Wła­śnie za­pa­la­li po pół pa­pie­ro­sa na gło­wę, kie­dy uli­cą prze­je­chał pług śnież­ny, pod­no­sząc po obu stro­nach wiel­kie bia­łe fale, roz­bry­zgu­ją­ce się na boki. Wszel­kie od­gło­sy owe­go ran­ka były tyl­ko szme­rem: kie­dy dwaj męż­czyź­ni pod­nie­śli wzrok, cały od­ci­nek, któ­ry wcze­śniej oczy­ści­li, był znów za­sy­pa­ny śnie­giem. – Co się sta­ło? Czy znów za­czął pa­dać śnieg? – I pod­nie­śli oczy ku nie­bu. Po­jazd, ob­ra­ca­jąc szczot­ka­mi, już brał za­kręt.

Mar­co­val­do na­uczył się usy­py­wać śnieg w zbi­ty mu­rek. Je­śli­by da­lej usy­py­wał ta­kie mur­ki, mógł­by zbu­do­wać uli­ce tyl­ko dla sie­bie, uli­ce, któ­re pro­wa­dzi­ły­by w tyl­ko jemu zna­ne miej­sca, gdzie inni by za­błą­dzi­li. Zbu­do­wać mia­sto na nowo, usy­pać góry wy­so­kie jak domy, któ­rych nikt nie zdo­łał­by od­róż­nić od praw­dzi­wych do­mów. A może już wszyst­kie domy sta­ły się śnie­go­we, w środ­ku i na ze­wnątrz; całe mia­sto ze śnie­gu, z po­mni­ka­mi i dzwon­ni­ca­mi i drze­wa­mi, mia­sto, któ­re da­ło­by się zbu­rzyć ło­pa­tą i od­bu­do­wać na inną mo­dłę.

Na skra­ju chod­ni­ka, w jed­nym miej­scu, le­ża­ła po­kaź­na kupa śnie­gu. Mar­co­val­do już miał ją zrów­nać do po­zio­mu mur­ków, kie­dy zdał so­bie spra­wę, że jest to sa­mo­chód: luk­su­so­wy sa­mo­chód Al­bo­ina, pre­ze­sa za­rzą­du, ka­wa­le­ra Krzy­ża Ko­man­dor­skie­go, cały po­kry­ty śnie­giem. Sko­ro mię­dzy sa­mo­cho­dem a ster­tą śnie­gu była tak zni­ko­ma róż­ni­ca, Mar­co­val­do za­brał się do mo­de­lo­wa­nia ło­pa­tą kształ­tu sa­mo­cho­du. Wy­padł do­brze: na­praw­dę nie spo­sób było od­róż­nić, któ­ry z dwóch sa­mo­cho­dów jest praw­dzi­wy. Żeby wy­koń­czyć dzie­ło, Mar­co­val­do wy­ko­rzy­stał ka­wał­ki zło­mu, któ­re do­sta­ły mu się pod ło­pa­tę: za­rdze­wia­ła pusz­ka nada­wa­ła się świet­nie do wy­mo­de­lo­wa­nia re­flek­to­rów; dzię­ki ka­wał­ko­wi kra­nu po­wsta­ła klam­ka u drzwi­czek.

Wśród po­wszech­ne­go czap­ko­wa­nia por­tie­rów, woź­nych i goń­ców ka­wa­ler Krzy­ża Ko­man­dor­skie­go, pre­zes Al­bo­ino wy­szedł z bra­my. Krót­ko­wzrocz­ny i pręż­ny, po­ma­sze­ro­wał zde­cy­do­wa­nym kro­kiem do sa­mo­cho­du, uchwy­cił wy­sta­ją­cy z nie­go kran, po­chy­lił gło­wę i za­nu­rzył się po szy­ję w ster­cie śnie­gu.

Mar­co­val­do był już za ro­giem i od­śnie­żał dzie­dzi­niec.

Dzie­ci na dzie­dziń­cu ule­pi­ły bał­wa­na. – Bra­ku­je mu nosa! – po­wie­dzia­ło jed­no z nich. – Z cze­go go zro­bi­my? Z mar­chew­ki! – I po­bie­gły do ma­mi­nych kuch­ni, żeby po­grze­bać w wa­rzy­wach.

Mar­co­val­do przy­glą­dał się bał­wa­no­wi. „Otóż to: pod śnie­giem nie da się roz­róż­nić, co jest ze śnie­gu, a co tyl­ko po­kry­te śnie­giem. Z wy­jąt­kiem jed­ne­go przy­pad­ku: czło­wie­ka, bo wia­do­mo, że ja je­stem sobą, a nie nim”.

Po­grą­żo­ny w roz­my­śla­niach, nie za­uwa­żył, że dwóch męż­czyzn krzy­cza­ło z da­chu: – Ej, pa­nie, od­suń się pan ka­wa­łek! – Byli to lu­dzie od­śnie­ża­ją­cy da­chów­ki. I na­raz trzy kwin­ta­le śnie­gu zle­cia­ły pro­sto na nie­go.

Dzie­ci wró­ci­ły ze swo­im łu­pem: nio­sły mar­chew­ki. – Ojej! Ktoś ule­pił dru­gie­go bał­wa­na! – Po­środ­ku po­dwó­rza sta­ły obok sie­bie dwa iden­tycz­ne bał­wa­ny.

– Zrób­my nosy oby­dwóm! – I we­tknę­ły mar­chew­ki w gło­wy obu bał­wa­nów.

Mar­co­val­do, pół­ży­wy, po­czuł po­przez sko­ru­pę, któ­ra go wię­zi­ła i mro­zi­ła, że do­sta­je je­dze­nie. Za­czął żuć.

– O mat­ko! Mar­chew­ka zni­kła! – Dzie­ci bar­dzo się wy­stra­szy­ły.

Naj­od­waż­niej­sze nie upa­dło na du­chu. Mia­ło za­pa­so­wy nos: pa­pry­kę; wło­ży­ło ją bał­wa­no­wi. Bał­wan po­łknął rów­nież i pa­pry­kę.

Wte­dy spró­bo­wa­ły we­tknąć mu jako nos ka­wa­łek wę­gla, taki w kształ­cie pa­łecz­ki. Mar­co­val­do wy­pluł go co sił. – Ra­tun­ku! On jest żywy! Żywy! – Dzie­ci ucie­kły.

W ką­cie po­dwór­ka była kra­ta, z któ­rej wy­do­by­wał się ob­łok cie­pła. Mar­co­val­do, cięż­kim bał­wa­nim kro­kiem, udał się w jej stro­nę. Śnieg roz­pu­ścił się na nim, spły­nął struż­ka­mi po ubra­niu. Mar­co­val­do wy­ło­nił się spod nie­go, cały za­puch­nię­ty i z no­sem za­tka­nym od ka­ta­ru.

Wziął ło­pa­tę, głów­nie po to, żeby się roz­grzać, i pod­jął pra­cę na dzie­dziń­cu. Kich­nię­cie za­trzy­ma­ło mu się na czub­ku nosa, już-już mia­ło wy­pa­lić, ale się za­blo­ko­wa­ło. Mar­co­val­do od­śnie­żał, z pół­przy­mknię­ty­mi oczy­ma, a kich­nię­cie trwa­ło wciąż, przy­cza­jo­ne u czub­ka jego nosa. Aż wresz­cie na­raz: „Aaaa...” – był to pra­wie grzmot – a „...psik!” za­brzmia­ło do­no­śniej niż wy­buch miny. Po­dmuch po­wie­trza rzu­cił Mar­co­val­dem o mur.

Jaki tam po­dmuch: kich­nię­cie wy­wo­ła­ło praw­dzi­wą trą­bę po­wietrz­ną.

Kie­dy omdla­ły Mar­co­val­do otwo­rzył na nowo oczy, dzie­dzi­niec był zu­peł­nie czy­sty, bez jed­ne­go płat­ka śnie­gu. Oczom Mar­co­val­da uka­zał się na po­wrót ten sam co za­wsze dzie­dzi­niec, sza­re mury, skrzy­nie z ma­ga­zy­nu, co­dzien­ne rze­czy kan­cia­ste i nie­przy­ja­zne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: