Marcovaldo - ebook
Marcovaldo - ebook
Italo Calvino (1923–1985) – jeden z najważniejszych pisarzy i eseistów włoskich XX wieku.
Znany z pisania utworów w stylu neorealistycznym, teksty alegorycznych i fantasy.
Marcovaldo – to cykl dwudziestu opowiadań i jednocześnie imię głównego bohatera. Ich akcja rozgrywa się w bliżej nieokreślonym mieście we Włoszech, które nieco przypomina Turyn, a czasami Mediolan.
Opowiadania przenika swoisty, lekko absurdalny humor, książka ciekawa poznawczo i odkrywcza w sensie intelektualnym.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-181-7 |
Rozmiar pliku: | 678 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiatr, docierając do miasta z daleka, przynosi mu niezwykłe dary, które dostrzegają tylko nieliczni wrażliwcy, na przykład alergicy, kichający z powodu pyłków kwiatowych z odległych ziem.
Pewnego dnia na wąski trawniczek wzdłuż głównej ulicy wiatr przywiał – nie wiadomo skąd – zarodniki i wysiały się grzyby. Nikt tego nie zauważył oprócz niewykwalifikowanego robotnika Marcovalda, który właśnie tam co rano wsiadał do tramwaju.
Otóż Marcovaldo miał wzrok całkowicie nieprzystosowany do miejskiego życia: ogłoszenia, wystawy sklepowe, reklamy, plakaty, sygnalizacja świetlna, choć pomyślane po to, żeby przyciągać uwagę, umykały jego spojrzeniu, które zdawało się błądzić wśród piasków pustyni. Za to pożółkły liść na gałęzi czy piórko tkwiące pod dachówką nigdy mu nie umknęły: nie było gza na końskim grzbiecie, dziury kornika w desce, figowej skórki rozgniecionej na chodniku, których by nie dostrzegł i które nie stałyby się przedmiotem rozważań nad upływem pór roku, pragnieniami własnej duszy i marnością żywota.
Tak więc pewnego ranka, czekając na tramwaj, którym jeździł do firmy Sbav¹, gdzie był człowiekiem do wszystkiego, zauważył coś niezwykłego przy przystanku, na skrawku jałowej i spękanej ziemi otaczającej uliczne drzewa: w pewnych miejscach, u nasady pni, zdawały się nabrzmiewać guzy, które gdzieniegdzie się otwierały, odsłaniając krągłe podziemne kształty.
Przykucnął, by zawiązać buty, i przyjrzał się lepiej: to były grzyby, prawdziwe grzyby, które wyrastały w samym sercu miasta! Marcovaldowi wydało się, że otaczający go szary i marny świat zaobfitował naraz w ukryte bogactwa; że od życia można jeszcze oczekiwać czegoś więcej niż ustalonych wypłat stawki godzinowej, dodatku rodzinnego, drożyźnianego i za wysługę lat.
W pracy był bardziej roztargniony niż zwykle; rozmyślał o tym, że podczas gdy on rozładowuje paki i skrzynie, gdzieś w ciemnościach ziemi ciche, powolne grzyby, o których wie tylko on, obrastają porowatym miąższem, wchłaniają podziemne soki i rozbijają grudy ziemi. „Wystarczyłaby jedna deszczowa noc – mówił sobie – i już można by je zebrać”. I nie mógł się doczekać chwili, gdy podzieli się swoim odkryciem z żoną i sześciorgiem dziatek.
– Coś wam powiem! – oświadczył podczas ubogiego posiłku. – W tym tygodniu będziemy jeść grzyby! Pyszne smażone grzyby! Daję słowo!
I młodszym dzieciom, które nie wiedziały, co to są grzyby, opisał z uniesieniem powaby różnych grzybowych gatunków, delikatność smaku i przepisy na ich przyrządzanie; w ten sposób wciągnął do rozmowy swoją żonę Domitillę, która do tej pory słuchała raczej z niedowierzaniem i w roztargnieniu.
– A gdzie są te grzyby? – pytały dzieci. – Powiedz, gdzie rosną!
Po tym pytaniu entuzjazm Marcovalda przygasiło rozumowanie pełne nieufności: „Teraz ja wskażę im miejsce, one pobiegną szukać grzybów jak zwykle z całą bandą łobuziaków, wiadomość rozniesie się po dzielnicy i grzyby skończą w cudzych garnkach!”. Tak oto odkrycie, które początkowo przepełniło mu serce uniwersalną miłością do świata, teraz budziło w nim żądzę posiadania, napawało go lękiem zaprawionym zazdrością i nieufnością.
– Ja wiem, gdzie są grzyby, i to tylko ja jeden – odpowiedział dzieciom. – I biada wam, jeśli puścicie choć parę z ust.
Następnego ranka Marcovaldo, idąc na przystanek, aż drżał z niepokoju. Pochylił się nad trawnikiem i z ulgą zobaczył grzyby, które urosły trochę, acz niewiele, i nadal były prawie całkiem pokryte ziemią.
Trwał tak pochylony, gdy spostrzegł, że ktoś stoi za jego plecami. Wyprostował się gwałtownie i próbował przybrać obojętną minę. To był zamiatacz ulicy, który patrzył na niego oparty o miotłę.
Zamiatacz ów, którego jurysdykcji podlegał obszar występowania grzybów, był młodym tykowatym dryblasem w okularach. Nazywał się Amadigi i Marcovaldo już od dawna żywił do niego antypatię, może z winy tych okularów, wpatrzonych w asfalt ulic w poszukiwaniu wszelkich śladów natury, które można by unicestwić miotłą.
Była sobota i Marcovaldo spędził swoje wolne pół dnia, krążąc z roztargnioną miną wokół trawnika, bacząc z dala na zamiatacza i grzyby i obliczając, ile czasu potrzeba, aby wyrosły.
Nocą spadł deszcz: podobnie jak rolnicy, którzy po miesiącach suszy budzą się i tańczą z radości w takt pierwszych kropel, Marcovaldo, jedyny w całym mieście, podniósł się na łóżku, krzyknął do rodziny „Pada, pada!” i wciągnął w płuca zapach mokrego kurzu i świeżej pleśni dolatujący z zewnątrz.
Zaraz o świcie – była to niedziela – wraz z dziećmi, z pożyczonym koszykiem, pobiegł w stronę trawnika. Grzyby wyrosły. Prostowały się na trzonkach, unosząc kapelusze wysoko nad rozmokłą jeszcze ziemią. – Hurra! – i rzucili się je zbierać.
– Tatku! Spójrz, ile zebrał ten pan! – powiedział Michaś, a ojciec, podniósłszy głowę, zobaczył stojącego obok Amadigiego, który też trzymał pod pachą kosz pełen grzybów.
– Ach, wy też je zbieracie? – zapytał zamiatacz. – A więc są jadalne? Trochę ich zebrałem, ale nie byłem pewien, czy są do jedzenia... Tam dalej, przy ulicy, wyrosły jeszcze większe... Dobrze, teraz, kiedy już wiem, powiem to krewniakom, którzy stoją tam i dyskutują, czy je zbierać, czy nie... – I oddalił się szybkim krokiem.
Marcovaldowi zabrakło słów: grzyby jeszcze dorodniejsze, których nie zauważył, plon, o jakim nawet nie marzył, sprzątano mu ot tak sprzed nosa. Trwał przez chwilę jakby skamieniały z gniewu, z wściekłości, a potem – jak to się niekiedy zdarza – egoistyczne zapamiętanie wygasło i ustąpiło miejsca porywowi hojności. O tej porze sporo ludzi czekało na tramwaj, z parasolem na łokciu, bo powietrze było nadal wilgotne, a pogoda niepewna. – Ej, wy tam! Macie ochotę dziś wieczorem na smażone grzyby? – zawołał Marcovaldo do ludzi stłoczonych na przystanku. – Tu na ulicy wyrosły grzyby! Chodźcie ze mną! Wystarczy dla wszystkich! – i ruszył śladem Amadigiego, a za nim pociągnął sznur ludzi.
Grzybów starczyło dla wszystkich, z braku koszyków zbierano je do otwartych parasoli. Ktoś powiedział: „Byłoby miło urządzić wspólną kolację!”, ale każdy wziął własne grzyby i poszedł sobie do domu.
Jednak wkrótce wszyscy spotkali się ponownie, a ściśle mówiąc tego samego wieczoru, w tej samej sali szpitalnej, po płukaniu żołądka, które uratowało ich od zatrucia – niegroźnego, bo zjedzonych grzybów wypadło niedużo na głowę.
Marcovaldo i Amadigi leżeli na sąsiednich łóżkach i patrzyli na siebie spode łba.lato 2 wakacje na ławce
W drodze do pracy Marcovaldo przechodził codziennie pod gałęziami pewnego zadrzewionego placu, kwadratu miejskiej zieleni, wykrojonego u zbiegu czterech ulic. Podnosił wzrok na korony kasztanowców tam, gdzie były najgęściejsze i przepuszczały przez mrok przejrzystych soków tylko strzały żółtych promieni, i słuchał głosów fałszujących wróbli, niewidocznych wśród gałęzi. Jemu wydawały się słowikami i mówił sobie: „Och, gdyby tak choć raz zbudził mnie szczebiot ptaków, a nie dźwięk budzika, wrzask maleńkiego Pawełka i złorzeczenia mojej żony Domitilli!” albo „Och, gdybym tylko mógł spać tutaj, sam wśród tej chłodnej zieleni, a nie w swoim niskim i dusznym pokoju; tu, w ciszy, nie wśród chrapania całej rodziny i jej gadania przez sen, i brzęku ulicznego tramwaju; tutaj, w ciemności prawdziwej nocy, a nie w sztucznej ciemności zamkniętych okiennic, pokratkowanej przez światła samochodów; och, gdybym kiedy otwieram co rano oczy, mógł zobaczyć liście i niebo!”. Tak myśląc, Marcovaldo rozpoczynał swoje osiem godzin pracy – plus nadliczbowe – w charakterze robotnika niewykwalifikowanego.
W rogu placu, pod kopułą kasztanowców, stała samotna i na wpół ukryta ławeczka. I Marcovaldo ją sobie umiłował. W letnie noce, kiedy nie mógł zmrużyć oka w pokoju, gdzie spali w piątkę, marzył o tej ławeczce, jak bezdomny może marzyć o królewskim łożu. Pewnej nocy, po cichu, wśród chrapania żony i sennego wierzgania dzieci, wstał z łóżka, ubrał się, wziął poduszkę pod pachę, wyszedł i skierował się na plac.
Było tam rześko i spokojnie. Cieszył się z góry na dotknięcie tych drewnianych desek, które – nie miał co do tego wątpliwości – były miękkie i wygodne, znacznie wygodniejsze niż wygnieciony materac na jego łóżku; będzie patrzeć chwilę na gwiazdy, potem zamknie oczy, pogrążając się we śnie, krzepiącym po wszystkich krzywdach zaznanych za dnia.
Wokół panował spokój i chłodek, ale ławeczka nie była wolna. Siedziała na niej para zakochanych, którzy patrzyli sobie w oczy. Marcovaldo dyskretnie się wycofał :„Jest późno – pomyślał. – Przecież nie zostaną na dworze całą noc! Kiedyś wreszcie skończą gruchać!”.
Jednak tych dwoje wcale nie gruchało: kłócili się. A nigdy nie wiadomo, jak długo może trwać kłótnia zakochanych.
On mówił: – Ale nie chcesz przyznać, że mówiąc to, co powiedziałaś, wiedziałaś, że robisz mi przykrość, a nie, jak udawałaś, że sądzisz, że robisz mi przyjemność.
Marcovaldo zrozumiał, że to potrwa dłużej.
– Nie, nie przyznam – odpowiedziała ona, jak spodziewał się Marcovaldo.
– Dlaczego nie przyznasz?
– Nigdy tego nie przyznam.
„Oj!”, pomyślał Marcovaldo. Ściskając poduszkę pod pachą, poszedł się przejść. Poszedł popatrzeć na księżyc, który był w pełni, ogromny nad drzewami i dachami. Zawrócił w stronę ławeczki, trzymając się w pewnej odległości, żeby nie przeszkadzać, choć w głębi duszy miał nadzieję, że w jego obecności poczują się nieco skrępowani, co skłoni ich do odejścia. Oni jednak byli w ferworze kłótni i nawet go nie zauważyli.
– Więc przyznajesz?
– Nie, nie, wcale nie przyznaję!
– Ale gdyby przyznać, że przyznajesz?
– Przyznając, że przyznaję, nigdy nie przyznałabym tego, co chcesz, żebym przyznała!
Marcovaldo znów ruszył popatrzeć na księżyc, potem poszedł trochę dalej popatrzeć na światła dla pieszych. Zapalały się na żółto, żółto, żółto, i wciąż się zapalały, zapalały i zapalały. Marcovaldo porównał księżyc i sygnalizator świetlny. Księżyc, z jego tajemniczą bladością, też żółtą, ale właściwie zieloną, a także niebieską, i wulgarna żółć świateł na przejściu. Księżyc, spokojny, roztaczający niespiesznie swój blask, przesłaniany niekiedy cieniutkimi strzępkami chmur, którym pozwalał na siebie majestatycznie opadać, podczas gdy światła wciąż zapalały się i gasły, zapalały się i gasły, ze sztucznym ożywieniem, dokuczliwe, umęczone i zniewolone.
Wrócił zobaczyć, czy dziewczyna przyznała; ależ skąd, nie przyznawała, co więcej, to już nie ona nie przyznawała, tylko on. Sytuacja się odwróciła i teraz ona mówiła do niego: „A więc przyznajesz?”, a on zaprzeczał. I tak minęło pół godziny. W końcu on przyznał albo przyznała ona, krótko mówiąc, Marcovaldo zobaczył, że podnoszą się z ławki i odchodzą, trzymając się za ręce.
Podbiegł do ławeczki, położył się, ale podczas gdy czekał, przeszedł mu trochę nastrój do zaznawania oczekiwanej słodyczy; nawet domowe łóżko, kiedy je wspominał, nie wydawało mu się już tak twarde. Ale to były tylko drobiazgi, trwał nadal mocno w zamiarze rozkoszowania się nocą na świeżym powietrzu: zanurzył twarz w poduszce i przygotował się do snu, snu, jakim już od dawna nie spał.
Wreszcie znalazł najwygodniejszą pozycję. Za nic na świecie nie przesunąłby się nawet o milimetr. Szkoda tylko, że gdy tak leżał, nie miał widoku jedynie na szpaler drzew i niebo, tak aby sen zamknął mu oczy wpatrzone tylko w absolutną łagodność przyrody, bo w zasięgu jego wzroku rysowały się kolejno po sobie drzewo, wzniesiona szpada generała z wierzchołka pomnika, drugie drzewo, słup ogłoszeniowy, trzecie drzewo i w końcu, nieco dalej, ten fałszywy mrugający księżyc sygnalizatora, który wciąż łyskał swoją żółcią, żółcią, żółcią.
Trzeba powiedzieć, że w ostatnim czasie Marcovaldo miał tak skołatane nerwy, że mimo śmiertelnego zmęczenia wystarczał drobiazg, wystarczyło, iż wbił sobie do głowy, że coś mu przeszkadza, i już nie mógł spać. A teraz przeszkadzały mu te światła uliczne, które zapalały się i gasły. Było tam, w oddali, mrugające samotne żółte oko: właściwie można by nie zwracać na nie uwagi. Ale Marcovaldo popadł chyba w prawdziwą depresję: wpatrywał się w to mruganie i powtarzał sobie: „Jakże dobrze by mi się spało, gdyby nie to paskudztwo! Ale by mi się spało!”. Zamykał oczy i wydawało mu się, że pod powiekami zapala mu się i gaśnie ten żółty idiotyzm; zaciskał oczy i widział dziesiątki sygnałów świetlnych; otwierał oczy i wszystko zaczynało się od początku.
Wstał. Musiał stworzyć jakąś przesłonę między sobą a sygnalizatorem. Podszedł do pomnika generała i rozejrzał się dookoła. U stóp posągu leżał wieniec laurowy, całkiem pokaźnych rozmiarów, ale już zeschnięty i na wpół oskubany, zamontowany na pręcikach, z wielką wypłowiałą wstęgą „Lansjerzy z Piętnastego Pułku w rocznicę Chwały”. Marcovaldo wdrapał się na piedestał, podniósł wieniec, zawiesił go na szabli generała.
Strażnik nocny Tornaquinci w ramach obchodu przejeżdżał rowerem przez plac; Marcovaldo przyczaił się za posągiem. Tornaquinci zobaczył, że cień pomnika na ziemi się porusza; przystanął pełen podejrzeń. Przyjrzał się wieńcowi na szabli, zrozumiał, że coś jest nie tak, ale nie bardzo wiedział co. Skierował światło latarki na wieniec, przeczytał „Lansjerzy z Piętnastego Pułku w rocznicę Chwały”, pokiwał głową z aprobatą i odjechał.
W oczekiwaniu, aż się oddali, Marcovaldo ponownie obszedł plac. Na pobliskiej ulicy brygada robotników naprawiała zwrotnicę tramwajową. Nocą, na opustoszałych ulicach, takie grupki mężczyzn przykucniętych w blasku spawarek wodorotlenowych i głosy, które rozbrzmiewają, a potem cichną, mają w sobie coś tajemniczego, jakby mężczyźni ci robili coś, o czym mieszkańcy dnia nigdy nie mają się dowiedzieć. Marcovaldo podszedł bliżej, przystanął, z trochę niezręczną gorliwością i oczyma klejącymi się z niewyspania patrząc na płomień i ruchy robotników. Poszukał w kieszeni papierosa, aby się rozbudzić, ale nie miał zapałek. – Ma ktoś przypalić? – zapytał robotników. – A może od tego? – odpowiedział mężczyzna z palnikiem wodorotlenowym, sypiąc snop iskier.
Inny robotnik podniósł się, podał mu zapalonego papierosa. – Pan też na nocnej zmianie?
– Nie, ja pracuję w dzień – powiedział Marcovaldo.
– To co pan robi na nogach o tej porze? My niedługo kończymy.
Wrócił na ławeczkę. Położył się. Teraz światła były przesłonięte; mógł zasnąć, nareszcie.
Przedtem nie zwracał uwagi na hałas. Teraz zaczęło wypełniać mu uszy jakieś brzęczenie, jakby niski odgłos ssania, a zarazem niekończące się skrobanie i skwierczenie. Nie ma bardziej dokuczliwego dźwięku niż odgłos spawarki, rodzaj stłumionego wycia. Marcovaldo, w bezruchu, skulony na ławeczce z twarzą wciśniętą w wymiętą poduszkę, nie miał drogi ratunku, a hałas przypominał mu wciąż poprzednią scenę rozświetloną szarym płomieniem, który rozsiewał wokół złote iskry: przykucniętych na ziemi mężczyzn z twarzami osłoniętymi przydymionym szkłem, lufę spawarki wibrującą szybko w czyjejś dłoni, krąg cienia wokół wozu narzędziowego, słup kratownicy, która sięgała przewodów wysokiego napięcia. Otworzył oczy, przewrócił się na drugi bok, poprzez gałęzie spojrzał na gwiazdy. Wróble, niewzruszone, nadal spały w górze wśród liści.
Zasnąć jak ptak, mieć skrzydło, pod którym można schować głowę, żyć w świecie gałęzi zawieszonych nad ziemskim światem, którego przytłumionego i odległego istnienia w dole można się zaledwie domyślać. Wystarczy zacząć od wyrzeczenia się własnej obecnej kondycji, a nie wiadomo, do czego się dojdzie: teraz Marcovaldo, aby zasnąć, czegoś potrzebował, ale sam dobrze nie wiedział czego, nie wystarczyłaby mu już nawet prawdziwa i zupełna cisza: potrzebował dźwięku miększego od ciszy, lekkiego podmuchu wiatru w gęstwie leśnego poszycia lub szmeru wody, która tryska i znika wśród łąki. Przyszła mu do głowy pewna myśl i wstał. Nie była to właściwie myśl, bo na wpół ogłupiały z senności, która go spowijała, nie był w stanie dokończyć żadnej myśli; ale jak pamiętał, gdzieś w pobliżu było chyba coś, co miało związek z wodą, z jej stłumionym szemrzącym biegiem.
I rzeczywiście, w pobliżu była fontanna, wybitne dzieło kunsztu rzeźbiarskiego i hydraulicznego z nimfami, faunami, bóstwami rzecznymi, wymieniającymi ze sobą tryski, strumienie i kaskady. Tyle tylko że była sucha: latem, z uwagi na niedobór wody w sieci miejskiej, na noc ją zakręcano. Marcovaldo obszedł fontannę dokoła trochę jak lunatyk; wyczuwał, bardziej instynktownie niż na rozum, że w każdym zbiorniku musi być kurek. Kto ma dobre oko, znajdzie to, czego szuka, nawet na ślepo. Odkręcił kurek: z muszli, z bród, z końskich chrap trysnęły wysoko strumienie, sztuczne załomy skalne pokryły się lśniącym płaszczem kropel i ta masa wody grała niczym organy chóru na wielkim pustym placu, z całym pluskiem i szumem, jaki może wydawać z siebie woda. Strażnik nocny Tornaquinci, który, cały czarny, znów przejeżdżał tamtędy na rowerze, wkładając kwitki pod drzwi, na widok tego niespodziewanego wybuchu fontanny, niczym płynnych sztucznych ogni, o mało nie spadł z siodełka.
Marcovaldo, usiłując jak najmniej otwierać oczy, by nie uronić nikłej nitki snu, którą – jak sądził – udało mu się uchwycić, pobiegł znów położyć się na ławkę. Wreszcie poczuł się jak u brzegu strumienia w szumiącym lesie, wreszcie zasnął.
Przyśnił mu się obiad, talerz był przykryty, jakby po to, żeby makaron nie wystygł. Odkrył go i zobaczył śmierdzącego zdechłego szczura. Zajrzał do talerza żony: następne szczurze ścierwo. Przed dziećmi też szczurki, mniejsze, ale również w stanie rozkładu. Odkrył wazę z zupą i zobaczył kota leżącego brzuchem do góry. Smród go obudził.
W pobliżu stała ciężarówka przedsiębiorstwa oczyszczania miasta, która nocą opróżniała zbiorniki ze śmieciami. W słabym świetle reflektorów rozróżniał podrygi skrzypiącego dźwigu i cienie ludzi stojących na szczycie góry odpadków, którzy ciągnęli rękami pojemnik zawieszony na kołowrocie, wysypywali do ciężarówki zawartość, ubijali łopatami, wołając głosami niskimi i ochrypłymi jak skrzypienie dźwigu: – Podnoś... Puszczaj... Idź w cholerę... – Słychać było pojedyncze uderzenia o metal, głuche jak dźwięki gongu, i warczenie silnika, który ruszał z wolna, żeby zatrzymać się parę metrów dalej, i cała operacja zaczynała się od nowa.
Ale senność Marcovalda osiągnęła już fazę, w której dźwięki do niego nie docierały, nawet i te, choć tak dokuczliwe i skrzypliwe, nadpływały jakby miękko wyciszone, może ze względu na samą konsystencję śmieci wysypywanych na ciężarówkę; tym, co nie dawało mu spać, był smród, wyostrzony nieznośną myślą o smrodzie, przez co nawet owe hałasy, ściszone i odległe odgłosy, i widok ciężarówki z dźwigiem pod światło nie dochodziły do jego mózgu w formie odgłosów i widoku, ale tylko smrodu. A Marcovaldo miotał się, szukając na próżno nozdrzami wyobraźni woni ogrodu różanego.
Strażnik nocny Tornaquinci poczuł, jak czoło zalewa mu zimny pot na widok ludzkiego cienia, który na czworakach przemieszcza się pospiesznie po trawniku, rwie zaciekle jaskry i znika. Ale pomyślał, że albo to pies, a w takim razie należy do kompetencji hycla, albo halucynacja, a to leży w kompetencji psychiatry, albo wilkołak, a to już nie wiadomo czyja kompetencja, ale w każdym razie nie jego, i szybko skręcił w bok.
Tymczasem Marcovaldo, powróciwszy na swoje legowisko, przyciskał do nosa rozlatujący się bukiet jaskrów, usiłując napełnić węch ich zapachem: wprawdzie niewiele mógł wycisnąć z tych prawie bezwonnych kwiatów, ale już sam zapach rosy, ziemi, zdeptanej trawy był kojącym balsamem. Przestał go prześladować brud i zasnął. Świtało.
Przebudzenie było niespodziewanym rozwarciem się nad jego głową przestworu nieba w pełnym słońcu, słońcu, które jakby zatarło widok liści, a potem stopniowo przywracało go na wpół oślepionym oczom. Ale Marcovaldo nie mógł zwlekać, bo zerwał go na nogi dreszcz: bryzgi wody z hydrantu, którą ogrodnicy miejscy podlewali skwery, sprawiły, że jego ubranie ociekało zimnymi strużkami. Wokół mknęły tramwaje, ciężarówki dostawcze, wózki, furgonetki, robotnicy na motorowerach spieszyli do fabryk, markizy sklepowe sunęły w górę, w oknach mieszkań zwijały się żaluzje, rozbłyskały szyby. Z piekącymi ustami i oczyma, oszołomiony, z zesztywniałym grzbietem i obolałym bokiem, Marcovaldo pobiegł do pracy.jesień 3 gołąb zarządu miasta
Trasy ptasich przelotów na południe lub na północ, jesienią lub wiosną, rzadko zahaczają o miasta. Stada przecinają niebo wysoko ponad pasiastymi grzbietami pól i wzdłuż skraju lasów, niekiedy zdają się biec wedle zakola rzeki albo linii dna doliny, a kiedy indziej po niewidzialnych drogach wiatru. Ale skoro tylko ukażą im się łańcuchy miejskich dachów, oblatują je z daleka.
A jednak pewnego razu klucz jesiennych słonek pojawił się na skrawku nieba nad jedną z ulic. Zauważył to tylko Marcovaldo, który chodził zawsze z nosem zadartym w chmury. Jechał na rykszy rowerowej i na widok ptaków zaczął szybciej pedałować, jakby je ścigał w porywie myśliwskich marzeń, chociaż nie licząc służby wojskowej, nigdy nie trzymał broni w ręku.
Jadąc tak, wpatrzony w lecące ptaki, wylądował na środku skrzyżowania, na czerwonym świetle, między samochodami, i o mały włos go nie przejechano. Podczas gdy pąsowy na twarzy policjant zapisywał w notesie jego nazwisko i adres, Marcovaldo szukał jeszcze wzrokiem tych skrzydeł na niebie, ale już znikły.
W firmie mandat ściągnął na niego grad surowych wymówek.
– Nawet świateł nie rozróżniasz!? – krzyczał na niego szef działu, pan Viligelmo. – Na co ty patrzyłeś, zakuta pało?
– Patrzyłem na stado słonek... – odpowiedział.
– Co takiego? – panu Viligelmowi, który był wytrawnym myśliwym, rozbłysły oczy. I Marcovaldo wszystko opowiedział.
– W sobotę biorę psa i strzelbę! – powiedział szef działu z wielkim ożywieniem, niepomny już wybuchu złości. Nad wzgórzami zaczął się przelot. To stado na pewno wystraszyło się myśliwych na wzgórzach i skręciło nad miasto...
Przez cały ten dzień mózg Marcovalda pracował, pracował w kółko jak młyn. „Jeżeli w sobotę, co prawdopodobne, myśliwi wylegną gromadnie na wzgórza, kto wie, ile słonek zleci w dół nad miasto; a ja, jak się dobrze postaram, w niedzielę będę jadł pieczoną słonkę”.
Budynek, w którym mieszkał Marcovaldo, miał na dachu taras z drutami do rozwieszania prania. Marcovaldo wszedł tam z trójką synów, z wiadrem lepu, pędzlem i workiem kukurydzy. Podczas gdy dzieci rozsypywały wszędzie ziarna kukurydzy, on smarował lepem parapety, druty, gzymsy kominów. Tyle go rozsmarował, że Filipek o mały włos się nie przykleił w trakcie zabawy.
Tej nocy Marcovaldowi śnił się dach obsypany podskakującymi przylepionymi słonkami. Jego żona Domitilla, bardziej żarłoczna i leniwa, śniła o upieczonych już kaczkach, leżących na kominach. Jego córce Isolinie, jako że była romantyczką, śniły się kolibry, którymi mogłaby przybrać kapelusz. Michałkowi przyśniło się, że zastał tam bociana.
Następnego dnia co godzinę któreś z dzieci szło na inspekcję dachu: zerkały tylko przez świetlik, bo gdyby ptaki miały właśnie siadać, mogłyby się spłoszyć. Potem dziecko schodziło na dół z wiadomościami, ale nigdy nie były to dobre wiadomości. Aż wreszcie koło południa Piotruś wrócił, wołając: – Są! Tato! Chodź!
Marcovaldo poszedł na górę z workiem. Był tam mizerny gołąb oblepiony lepem, jeden z szarych miejskich gołębi, przywykłych do tłumu i ulicznego zgiełku. Dokoła polatywały inne gołębie, przyglądając się smutnie, jak usiłuje uwolnić skrzydła z mazi, na której nieopatrznie przysiadł.
Rodzina Marcovalda ogryzała właśnie kosteczki tego chudego i łykowatego gołębia, który został upieczony, kiedy rozległo się pukanie.
Była to służąca właścicielki domu: – Pani chce z panem mówić! Niech się pan pospieszy!
Bardzo niespokojny, jako że od sześciu miesięcy zalegał z czynszem i obawiał się eksmisji, Marcovaldo udał się do mieszkania pani na eleganckim pierwszym piętrze. Skoro tylko przekroczył próg salonu, zobaczył, że jest tam już gość: ten sam policjant miejski o pąsowej twarzy.
– Niech pan podejdzie, Marcovaldo – powiedziała pani. – Powiedziano mi, że na naszym tarasie ktoś poluje na gołębie zarządu miasta. Czy coś panu o tym wiadomo?
Marcovaldo poczuł ciarki.
– Proszę pani! Proszę pani! – rozbrzmiał w owej chwili kobiecy głos.
– Co się stało, Guendalino?
Weszła praczka.
– Poszłam rozwiesić pranie na balkonie i cała bielizna mi się poprzyklejała. Ciągnęłam, żeby ją oderwać, ale się drze! Całe pranie do niczego! Co to może być?
Marcovaldo zaczął przesuwać ręką po żołądku, jakby dolegała mu niestrawność.zima 4 miasto zagubione w śniegu
Tego poranka obudziła go cisza. Marcovaldo podniósł się na łóżku z poczuciem, że w powietrzu jest coś dziwnego. Nie wiedział, która godzina, światło między listwami okiennic było inne niż o jakiejkolwiek porze dnia lub nocy. Otworzył okno: miasta już nie było, zastąpiono je białym arkuszem. Wytężając wzrok, dostrzegł wśród bieli kilka prawie zatartych linii, które odpowiadały zarysom normalnego widoku: okoliczne okna i dachy i latarnie, ale zagubione pod całym tym śniegiem, który spadł na nie w nocy.
– Śnieg! – zawołał Marcovaldo do żony, a raczej usiłował zawołać, bo głos, który z siebie wydał, był przytłumiony. Podobnie jak na linie i na barwy i na perspektywy, śnieg spadł także na dźwięki, więcej: na samą możliwość wydawania dźwięków; dźwięki w wywatowanej przestrzeni nie wibrowały.
Poszedł do pracy piechotą; tramwaje nie jeździły z powodu śniegu. W czasie drogi, kiedy sam sobie torował trasę, poczuł się wolny jak nigdy dotąd. Na miejskich ulicach zanikły wszelkie różnice między chodnikami a jezdnią, pojazdy nie mogły się poruszać, a Marcovaldo, chociaż przy każdym kroku zapadał się do pół łydki i czuł, jak śnieg przesiąka mu do skarpetek, miał prawo iść środkiem drogi, deptać trawniki, przechodzić nie po pasach, chodzić zygzakiem.
Puste ulice i aleje ciągnęły się w nieskończoność jak białe gardziele między skalistymi górami. Nie wiadomo było, czy miasto ukryte pod tym płaszczem pozostało takie jak zawsze, czy też w nocy zamieniono je na inne. Kto wie, czy pod tymi białymi wzgórkami były jeszcze pompy benzynowe, kioski, przystanki tramwajowe, czy może były tam tylko wory i wory śniegu. Marcovaldo po drodze marzył, żeby zabłądzić w innym mieście, ale kroki prowadziły go właśnie do codziennego miejsca pracy, do tego co zawsze magazynu, i po przejściu przez drzwi robotnik zdumiał się na widok nieodmiennie tych samych murów, jakby przemiana, która unicestwiła świat zewnętrzny, oszczędziła tylko jego firmę.
Czekała tam na niego łopata, wyższa niż on sam. Podając mu ją, szef magazynu, pan Viligelmo, powiedział: „Uprzątanie śniegu przed firmą należy do nas, to znaczy do ciebie”. Marcovaldo wziął łopatę i wyszedł z powrotem na dwór.
Uprzątanie śniegu to nie zabawa, zwłaszcza z pustym żołądkiem, ale dla Marcovalda śnieg był przyjacielem, żywiołem unicestwiającym klatkę murów, które więziły jego życie. Zabrał się do pracy z wielkim zapałem i zaczął przerzucać z chodnika na środek ulicy wielkie łopaty śniegu.
Także i bezrobotny Sigismondo darzył śnieg wielką wdzięcznością, bo zaciągnięcie się do miejskiej brygady odśnieżającej zapewniało mu wreszcie parę dni pracy. Ale uczucie to skłaniało go, w odróżnieniu od Marcovalda, nie do mętnych rojeń, ale do ścisłych wyliczeń, ile metrów sześciennych musi przemieścić, żeby oczyścić tyle to a tyle metrów kwadratowych: zależało mu, krótko mówiąc, żeby dobrze wypaść przed szefem brygady i – w skrytości ducha – żeby zrobić karierę.
Sigismondo odwraca się i co widzi? Jakiś facet uwija się po chodniku, chaotycznie wymachując łopatą, i dopiero co odśnieżony odcinek jezdni znów pokrywa się śniegiem. O mało go szlag nie trafił. Podbiegł do niego, mierząc mu w pierś pełną śniegu łopatą. – Ej, ty! To ty rzucasz ten śnieg?
– Co takiego? – wzdrygnął się Marcovaldo, ale przyznał: – No może tak.
– No to albo go z powrotem zgarniesz swoją łopatką, albo każę ci go zjeść do ostatniego płatka.
– Ale ja muszę odśnieżyć chodnik.
– A ja jezdnię. No i co?
– To gdzie mam go wysypywać?
– Jesteś z zarządu miasta?
– Nie. Z firmy Sbav.
Sigismondo nauczył go wysypywać śnieg na skraj chodnika i Marcovaldo oczyścił cały swój odcinek. Zadowoleni, zatknąwszy łopaty w śnieg, oddali się kontemplacji dokonanego dzieła.
– Masz peta? – spytał Sigismondo.
Właśnie zapalali po pół papierosa na głowę, kiedy ulicą przejechał pług śnieżny, podnosząc po obu stronach wielkie białe fale, rozbryzgujące się na boki. Wszelkie odgłosy owego ranka były tylko szmerem: kiedy dwaj mężczyźni podnieśli wzrok, cały odcinek, który wcześniej oczyścili, był znów zasypany śniegiem. – Co się stało? Czy znów zaczął padać śnieg? – I podnieśli oczy ku niebu. Pojazd, obracając szczotkami, już brał zakręt.
Marcovaldo nauczył się usypywać śnieg w zbity murek. Jeśliby dalej usypywał takie murki, mógłby zbudować ulice tylko dla siebie, ulice, które prowadziłyby w tylko jemu znane miejsca, gdzie inni by zabłądzili. Zbudować miasto na nowo, usypać góry wysokie jak domy, których nikt nie zdołałby odróżnić od prawdziwych domów. A może już wszystkie domy stały się śniegowe, w środku i na zewnątrz; całe miasto ze śniegu, z pomnikami i dzwonnicami i drzewami, miasto, które dałoby się zburzyć łopatą i odbudować na inną modłę.
Na skraju chodnika, w jednym miejscu, leżała pokaźna kupa śniegu. Marcovaldo już miał ją zrównać do poziomu murków, kiedy zdał sobie sprawę, że jest to samochód: luksusowy samochód Alboina, prezesa zarządu, kawalera Krzyża Komandorskiego, cały pokryty śniegiem. Skoro między samochodem a stertą śniegu była tak znikoma różnica, Marcovaldo zabrał się do modelowania łopatą kształtu samochodu. Wypadł dobrze: naprawdę nie sposób było odróżnić, który z dwóch samochodów jest prawdziwy. Żeby wykończyć dzieło, Marcovaldo wykorzystał kawałki złomu, które dostały mu się pod łopatę: zardzewiała puszka nadawała się świetnie do wymodelowania reflektorów; dzięki kawałkowi kranu powstała klamka u drzwiczek.
Wśród powszechnego czapkowania portierów, woźnych i gońców kawaler Krzyża Komandorskiego, prezes Alboino wyszedł z bramy. Krótkowzroczny i prężny, pomaszerował zdecydowanym krokiem do samochodu, uchwycił wystający z niego kran, pochylił głowę i zanurzył się po szyję w stercie śniegu.
Marcovaldo był już za rogiem i odśnieżał dziedziniec.
Dzieci na dziedzińcu ulepiły bałwana. – Brakuje mu nosa! – powiedziało jedno z nich. – Z czego go zrobimy? Z marchewki! – I pobiegły do maminych kuchni, żeby pogrzebać w warzywach.
Marcovaldo przyglądał się bałwanowi. „Otóż to: pod śniegiem nie da się rozróżnić, co jest ze śniegu, a co tylko pokryte śniegiem. Z wyjątkiem jednego przypadku: człowieka, bo wiadomo, że ja jestem sobą, a nie nim”.
Pogrążony w rozmyślaniach, nie zauważył, że dwóch mężczyzn krzyczało z dachu: – Ej, panie, odsuń się pan kawałek! – Byli to ludzie odśnieżający dachówki. I naraz trzy kwintale śniegu zleciały prosto na niego.
Dzieci wróciły ze swoim łupem: niosły marchewki. – Ojej! Ktoś ulepił drugiego bałwana! – Pośrodku podwórza stały obok siebie dwa identyczne bałwany.
– Zróbmy nosy obydwóm! – I wetknęły marchewki w głowy obu bałwanów.
Marcovaldo, półżywy, poczuł poprzez skorupę, która go więziła i mroziła, że dostaje jedzenie. Zaczął żuć.
– O matko! Marchewka znikła! – Dzieci bardzo się wystraszyły.
Najodważniejsze nie upadło na duchu. Miało zapasowy nos: paprykę; włożyło ją bałwanowi. Bałwan połknął również i paprykę.
Wtedy spróbowały wetknąć mu jako nos kawałek węgla, taki w kształcie pałeczki. Marcovaldo wypluł go co sił. – Ratunku! On jest żywy! Żywy! – Dzieci uciekły.
W kącie podwórka była krata, z której wydobywał się obłok ciepła. Marcovaldo, ciężkim bałwanim krokiem, udał się w jej stronę. Śnieg rozpuścił się na nim, spłynął strużkami po ubraniu. Marcovaldo wyłonił się spod niego, cały zapuchnięty i z nosem zatkanym od kataru.
Wziął łopatę, głównie po to, żeby się rozgrzać, i podjął pracę na dziedzińcu. Kichnięcie zatrzymało mu się na czubku nosa, już-już miało wypalić, ale się zablokowało. Marcovaldo odśnieżał, z półprzymkniętymi oczyma, a kichnięcie trwało wciąż, przyczajone u czubka jego nosa. Aż wreszcie naraz: „Aaaa...” – był to prawie grzmot – a „...psik!” zabrzmiało donośniej niż wybuch miny. Podmuch powietrza rzucił Marcovaldem o mur.
Jaki tam podmuch: kichnięcie wywołało prawdziwą trąbę powietrzną.
Kiedy omdlały Marcovaldo otworzył na nowo oczy, dziedziniec był zupełnie czysty, bez jednego płatka śniegu. Oczom Marcovalda ukazał się na powrót ten sam co zawsze dziedziniec, szare mury, skrzynie z magazynu, codzienne rzeczy kanciaste i nieprzyjazne.