Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Margiela i Margielka - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Margiela i Margielka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 277 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Dwu­dzie­ste­go pią­te­go wrze­śnia oko­ło po­łu­dnia w cha­cie zwa­nej „na Po­mar­lu” przy­szła na świat dzie­ci­na ma­lut­ka, mdła, odro­bin­ka taka, jak gdy­by się nie mia­ła do ży­cia. Przy­nio­sła so­bie imię Ame­lia. Ale lu­dzie wiej­scy nie umie­li­by wo­łać na dzie­wu­chę tym imie­niem, zo­pa­ko­wa­li­by to z cza­sem jak bądź po­kracz­nie, może zro­bi­li­by z Au­re­lii jaką Oryl­kę. Aga­ta Bo­ber­ska „,jar­ku­sel­ka” miej­sco­wa, po­wszech­nie zwa­na ba­bi­sią, przed­sta­wi­ła w na­le­ży­tym świe­tle spra­wę je­go­mo­ści, któ­ry uwzględ­nił żą­da­nie i ochrzcił dziew­czy­nę jako Te­klę. W ak­tach sta­nu cy­wil­ne­go pa­ra­fii Gwoź­dzie­niec za­pi­sa­no przy tym wia­do­mość krót­ką, stwier­dzo­ną przez świad­ków wia­ro­god­nych, że mat­ką tej Te­kli jest „Mar­gie­la wy­rob­ni­ca”.

Dziew­czy­na, choć się uro­dzi­ła dziec­kiem mar­nym, żyła, doj­rze­wa­ła. Od przy­ro­dy po­bie­ra­ła wzrost, siły, uro­dę; od lu­dzi – głów­nie na­ukę mi­ło­ści i nie­na­wi­ści bliź­nie­go. Było to już dzie­ło jej wła­sne, je­śli zo­sta­ła ko­bie­tą głu­pią, mą­drą, szko­dli­wą, uży­tecz­ną, szczę­śli­wą lub nie­szczę­śli­wą. Nikt jej po­tem nie mia­no­wał imie­niem Te­kli, no­si­ła do koń­ca ży­cia na­zwę Mar­giel­ki. Mat­ka jej – nę­dza ostat­nia: nie doje, nie do­śpi, nie ma miesz­ka­nia sta­łe­go, ob­le­cze­nie w strzę­pach i bru­dzie, nie­do­ma­ga na zdro­wiu, nie­za­rad­na w ży­ciu. Ta ko­bie­ta ro­bi­ła wszyst­ko, aże­by prze­paść, zmar­nieć, i prze­pa­da­ła, mar­nia­ła całe ży­cie. Lu­dzie uzna­ni za ro­zum­nych, jak To­mek Cie­choń, i tacy, któ­rym się do­brze po­wo­dzi­ło, jak Jan­tek Buda, ma­wia­li: „Sama so­bie win­na”. Ona nie­raz po­wta­rza­ła to samo. Cha­dza­ła po za­rob­kach i w kan­ce­la­riach pro­wen­to­wych dwo­rów oko­licz­nych za­pi­sy­wa­no ją na li­stach pła­cy: „Mar­gie­la, wy­rob­ni­ca z Gwoź­dzień­ca”. W ję­zy­ku ust­nym i pi­sa­nym nie mia­ła in­ne­go na­zwi­ska. Może i była pra­co­wi­ta, ale nie ro­bot­na. Za­dy­cha­ła się przy żni­wie, po­sta­wa­ła na za­go­nie, nie udo­ła­ła­by smyr­gnąć sno­pem w za­po­le, trząch­nąć wo­rem ziar­na, za­wa­lić na ple­cy płach­tę na­le­ży­tą chwa­stu.

– Pod­ba­bie ta­kie – po­wia­da­li eko­no­mo­wie i kar­bow­ni­cy – pra­wie do ple­wi­dła, do krę­ce­nia po­wró­seł, łu­ska­nia ku­ku­ry­dzy, do spy­cha­nia przy domu ja­kiej ro­bo­ty lek­kiej, a i to…

Za­pew­ne z tego po­wo­du nie wy­szła za chło­pa. Bo któż by chciał wziąć do domu brzuch, gębę, któ­rym bra­ku­je ręki. Chu­chro lę­kli­we, nie­mra­wa, płacz­li­wa, koc­mo­łuch nie­zdar­ny, za­ma­za­na szlo­chi­wa­ła po ką­tach, nie umia­ła trzech zli­czyć, nie wie­dzia­ła na­wet przy po­ra­chun­ku, ile jej się na­le­ży za ro­bo­tę. Była ogrom­nie rzew­li­wa, nie umia­ła sta­wić się lu­dziom, od­ciąć ję­zy­kiem, od­po­wia­da­ła jeno łzą ci­chą na wszel­ką ob­ra­zę. Mar­gie­la miesz­ka­ła na Po­mar­lu, w cha­łu­pie za­pa­dłej w zie­mię tak głę­bo­ko, że strze­cha bez mała nie do­ty­ka­ła grun­tu. Pies Chwy­tek, straż­nik ru­de­ry, ła­two wska­ki­wał na tę strze­chę i wy­le­gi­wał się do słon­ka, do­pó­ki osy i szer­sze­nie gniazd tam so­bie nie po­za­kła­da­ły. Była to cha­ta oso­bli­wa, wy­god­na dla wie­lu stwo­rzeń ży­wych, tyl­ko nie dla łu­dzi. Po­ko­le­nia mno­gie mchów zie­lo­nych po­kry­ły strze­chę ko­żu­chem gru­bym, cięż­kim, w któ­rym żyły i roz­mna­ża­ły się prze­ro­zma­ite ga­tun­ki owa­dów. Na ka­le­ni­cy po­ra­sta­ły grze­bie­niem po­krzy­wy, śla­zy, tra­wy kło­si­ste i wie­cho­wa­te, a po­nad nie strze­la­ła w górę brzóz­ka śmi­gła. Plisz­ka trzę­sio­go­nek la­tem co­dzien­nie tu­taj wy­ła­wia­ła musz­ki uwi­ja­jąc się fer­tycz­nie. Ja­skół­ki wia­tro­skrzy­dl­ne szy­bo­wa­ły na­oko­lu­sień­ko, gdyż żeru nie bra­ko­wa­ło w tym rogu ob­fi­to­ści. Nie­to­pe­rze od zmierz­chu do świ­tu pra­cu­ją na chleb rów­nie gor­li­wie. Wró­ble wtar­gnę­ły w każ­dą dziu­rę strze­chy; było wi­dać z da­le­ka sło­mia­no-pie­rza­te bety gniazd ich i roz­le­gał się świe­got piesz­czo­tli­wy pi­skląt „cielk, cielk”. To­też kot na Po­mar­lu opły­wał w do­stat­ki, wy­glą­dał oka­za­le. We­wnątrz cha­ty szczu­ry i my­szy har­co­wa­ły po no­cach zgieł­kli­wie, a w pod­zie­miach po­urzą­dza­ły so­bie go­spo­dar­stwa. Ro­pu­chy cza­iły się po ką­tach, po­lu­jąc na sto­no­gi, skor­ki, szczy­pa­wi­ce.

Na­zy­wa­no ową cha­tę „na Po­mar­lu” od nie­daw­na, po­nie­waż w le­cie wy­mar­ła tu cała ro­dzi­na Głów­ko­wi­czów i ich spad­ko­bier­cy mie­li wstręt do za­miesz­ka­nia w ta­kim domu. „Za­ra­za mo­gła tam jesz­cze prze­sia­dy­wać”. Przy domu po­zo­stał po zmar­łych pies sro­ka­ty, Chwy­tek, i ogrom­ny kot bury. Chwy­tek miał ta­kie uspo­so­bie­nie, że bi­cie w dzwo­ny za dnia, a wi­dok księ­ży­ca w nocy za­wsze po­bu­dza­ły go do wy­cia ża­ło­sne­go. Jak­kol­wiek psie gło­sy nie idą w nie­bio­sy, wy­cie na Po­mar­lu przej­mo­wa­ło trwo­gą miesz­kań­ców Gwoź­dzień­ca, któ­rzy przy­pi­sy­wa­li psu zdol­ność wiesz­cze­go prze­czu­wa­nia moru, gło­du, woj­ny: „Wył, wył i wy­wył śmierć Głów­ko­wi­czów”. Tyl­ko To­mek Cie­choń lek­ce­wa­żył te po­glą­dy i ma­wiał: „Rów­no pies jak i czło­wiek musi za­wyć z gło­du”.

Dzie­dzic Gwoź­dzień­ca, pan Kur­czyń­ski, wy­ra­żał się o Cie­cho­niu: „Be­stia, ma­te­ria­li­sta!” Otóż Mar­gie­la za­miesz­ka­ła na Po­mar­lu na ja­kiś czas przed swo­ją cho­ro­bą, by­le­by schro­nić gło­wę pod da­chem i nie rzu­cać się w oczy lu­dziom. Po­przed­nio miesz­ka­ła w sta­rej karcz­mie, gdzie tak­że ko­wal Płat­kow­ski miał skład że­la­stwa sta­re­go. Że­la­zo, jak twier­dził or­ga­ni­sta, spro­wa­dzi­ło na karcz­mę pio­run w le­cie, co zmu­si­ło Mar­gie­lę do opusz­cze­nia tej sie­dzi­by; oba­wia­ła się, aby pio­run nie ude­rzył po raz wtó­ry. Chwy­tek od razu przy­stał do no­wej go­spo­dy­ni i na­za­jutrz po­lazł za nią na za­ro­bek. Wy­rob­ni­ca od­ję­ła so­bie od ust ka­wa­łek chle­ba su­che­go, aby się z psem po­dzie­lić. Ci, któ­rzy naj­czę­ściej pra­cu­ją na chleb, mają go mało, a tu Pan Je­zus każe dzie­lić się z nic nie ma­ją­cy­mi. Trze­ba mieć taką wia­rę w lu­dzi jak Bo­ber­ska, aże­by cią­gle po­wta­rzać: „Lu­dzie w Gwoź­dzień­cu są do­brzy”. Pies Chwy­tek i Mar­gie­la wy­rob­ni­ca wy­cią­ga­li z tej do­bro­ci ko­rzy­ści względ­ne. Co praw­da, Mar­gie­la była grzesz­ni­cą, pies pusz­czał się na zło­dziej­stwo. Bóg tyl­ko jest nie­ogra­ni­cze­nie do­bry: nie drę­czy, nie ka­rze. Do­broć ludz­ka wy­cho­dzi nie­raz bo­kiem temu, któ­ry jej do­znał. Dziec­ko się uro­dzi­ło w pu­st­ce Po­mar­la i mat­ka za­pła­ka­ła nad nim gorz­ko.

– Oj, nie­po­trzeb­nieś ty na świat przy­szła! Jak ja nie­szczę­śli­wa po­ka­żę się te­raz lu­dziom… Każ­dy mi w oczy blu­zgnie – mał­pa… Dwie bie­dy strasz­ne będą od dziś mia­sto jed­nej.

Ko­bie­ta bia­da tak, po­pła­ku­je, dzie­ci­na po­wrza­sku­je obok mat­ki, wtem nie­spo­dzie­wa­nie ba­bi­sia wcho­dzi do izby, ma minę su­ro­wą jak ksiądz w kon­fe­sjo­na­le i mówi gło­sem gru­bym, szorst­kim, choć spo­koj­nym:

– Nie­bo­żę, po­nie­wcza­sie ty łzy le­jesz. Gdy­byś dzi­siaj na­wet wy­pła­ka­ła oczy, to ci już nic nie po­mo­że. Ro­zu­miem żal twój, jeno nie pora mó­wić o ta­kich rze­czach.

Spoj­rza­ła na dziec­ko.

– Krzy­necz­ka ma­ciup­cia – rze­cze – trza naj­przód wody zwa­rzyć i oką­pać toto.

Boże li­to­ści­wy, a w czym­że tu wa­rzyć wodę, w czym ką­pać ma­leń­stwo? Nie było w izbie ani warz­nicz­ka, ani ka­wał­ka drew­na, ani żad­nej rze­czy po­trzeb­nej. Łóż­czy­na – gru­chot sta­ry po nie­boszcz­ce Głów­ko­wi­czo­wej, zmar­łej coś przed kwar­ta­łem, jak po­wszech­nie mnie­ma­no, na cho­le­rę – kęs bar­ło­gu stę­chłe­go i na tym zgrzeb­na płach­ta twar­da a brud­na, Mar­gie­la jesz­cze brud­niej­sza niż płach­ta i ta dzie­cin­ka, wi­ta­ją­ca świat wrza­skiem płacz­li­wym. Prze­naj­święt­sza Czę­sto­chow­ska w ko­ro­nie, z dwie­ma kre­ska­mi przez po­li­czek, w płasz­czu po­nad­dzie­ra­nym, po­pla­mio­nym przez wil­goć, spo­glą­da­ła wzro­kiem su­ro­wym z ob­ra­zu nad łóż­kiem. Ba­bi­sia rzu­ci­ła okiem na ten ob­raz i szep­nę­ła jak­by sama do sie­bie:

– Grze­chy ludz­kie są wiel­kie, ale Syn Boży od­ku­pił je prze­cie męką Swo­ją.

Z tymi sło­wy wy­szła przed cha­łu­pę po­mru­ku­jąc:

– Co tu zro­bić z ta­kim bie­dac­twem?

Po­pa­trzy­ła wo­ko­ło i już wie­dzia­ła, co zro­bić. Jak raz któ­raś są­siad­ka po­roz­wie­sza­ła na koł­kach pło­tu warz­nicz­ki czar­ne, czer­wo­ne, bia­łe i róż­ne na­czy­nia do­mo­we, aby po wy­my­ciu schły na słoń­cu. Proś­ba o po­ży­cze­nie ła­two może speł­znąć na ni­czym. Le­piej wziąć bez po­zwo­le­nia, a po­tem naj­po­kor­niej prze­pro­sić, pięk­nie po­dzię­ko­wać za użycz­li­wość. Bo­ber­ska mia­ła swo­ją po­li­ty­kę, była sta­now­cza i w ra­zie po­trze­by na­głej nig­dy rąk nie za­ło­ży­ła. Zdję­ła bez na­my­słu z koł­ka gar­nek ogrom­ny, wzię­ła pod pa­chę niec­ki, przy­nio­sła to wszyst­ko na Po­mar­le. „Warz­nicz­ka ani nie­cek nie ubę­dzie, a ja nie oką­pię dziec­ka na po­wie­trzu. Zresz­tą wia­do­mo, że lu­dzie w Gwoź­dzień­cu są do­brzy, lu­bią do­po­móc bied­ne­mu”.

Po chwi­li zno­wu wy­szła przed cha­tę, wi­dzi gro­mad­kę dzie­ci ba­wią­cych się na środ­ku i z góry na nie krzyk­nie:

– Bąki głu­piu­sień­kie, zbi­ja­cze jed­ne, po­trze­baż wam się cia­pać, ba­brać w błoc­ku, kiej mo­że­cie ro­bić uży­tecz­nie?

Ba­bi­si dużo było wol­no w Gwoź­dzień­cu. Lu­dzie star­si sza­no­wa­li ją, a ona uwa­ża­ła dzie­ci ca­łej wsi jak­by swo­je, po­nie­waż się przy niej ro­dzi­ły. Mia­ła u lu­dzi mir, uzna­nie. Więc i te­raz rój dzie­ci po­rzu­cił za­ba­wę na jej we­zwa­nie, jaki taki ma­lec pę­dził do ba­bi­si, któ­ra gła­ska­ła jed­no po gło­wie, po twa­rzy, dru­gie­mu otar­ła nos far­tu­chem, do trze­cie­go się uśmiech­nę­ła czy rzu­ci­ła słów­ko do­bre.

– Da­lej­że, smar­ka­te – mó­wi­ła do­bro­dusz­nie – uzbie­raj­cie mi raź­no trza­sek, pa­ty­ków su­chych! Du­szycz­ka chrze­ści­jań­ska przy­szła na świat, mu­szę ją oką­pać, aże­by czy­ściut­ka sta­nę­ła w pro­gach ko­ścio­ła do chrztu świę­te­go.

– O, wia­do­mo, wia­do­mo! – za­wo­łał Mi­ko­ła­jek, chło­pak dzie­się­cio­let­ni z czu­pry­ną ka­nar­ko­wo­bia­łą i zu­chwa­łym spoj­rze­niem oczu nie­bie­skich, wy­łu­pia­stych. – Toć z da­le­ka sły­chać, jak na Po­mar­lu wrza­skul ma­luś­ki skrze­czy. Od razu po­wie­dzia­łem: Uro­dził się dzi­siaj Mar­gie­lek albo… Mar­giel­ka…

Rze­kł­szy to chło­piec po­sko­czył ku obej­ściu Jant­ka Budy, a za nim ru­szy­ła krzy­kli­wa gro­ma­da dzie­ci. Oko­ło sadu był tam płot sta­ry, dziu­ra­wy i ten głów­nie do­star­czył pa­li­wa dla zwa­rze­nia wody po­trzeb­nej na ką­piel dziew­czyn­ki no­wo­na­ro­dzo­nej. Mal­cy z za­pa­łem zno­si­li chrust su­chy, koł­ki pło­tu, a ba­bi­sia nie­ci­ła na ko­mi­nie ogień, grza­ła wodę, po­chwa­la­ła gor­li­wość dzie­ci.

– Do­brze, bar­dzo do­brze! Pa­nien­ka się uro­dzi­ła, więc ją chłop­cy ob­słu­gu­ją.

Do Mi­ko­łaj­ka za­ma­wia­ła „syn­ku”, gdyż był to jej wy­cho­wa­nek, syn przy­bra­ny. Wdo­wa Bo­ber­ska nie mia­ła swo­ich dzie­ci. Ro­ze­bra­no już spo­ry ka­wa­łek pło­tu, kie­dy na­raz sta­nę­ła na pro­gu cha­ty Bu­dzi­na, prze­zwa­na we wsi „na­głą Mag­dą”, ko­bie­ta im­pe­tycz­ka, go­to­wa w pierw­szej zło­ści ro­ze­drzeć tego, kto ją roz­gnie­wał. Ręka za­świerz­bia­ła babę na wi­dok tych ma­łych psu­jów pło­tu.

– Cie wy, lu­dzie, ja­kie to raki roz­pust­ne! – krzyk­nę­ła gniew­nie i za­raz sko­czy­ła mię­dzy dzia­twę, za­czę­ła grzmo­cić, wa­lić, trza­skać, tar­mo­sić, gdzie któ­re po­pa­dła. – Wy nic do­bre­go, zbe­reź­ni­ki, nic­po­tem, to z was lu­dzie być mają!

Bie­rze za wło­sy jed­ne­go, trzę­sie nim jak wiech­ciem, a mały wrzesz­czy:

– To nie ja, to Mi­ko­ła­jek!… Jak Bo­zię ko­cham, Mi­ko­ła­jek!

Do­pa­dła Mi­ko­łaj­ka, chwy­ci­ła za ucho, okła­da pię­ścią po ple­cach, aż w nim dud­ni, i dzie­się­tu­je:

– Mar­cho za­tra­co­ny, tyś jest naj­pierw­szy do pso­ty każ­dziu­teń­kiej! A masz! masz!… Wara ci od pło­tu go­spo­dar­skie­go!

Chło­pak prze­giął się, oczy wy­ba­łu­szo­ne zbie­la­ły mu z bólu czy stra­chu. Skam­lał naj­przód, wy­pra­szał się:

– Puść­cież mię, go­spo­dy­ni!… Oj, jej, jej!… Mo­iście­wy!… Ja nie krzyw!… Ba­bi­sia nam ka­za­ła!… Oj, jej, gwał­tu!… Mar­giel­ka,- wi­dzi­cie, uro­dzi­ła się na Po­mar­lu…

Już nic nie mó­wił, jeno roz­dzia­wił gębę i gło­sem nie­ludz­kim darł się tak strasz­li­wie, że kury, gęsi za­czę­ły pierz­chać, a Chwy­tek wy­biegł na dro­gę zo­ba­czyć, co się dzie­je. Na­resz­cie na­gła Mag­da kop­nę­ła mal­ca na po­że­gna­nie i z za­pal­czy­wo­ścią ogrom­ną, ist­na ję­dza, wpa­dła ob­ces do izby Mar­gie­li. Po­wio­dła po obec­nych okiem roz­pło­mie­nio­nym, roz­pu­ści­ła ję­zyk jak wia­trak, jęła ma­ścić Bo­ber­skiej za to, że uczy dzie­ci kra­dzie­ży. Wsia­dła po­tem na wy­rob­ni­cę.

– Do tego przy­szło, że­bym ja za są­sia­dę mia­ła taką la­da­co!… Na polu, w le­sie wy­le­gaj się ze swo­im ba­cho­rem, a nie tu mi się pod oczy spro­wa­dzaj, pa­skud­ni­co!

Nie spi­sał­by na skó­rze wo­ło­wej tych obelg, prze­kleństw, któ­re ona tam wy­rzu­ci­ła z sie­bie.

Mar­gie­la nie zro­zu­mia­ła, o co cho­dzi, sze­ro­ko otwar­ła oczy prze­ra­żo­ne i trzę­sła się ze stra­chu, a łzy cie­kły jej z oczu. Bo­ber­ska, jak gdy­by nie do niej mó­wio­no, spo­koj­nie wa­rzy­ła wodę na ką­piel, przy­rzu­ca­ła drew do ognia, wkła­da­ła w gar­nek ja­kieś okru­chy zie­la świę­co­ne­go. Do­pie­ro kie­dy się Bu­dzi­na wy­kła­pa­ła i sa­piąc chło­dła w za­wziąt­ku, ba­bi­sia po­pra­wi­ła so­bie na gło­wie cze­piec, sta­nę­ła przed na­głą Mag­dą z rę­ka­mi skrzy­żo­wa­ny­mi na pier­siach i z po­wa­gą wiel­ką prze­mó­wi­ła w te sło­wa:

– Nie­chże ja wam, Mag­da­le­no, po­wiem te­raz, co my­ślę! Ga­da­nie wa­sze, z prze­pro­sze­niem, ple­wy, nie sło­wa go­spo­dy­ni mą­drej, za jaką was za­wsze uwa­żam. Za to, że dzie­ci ro­ze­bra­ły ka­wa­łek pło­tu sta­re­go, któ­ry świ­nie co­dzien­nie psu­ją bez py­ta­nia, bez kary, na­swa­rzy­li­ście na mnie nie­win­ną, zwo­ła­li­ście od ostat­nich Mar­gie­lę jesz­cze nie­win­niej­szą, spo­nie­wie­ra­li­ście na nic tę chu­dzin­kę ma­ją­cą parę go­dzin ży­cia, co na niej naj­mniej­sza wina nie może cią­żyć. Mniej­sza tam o mnie, mo­gła­bym znieść od was jesz­cze wię­cej, jako po przy­jaź­ni… Co się tknie Mar­gie­li, to praw­da, że ona grzesz­na, ale prze­cie sąd na grzesz­ni­ków na­le­ży do Boga. My tu w jego imie­niu po­tę­pia­my bliź­nich, tym­cza­sem na­sze po­tę­pie­nie On uwa­ża za winę naj­cięż­szą… No, a to nie­mow­lę na­ro­dzo­ne przed chwi­lą, anio­łek nie­win­ny? Ma na so­bie pono je­den grze­szek pier­wo­rod­ny, któ­ry woda świę­co­na spłu­cze za mały kęs cza­su. Jak­że wy, go­spo­dy­ni sta­tecz­na, mo­że­cie dnia dzi­siej­sze­go mieć taką na­głość w ję­zy­ku i na raz tyle lu­dzi wi­nić bez przy­czy­ny? Mię­dzy nami mó­wiąc nie dzi­wi­ła­bym się, gdy­by to zro­bi­ła Pu­ka­li­na, ko­bie­ta ma­ją­ca świerz­biącz­kę w gę­bie…

Mowa spo­koj­na, prze­ko­ny­wa­ją­ca stro­pi­ła na­głą Mag­dę, wy­wo­ła­ła w głę­bi jej du­szy wy­rzut su­mie­nia, głów­nie za skrzyw­dze­nie nie­mow­lę­cia. Ale ko­bie­ta nie­zu­peł­nie jesz­cze osty­gła, chcia­ła się bro­nić wbrew wła­sne­mu prze­ko­na­niu i od­burk­nę­ła z go­ry­czą:

– Jak­by to małe zmar­ło za­raz po ochrzcze­niu, zo­sta­ło­by anio­łem w nie­bie; je­śli po­ży­je, bę­dzie la­da­co… Bo jaka mać, taka nać!

Wy­rob­ni­ca rzu­ci­ła się nie­spo­koj­nie na łóż­ku i wy­buch­nę­ła łka­niem, a Bo­ber­ska pod­chwy­tu­jąc ostat­nie sło­wa Mag­dy za­wo­ła­ła:

– Oj, nie­ko­niecz­nie, Mag­da­le­no, nie­ko­niecz­nie! Dwa lata temu aku­rat­nie taki sam przy­pa­dek spo­tkał Fran­kę Na­wro­tów­nę, a prze­cież jej mat­ka, wie­cie to do­sko­na­le, cno­ta nad cno­ta­mi!

Bu­dzi­na spło­nę­ła, gdyż Fran­ka była sio­strą jej ro­dzo­ną i na­ro­bi­ła ta­kie­go wsty­du ca­łej ro­dzi­nie, że oj­ciec zmar­ły przed dzie­wię­ciu mie­sią­ca­mi wy­parł się tej cór­ki. Tym­cza­sem ba­bi­sia wzię­ła się do ro­bo­ty, wy­la­ła wodę wrzą­cą z garn­ka na niec­ki, do­le­wa­ła wody zim­nej, ro­bi­ła pró­bę ręką, czy ką­piel na­da­je się dla dziec­ka.

– Każ­dy czło­wiek jest grzesz­ny – mó­wi­ła od nie­chce­nia – ale ma za­wsze na my­śli tyl­ko cu­dze grze­chy.

Wzię­ła dzie­ci­nę na ręce, uło­ży­ła w ką­pie­li i rze­kła gło­sem ła­god­nym:

– Mag­da­le­no, spoj­rzyj­cie no, jak ten ro­ba­czek na oczach ro­śnie w ką­pioł­ce! Boże mi­ło­sier­ny, nie daj­że jej zgi­nąć mar­nie na świe­cie! Moje ty bobo, ślicz­no­ści, klej­no­tek mi­lu­si!

Kla­snę­ła ję­zy­kiem, cmo­ka­ła war­ga­mi, oplu­ski­wa­ła ma­leń­stwo wodą.

Na­gła Mag­da udo­bru­cha­ła się cał­ko­wi­cie; wi­dok ma­leń­kiej dzie­ci­ny wzru­szał ko­bie­tę, któ­ra go­rą­co pra­gnę­ła zo­stać mat­ką. Opła­ki­wa­ła już te­raz w du­szy swo­je unie­sie­nie, by­ła­by rada wy­na­gro­dzić Mar­gie­li, Bo­ber­skiej i nie­mow­lę­ciu wszyst­kie przy­kro­ści spra­wio­ne przed chwi­lą.

– Już­cić, Bóg pew­nicz­kiem wzru­szy jaką du­szę uczyn­ną, aże­by spra­wi­ła temu dzie­ciąt­ku ko­szu­li­nę, pie­lusz­ki… Boć nie mogę prze­cie po­nieść dziec­ka na­gie­go na chrzest do świą­ty­ni – pra­wi­ła ba­bi­sia, a Bu­dzi­na w tej chwi­li czu­ła, że Bóg wzru­sza jej du­szę. Spo­glą­da­ła mi­ło­ści­wie na dziew­czyn­kę i mi­łość ma­cie­rzyń­ska bły­snę­ła w oczach nie-mat­ki.

Bo­ber­ska zmiar­ko­wa­ła to wi­dać, gdyż rze­kła:

– Lu­dzie na oko­li­cę wie­dzą, że­ście wy, Mag­du­siu, pręd­cy w mo­wie, za­pał­ka czy­sta… Jeno złość ta­kiej ko­bie­ty buch­nie od razu i ko­niec, a zo­sta­je ser­ce, zło­to szcze­ruch­ne.

To już tknę­ło Mag­dę do resz­ty. Każ­da nie­wia­sta jest czu­ła na po­chleb­stwa, więc i Bu­dzi­na przez chwi­lę gła­ska­ła ręką swój bia­ły, pulch­ny pod­bró­dek, wy­po­god­nia­ła na twa­rzy, a była to baba bar­dzo uro­dzi­wa. Po­tem raź­no po­bie­gła do domu, po­zbie­ra­ła tam róż­ne szma­ty sta­re i wnet je przy­nio­sła na oł­tarz mi­ło­sier­dzia. Kie­dy z po­wro­tem sta­nę­ła w pro­gu izby, ba­bi­sia wła­śnie owi­ja­ła w swą za­pa­skę dziec­ko wy­ką­pa­ne i za­mie­rza­ła zło­żyć je uśpio­ne na łóż­ku obok mat­ki. Bo­ber­ska i Mag­da wzię­ły się te­raz do igieł, aże­by przy­go­to­wać dla dziec­ka bie­li­znę po­trzeb­ną. Szy­ły bar­dzo pil­nie, przy tym gwa­rzy­ły o tym i o owym.

Jant­ko­wa mi­mo­cho­dem po­ru­szy­ła spra­wę, któ­rej do­ty­ka­ła już nie­raz w roz­mo­wie z ba­bi­sią: czy ko­bie­ta od pię­ciu lat za­męż­na, a bez­dziet­na może jesz­cze mieć na­dzie­ję po­tom­stwa? Bo­ber­ska udo­wod­ni­ła przy­kła­da­mi licz­ny­mi, że na­dzie­ja dziet­no­ści nie po­win­na opusz­czać mę­żat­ki na­wet po pięt­na­stu la­tach bez­płod­ne­go po­ży­cia w mał­żeń­stwie. Na­stęp­nie Bu­dzi­na z nie­ja­ką za­zdro­ścią i nie­chę­cią mó­wi­ła o ko­bie­tach, któ­re co­rocz­nie ob­cho­dzą chrzci­ny, a mia­ła na my­śli Do­ro­tę Rud­ni­ko­wą.

– Bez mała co dwa lata tro­je dzie­cek jej przy­by­wa, a kiej się uro­dzi­ły bliź­nię­ta, to było czwo­ro… Trud­no o więk­szy uro­dzaj na dzie­ci.

– Ona, moja Jant­ko­wo, już taką ma na­tu­rę, że czy chce, czy nie chce, za­wdy jej się dziec­ko uro­dzi, baba dzie­tli­wa.

Pod­czas tej roz­mo­wy jed­na z nich uszy­ła ko­szul­kę, dru­ga ob­rę­bi­ła trzy pie­lu­chy.

– Ma­cie za­słu­gę przed Pa­nem Bo­giem za te szma­ty – rze­kła Bo­ber­ska skła­da­jąc swą ro­bo­tę, a po­tem na­chy­li­ła się do ucha Mag­dy i szep­ta­ła:

– Tyl­ko, wi­dzi­cie, mo­iście­wy, ko­szul­ka może po­słu­żyć też i do tru­mien­ki temu ma­leń­stwu, je­że­li je mat­ka od­umrze.

– Co wy mó­wi­cie, Aga­to? – py­ta­ła Mag­da na wpół z prze­stra­chem, na wpół zdzi­wio­na.

– Przy­pa­trz­cie no się tej Mar­gie­li! Zde­chlak ostat­ni, wy­glą­da jak Pio­tro­win… Nie ta­kim być mat­ka­mi!

– Wi­dzę, wi­dzę! – od­par­ła Bu­dzi­na wpa­tru­jąc się z pew­ną od­ra­zą w Mar­gie­lę, po­żół­kłą, sczer­nia­łą, za­wię­dłą, chu­dą jak szcza­pa. – Może by gar­nu­szek mle­ka, garst­kę krup, tro­chę ja­kiej oma­sty?

– O, i to się przy­da tu­taj! – od­po­wie­dzia­ła ba­bi­sia. – Ale żeby na do­bre skrze­pić cho­rą, po­sta­wić na nogi, trza jej ko­niecz­nie wa­rzyć ro­sół z ku­rzy­ny…

Wam, Mag­du­siu, na psa urok, kury da­rzą się prze­ślicz­nie.

– Ej, kaj tam, kaj! – od­rzu­ci­ła Jant­ko­wa z nie­chę­cią wy­raź­ną. – La­toś tchórz be­styj­nik czy inny szkod­nik sprząt­nął mi czte­ry ko­ko­szecz­ki ga­lan­te.

Po­wie­dziaw­szy to pod­par­ła dło­nią pod­bró­dek, odę­ła war­gi, a na ca­łej twa­rzy od­bił się wy­raz nie­za­do­wo­le­nia.

– Co zna­czą czte­ry kury przy wa­szym do­stat­ku go­spo­dar­skim? Gdy­by wam tchórz wy­du­sił na­wet wszyst­kie ko­kosz­ki i do tego gęsi, kacz­ki, nie po­czu­li­by­ście stra­ty.

– Aga­to, Aga­to! Toć w złą chwi­lę mo­że­cie wy­mó­wić sło­wa ta­kie.

Roz­mo­wa się urwa­ła.

Mar­gie­la głu­cho po­stę­ki­wa­ła, spo­glą­da­ła przed sie­bie oczy­ma błęd­ny­mi, głę­bo­ko za­pa­dły­mi, a ręką czar­ną, po­pę­ka­ną, wy­chu­dłą z lek­ka przy­tu­la­ła dzie­cię do boku. Bu­dzi­na prze­sta­ła gła­skać pod­bró­dek, na dło­ni le­wej ręki wspar­ła ło­kieć pra­wi­cy, któ­rą trzy­ma­ła na skro­ni, i za­du­ma­na cze­goś sta­ła jak mar­mur. Za­żą­da­no od niej kury, a ona ko­cha­ła się w swych ku­rach jak w dzie­ciach, po­nie­waż nie mia­ła dzie­ci. Cho­wa­ła okrą­gły tu­zin ko­ko­szek, wszyst­kie nie­śne, urod­ne, ist­ne pa­nien­ki, cho­dzi­ły po po­dwór­ku, po­gda­ki­wa­ły: „ke, ke, kee!” – Lu­bi­ła je kar­mić, pie­lę­gno­wać, ma­cać. Te ko­kosz­ki ślicz­ne, za­szczy­co­ne ła­ska­mi pani domu, były to fi­gu­ry naj­pierw­sze w obej­ściu go­spo­dar­skim. Wiel­ka pani za­stę­pu­je so­bie brak dzie­ci psa­mi, pa­pu­ga­mi, gdyż pra­gnie prze­lać na ja­kieś stwo­rze­nia żywe uczu­cie ma­cie­rzyń­stwa. Bu­dzi­na ulu­bi­ła so­bie kury. Jak­że­by na­ru­szyć tu­zin, ze­psuć licz­bę! Przy tym żad­na z owych po­wab­nych czar­nu­szek, bia­łek, ja­rzę­ba­tek nie nada­wa­ła się pod nóż na ro­sół. Boże ucho­waj! Wpraw­dzie ba­bi­sia pod­bi­ła Mag­dzie bę­ben­ka wy­sła­wia­jąc jej do­broć ser­ca, uczyn­ność, ale ba­bi­sia nie mia­ła po­ję­cia o tym, jak na­gła Mag­da mi­ło­wa­ła swo­je kury.

– Czy­by się nie wy­mó­wić, nie wy­krę­cić ja­kim spo­so­bem, oszczę­dzić so­bie przy­kro­ści od­mo­wy wręcz, a nie dać Bo­ber­skiej po­wo­du do mnie­ma­nia, że taka go­spo­dy­ni całą gębą jest ską­pa dla bied­nych… Gdy­by ta Mar­gie­la nie­szczę­śli­wa zmar­ła, mia­ła­bym na su­mie­niu sie­ro­tę… Praw­da, a jed­nak nie mogę od­dać kury! Ra­czej przy­gar­nę­ła­bym dziec­ko po śmier­ci mat­ki!

Czę­sto­chow­ska z Dzie­ciąt­kiem Je­zu­sem na ręku zda­wa­ła się groź­nie spo­glą­dać na Jant­ko­wą, któ­ra te­raz obu­rącz za­kry­ła oczy i biła się z my­śla­mi:

– Szko­da mi kury, szko­da mat­ki i jej dziec­ka! Co tu zro­bić?

Mi­łość bliź­nie­go mie­wa wro­ga w upodo­ba­niach sa­mo­lub­nych i dla­te­go jest przy­ka­za­niem. Jed­no z dwóch uczuć wal­czą­cych w ser­cu czło­wie­ka musi zwy­cię­żyć: fi­lan­trop albo ego­ista. Pod­czas tego Bo­ber­ska krzą­ta­ła się ro­biąc po­rzą­dek po oką­pa­niu dziec­ka, a czę­sto­kroć wy­sy­ła­ła na zwia­dy swe mą­dre, bure oczy w kie­run­ku Bu­dzi­ny; ocze­ki­wa­ła wi­docz­nie, co też ta go­spo­dy­ni po­sta­no­wi. Chcia­ła ko­bie­cie do­brej do­dać ostro­gi do speł­nie­nia czy­nu do­bre­go i rze­kła:

– Po co wy, Mag­da­le­no, cho­wa­cie przy swo­ich ko­kosz­kach aż dwa ko­gu­ty?

– A praw­da! – pod­chwy­ci­ła Mag­da z po­śpie­chem. – Dam ko­gu­ta! Cze­mu­ście mi od razu nie mó­wi­li o ko­gu­cie? – za­py­ta­ła jak gdy­by z ura­zą i wy­rzu­tem.

Przy­po­mnia­ła so­bie na­gle, że w sa­mej rze­czy ko­kosz­ki jej bar­dzo coś stro­nią od sta­re­go kura i wszyst­kie co do jed­nej lgną do mło­dzia­ka, któ­ry musi nie­ustan­nie z oj­cem sę­dzi­wym sta­czać bi­twy krwa­we o pa­no­wa­nie na po­dwór­ku pod ha­słem mi­ło­ści. Sta­rzec, za­wzię­cie upar­ty, a zu­peł­nie nie­udol­ny do rzą­dów tego ro­dza­ju, nie zło­ży do­bro­wol­nie wła­dzy suł­tań­skiej, prze­to po­wi­nien słusz­nie zgi­nąć pod no­żem. Go­spo­dy­ni po­świę­ci­ła owe­go pi­tu­cha sta­re­go już bez naj­mniej­sze­go skru­pu­łu, pa­mięt­na i na to, że jemu głów­nie na­le­ża­ło przy­pi­sać jaja lek­kie, bez­tre­ści­we, któ­re przy ostat­nim sa­dze­niu kwo­ki spły­nę­ły na wierzch wody w mi­sce.

Jed­no­cze­śnie Bo­ber­ska do­wie­dzia­ła się od Jant­ko­wej, że u Do­ro­ty Rud­ni­ko­wej w tym roku przy­szła na świat i żyje kacz­ka po­kracz­na, nie­zdol­na ani do cho­dze­nia, ani do pły­wa­nia.

– Taki ptak pra­wie na ro­sół dla cho­re­go, nie na cho­wa­nie.

– Ja za­wdy po­wta­rzam swo­je – ma­wia­ła ba­bi­sia – że lu­dzie w Gwoź­dzień­cu są do­brzy.

To­mek Cie­choń był in­ne­go zda­nia:

– Są głu­pi, są i bar­dzo głu­pi, ale na­wet naj­głup­szy oglą­da się na uży­tek wła­sny.

Spo­mię­dzy do­brych ba­bi­sia była chy­ba naj­lep­sza w Gwoź­dzień­cu. Przy­cho­dzi­ła co­dzien­nie na Po­mar­le, opie­ko­wa­ła się tro­skli­wie wy­rob­ni­cą cho­rą, pie­lę­gno­wa­ła nie­mow­lę, a po­tem śpie­szy­ła do in­ne­go cho­re­go lub cho­rej. Zwy­kle wstę­po­wa­ła to do Bu­dzi­ny, to do Rud­ni­ko­wej, Cie­choń­ki, Pa­li­ko­wej, do kuch­ni dwor­skiej, na­wet do Pu­ka­li­ny, za­chę­ca­ła róż­ne ko­bie­ty, aby nie za­po­mi­na­ły o Mar­gie­li.

– Bóg wam sto­krot­nie wy­na­gro­dzi na zdro­wiu, na dzie­ciach, na ga­dzi­nie, zbo­żu.

Bu­dzi­na nie mia­ła dzie­ci, a pra­gnę­ła mieć i była pew­na, że ba­bi­sia w tym coś jej po­mo­że. Rud­ni­ko­wa zno­wu, u któ­rej co rok pro­rok, spo­dzie­wa­ła się, że Bo­ber­ska za­że­gna ja­koś chrzci­ny nie­ustan­ne. Cie­choń­ka czy­ni­ła ba­bi­si zwie­rze­nia po­ta­jem­ne, uża­la­jąc się na męża. Pa­li­ko­wa cią­gle za­pa­da­ła na ja­kąś cho­ro­bę ko­bie­cą i po­trze­bo­wa­ła rady le­kar­skiej, Uli­na, dziew­ka dwor­ska, któ­ra mia­ła zna­cze­nie ogrom­ne przy dwo­rze, była sio­strą ro­dzo­ną Rud­ni­ko­wej i już dla­te­go ce­ni­ła Bo­ber­ska. Pu­ka­li­na, wścib­ska, ga­dul­ska, skwa­pli­wie po­szu­ki­wa­ła sto­sun­ków z oso­bą ma­ją­cą we wsi uzna­nie po­wszech­ne. Więc ba­bi­sia mo­gła przez lu­dzi wie­le zro­bić i nie­raz ro­bi­ła.

Mar­gie­la gry­zła się zra­zu przyj­ściem na świat cór­ki, ale kie­dy wi­dzia­ła, że lu­dzie nie oka­zu­ją jej wzgar­dy i dba­ją o nią, o dziec­ko, mi­mo­wol­nie po­wta­rza­ła w my­śli za Bo­ber­ska:

– Lu­dzie są do­brzy.

Tak my­śląc za­czę­ła na­wet ko­chać swą małą. Bo czło­wiek sta­je się lep­szym, kie­dy wi­dzi do­brych na­oko­ło sie­bie. Oto­cze­nie uła­twia mu i uprzy­jem­nia ży­cie.II

Coś szó­ste­go dnia rano ba­bi­sia jak zwy­kle od­wie­dzi­ła Mar­gie­lę, któ­ra nie­cier­pli­wie rwa­ła się do wsta­wa­nia.

– Ko­ści bolą czło­wie­ka z le­że­nia, cni mi się okrut­nie, ży­cie ob­mie­rza.

– Sama nie wiesz, co ci gro­zi… Nie waż się wsta­wać, leż ka­mie­niem! Za ja­kie czte­ry, pięć dni zo­ba­czy­my. Mu­sisz wy­po­cząć, na­brać sił, przy­bę­dzie ci po­kar­mu w pier­siach.

Bo­ber­ska wy­po­wie­dzia­ła to z na­ci­skiem, ki­wa­jąc pal­cem nad cho­rą i śpie­szy­ła się na łeb na szy­ję, gdyż przy­sła­no po nią furę z Woli Li­po­wej, gdzie go­spo­dy­ni ja­kaś za­cho­ro­wa­ła na­gle. Cho­ra wy­rob­ni­ca dzię­ki sta­ra­niom ba­bi­si mia­ła w domu i kwa­ter­kę krup, i gar­nu­szek mle­ka, i kro­mecz­kę chle­ba bia­łe­go, oseł­kę ma­sła w łasz­ku i parę ja­jek. Prze­tar­ła się nie­co od le­że­nia, prze­bie­la­ła na cie­le, wy­ład­nia­ła co­kol­wiek i była, już te­raz po­dob­niej­sza do czło­wie­ka, któ­re­go Bóg stwo­rzył na ob­raz i po­do­bień­stwo swo­je. Czu­ła, że jej siły po­wra­ca­ją, ale kie­dy się wy­spa­ła w dzień, nie mo­gła za­snąć w nocy i stra­chy drę­czy­ły ją strasz­li­wie. Daw­niej, spra­co­wa­na, pa­da­ła na ten bar­łóg jak kło­da, a nig­dy ża­den strach snu jej nie za­mą­cił. Te­raz sły­sza­ła wy­raź­nie chro­bo­ty dziw­ne, drep­ta­nie, tu­pa­nie, ło­mo­ta­nie, pi­ski ja­kieś i my­śla­ła: „Du­sze po­ku­tu­ją­ce pew­ni­kiem tak prze­szka­dza­ją”. Ha, wia­do­me rze­czy, na Po­mar­lu stra­szy­ło. Nie mo­gło być in­a­czej tam, gdzie lu­dzie zmie­ra­li śmier­cią na­głą i nie­spo­dzie­wa­ną. Brr, śpij­że tu w nocy! Chwy­tek mu­siał nie­raz zwę­szyć coś ta­kie­go, za­sły­szeć, może i zo­czyć, gdyż po­dejrz­li­wie po­war­ki­wał na po­dwór­ku, cza­sem szczek­nął i po­sko­czył albo zno­wu przy­sia­dał na ogo­nie i wył tak prze­raź­li­wie, aż ciar­ki prze­cho­dzi­ły człe­ka.

– O rany, a cze­góż ten psi­sko tak wyje, jak gdy­by chciał wy­wyć co naj­gor­sze­go!

Krót­ko mó­wiąc, noce bez­sen­ne by­wa­ły nie­zmier­nie przy­kre dla cho­rej. Bo­daj to dzień ja­sny, po­god­ny! Szczę­ście, że nad łóż­kiem Mar­gie­li wi­siał ob­raz Czę­sto­chow­skiej, przy któ­rym nie mo­gło się stać czło­wie­ko­wi nic złe­go! Li­cho nie ma śmia­ło­ści bli­żej po­dejść.

– Pod Two­ją obro­nę ucie­kam się, świę­ta Boża Ro­dzi­ciel­ko! – szep­ta­ła wy­rob­ni­ca wśród ciem­no­ści noc­nych, a tu w izbie co­raz to: łup-łup, bęc-bęc, tup-tup, i chi­chi-chi, pipi-pi.

Ślu­bo­wa­ła uro­czy­ście:

– Jak tyl­ko wsta­nę i za­ro­bię pierw­szy pie­niądz, za­raz spra­wię przed ob­raz świe­cę, aże­by go­rza­ła przez ca­lut­ką noc z so­bo­ty na nie­dzie­lę.

Po­wę­dro­wa­ła­by chęt­nie z kom­pa­nią na Ja­sną Górę, jeno pew­nie na to nig­dy się nie wspo­mo­że.

– Wiel­ki Pa­nie, trze­baż mieć z dzie­sięć złot­ków, aże­by się uczci­wie po­mo­dlić! Pie­nią­dze nie­zli­czo­ne.

Nę­dza ostat­nia od­bie­ra czło­wie­ko­wi po­cie­chę je­dy­ną, od­da­liw­szy go już od lu­dzi, od­su­wa i od Boga. Cho­dzi­ła już raz do Czę­sto­cho­wy, uży­ła na­bo­żeń­stwa prze­ślicz­ne­go za grosz za­pra­co­wa­ny w krwa­wym po­cie czo­ła. Dziś jesz­cze mia­ła pa­miąt­kę i po­cie­chę z tej wy­pra­wy, bo wte­dy wła­śnie ku­pi­ła so­bie ów ob­raz Czę­sto­chow­skiej, cu­dow­ny nie­za­wod­nie, skarb je­den je­dy­ny, jaki po­sia­da­ła. Prze­cież tak do­brze, miło jest wes­tchnąć w nie­do­li, za­wo­łać z głę­bi ser­ca wy­rwa­nym gło­sem:

– Kró­lo­wo nie­bios, zli­tuj się nade mną!

Wów­czas zie­mia zni­ka pod sto­pa­mi i czu­je się w du­szy coś, jak gdy­by wszyst­ko do­ko­ła czło­wie­ka ule­gło zmia­nie. A tu się nic nie zmie­ni­ło, tyl­ko du­sza czu­je. W po­wro­cie z Czę­sto­cho­wy usta­ła, nie mo­gła po­dą­żyć za kom­pa­nią przez pia­chy sro­gie. Lu­dzie tym­cza­sem jak na złość rwa­li co tchu do domu, gdyż żni­wa go­rą­ce mie­li za pa­sem. Sama jed­na, głod­na, ze­mdlo­na, ste­ra­na przy­wlo­kła się do Gwoź­dzień­ca i dla bra­ku sił nie cho­dzi­ła na za­ro­bek przez ja­kiś ty­dzień, żyła w nie­do­stat­ku cięż­kim. Wte­dy po­zna­ła się bli­żej z Bo­ber­ską. Ofia­ro­wa­ła wszyst­kie swo­je do­le­gli­wo­ści Mat­ce Bo­skiej, któ­ra da­le­ko wię­cej wy­cier­pia­ła pod krzy­żem Syna swe­go, Zba­wi­cie­la świa­ta. Bo­ga­ro­dzi­ca oczy­wi­ście mu­sia­ła oka­zać mi­ło­sier­dzie wy­rob­ni­cy bied­nej, po­wró­ci­ła jej zdro­wie. Aga­ta, ba­bi­sia, le­czy­ła ją, ży­wi­ła – pew­nie z na­tchnie­nia cu­dow­ne­go. Mar­gie­la przy­szła do sie­bie i za­raz po­śpie­szy­ła z sier­pem na za­gon, ale mdło pra­co­wa­ła i tyl­ko do po­łu­dnia. W po­łu­dnie zja­dła skór­kę chle­ba su­che­go z se­rem jak ka­mień; nie­je­den nie ma i tego, a robi; opi­ła się wody zim­nej ze stru­gi, po­tem le­gła w bruź­dzie na ścier­ni­sku, aby wy­po­cząć. Może pod­czas snu żaba w nią we­szła czy ro­bak zły jaki. Zim­no ogrom­ne prze­szło ją na wskroś, trzę­sło tak, że zsi­nia­ła, szczę­ka­ła zę­ba­mi. Po tym zim­nie go­rącz­ka na­stą­pi­ła, pra­gnie­nie nie­na­sy­co­ne, któ­re­go nie mo­gła uga­sić, cho­ciaż piła a piła wodę w stru­dze. Inni żeń­cy chwy­ci­li raź­no za sier­py, przo­dow­ni­ce ude­rzy­ły w pieśń we­so­łą i żęto żwa­wo, aż zbo­że szu­mia­ło. Ona ję­cza­ła roz­pa­lo­na, pra­wie nie­przy­tom­na, bez­sil­na.

– Wsta­waj, Mar­gie­lo! Za­gon twój nie do­żę­ty ucie­ka przed tobą!

– Ja­kie toto śla­ma­zar­ne, roz­la­złe! Pra­wie jej wier­cić mak w do­ni­cy, nie na za­go­nie sta­wać!…

– Ej, ga­da­nie! Złej ta­necz­ni­cy i ko­szu­la za­wa­dza! Ro­bo­ta jej śmier­dzi, nic­poń, psia­wia­ra, le­żuch za­tra­co­ny i wszyst­ko!

Tak albo na­wet go­rzej na­igra­wa­li się z niej żni­wia­rze, choć ona nie wie­dzia­ła o Bo­żym świe­cie. Lu­dzie jak lu­dzie, nie­kie­dy by­wa­ją do­brzy, czę­sto źli. Zim­ni­ca czwar­tacz­ka tra­pi­ła ją pół­to­ra mie­sią­ca. Skó­ra i ko­ści zo­sta­ły z ko­bie­ty, mara cho­dzą­ca, po­wle­czo­na wo­skiem. Nie mo­gła ru­szyć ręką ani nogą, nie sta­ło jej już siły, aby myśl wznieść do Boga. Do­pie­ro ta Bo­ber­ska wi­dzi, że sama nie da rady cho­ro­bie, więc za­bra­ła wy­rob­ni­cę, po­wio­zła ją do mia­sta, gdzie le­karz za­pi­sał róż­ne le­kar­stwa. Chwa­ła Bogu, dźwi­gnę­ła się, sta­nę­ła na nogi.

– Już­ci chy­ba Czę­sto­chow­ska na­tchnę­ła ba­bi­się. Zdro­waś Ma­ria, ła­skiś peł­na!

My­śla­ła nie­kie­dy, że ob­raz cu­dow­ny wy­twa­rza w Gwoź­dzień­cu lu­dzi do­brych. Bo­ber­ska od­jeż­dża­jąc do Woli Li­po­wej po­wie­dzia­ła dzi­siaj:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: