Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mariska z węgierskiej puszty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lipca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,90

Mariska z węgierskiej puszty - ebook

Węgry… Wystarczy tylko przymknąć oczy, a z łatwością przywołamy obraz puszty i nawet poczujemy jej zapach. Oczami wyobraźni pod rozgwieżdżonym niebem dojrzymy Cyganów i usłyszymy żałosne łkania ich skrzypiec, ponieważ od wieków ,,za parę groszy szlochają oni z biedakami i biadają z nieszczęśliwie zakochanymi”.

Obraz ten towarzyszy także akcji powieści rozgrywającej się w latach 1910–1953. Fabuła oraz imiona bohaterów są fikcją literacką. Autentyczne są natomiast losy narodu węgierskiego ukazane na tle dziejów małżeństwa Mariski i Jarosa oraz ich syna Michaela – księdza, któremu przyjdzie zapłacić najwyższą cenę za swoją niezłomność wpojoną mu przez matkę.

To właśnie nim – matkom kapłanów - Autorka dedykuje tę książkę.

Plastyczne obrazy węgierskiego folkloru i historii poruszą wrażliwość każdego czytelnika.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7595-843-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Część pierwsza

Koniopas Jaros Vargas stoi w sieni pańskiego domu, obracając w dłoniach czarny kapelusz. Nie pozwolił, żeby Perke, służąca panienki, wzięła go od niego i powiesiła na wieszaku.

Bo tam umieszczono już elegancki, połyskujący czystością kapelusz rządcy, więc nie wypada, żeby obok znalazło się wyświechtane rondo nakrycia głowy prostego czikosa¹. . Czegoś takiego po prostu się nie robi. Od całych wieków, występując z prośbą przed obliczem landgrafa². , należało trzymać je w ręku.

W swojej rodzinie ma tylko jednego krewnego, który tego nie robi, i najchętniej nie zdejmowałby kapelusza z głowy. To jego brat Gabor, którego hrabia najpierw polubił, a potem wypędził w niełasce i wstydzie. On nie będzie tak nieroztropny, żeby pozwalać sobie na coś, co mogłoby zepsuć jego relacje z chlebodawcą, zatrudniającym go od tak dawna, chociaż teraz zamierza ubiegać się o zwolnienie z obowiązków. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie z sobą życie, a z wielkimi panami lepiej żyć w zgodzie.

Jaros zamienił się w słuch – rządca długo nie wychodzi. Najwidoczniej teraz, w czasie zbiorów kukurydzy, mają wiele do omówienia i rozliczenia. Pola obrodziły – więc dzisiejszy wieczór i połowę nocy Mariska wraz z parobkami i dziewkami najpewniej znowu spędzi na podwórcu przy sortowaniu i układaniu brzuchatych kolb. A on tam pójdzie i – oby tylko – będzie jej mógł powiedzieć, że u hrabiego wszystko poszło dobrze i że – tu jego rozmyślania zostają gwałtownie przerwane.

Na korytarz wypada rządca, wysoki chudy osobnik o spiczastym nosie, który wtyka gdzie trzeba i nie trzeba, widzący wszystko, czego nie powinien, a przecież niezauważający czekającego cierpliwie prostego czikosa. Zjeżony wąs świadczy o irytacji, więc Jaros kuli się mimowolnie, spoglądając, jak sięga po kapelusz i rusza w swoją stronę, nie zaszczycając go nawet jednym spojrzeniem.

A przecież w szkole siedzieli razem w jednej ławie. Gdyby tylko ten pyszałek wiedział, że jeszcze nie tak dawno zajmowane przez niego stanowisko miał objąć Gabor, tak, jego brat Gabor, to z pewnością przyznałby się do znajomości z Jarosem Vargasem.

Czy wolno mu już wejść? Pewnie nie, trzeba zaczekać, aż jaśnie pan wezwie. Nie da się zwrócić na siebie uwagi, bo gruby kolorowy dywan z weluru tłumi nawet odgłos stąpania w butach z ostrogami. Jaros odchrząkuje – wiszące na ścianach głowy jeleni ozdobione wspaniałymi porożami spoglądają na niego karcącym wzrokiem. Hrabia musiał go usłyszeć.

– Wejść – rozbrzmiewa z sąsiedniego pomieszczenia.

Koniopas przełyka głośno ślinę i wykonuje parę pospiesznych kroków. Ciemne dębowe drzwi zatrzaskują się za nim. I już stoi w gabinecie pana tych włości, od którego zależy los tak wielu innych ludzi, ispána³. Gezy von Czolnego. Nie widać go też od razu, zasiadającego w wygodnym fotelu przy czarnym biurku i wertującego dostarczone przez rządcę akta zapisane drobnym pismem, lecz wzrok pada na jednego z przodków, przedstawionego na stanowiącym przedmiot pańskiej dumy pociemniałym od starości malowidle olejnym wiszącym nad jego głową, który odznaczył się w zmaganiach przeciwko Turkom w armii świętego Jana Kapistrana⁴. ! Od tamtych czasów i pewnie jeszcze dłużej zapuszcza swoje korzenie ród Czolnych w komitacie⁵. Csongrad, może nawet od panowania świętego króla Stefana⁶. , a nadto nie ulega żadnej wątpliwości, że ich władztwo pochodzi od Boga. Dlatego też Jaros Vargas podchodzi bliżej, dopiero gdy Geza von Czolny przywołuje go niecierpliwym skinieniem ręką.

– Bez zbytnich ceregieli, Jaros, przecież jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, nieprawdaż?

No tak, zbliżają się wybory do władz komitatu, więc panu hrabiemu zależy na tym, by jego podwładni dowiedli swej lojalności. To doskonały czas na wystąpienie z kłopotliwą prośbą. Gdyby tylko Gabor postąpił bardziej taktownie, to z pewnością nie doszłoby do tak ostrego konfliktu.

– Igen⁷. , jaśnie pan był dla mnie zawsze bardzo dobry – przyznaje usłużnie Jaros – i dla wszystkich prostych ludzi w całej puszcie⁸. – tylko to nie takie proste wyznać przed łaskawym panem to, co dziś chciałoby się powiedzieć.

Hrabia unosi wzrok znad papierów.

– Chyba nie padł któryś z koni?

To zawsze jako pierwsze przychodzi mu na myśl.

– Nem⁹. , wielmożny panie, wszystkie konie mają się dobrze, to wspaniałe zwierzęta, moim zdaniem najlepsza stadnina w okolicy Kecskemét – oddycha z ulgą, że tak właśnie może powiedzieć u kresu swojej kariery.

– Zatem chodzi o coś osobistego – no cóż, mój drogi, przykro mi, ale musimy odczekać do kolejnego posiedzenia rady komitatu. Wtedy dopiero poruszę kwestię, czy nie dałoby się podnieść wynagrodzenia czikosów o parę pengö¹⁰. . Sam o tym nie decyduję, to wiecie. Jeśli natomiast wybraliby mnie na wicegespana...

Jaros potrząsa głową.

– Nem, panie, to nie to, nie chodzi o pieniądze.

Zaintrygowany Geza von Czolny z większym zainteresowaniem skupia uwagę na petencie i zdejmuje okulary z nosa. Gdy któryś z koniopasów tak się ociąga, nie odważając się przy tym spojrzeć w oczy własnemu pracodawcy, to w grę musi wchodzić coś szczególnego.

– Nie przeciągajmy sprawy, Jaros, nie mam tyle czasu co ty. Mów, z czym przyszedłeś!

Jaros wzywa w duchu pomocy wszystkich świętych, a potem wydusza z siebie:

– Chodzi o to, jaśnie panie, że chcielibyśmy się pobrać.

Hrabia milczy zaskoczony, a potem odchrząkuje sucho.

– Miejmy nadzieję, że nie napadło cię takie wariactwo, jak twojego brata!

Jarosa paraliżuje strach, lepiej by było, gdyby hrabia zapomniał o całej historii, kiedy to powodowany brawurą Gabor poprosił o rękę nie kogo innego, jak hrabiowskiej córki!

– Wielmożny panie, chodzi o Mariskę. Tak, Juhasz Mariska powiedziała, że najwyższy czas, byśmy się pobrali.

Mówi to tak cicho i zająkliwie, że pełna twarz hrabiego rozciąga się w uśmiechu.

– Zmajstrowaliście coś, że się wam tak spieszy? Przecież jak dotąd nic was nie goniło.

Jaros kurczy się w sobie. Na miłość boską, tylko nie to! Mariska to nietknięta dziewczyna, a on nie ma zamiaru naruszać dobrych obyczajów. A poza tym każdy czikos wie, że w polu, na bezmiarze puszty, ciągle spoczywa na nim wzrok Stwórcy, tylko...

– Panie, dostaliśmy w spadku czardę¹¹. , dlatego.

– Co takiego? Czyżby twojemu ojcu przytrafiło się coś złego?

– Nem, łaskawy panie, tylko się postarzał i osłabł, więc uznał, że nadszedł czas, żeby w gospodzie pojawiła się znów kobieta. A Mariska uważa, że doprowadzi czardę do porządku, bo tak sobie postanowiła.

– Hm! – hrabia krytycznym wzrokiem przygląda się gościowi, po czym wreszcie wykonuje ręką gest od dawna wyczekiwany przez Jarosa Vargasa, mający oznaczać zaproszenie do zajęcia miejsca. Krzesło po rządcy stoi jeszcze przy biurku, gość siada więc na samym brzegu i czuje, że w płaszczu z owczej skóry zaczyna mu dokuczać coraz większy upał. Rozpoczyna się prawdziwe śledztwo.

– No więc chce poprowadzić gospodarstwo, a to będzie możliwe tylko wówczas, gdy zostanie twoją żoną, tak? A ty dalej pozostaniesz przy koniach, zgadza się?

Jaros nerwowo obraca kapelusz w dłoniach, miętosi go, zaciskając pięści. Jego szczupłą, smagłą twarz oblewa purpurowy rumieniec, a głęboko osadzone oczy mrugają w zmieszaniu.

– Nem, panie – to znaczy, tak – muszę, tak, muszę podziękować za zaszczytną służbę u pana hrabiego, ponieważ mamy jeszcze przeprawę – a ojciec już jej nie obsłuży, bo dopadły go ischias i reumatyzm.

Przybysz podskakuje gwałtownie, jak gdyby smagnięty pejczem – bo hrabia uderza w stół otwartą dłonią – mogłoby się wydawać, że sygnet noszony przez niego na palcu rozpryśnie się na tysiąc kawałków.

– Ischias i reumatyzm! Niechby się to wam przytrafiło – tylko na to czekałem, żeby pozbyć się najlepszego czikosa, chcącego zostać nędznym karczmarzem. Chyba postradałeś zmysły, Jaros, kiedy się na to zgodziłeś.

Koniopas opuszcza smukłą, ciemną głowę.

– Łaskawy panie, a z czego mamy wyżyć? Utrzymanie czikosa wystarcza na to, żeby się wyżywić i kupić przyodziewek na grzbiet.

– Przecież ci powiedziałem, że o pensjach będzie się jeszcze rozmawiać!

Upór Jarosa okazuje się większy, niż hrabia mógł się spodziewać.

– Wielmożny panie, o utrzymaniu dla czikosów radzi się już od dziesięciu lat, i nigdy nie starczy ono na to, żeby któryś z nich mógł się ożenić.

Hrabia przytakuje z gniewem, kręcąc białego wąsa. Wydaje się nawet, że przyprószone siwizną włosy stanęły mu dęba na wieść o kolejnej bezczelności drugiego z Vargasów.

– To bardzo mądre prawo! Koniopas całą swoją siłę i namiętność powinien oddać stadninie, a nie kobiecie. Żonaci czikosi nie nadają się do niczego. W nocy przekradają się do bab, pozostawiając konie własnemu losowi. Raz po raz żebrzą o wolny dzień albo o pieniądze, bo żona potrzebuje nową kieckę – a jak przyjdą na świat dzieci, to można się z nimi pożegnać!

Onieśmielony Jaros opuszcza głowę.

– Panie, ja...

Hrabia bezceremonialnie wpada mu w słowo.

– Teraz ja mówię! Przypomnij sobie lepiej, ile masz mi do zawdzięczenia, Vargas! Jak po pijanemu podpisałeś zaciąg do cesarsko-królewskich huzarów, to kto cię wybawił z kłopotu, że z pięciu lat zostały ci zaledwie trzy? Kto cię wyciągnął z cesarskiego lochu i wyjednał dla ciebie odroczenie kary, kiedy gnany tęsknotą uciekłeś na pusztę, przywłaszczając sobie pułkowe konie? A teraz dobrowolnie chcesz porzucić stadninę?

Jaros Vargas zdaje sobie sprawę, że hrabia ma rację i spodziewał się tych wyrzutów, dlatego ogarniają go coraz większe zakłopotanie i rezygnacja. Powiedział przecież Marisce, że hrabia nie przychyli się do jego prośby. Tylko z tego powodu, że był tak dobrym koniopasem, ispán wysyłał jedno podanie za drugim, a nawet pojechał do Budapesztu, a teraz – o Marisko – starość dopadnie nas przed godami.

Hrabia popada w coraz większe wzburzenie:

– A nie pomyślałeś o tym, że jednocześnie zabierasz mi najlepszą przodownicę i to teraz, kiedy nie zebrano jeszcze kukurydzy, a zbiory kapusty, buraków i rzepy nawet się nie zaczęły! Jeśli odejdzie Mariska Juhasz, to na polach zostanie połowa płodów, a w izbach służby rozpanoszy się lenistwo.

Tego pan włości nie powinien był mówić, gdyż pochwała jego narzeczonej wywołuje uśmiech zadowolenia na twarzy koniopasa. Mariska to pracowita dziewczyna, mogąca osiągnąć bardzo wiele, i gdyby tylko nie pochodziła z ubogiej rodziny, jednej z najuboższych w całej wsi, to nawet urodzona szlachcianka nie potrafiłaby rozważniej gospodarować!

Trudno pojąć, że jego brat Gabor rozglądał się za pańską córką, gdy tymczasem w prostym ludzie można znaleźć takie dziewczyny jak Mariska.

– To dlatego, że jej matka była Nemet – Niemką z Bana tu¹². – wyjaśnia z dumą. – Im ciągle mało pracy i coś w tym jest, jaśnie panie. Nigdzie nie znajdę lepszej żony. Zrobi z czardy przytulny dom, do którego zajrzą nawet eleganccy podróżni, kiedy będą chcieli przeprawić się przez Cisę.

Hrabia wybucha ironicznym śmiechem.

– Nic z tego nie będzie. To przecież najzwyklejszy szynk dla pastuchów, a przy tym niecieszący się najlepszą sławą. Nie mam nic przeciwko twojemu ojcu, pewnie pił śliwowicę przeciwko reumatyzmowi – tak jak inny wodę. Tego nie dokona nawet ktoś, kto nazywa się Juhasz. Zamożniejsi podróżni korzystają z mostów w Szegedzie i Hódmezövásárhely, jeśli chcą się dostać na przeciwległy brzeg.

Zirytowany mruczy dalej do siebie.

– Wszyscy chcecie się stąd wydostać, każdy z Vargasów... Z jakiego to powodu nie jesteś zadowolony ze swojej pracy, chociaż za końmi skoczyłbyś w ogień, że teraz nagle rzucasz się w wodę? Jaros, nie mówisz mi całej prawdy – więc czekam na nią.

W jego głosie pojawiają się ojcowskie tony – hrabia wie, jak podejść swoich ludzi – a ponadto uśmiecha się zachęcająco.

Jaros wpada w zastawioną pułapkę.

– Panie, mówi się, że za parę lat nie będzie już puszty na Węgrzech. Widać przecież, jak pługi wgryzają się w ziemię. Najpierw zalewiska, potem torfowiska, a na koniec stepy. Niezadługo konopie wyrosną tam, gdzie teraz wiatr kołysze łodygami trawy stepowej – i to będzie zagłada również dla węgierskich koni.

Aha – o to chodziło! Hrabia przeciąga dłonią po gęstych siwych włosach. Lepiej nie okazywać wzburzenia. Prości ludzie słyszeli, że dzwonią w którymś kościele, ale nie wiedzą, w którym. Trzeba cierpliwie im wyjaśnić, że nie potrzebują się niczego obawiać.

– Posłuchaj, Jaros, kto zasiada w radzie komitatu, ja czy ty? No właśnie – wobec tego muszę wiedzieć, co się dzieje w okolicy. Zgadza się, znaczną część puszty zagospodaruje się i odda pod uprawę, tak jak to zaplanował rząd, ale z pewnością nie leży w jego zamiarach skazanie na wymarcie słynnych madziarskich rumaków. Właśnie koło Kecskemét i Debreczyna spora część puszty pozostanie nietknięta, powstanie rezerwat ochrony przyrody, rozumiesz?

Jaros Vargas zaprzecza, kręcąc głową. No tak, hrabia przypomina sobie, że nauka w szkole nie szła mu zbyt dobrze, był rozmarzony i całkowicie bezradny, kiedy należało szybko zbierać myśli.

– Rezerwat ochrony przyrody to ziemia chroniona przez państwo, które gwarantuje, że nic nie zostanie zmienione. Na przy kład w lesie Bakony¹³. nie będzie wolno wycinać drzew, w karpackich dolinach nie będą budować nowoczesnych domów, a tu w puszcie określone okolice nie zostaną zagospodarowane, wszystko pozostanie niezmienione, tak jak jest. Rozumiesz?

Twarz koniopasa rozpogadza się. To dobrze, to najmądrzejsze prawo, o jakim kiedykolwiek słyszał.

– Igen, panie hrabio, rozumiem.

Teraz trzeba tylko mądrze zakończyć całą dyskusję. Hrabia wstaje z fotela.

– Tym samym twoja prośba straciła rację bytu, Jaros. Konie zawsze będą i czikosi także. Możesz teraz wykpić tego, kto zabił ci takiego klina. Przyślij do mnie Mariskę Juhasz, żebym i jej też przemówił do rozumu, to wtedy zostawi cię w spokoju.

Koniopas odsuwa się z lękiem, bo hrabia podszedł nieco bliżej, a ponieważ ma korpulentną sylwetkę i wyglądem przypomina krótki, solidny klin, więc czikosowi wydaje się, że zaraz zostanie rozłupany i posypią się drzazgi.

– Łaskawy panie, ale ja...

– Dosyć, Jaros. Za parę lat płace wystarczą na to, żeby i koniopasy mogli się żenić, a wtedy porozmawiamy. Możesz odejść!

W drzwiach pojawiła się Perke, służąca, która słysząc ostatnie zdania, uśmiechnęła się z zadowoleniem. Nic nie sprawia jej większej przyjemności, jak wyrzucanie za drzwi mężczyzn mających zamiar się żenić. Cała służba wie o tym, że tych dwoje, Mariska i Jaros, zakochało się w sobie bez pamięci, i chcą być razem za wszelką cenę. Natomiast nie znalazł się nigdy kandydat do poślubienia Perke, dlatego też cieszy ją porażka kawalera.

Na dworze zapadł zmrok. Ze zwieszoną głową, trzymając w ręku zmiętoszony kapelusz i pobrzękując ostrogami, Jaros Vargas schodzi ze schodów, nie widząc sztukateryjnych aniołów zdobiących łuki arkadowego wejścia, uśmiechających się do niego radośnie, jak gdyby chciały zapowiedzieć mu rychłe wesele. Nie słyszy wołającej go panienki Juliski, nie widzi też, jak gniewnie i z rozczarowaniem spogląda za nim, a potem energicznym ruchem otwiera drzwi do gabinetu ojca. Myśli tylko o jednym – Mariska ma zjawić się u hrabiego i to natychmiast, bo tak sobie zażyczył, a on musi ją na to przygotować.

Szurając butami, przechodzi przez ceglaną bramę szerokiego dziedzińca, kierując się do lewego skrzydła rozległych zabudowań pańskiej rezydencji, tam gdzie mieszczą się stajnie i izby dla służby. Przed domostwami i nad budynkami dla zwierząt zapalono już lampy. Wskazują mu drogę do stodoły, gdzie zwieziono kukurydzę w kolbach. Tam znajdzie Mariskę.

Początkowo stoi oszołomiony. Kogoś, kto przybył z bezbrzeżnych przestrzeni i ciszy puszty, ogłusza bijąca w niego fala hałasu, śmiechu, rozmów i okrzyków – a unoszący się w świetle kurz z liści kukurydzy nie tłumi jaskrawych kolorów dziewczęcych spódnic. Dziś wieczorem przy winie i śpiewie usiądą pod gołym niebem, sortując ostatnie wozy kolb i słuchając przy tym cygańskiej muzyki. A Mariska zapłacze, kiedy ich skrzypce załkają żałością. Bo kiedy Cygan się smuci, gra radosne tony czardasza! A Cyganie zawsze są smutni, gdy zwietrzą strapienia. Za parę groszy szlochają z biedakami i biadają z nieszczęśliwie zakochanymi – szybko też się wywiedzą, że jednej z dziewcząt przepadła okazja do zamążpójścia.

Jeszcze zanim usłyszała jego wołanie, Mariska dostrzegła Jarosa. Nie potrzebuje mówić ani słowa, bo kiedy widzi, jak stoi wsparty o poczerniałe od starości belki wrót, z wąskimi ściągniętymi na czole brwiami nad głęboko położonymi oczyma, domyśla się wszystkiego. Odwraca się spokojnie, wydaje pozostałym pracownicom ostatnie polecenia i zleca starszej wdowie nadzór nad nimi. Potem pociągnięciem ręki wygładza spódnicę i podchodzi do niego. Splecione w koronę jasne włosy błyszczą jak złoto w świetle lamp – korona na głowie sieroty całkowicie zależnej od swojego chlebodawcy!

– Tak? – pyta krótko – no i co?

Jaros przełyka ślinę, nie mogąc oprzeć się sile bijącej z jej błękitnych chłodnych oczu.

– Masz... powiedział, żebyś do niego przyszła... i to zaraz.

W jej wzroku pojawia się iskra nadziei – ale gaśnie zaraz zdmuchnięta bijącym od niego smutkiem.

– Nic z tego, Marisko, nic z nas nie będzie.

Dziewczyna milczy przez chwilę, a potem unosi wyżej głowę.

– Chodź. Ja się tym zajmę. Pobierzemy się.

Zdecydowanym ruchem bierze go za rękę. Przyglądający się im zebrani nie powinni o niczym wiedzieć. Później będzie się mówiło, że to Jaros Vargas odniósł zwycięstwo w tej potyczce, a nie ona. Chce tego dla niego, w przeciwnym razie przestanie walczyć o swoje, a ta umiejętność bardzo się przydaje w obcowaniu z wielkimi panami.

– Marisko, on nie chce, żebyśmy przejęli czardę. Ja mam zostać przy stadninie... mówiłem ci, że tak będzie.

– A ty ustąpiłeś, zgodziłeś się posłuchać. Nie, Jaros – teraz kolej na mnie. W następną niedzielę idziemy do proboszcza w Szent György.

Widząc jej pewny krok i słysząc zdecydowany głos, z serca spada mu kamień. Bezwolnie towarzyszy jej do studni. Dziewczyna zakasuje nieco marszczoną spódnicę, wstawia nogę do koryta, obmywa ją pospiesznie do kolana, potem zajmuje się drugą – jeszcze tylko ramiona i twarz. Osuszy je ciepły jesienny wiatr. Wilgotnymi dłońmi przygładza na skroniach niesforne kosmyki włosów, po czym mocniej spina je drewnianymi szpilkami. Poprawia zawiązaną na szyi chustkę i już jest gotowa do złożenia wizyty hrabiemu. Oderwana od pracy nie pojawi się w świątecznym odzieniu.

– Jak wyglądam?

– Ładnie – jesteś piękna, Marisko.

Niezadowolona zaprzecza, kręcąc głową. Chciała się tylko dowiedzieć, czy wszystko w porządku z jej przyodziewkiem, ale on tego nie widzi. Nadal jest w niej zakochany, jak wtedy, gdy miała dwadzieścia lat.

– Zostań tu, Jaros, usiądź i zaczekaj, to może potrwać dłużej – wszystko musi mu powiedzieć, bo zapomniałby nawet zapalić fajkę, gdyby mu o tym nie przypomniała.

Chcąc porozmawiać o ich przyszłości ze swoim i jego chlebodawcą, musi go czymś zająć niczym dziecko. On uśmiecha się do niej z wdzięcznością, sięgając po jej dłoń. Będzie zawsze dla niego jak matka – więc zanim wzruszenie poruszy jej serce, z pośpiechem udaje się do rezydencji hrabiego.

Po dywanach stąpa się niczym kot, zwłaszcza mając bose stopy. Ale ona potrafi zwrócić na siebie uwagę – o, niczym spod ziemi wyrosła przed nią Perke, stara sekutnica, mierząc ją podejrzliwym wzrokiem.

– Dokąd to?

– Ispán posłał po mnie.

Perke wzbraniającym gestem zagradza jej drogę.

– Nic z tego, odkąd wyszedł Jaros, u łaskawego pana jest panienka. Musisz zaczekać – jej zadaniem jest czuwanie nad porządkiem, zwłaszcza że zakochane podstarzałe panny jak ta zdają się zdolne do wszystkiego. Mariska przysiada na stopniu schodów.

– Jó¹⁴. , wobec tego zaczekam.

– Masz na sobie czysty przyodziewek?

Mariska nie daje sobie w kaszę dmuchać.

– Pcheł nie mam. A w dywanach zalęgły się mole, to widać gołym okiem.

Perke zaciska wargi, czerwieniejąc ze złości.

– Lepiej mieć mole niż w ogóle żadnego dywanu. Nigdy nie będziesz musiała troszczyć się o jakiś. Jeśli o mnie chodzi, to siedź sobie – pewnie potrwa do północy, zanim panienka wyjdzie z gabinetu. Pańska rodzina ma dość własnych trosk.

Tej nieroztropności Perke nie powinna była popełnić, gdyż w tym momencie Mariska zrywa się z miejsca, zaczynając łomotać w zamknięte drzwi, jak gdyby się paliło! Stało się to tak szybko, że dozorczyni nawet nie drgnęła, nie mówiąc o tym, żeby zaprotestowała na taką bezczelność!

No, tej się dopiero dostanie, tego jeszcze trzeba było ispánowi po całej przeprawie z braćmi Vargasami! Ale dzieją się jeszcze znaki i cuda, sam hrabia podchodzi do drzwi i uchylając je, pyta spokojnie:

– Jesteś już, Marisko? Wejdź, proszę.

Perke ze zdumienia opada szczęka. Przez szczelinę w drzwiach dojrzała, że panienka Juliska siedzi jeszcze na krawędzi biurka, tak jak to robiła jako podlotek i od czego nie można jej odzwyczaić. Ma zbyt wielki wpływ na hrabiego, który powinien był się ponownie ożenić albo zatrudnić gorliwą gospodynię i zlecić jej zajęcie się domem.

Mariska stanęła dokładnie w tym samym miejscu, gdzie stał przed nią Jaros, ale nie wie o tym. Tylko jej postawa jest zupełnie inna niż narzeczonego, nie wyzywająca i bezczelna, lecz spokojna i pewna. Panienka rozpoczyna rozmowę, co już rozładowuje atmosferę, gdyż zaprasza ją, aby usiadła. Lecz dziewczyna nie przywykła siadać w pańskim domu niczym jakaś dama. Dlatego też odmawia.

– Nem, łaskawa panienko. O tym, co muszę powiedzieć, mówi się lepiej, stojąc.

Nie żywi też żadnych obaw, że hrabia stanie przed nią, w całym ogromie swojej korpulentnej postaci, z błyszczącą dewizką od zegarka na piersi i migoczącymi soczewkami okularów przesłaniającymi małe jasne oczy. Rumianą zazwyczaj twarz pokrył mu ceglasty rumieniec, widać, że jest poirytowany i zmieszany. Dwie kobiety, z tego jedna będąca jego córką, to zbyt wiele dla niego.

– Przykro mi, Marisko – zwraca się do przybyłej, zbity nieco z tropu czujnym zdecydowaniem widocznym w jej wzroku – ale powziąłem już decyzję; musicie zaczekać jeszcze parę lat. Nie jestem w stanie obyć się bez Vargasa.

Mariska pozwala mu wypowiedzieć się do końca, a potem mówi jasno i bez ogródek:

– Pobierzemy się. Trzynaście lat czekania chyba wystarczy.

Dwa zdania – a przecież wystarczają, aby rozbroić wszechwładnego hrabiego, któremu nie pozostaje nic innego jak uśmiechnąć się z przymusem.

– Co takiego? Niemożliwe, Marisko, pewnie się przeliczyłaś. Chyba nie smalił do ciebie cholewek, jak jeszcze leżałaś w kołysce!

To eleganckie pochlebstwo, ale Mariska nie uznaje komplementów. Jej natura odznacza się prawością cechującą prostych ludzi, więc nie odpowiadając na uśmiech hrabiego, zwraca się do niego:

– Poznałam Jarosa chodząc do kościoła, a miałam wtedy dziewiętnaście lat. Oboje byliśmy jeszcze dziećmi, więc zostaliśmy przyjaciółmi. Ale już wówczas wiedzieliśmy, że jesteśmy sobie przeznaczeni.

Panienka Juliska wykorzystuje chwilę milczenia, żeby szybko policzyć – dziewiętnaście i trzynaście – nigdy by nie pomyślała. Choć tak wiele pracowała, ta dojrzała kobieta zachowała radosną skromność dwudziestolatki. Trzynaście lat oczekiwania na mężczyznę, będącego całkowitym przeciwieństwem jego brata Gabora – to trudne do zrozumienia dla łaskawej panienki, która ze współczuciem w głosie zapytuje:

– A później, Marisko, nie mieliście już okazji do żeniaczki? Przecież dawno mogliście już być po ślubie.

Mariska zaprzecza potrząśnięciem głowy, a jej ramiona zwisają wzdłuż ciała. Choć nie wygląda na sztywną i niezgrabną, to używając jedynie podbródka, sprawia wrażenie, jak gdyby bezwolna niewolnica wnosiła bezradny protest.

– Nie, bo Jaros zaciągnął się do huzarów... i długo trwało, zanim wrócił do służby jako czikos. Nie udało się nam nic odłożyć, bo zapadłam ciężko na zdrowiu, kiedy na nizinie wybuchła febra, i wydałam wszystko na doktora z Szegedu. Dopiero później zaoszczędziliśmy co nieco, żeby mieć na to, co najpotrzebniejsze, kiedy już nadejdzie pora. Tymczasem jaśnie pan znowu kazał mu czekać – do następnego roku!

I zwracając się do hrabiego, oznajmia twardo:

– Nie chcę już dłużej zwlekać. Jaros i ja chcemy się pobrać, właśnie teraz, kiedy jego ojciec poprosił, żeby przejąć czardę.

Pan włości ściąga brwi, a w jego głosie pobrzmiewa pogarda:

– Na to pewnie czekaliście przez tyle lat?

Odpowiedź Mariski to znowu wyraz surowej prostoty ubogich ludzi:

– Owszem. Po śmierci żony ojciec Jarosa zapragnął sam gospodarować. Teraz, kiedy sił mu zabrakło i lina wyślizguje się już z rąk, spokorniał i ustąpił.

Tak to bywa, śmierć jednego to chleb dla drugiego, starsi muszą ustąpić miejsca młodszym, tu nie ma miejsca na podszyte fałszem sentymenty. Mariska czekała na swoje miejsce i prawo do życia, stąd też patrząc na nią, nie ma się wątpliwości, że schwyci je mocno w nawykłe do pracy dłonie i podporządkuje sile swojej woli. Może zrobi to w dodatku lepiej niż jej oblubieniec, którego nakłoniła do tego, żeby wystąpił przed własnym chlebodawcą i wyrzekł się swojego zajęcia. Bo praca koniopasa nie daje żadnych nadziei na przyszłość, a ona, właśnie ona zrobi z Jarosa obrotnego szynkarza!

Hrabia nie daje za wygraną.

– Więc chcesz, żeby Jaros obsługiwał przeprawę. Przecież to nie dla niego, nie ma tyle siły, do tego trzeba chłopa jak tur.

– Jaros jest krzepki!

– Być może. Ale nie zapominaj, że wychował się w puszcie, lubi konie, więcej – szaleje za nimi i to tak bardzo, że z tego powodu wylądował w twierdzy. Przypomnij tylko sobie! Myślisz, że rozstanie się z nimi dla ciebie?

Szczupłe, zdecydowane oblicze dziewczyny rozpogadza się lekko, a w oczach pojawia się osobliwy błysk.

– Tak – rzuca krótko, a w jej głosie słychać bezmiar żywionego uczucia.

Jak dotąd Mariska Juhasz ani słowem nie wspomniała o tym, że się kochają – lecz w tym jednym pełnym wiary „tak” kryje się tak wiele, że panienka Juliska czuje ogarniające ją wzruszenie. Miłość, cicha, głęboko skrywana miłość ludu węgierskiego – któż byłby w stanie ją zmierzyć? Nie, miłości nie uznaje się w pańskich domach, ani też pod strzechami wieśniaków mających pełne stodoły i spiżarnie, lecz pośród małych i ubogich, zależnych od innych całym swoim życiem. Na Węgrzech zawiera się małżeństwa z rozsądku, w zależności od stanu i zamożności – nędzarzy zaś i pozbawionych praw węzłem małżeńskim wiąże sam Bóg. Dlatego też panienka Juliska, sama płonąca niespełnionym uczuciem, chce pospieszyć z pomocą.

Zeskakuje z brzegu biurka, podchodzi do przybyłej i pyta:

– Gdybyście mieli się pobrać za trzy tygodnie – to czego wam jeszcze brak?

Mariska kręci głową.

– Niczego, jaśnie panienko, wystarczy na chleb i sól, a także na to, co najpotrzebniejsze.

Juliska von Czolny uśmiecha się.

– Gdyby miało czegoś zabraknąć, ja się o to wystaram. Tych dwoje weźmie ślub, ojcze. Marisko, idź i daj na zapowiedzi proboszczowi z Szent György.

– Juliska!

Panienka odwraca się do ojca.

– Przyrzekłeś mi, że spełnisz każdą inną prośbę, z którą się zwrócę do ciebie – i to na wszystko, co dla ciebie święte. Oto ona – zgódź się na to małżeństwo. Trzynaście lat to dość próby dla ich miłości!

Mariska sięga po dłoń panienki i teraz jest jak wszystkie dziewczyny węgierskie – pokornie i z oddaniem całuje dłoń hrabiowskiej córki. W chwilę potem, stąpając bezszelestnie bosymi stopami, już wychodzi do sieni, zanim jeszcze wielmoża zdążył zaprotestować. Nie słyszy już dalszego ciągu toczącej się w gabinecie debaty, natomiast Perke, obok której przebiega, promieniejąc radością, przystawia ucho do drzwi.

– Wybory już za pasem ojcze, nie powinieneś odgrywać tyrana, wiesz o tym tak dobrze, jak i ja.

Hrabia zdobywa się na ripostę.

– Nie należy też odgrywać dobrodziejki uciśnionych, mając tylko własną namiętność w głowie. Pomagasz im, bo ten czikos to Vargas?

Córka nie pozostaje dłużna ojcu.

– To wbrew moralności, żeby z egoistycznych powodów odmawiać chrześcijańskim narzeczonym zawarcia związku małżeńskiego. Nie mówię tego od siebie, jak mogłoby ci się wydawać, tylko powtarzam słowa proboszcza z Szent György, które słyszałam podczas kazania w ostatnią niedzielę.

– No tak – nie pojechałaś do katedry w Szegedzie, tylko znowu zadawałaś się z chłopami, i to z aż nazbyt dobrze znanych mi względów!

– Wypadałoby się zastanowić nad tym, ojcze, że strona kościelna też zajęła się tą kwestią.

Milczenie – odgłos przesuwanego krzesła. Perke odskakuje od dziurki od klucza, ale to jeszcze nie koniec. Najwidoczniej hrabia uznał, że rzucony argument zasługuje na większą uwagę. Siedzą naprzeciw siebie jak dwa nastroszone koguty, zawsze to samo. A przy tym nie mogą się obejść bez siebie – kochają się bez pamięci, a czasem pałają bezgraniczną nienawiścią, bo aż nadto podobni są do siebie, ojciec i córka. Wreszcie rozlega się grzmiący baryton hrabiego:

– Należałoby dziękować Bogu, że nie ma się synów, skoro córki zdobywają się na takie słowa!

W głosie Juliski pobrzmiewa lekki uśmiech:

– W moim wieku synowie najprawdopodobniej byliby już albo po trzykroć wydziedziczeni, albo zniewieściałymi bawidamkami, których musiałbyś się wstydzić.

Cisza.

Na dworze rozbrzmiewają dźwięczne głosy intonujących pierwsze przyśpiewki dziewcząt, które zasiadły do pracy przy przebieraniu kukurydzianych kolb, a w ich tle słychać już zawodzenie skrzypiec. Nie, to nie smyczek Gabora Vargasa, w przeciwnym wypadku panienka Juliska straciłaby panowanie nad sobą, nie mogąc tak spokojnie oznajmić ojcu:

– Wobec tego sama pójdę do proboszcza w Szent György i powiem mu, że nie sprzeciwiamy się rychłym godom Jarosa i Mariski, zarówno z ludzkich, chrześcijańskich, jak i politycznych względów.

– Niech się oboje wynoszą do diabła!

– Dziękuję, to mi wystarczy.

Ostatnie słowa padają już w progu – hrabia zwykł kończyć dyskusję wyrażeniem zgody będącym na swój sposób porażką i zwycięstwem.

Juliska otwiera drzwi, nie okazując wzburzenia, a przecież jeszcze przed kilkoma dniami, gdy chodziło o jej własną miłość, to ona wybiegła stąd całkowicie roztrzęsiona. Nie dostrzegła wtedy Perke, choć wpadły prawie na siebie. Teraz zwraca się do służącej zupełnie spokojnie, jak gdyby przywykła do konfrontacji z ojcem jeszcze przed kolacją:

– Na wieczór marony¹⁵. i tokaj, grzanki i szynka w papryce, a na deser brzoskwinie z zeszłego roku – zrozumiałaś?

– Igen, łaskawa panienko!

Nie trzeba pytać, co ona będzie jadła, w tym punkcie ojciec i córka zawsze są z sobą zgodni. Stąd też panna Juliska oznajmia:

– Nie wrócę do domu przed północą. Przynieś mi tylko do pokoju dzbanek wina!

To powiedziawszy, zdejmuje z wieszaka ciepłą pelerynę i zbiega ze schodów.

Tego ciepłego jesiennego wieczoru, rozjaśnionego bladym blaskiem gwiazd święcących na bezchmurnym niebie, w dużym gospodarstwie położonym dwie mile dalej na południe, a należącym jeszcze do włości Czolnych, gdzie uprawia się paprykę, zasiadła dziewczyna ubrana w madziarski strój, który jest zbyt nieskazitelny i barwny, żeby mógł nosić go ktoś ze służby. Ale stary Miklós, sprawujący tu funkcję rządcy, od najmłodszych lat zna Juliskę i zawsze przymykał oko, kiedy potajemnie wykradała się z hrabiowskiego pałacu i przyłączała do zwykłych owiec. Czarna owca z tej Juliski – to prawda, lecz z drugiej strony wiadomo, że choć ma ogień we krwi, to zachowała chłodny rozsądek i pomimo wszelkich zakazów spotyka się tu z Gaborem Vargasem. W spisku uczestniczy nie tylko Miklós, również parobkowie i dziewki nigdy niczego nie widzieli, choćby nawet brano ich na tortury. Owszem, pracowała z nimi jeszcze jedna służebna, ale nikt nie miał czasu, żeby się jej przyglądać.

Kiedy sortuje czerwoną paprykę albo nawleka ją na włókna konopi, które parobkowie zawieszają do suszenia w przewiewnych szopach, ręce Juliski są tak samo zręczne jak innych dziewcząt.

Chcąc się spotkać, zakochani nie potrzebują słów ani listów, gdyż wyczuwają się mocą pierwotnej siły własnej namiętności. Również służebne siedzące na podwórcu pańskiego domu śpiewają przy sortowaniu kukurydzy, ale ich pieśni nawet po części nie dźwięczą taką słodyczą, żarem i tęsknotą, jak tutaj. Bo nie towarzyszą im zaczarowane skrzypce Gabora Vargasa, o którym się mówi, że dał się zakląć starej matriarchini cygańskiego klanu, by jego instrument płakał i rozbrzmiewał śmiechem, radował się i żalił, niczym w ręku rodowitego romskiego wirtuoza. Nikt w całej puszcie nie jest w stanie dorównać Gaborowi Vargasowi, o tym wie każde dziecko. Jego skrzypce są niczym żywa istota, która oddała mu się ciałem i duszą.

Wystarczy popatrzeć, jak się uśmiecha oblany migotliwym blaskiem płonącego ogniska, tańcząc smyczkiem po strunach, aż dziewczętom podskakują bose stopy, a chłopcy pochowali fajki, bo nikt już dłużej nie może wysiedzieć przy takim ogniu płynącym z muzyki!

Przysiadł zwalisty, z założonymi niedbale nogami odzianymi w ciasne ciżmy, pod rozkołysanymi konarami akacji, przyglądając się ponuro Julisce spoglądającej na niego z uwielbieniem bijącym z jej zakochanych oczu. Czarny znoszony dolman¹⁶. odzyskał w poświacie ognia nieco dawnej świetności. Tylko że Vargas mógłby się odziać w łachmany, a i tak wyglądałby tak samo, jak wtedy, na festynie świętego Stefana, odbywającym się w Szegedzie w uroczystość ku czci wielkiego władcy, kiedy to panienka Juliska straciła dla niego swoje serce.

Gra aż ognisko przygasa – wydaje się, że żar płomieni przeniósł się na jego skrzypce. Służebne zakończyły pracę i zamiatają podwórzec. Jedna z nich podeszła bliżej, podając grajkowi wino w brzuchatym dzbanku o wąskiej szyjce.

Fajrant, Gabor.

Choć przesłoniła chustą rozpalone oblicze, to nie wieśniaczka zatrzymała się i rozmawia z grajkiem.

– Gabor, musisz mnie wysłuchać. Udało mi się, mogą się pobrać – twój brat i Mariska!

Skrzypek nagłym ruchem opuszcza instrument.

– A więc jednak ślub z łaski Czolnych – pada suche stwierdzenie.

Dziewczyna kładzie mu dłoń na ramieniu.

– Nie mów tak, Gabor, oboje odchodzą ze służby – i to ja wymogłam to na nim.

W jego uśmiechu nie słychać wesołości:

– Prawdziwa matka ludu jak Erszebet kiralyne¹⁷. .

Juliska wzdycha głęboko.

– Gabor, nie traktuj mnie tak surowo – to nie moja wina, że pochodzę z rodu Czolnych, a także nie twoja, że nazywasz się Vargas.

Jej rozmówca odwraca głowę, twardym wzrokiem wpijając się w niebo.

– Daj spokój... Nie ma sensu rozmawiać o tym dalej, dlaczego jest tak, jak jest. Jako właścicielka majątku przyczynisz się do zawarcia jeszcze setek czy nawet tysięcy małżeństw – tylko tego jednego nie, właśnie tego jednego, kiedy to zagram innemu – na własnych skrzypcach.

Spogląda na nią, pożerając ją wzrokiem – aż nagle wyrywa jej dzbanek z rąk, przystawia do ust i pije długo, namiętnie, aż wreszcie ona kładzie ręce na glinianym naczyniu.

– Wystarczy, Gabor, to ciężkie wino debreczyńskie...

Bez skutku – czego on chce, tego chce, a co pochwycił, tego nikt nie jest mu w stanie odebrać. Tymi smukłymi, silnymi dłońmi poderwał ją wtedy i przerzucił na grzbiet własnego wierzchowca, gdy młody ogier, którego dosiadała, poniósł wystraszony widokiem żmii pełznącej skrajem drogi. Wydaje się jej, że ciągle jeszcze czuje siłę jego uścisku i będzie czuła aż do późnej starości dotyk tych stalowych dłoni pociągających ją ku sobie.

Właśnie z tego powodu, że uratował jej życie, bo spłoszony koń cwałował prostu ku Cisie niosącej wysoką wodę po obfitych deszczach, zwrócił się do ojca hrabianki o jej rękę. Czy ktokolwiek w okolicy zapragnął takiej nagrody?

Za tę bezczelność landgraf nie odważył się wyrzucić go za drzwi, zbyt wielkie niebezpieczeństwo zagrażało jego ukochanej córce, natomiast zaproponował mu objęcie stanowiska rządcy na swoich włościach – na co Vargas zareagował, śmiejąc mu się z pogardą prosto w twarz. Tylko prawdziwy arcymistrz, obdarzony geniuszem przez Stwórcę, tak zuchwale ocenia swój talent, że stawia go wyżej od wszelkich dostatków czy zaszczytów.

Nie chciał niczego zawdzięczać Czolnym, wszystko własnemu kunsztowi. Niech więc hrabia uzbroi się w cierpliwość – Budapeszt legnie mu kiedyś u stóp, odbierze hołdy w światowych stolicach. A jeśli Juliska nadal będzie go darzyć uczuciem, to wtedy zgodzi się ją poślubić.

Choć biedny jak mysz kościelna, to jednak udzielny monarcha w swojej sztuce.

Paranoja? Megalomania i bezgraniczna duma!

Czy można się było dziwić, że Geza von Czolny potraktował go jak kogoś, kto postradał zmysły?

Pomimo uratowania córki i miłości do niej?

Gabor opróżnia dzbanek kolejnymi łykami. Potem odrzuca go na trawę i nie żegnając się z nikim, nieokrzesany jak każdy artysta, wkłada instrument pod pachę, chwyta hrabiowską córkę za rękę niczym prostą wieśniaczkę, za którą się przebrała, i znika wraz z nią w ciemnościach nocy rozświetlonych blaskiem gwiazd.

Po jego odejściu dopalające się ognisko gaśnie zupełnie, jak gdyby zabrał mu płomienną duszę Vargas, ten czarodziej, urodziwy czort, któremu nie oparła się jedna z Czolnych, a teraz pewnie prosi go o pocałunek niczym dziecko. Parobkowie spoglądają za nim z zazdrością i tylko beznadziejność tej namiętności pozwala im pogodzić się z jego szczęściem. Bo jak wysoko błękit nieba wznosi się nad ziemią, tak daleko jest ku temu, by tych dwoje kiedykolwiek związało się z sobą.

Zatrzymują się tam, gdzie droga się kończy, znikając w pogrążonych w ciemnościach polach.

– Jest tylko jedno wyjście, Julisko, i obstaję przy nim, podobnie jak i ty: musisz mi towarzyszyć, wyjedziemy i ukryjemy się za granicą. Żądam od ciebie miłości, nie wyrachowania; miłości, słyszysz, miłości, zdolnej odważyć się na wszystko!

Z gardła wyrywa mu się prawie krzyk, pochwycił ją za ramiona i potrząsa całą.

Hrabianka wije się jak wąż, przerażają ją jego słowa.

– To niemożliwe, Gabor, znajdą nas. Po co wykraczać przeciwko ustalonemu porządkowi, skoro da się osiągnąć cel przy odrobinie rozsądku. Owszem, wyjedziemy za granicę, Gabor, ale inaczej niż to sobie zaplanowałeś – z jego zgodą. Mój ojciec pośle cię na studia, jeśli...

Potok jej słów przerywa jego ironiczny śmiech.

– Oczywiście, jakoś muszę mu być wdzięczny za moją egzystencję, skomleć mu u stóp, jak mój brat Jaros. Soha¹⁸. Soha! Mój talent otrzymałem od Boga, nie od hrabiego von Czolny. Nie schylę czoła przed jego herbem i portretami przodków. Jestem takim samym człowiekiem jak i on, to musi wystarczyć.

Tym sposobem nie dojdą do niczego. Dziewczyna obejmuje go ramionami za szyję.

– Gabor, biorę cię za słowo. Bądź człowiekiem, bo mój ojciec też nim jest, to nie żaden tyran ani potwór. Wychował się w uprzedzeniach, ale nie traktuje źle swojej służby, nie wyrzucił nikogo na bruk, jeśli ktoś z biedy nie zapłacił mu dzierżawy, nie dał nikomu umrzeć z głodu...

On szydzi dalej.

– Naprawdę? Prawdziwy dobrodziej z niego! Jak bardzo muszą być mu wdzięczni ci biedacy, którym pozwala przynajmniej umrzeć, jak chcą, bo nie wolno im żyć tak, jak by chcieli.

Dziewczyna prosi, błaga...

– Gabor, bądź rozsądny – nie wiedział, jak długo twój brat musiał czekać na Mariskę, dopiero dzisiaj dowiedział się o tym, sama przy tym byłam.

– Tak? A wiedział, że czikos to też człowiek czy nie? Że może mieć prawo do życia, do miłości i do – przeklęte poddaństwo – do osobistej wolności? Czy nie najmował Jarosa i wszystkich innych niczym chłopów pańszczyźnianych? Co go, do diabła, obchodzi, kto z kim się żeni i chce mieć dzieci? Dlaczego odmawia mu tego, czego najbardziej potrzebuje i pragnie: założenia własnej rodziny?

Zdumienie hrabianki nie ma granic.

– Ale zawsze tak było, Gabor, odkąd tylko sięgam pamięcią!

Kolejny ironiczny uśmiech na twarzy Vargasa.

– No tak, rewolucja z roku 1848 spełzła na niczym, bo w Magyaroszág¹⁹. nic się nie zmieniło. Królowie, hrabiowie i kler sprawują władzę nad kilkoma milionami włościan niczym bogowie!

– Gabor, mówisz jak anarchista!

– Owszem – i jeśli kiedykolwiek dojdzie do jakiegoś przewrotu w naszej ojczyźnie, to wezmę w nim udział i kolejny raz porwę cię tymi rękoma z grzbietu spłoszonego hrabiowskiego konia – i to na zawsze!

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: