Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marzenie o innym świecie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 lutego 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Marzenie o innym świecie - ebook

O stracie i odnowie, i o tym, czym jest powrót do domu. Niezwykła historia rodziny rozdzielonej między współczesną Amerykę i koreańskie miasteczko. Jest rok 2005. Hyun-kyu, mieszkający od 52 lat w Stanach Zjednoczonych, wsiada w samolot i leci do Korei w odwiedziny do młodszego brata, wziętego lekarza. W Ameryce zostawia żonę i dorosłe dzieci. Wkrótce jego córka Jane, fotografka, która cudem uniknęła śmierci w Bagdadzie, wyrusza w podróż, by odszukać go w południowokoreańskiej mieścinie. Tam oboje znajdują schronienie przed dręczącymi ich demonami. Dochodzi do tragedii, która pozwala każdemu z bohaterów odkryć coś głębszego i trwalszego, czego nie spodziewali się w najśmielszych marzeniach.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7799-794-9
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Hanowie ze Stanów Zjednoczonych

Han Hyun-kyu – drugi z trzech braci Hanów

Lee Woo-in (Doktor Lee) – jego żona

Ah-jin/Jane – ich córka

Han-soo/Henry – ich syn

Paul – były chłopak Jane i najlepszy przyjaciel Henry’ego

Hanowie z Korei Południowej

Najstarszy brat – żonaty z najmłodszą ciotką Lee Woo-in

Han Jae-kyu – młodszy brat Han Hyun-kyu

Han Jung-joo – jego żona

Hae-sik – ich starszy syn

Ji-eun – żona Hae-sika

Won-soo i Won-min – ich synowie

Hae-joo – ich młodszy syn

Yoo-mee – żona Hae-joo

Min-yung – ich córka

Woo-sung – mąż Min-yung

Cho Jin-sook – ich gosposia

Cho Yoon-kwon – jej mąż

Ji-hae – ich najmłodsza córka

Chae Min-suk – najmłodszy brat Han Jung-joo

Soo-young – jego córkaGdy najstarszy brat opuszczał wyspę, miał dwadzieścia lat, a jego żona osiemnaście. Na szczęście, jakby za sprawą uśmiechu niebios, zaproponowano mu pracę w charakterze nauczyciela przedmiotów ścisłych w szkole średniej w Kyongju. Był stosunkowo młody jak na tę posadę i jego kwalifikacje nie były tak dobre jak innych kandydatów, ale szkołą kierował stryjeczny dziadek jego żony, który chciał dać szansę młodym ludziom i umożliwić im przeprowadzkę do miasta.

Najstarszy brat nienawidził wyspy. Czuł się tam jak w pułapce. Nie lubił wrażenia, że ciągle ktoś go obserwuje. Nie podobało mu się, że wszyscy go znają. Tęsknił za niezależnością, za nowym życiem dla własnej rodziny. Chciał oszczędzić dzieciom nudy i nijakiej wegetacji na wyspie. Wiedział wszystko, co trzeba było wiedzieć o wszystkim w wiosce, i nic z tego nie znajdowało uznania w jego oczach. Nie podobało mu się, że nikogo nie obchodziło, co dzieje się w reszcie świata. Nie podobało mu się, że każdy młody mężczyzna znał swoją przyszłość od chwili, gdy był chłopcem – że przejmie po ojcu kamienisty skrawek ziemi albo rachityczną łódź do połowu ryb. Nie podobało mu się, że uczenie się pisania i czytania po chińsku, podstawy do zajmowania się literaturą, było uznawane przez starsze pokolenia za zdradę. Nie podobało mu się, że dziewczęta i chłopcy byli łączeni w pary, gdy mieli po piętnaście, szesnaście lat – niczym zwierzęta nadające się wyłącznie do prokreacji. Nie podobało mu się, że czasami wuj zabierał jedną z młodych kuzynek do izby na tyłach domu i szczelnie zsuwał zasłony, podobnie jak inni mężczyźni, którzy robili to samo ze swoimi córkami i kuzynkami.

Dlatego, gdy pojawiła się okazja wyjechania z wyspy, najstarszy brat zdecydował się bez wahania. Razem z żoną zapakowali niewielki kuferek i w kilka dni po przyjęciu posady byli gotowi do podróży. Nie wiedzieli jeszcze, gdzie będą mieszkać, ale jej stryjeczny wuj zgodził się, by zostali u niego, dopóki to się nie wyklaruje.

Jego młodszy brat Hyun-kyu – następny w szeregu trzech synów – miał zacząć naukę w liceum. Hyun-kyu błagał brata, żeby zabrał go ze sobą do Kyongju, do miasta. Miał bardzo dobre stopnie i uczył się po całych dniach. On też chciał opuścić wyspę. Marzyły mu się studia. Starszy brat od samego początku zniechęcał go do takich pomysłów na wyrost, ale chłopak trwał przy swoim. Teraz, gdy miał prawie czternaście lat, wiedział, że wiejska szkoła średnia – dziesięciu gnuśnych chłopaków i ajjummah, która wiedziała niewiele więcej od swoich uczniów – niczego mu nie da. W wioskowej bibliotece zaczynało brakować książek, których nie przeczytał. Hyun-kyu prosił i błagał, ale brat nie chciał się zgodzić. W domu stryjecznego dziadka nie było miejsca dla dodatkowej osoby, a później nie będzie go stać na wynajęcie z żoną czegoś więcej niż kawalerki. Najstarszy brat chciał urzeczywistnić własne plany: nie mógł sobie pozwolić na opiekowanie się kimś jeszcze. Sama myśl o zostawieniu braci i sióstr, żeby sami sobie radzili, bardzo go bolała, niemniej jakoś się z tym pogodził. Zajął się własnym życiem.

Najstarszy brat i jego żona mieli popłynąć morzem na promie – przy dobrej pogodzie to podróż trwająca około pięciu godzin – w jeden z niedzielnych poranków. Jeszcze na dobre nie nastał świt – przewoźnik wolał wypłynąć wcześnie, kiedy morze jest najspokojniejsze. Ciemność panująca tego ranka stała się dla Hyun-kyu błogosławieństwem: nikt nie zauważył, kiedy wśliznął się na prom i schował pod wełnianym kocem, rzuconym na stos lin i kamizelek ratunkowych. Gdy brat go znalazł, byli już za daleko od brzegu, żeby mogli zawrócić.

Kiedy najstarszy brat odkrył podstęp Hyun-kyu, był zły, ale pod pokładami złości kryło się pewne zadowolenie. Chłopak wie, czego chce – pomyślał. Żona broniła młodziutkiego szwagra i błagała męża, by okazał mu wyrozumiałość. Najstarszy brat udał, że wpada w jeszcze większą wściekłość po jej wstawiennictwie, ale potem złagodniał.

– Bardzo dobrze – powiedział, tłumiąc uśmiech. – Jakoś mu pomożemy.Han Hyun-kyu nie leciał samolotem od prawie trzydziestu lat. Ostatni raz podróżował z dziećmi, kiedy Ah-jin, jego córka, miała dziewięć lat, a Han-soo siedem. Zabrał je do Kalifornii – do Disneylandu i Hollywood – bo bardzo go o to prosiły. Matka nie pojechała z nimi, a podczas ich nieobecności podjęła nagłą i jednostronną decyzję dotyczącą imion dzieci – zaczęła nazywać je Jane i Henry.

– Nauczyciele i znajome dzieci zwracają się do nich, używając amerykańskich imion – powiedziała ostro jak zawsze. – Więc my też powinniśmy tak do nich mówić. Nie chcemy przecież mącić im w głowach.

Co znaczy mącić w głowach? – pomyślał. W języku koreańskim istnieją oddzielne określenia dla każdego, w zależności od pokrewieństwa. Chłopiec nazywa starszego brata hyung, dziewczynka mówi na starszego brata op-pah. Siostrę matki dzieci nazywają e-moh, siostrę ojca co-moh. Jakie mącenie w głowach? Czy dzieci nie są bystre?

Wspomina teraz tamtą podróż, początki Jane i Henry'ego – gdy pojechał z nimi sam – od czego zresztą zaczęło się coś jeszcze. Coś długotrwałego, nieprzyjemnego i chronicznego.

Stłumił w sobie strach przed lotem. Nie lubił wysokości – gór, mostów, samolotów. Niemniej od miesiąca, od chwili, gdy kupił bilet lotniczy, przestał po prostu o tym myśleć. Był zdeterminowany i nie chciał dopuścić, żeby strach przejął nad nim kontrolę.

Udało mu się zdobyć miejsce przy przejściu, więc kiedy wsiada do samolotu i odszukuje swój rząd, jest zadowolony, że jego fotel stoi na skraju czterech innych pośrodku maszyny, z dala od jakichkolwiek okien. Nie chciał niczego widzieć ani odczuwać drgań skrzydeł. Pamiętał to doskonale z wyprawy do Kalifornii: trzymał Ah-jin za rękę i starał się ją uspokoić, mówiąc, że wszystkie dźwięki były normalne – w rzeczywistości jednak sam sobie dodawał otuchy. Zastanawia się teraz, czy zauważyła, jak strasznie się bał. Jest niemal pewny, że tak – w końcu to spostrzegawcza dziewczyna. Myśl o tym sprawia, że żołądek podchodzi mu do gardła. Zna dobrze to nieprzyjemne uczucie, ale pod pewnym względem jest wyraźniejsze, bardziej odosobnione i dominujące w tej chwili – teraz, na początku lotu.

Obsługa prezentuje rutynowe zasady bezpieczeństwa. On stara się skupić na instrukcjach, ale co jakiś czas wyłącza uwagę, bo słowa i ruchy są definitywnie niezsynchronizowane, jak na starych filmach kung-fu z dubbingowanymi dialogami, które Han-soo kiedyś uwielbiał. Kiedy maszyna przyspiesza na pasie startowym, wznosi się i zaczyna piąć w górę, jest zaskoczony faktem, że przez ostatnie trzydzieści lat tak niewiele zmieniło się w podróżowaniu samolotem: scenariusz prezentacji – „prosimy o nałożenie maski najpierw sobie, zanim zrobicie to państwo innym”, co wydaje mu się sprzeczne z intuicją, podobnie jak przed laty – wrażenie podskakiwania na wybojach przy oderwaniu się kół od ziemi, łoskot towarzyszący chowaniu podwozia w bebechu kadłuba, brzmiący niczym ostatnie słowo. Swojskość tego wszystkiego koi mu nerwy.

Gaśnie sygnalizator „zapiąć pasy”. Odchyla oparcie fotela, zamyka oczy. Oddycha głęboko. Obok szybkim krokiem przechodzi stewardesa. Zatrzymuje ją, łapiąc za rękaw, zwraca się do niej per „panienko” i prosi o piwo imbirowe. Odpowiada mu, że niedługo zaczną podawać napoje, więc musi zaczekać kilka minut. Kobieta mówi z mocnym akcentem. Gdy idzie dalej przejściem między fotelami, on uświadamia sobie, że powinien odezwać się do niej po koreańsku. Ale nawet nie wie, jak zwracać się do młodej kobiety o jej pozycji. Słowo nie jest problemem – a-gashi ma uniwersalne znaczenie – chodzi o ton. Kelnerki w koreańskich restauracjach w Stanach Zjednoczonych są przesiąknięte kulturą Zachodu i znajome, ale ta kobieta jest prawdziwą Koreanką – najpewniej z jakiegoś małego miasteczka, sądząc po uległości w jej zachowaniu.

Jedenaście godzin do Tokio, następne dwie do Seulu, potem godzinny lot na południe, na lotnisko Pohang. Tam zmierza. Zrobił to. Zostawił wszystko, zostawił ją, za sobą. Bez słowa. Z jakiego powodu i na jak długo, nie wie. Ale to zrobił. I jest w drodze.

Pół wieku wcześniej uciekł z domu od rodziny. Wówczas miał jasno sprecyzowaną wizję, niczego się nie bał, był twardy. Dzisiaj czuje się raczej niepewnie, ma obawy, bardziej jak dziecko teraz niż wtedy. Ale nadal jest twardy i ma nadzieję. To rozpaczliwa, trochę histeryczna nadzieja – wtórna, opadła go nie wiadomo kiedy, zrodzona z kompletnego wyczerpania – która pozwoliła mu na zebranie sił i dotarcie aż tak daleko.

Zasypia od razu, jeszcze przed pojawieniem się wózka z napojami. Niemniej stewardesa pamięta jego prośbę, opuszcza stolik przed nim i stawia na nim nieotworzoną, zimną jak lód puszkę z piwem imbirowym. Przemęczony ostatnim miesiącem – planami, tajemnicą, narastającą w nim złością i pulsowaniem w piersiach, musiał stawić czoło swoim strachom i przezwyciężyć to wszystko – nie zdawał sobie sprawy, jak wiele go to kosztowało.

Mijają minuty, może godziny. Wyłania się z mgły (właściwie nie ze snu, bo nerwy nie pozwoliły mu się zatracić w nieświadomości), chce mu się pić, jest obolały. Mięśnie karku przypominają odkrytą ranę, łopatki pod nimi i ciało między żebrami są wrażliwe na ból, delikatne i miękkie. Siada prosto. Rozciera kark i oblizuje usta, spuchniętą dłonią przeczesuje srebrzyste, pofalowane włosy, które zaczynają rzednąć. Ma sześćdziesiąt pięć lat, ale czuje się jak stulatek. Albo jakby wpadł pod pędzącą ciężarówkę i leżał teraz, czekając na śmierć i tracąc płyny organiczne.

Zaczyna ogarniać go lęk. Co oni pomyślą? Czego będą oczekiwali? Co im powie o swoim życiu, rozczarowaniach i zgryzotach? Co zobaczą? Celowo nie zadzwonił do rodziny brata, żeby uprzedzić o swojej wizycie, wolał napisać list: bał się pytań albo skrępowania.

Muszę się czegoś napić – myśli. Spostrzega stolik, piwo imbirowe. Jest wdzięczny za tę drobną uprzejmość, otwiera puszkę i pije. Nie zapomniała. Nie zapomniała. W jego myślach młoda stewardesa urasta do rangi świętej. Nie pamięta, kiedy miał takie pragnienie ani tak dużej przyjemności z jego gaszenia. Pije, aż puszka staje się w połowie pusta. Kobieta siedząca po drugiej stronie przejścia – po pięćdziesiątce, najwyraźniej wykształcona, o równo przyciętych blond włosach – wpatruje się w niego. Jej złote kolczyki odbijają refleksy światła. Han Hyun-kyu spogląda na nią, mrużąc oczy, żeby ostrzej widzieć. Trzymając puszkę, pochyla się do przodu i patrzy przez mgłę. Robi wrażenie pijanego.

– W samolocie człowiek łatwo może się od-wod-nić – mówi kobieta trochę nosowo i odsłania w uśmiechu duże, lśniące zęby.

– To było bardzo miłe z jej strony – odzywa się Han Hyun-kyu. – Nie zapomniała.Wieść nadchodzi od Doktor Lee, znanej też jako Lee Woo-in, znanej też jako moja matka. Zatrzymałam się u Henry’ego, niedługo zacznę się rozglądać za własnym lokum, ale teraz potrzebuję przez jakiś czas ciepła brata, obecności drugiego człowieka. Wytłumienie dźwięków otaczającego świata nie jest duże, ale wystarcza, żeby dezorientować – spowalnia mnie pod każdym względem. Bóle głowy są okropne. Sporo wysiłku kosztuje mnie skupienie się na czymkolwiek.

Henry mniej więcej wie, co się stało, że miałam zlecenie, gdzieś tam, blisko wybuchu – złe miejsce w złym czasie – ale nic poza tym. Drażni się ze mną z powodu moich krótkich, dopiero co odrośniętych włosów i każe mi jeść, jeść, jeść, żebym trochę przytyła. Poszturchujemy się i wygłupiamy razem, siedzimy przed telewizorem z tłustawą pizzą i oglądamy Zagubionych. Minęło trochę czasu od dnia, kiedy ostatni raz się widzieliśmy, ale nie zadajemy sobie dociekliwych pytań, akceptujemy się nawzajem i tyle.

Ze swej strony Henry stąpa po kruchym lodzie, mozolnie przedzierając się przez Dwanaście Kroków. Tym razem, dzień za dniem, naprawdę się stara. Nie pije już prawie od dwóch lat, z czego połowę mieszka sam. Jak zawsze odruchowo chcę go chronić przed wszystkim, co trudne i mroczne. On żyje w małym, ograniczonym świecie zasad i stabilizacji, dzięki którym może przebyć kolejny dzień. Widzę, że teraz to naprawdę zupełnie inny Henry – pokorny i zmęczony. Wygląda na to, że postanowił – przynajmniej na razie – trwać w zastoju i wystrzegać się jakichkolwiek zwariowanych imprez, żeby się przekonać, dokąd go to zaprowadzi. W tych dniach dla nas obojga już samo wstanie z łóżka rankiem (czasem później) to aż za dużo i wszystko wskazuje na to, że najwyraźniej instynktownie bardzo niewiele oczekujemy po sobie nawzajem.

Mój wypadek to pod pewnym względem uśmiech losu. To znaczy czas mi sprzyjał, bo choć przerwa nastąpiła przypadkowo i była wymuszona, potrzebowałam jej. Po rozstaniu z Paulem przez czternaście miesięcy bez przerwy pracowałam w terenie – brałam każde zlecenie, jakie się pojawiało, jedno po drugim. Moje zdjęcia rozchodziły się na prawo i lewo: agencja była ze mnie zadowolona. A ja tyrałam, tyrałam, tyrałam, skupiona i wydajna, bez niepotrzebnego rozpraszania się, często w niebezpiecznych warunkach, pstryk, pstryk, pstryk. Musiałam pracować, żeby oczyścić myśli, żeby zdjąć ciężar z serca, i przez jakiś czas to się udawało.

Przedtem prawie przez rok nie wyjeżdżałam do pracy w terenie, co było moim najdłuższym okresem bezczynności. Kiedy poczułam, że jestem gotowa, agencja przyjęła mnie od razu z powrotem, nie zadając żadnych pytań. Zaraz potem pojawiły się zlecenia. Miałam sporą satysfakcję, gdy się okazało, że dzięki kontaktom, które nawiązywałam przez wiele lat, nadal mam mocną pozycję, nawet po przerwie, i że jest robota dla dziewczyny z dobrym okiem, szybkimi dłońmi i odpowiednią dozą szaleństwa.

Parę razy zajrzałam do agencji w Paryżu, jeśli było to akurat po drodze, ale najczęściej pracowałam non stop. Julien, dyrektor agencji, sprawiał wrażenie, jakby znał wszystkie hotele i restauracje na świecie z działającym faksem, więc zawsze jakoś się ze mną kontaktował, gdy mogłam wziąć się do następnego zadania. Zwykle nie było to nic więcej poza nazwiskiem, lokalizacją, numerem telefonu i jakimś hasłem, moją przepustką – w Kongu: „Powiedz mu, że to dla córki konsula, będzie wiedział, o co ci chodzi”; albo w Kolumbii: „Pamiętaj, pracujesz nad wykorzystywaniem rolników, musisz mówić o reformie rolnej”.

To było wariactwo, obłąkańcze tempo, w jakim wszystko się działo – a przecież weterani w moim fachu powtarzają, że trzeba tego unikać, bo się człowiek szybko wypali. Ale dla mnie była to wytęskniona okazja do ciężkiej pracy. Nigdzie indziej nie chciałam być, nic mnie też nie trzymało w jakimś miejscu. Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się, że ucieknę przed moimi demonami, nie byłam aż taka głupia. Ale intuicja mi podpowiadała, żeby znaleźć się jak najdalej i nie zaprzątać sobie nimi głowy, jak długo się da. Tak czy inaczej odkładanie w czasie ma jednak swoją cenę.

Oficjalnie ten incydent był niespodziewany i nie dało się go uniknąć. Nikt nie mógł nas winić. Znaleźliśmy się tam we czwórkę – doświadczeni w pracy w terenie i na wojnie. Ale myślę, że chodziło o coś więcej niż przypadek, coś więcej niż tylko pech. Szczerze mówiąc, nie mogę stwierdzić, że mój refleks był równie dobry jak przy innych okazjach. W pewnym stopniu inne myśli – dręczące, niedające się stłumić – zaprzątały mi głowę. A tak naprawdę, kiedy jest się w terenie, nie ma miejsca na rozpraszanie uwagi. Koncentracja jest najważniejsza. Każdy nerw powinien być napięty, wszystkie zmysły skupione. Nawet skóra jest wyczulona. Jest się tam całym sobą – albo człowiek prosi się o kłopoty.

To było w Bagdadzie, ale mogło się zdarzyć wszędzie. Bomba – ukryta w zaparkowanym samochodzie przez ludzi, którzy nawet nie okrzepli jeszcze jako rebelianci – była przeznaczona dla cywilów. Znajdowaliśmy się w „strefie międzynarodowej”, praktycznie rzecz biorąc – bezpieczni. Ale nawet nie zastanawialiśmy się, gdzie jesteśmy, w każdym razie ja na pewno nie. I może właśnie to przeważyło (jeśli jest jakieś to): obraziliśmy wszechświat, przestając się pilnować. Uwierzyliśmy w jednej chwili, nieświadomie, w istnienie niekwestionowanego pokoju.

Skończyliśmy właśnie wywiad z rodziną sunnitów. Na ochotnika zamienili się bowiem mieszkaniami z przyjaciółmi szyitami, bo jedni i drudzy mieszkali po złej stronie muru. Temat dotyczył zwykłych ludzi, ryzyko było niewielkie, miał być chwilą wytchnienia między zleceniami na liniach frontu. Byłam z Geraldem, londyńskim dziennikarzem „The Radical”, z którym pracowałam przez ostatnie trzy tygodnie, Ashą, tłumaczką zatrudnianą przez ONZ, i Alim, studentem dziennikarstwa, który łaził za nami w ramach praktyki, jaką sam wymyślił. Nastroje nam dopisywały. Wiedzieliśmy, że trafiliśmy na coś innego. W ich oczach – pary z dwojgiem małych dzieci – była wyrozumiałość i gotowość, i prośba, ich prawdziwa historia.

To ja dostałam o nich cynk od kontaktu z uniwersytetu, od człowieka, którego gościnnych wykładów słuchałam kiedyś w Paryżu wiele lat wcześniej. Szyici, o których chodziło, byli krewnymi jego żony. Wybrany czas okazał się idealny, temat pojawił się w chwili, gdy naprawdę go potrzebowaliśmy. Zmęczeni, poczuliśmy ulgę, że trafia nam się coś ludzkiego – człowiek pomaga człowiekowi, przyjaźń, przyzwoitość. Natrafiliśmy na tę historię tak samo, jak na wiele innych przedtem – przypadkiem, ni stąd, ni zowąd. (Oczywiście nic nie jest w końcu za darmo. Zgoda na holowanie Alego, siostrzeńca mojego kontaktu, była w rzeczywistości formą „zapłaty”, i na szczęście dobrym interesem dla obu stron). Takie podarki od losu nie trafiały się często, ale zawsze mogłam na nie liczyć w chwilach, gdy ziemia usuwała mi się spod nóg. Po latach pracy przekonałam się, że mam taki układ z wszechświatem. I tak czas płynął, a ja parłam naprzód.

Wieczorem sporo popiliśmy – więcej niż zwykle – i mało spaliśmy. Gerald wyglądał okropnie. Nie wiem, ile dokładnie miał lat, ale myślę, że około czterdziestu, choć łatwo było mu dać sześćdziesiąt, i to nie tylko z powodu powiększającej się łysiny. Kiedy skończyliśmy wywiad i wychodziliśmy, zauważyłam jednak, że się ożywił, wyprostował i wyglądał znacznie lepiej, w oczach pojawił mu się błysk. Opowiadał mi, że patriarcha z sunnickiej rodziny przypominał mu ulubionego wuja mieszkającego w Leeds. „Przemiły człowiek, naprawdę kochający życie” – mówił, gdy samochód eksplodował.

Właściwie eksplozja nie była duża. Bomba domowej roboty, jedna z wielu podłożonych jednocześnie w dzielnicach mieszkaniowych w całym mieście, za pomocą których rebelianci nieprzerwanie dawali o sobie znać. Przypomnienie, deklaracja. Mimo wszystko jednak byliśmy wystarczająco blisko. Huk i siła. Nie mam pojęcia, kto tam wtedy był, jak wyglądał ten samochód ani jak daleko staliśmy. Mogę jedynie powiedzieć, że znaleźliśmy się w jej polu rażenia. Przestrzeń się zapadła, a potem odrzuciło nas na milion kilometrów albo dalej. Słowo „wybuch” nie miało dla mnie wcześniej szczególnego znaczenia. Podczas pracy w terenie było równie powszednie jak dzień i obojętne jak mleko. Teraz ma dla mnie osobne znaczenie, przypisane tamtej chwili.

Gerald musiał umrzeć od razu – w każdym razie bardzo szybko. Metalowy odłamek, prawdopodobnie kawałek zderzaka samochodu, trafił go od tyłu, przebijając kark. Asha była najbliżej eksplozji, zginęła na miejscu, rozerwało ją na kawałki. Sama tego nie widziałam, opowiedział mi o tym Ali, który wszystko widział i nie oszczędził mi żadnego szczegółu, opisywał śmierć absurdalnie obojętnym tonem jak prawdziwy dziennikarz. Upadł znacznie dalej, bo zatrzymał się wcześniej, żeby kupić colę.

Jeśli chodzi o mnie, rzuciło mną w boczną część niewielkiego sklepu spożywczego w betonowym bloku, ale nie trafiło mnie nic, co śmigało w powietrzu. Siła wybuchu w jakiś sposób cisnęła mnie i Geralda w przeciwne strony – jego w kierunku śmiercionośnych odłamków, mnie z dala od nich. Wyszłam z tego ze wstrząśnieniem mózgu, poparzeniami drugiego stopnia, niegroźnymi złamaniami lewej ręki, poza tym cała byłam pokaleczona i w siniakach. Z powodu mojej dezorientacji potrzeba było trzech dni na zdiagnozowanie prawdziwego problemu: straciłam słuch. Częściowo – około dziesięciu procent – w obu uszach.

W sumie ranne zostały dwadzieścia cztery osoby, siedem zginęło. Prawie wszyscy cywile, wiele kobiet i dzieci, bo byliśmy blisko ulicznego bazaru. W pobliżu znaleźli się też dwaj iraccy żołnierze po służbie – jeden spędzał czas z żoną i dziećmi (wszyscy ciężko ranni, ale przeżyli), drugi szedł do burdelu.

Gerald miał tylko mieszkającą w Londynie starą matkę i nastoletniego syna, którego prawie nie znał, gdyż adoptował go ojczym. Dochodząc do zdrowia w szpitalu, skreśliłam do jego matki krótki list. Napisałam, że bardzo jej współczuję po stracie syna i że w czasie, gdy z nim pracowałam, nauczyłam się go podziwiać. Poprosiłam, żeby przysłała mi nazwisko i adres jego wuja z Leeds, ale nigdy mi nie odpisała.

Były mąż Ashy przyleciał z Nowego Jorku, żeby ją zidentyfikować i zająć się zwłokami – a właściwie tym, co uznano za jej szczątki. Zaszedł do mojej sali, żeby się przedstawić i zadać mi kilka pytań: Jak sobie radziła? Czy była zadowolona z pracy? Rozwiedli się niecałe dwa lata wcześniej po trzydziestu kilku latach małżeństwa. Odkryła jego zdradę, romans z żoną kuzyna. Wspomniała mi o tym któregoś wieczoru, gdy za dużo wypiłyśmy. Pan Asha (nigdy nie poznałam nazwiska Ashy, a może je poznałam, tylko nie potrafię go sobie przypomnieć) był przystojnym, niewysokim mężczyzną po pięćdziesiątce, z cierpiętniczym, skruszonym wyrazem twarzy. Podczas naszej rozmowy, trwającej zaledwie kilka minut, trzymał przed sobą złączone dłonie i patrzył na własne buty.

– Dziękuję – powiedział, wychodząc. Unikał kontaktu wzrokowego ze mną, a jednocześnie próbował go nawiązać. – Dziękuję.

Ali odwiedzał mnie prawie codziennie w tygodniach mojego dochodzenia do zdrowia. Oparzenia okazały się najgorsze i ich wyleczenie trwało najdłużej, zwłaszcza na głowie i ramionach. Nawet nie mrugnął na mój widok – ogolona, posiniaczona głowa, cała w strupach; obrzmiała, podrapana twarz, w połowie zakryta gazą wchłaniającą wysięki, zanim się zaczęło prawdziwe gojenie. Nie wydawał się też cierpieć na stres pourazowy: był skupiony i komunikatywny. W końcu to był jego świat, tylko taki znał. Ja zaś, z drugiej strony, miałam wrażenie skołowacenia, widziałam wszystko jak przez mgłę – niczym światło stroboskopowe w zadymionym klubie.

Przy pierwszej wizycie Ali mi powiedział, że w trakcie wywiadu robił notatki i chce teraz napisać artykuł ku pamięci Geralda. Wiedziałam, rzecz jasna, że robił to przede wszystkim dla siebie. Była to dla niego przełomowa chwila, bo „The Radical” zaakceptował konspekt i obiecał go wydrukować, jeśli szybko dostarczy materiał. Z przyjemnością zgodziłam się mu pomóc. Dzięki temu mogłam się skupić na czymś innym niż ból po oparzeniach. Zabraliśmy się więc oboje do pracy w szpitalnym pokoju. Ambicja Alego dodawała mi sił. Myślę, że bez codziennej dawki jego młodości coś we mnie mogłoby się poddać – zwinęłabym się w kłębek i zupełnie wycofała. Przeszłam już przez coś takiego wcześniej, z Paulem, i wiedziałam, jak łatwo popaść w taki stan. Wizyty Alego sprawiały, że znowu byłam czujna i skupiona.

Zdrowiałam powoli, nudziłam się. W pokoju nie miałam telewizora, ale jeden odbiornik stał w świetlicy w głębi korytarza, gdzie wszyscy – obcokrajowcy wrzuceni w wir wojny, tubylcy pogrążeni w traumie – oglądaliśmy codziennie z przejęciem Rodzinę Ahmadów, nowy serial, pierwszy iracki, nadawany od chwili premiery przez wszystkie stacje tego kraju (zarówno cywilne jak i wojskowe). Wspaniały ślub, na który widzowie czekali od tygodni, córki jednego z wojskowych dostojników i przystojnego żołnierza z niższej klasy, został właśnie zepsuty przez niezapowiedzianą rewizję – amerykański oddział szukał broni. Amerykanów pokazano jako bufonów i aroganckich zbirów, co chyba wyjątkowo cieszyło pacjentów.

Po wypisaniu ze szpitala wzięłam tydzień wolnego, spałam, robiłam dla siebie czarno-białe zdjęcia leiką i przesiadywałam w kawiarniach, paląc i pieprząc o głupotach z innymi dziennikarzami. Słuchanie opowieści o ich makabrycznej brawurze działało na mnie dziwnie uspokajająco. Niektórzy z nich wiedzieli, co się stało, ale nie mówili o tym, poza kilkoma dobrymi słowami o Geraldzie, i – dzięki Bogu – nie obchodzili się ze mną jak z jajkiem.

Skontaktowałam się z Julienem z Paryża, aby dać mu znać, że jestem na chodzie, ale będę niedostępna przez jakiś, bliżej nieokreślony czas. Kiedy byłam gotowa, wysłałam e-maila do Henry’ego do Nowego Jorku i kupiłam bilet w jedną stronę. Wyruszałam w drogę do domu.

Wracałam z pewnym pomysłem zaprzątającym myśli, który – prawdę mówiąc – wydawał się wiązać z mnóstwem pracy. Marzyłam o tym, byłam gotowa na oczyszczenie. Wszystko, co zostawiłam za sobą, zaczęło mnie z powrotem dopadać i chyba wiedziałam, że tym razem wcześniej czy później muszę coś z tym zrobić.

Gdy myślałam o domu, w wyobraźni widziałam obraz – przedzierałam się przez wysokie, gęste zarośla, metodycznie i w skupieniu, trzymając w ręku sierp o pięknie zakrzywionym, stalowym ostrzu, śmiertelnie ostry, solidny i ciężki.

Jednak te myśli i wyobrażenia rozwiały się, gdy rzeczywiście dotarłam do kraju. Coś przeczuwałam – miałam niewyraźne mrowienie gdzieś za sercem, nerwowy ucisk w żołądku, gdy samolot wylądował na lotnisku Kennedy’ego – wiedziałam, że coś na mnie czekało, coś nieprzewidywalnego, a jednocześnie nieuniknionego. I jak się okazało, po powrocie do domu czekał mnie wybuch, ale innego rodzaju.Han Jung-joo utrzymuje równowagę na jednej nodze, drugą unosi do szlaucha pod strumień wody. Jest lodowato zimna – czysta, z gór – ale ona nawet nie mrugnie, nie krzyknie. Przesuwa po stopie drugą rękę, tę, w której nie trzyma węża, ścierając z niej ziemię i trawę. Robi to wolnymi, spokojnymi ruchami, pociera bladą skórę stopy z przezierającymi żyłami małym kciukiem, rozsuwa palce u nóg palcami dłoni, ostrożnie, żeby nie zamoczyć długiej wełnianej spódnicy. Utrzymuje tę pozycję bez wysiłku, niczym jogin demonstrujący bezruch przy zachowaniu równowagi.

Jej niebieskie gumowe klapki – adidasy, które syn kupił w Seulu – również są zabrudzone. Obmywa je do czysta, potem zmienia stopę i rękę i powtarza ruchy. Kiedy kończy, obie dłonie i nogi błyszczą schludnością, są niebieskawobiałe, żyłki na nich lekko pulsują. Uczucie nie jest nieprzyjemne. Robi jeden głęboki wdech – wciąga rześkie górskie powietrze, metaliczne w swej ostrości, do płuc i wstrzymuje oddech. Czuje chłód przenikający do krwi, kierujący się ku sercu. Trzy mocne uderzenia w piersiach, lekki ból na czubku głowy, wypuszcza powietrze. Szarość ranka zaczyna znikać, gdy pojawia się słońce. Swojskie, przepastne niebo to ich własne niebiosa. Niebieskie góry, przysadziste i bezceremonialne jak surowi koreańscy starcy, wznoszą się groźnie szerokim pasmem nad jeziorem Hyun Sook, gdzie ona z mężem zbudowali jednopiętrowy dom w zachodnim stylu.

Wchodząc do niego tylnymi drzwiami przez pralnię, znajduje niewielki, różowy ręcznik z frędzelkami na końcach (ręcznik do rąk powinien odzwierciedlać kobiecą delikatność, w odróżnieniu od męskiej opasłej mięsistości ręcznika kąpielowego) i przez chwilę wyciera oraz rozgrzewa ręce i stopy. Cho Jin-sook, ciemnoskóra kobieta z wioski na południu, którą niedawno zatrudniła jako gosposię, jest w kuchni i nie usłyszała jej wejścia. Han Jung-joo czesze luźne pasma równo przyciętych włosów – nieznośnie zmierzwionych tego ranka i domagających się nowej trwałej (jest umówiona u fryzjera na to popołudnie) – odsuwa je z twarzy i zamyśla się przez chwilę. Gosposię trzeba będzie upomnieć, bo znowu zapomniała zamknąć kojec dla psa. Han Jung-joo spędziła dużą część ranka na pieszczeniu w kojcu Beara, owczarka niemieckiego, przy czym zabrudziła sobie nogi i klapki. Deszcz padający w nocy zmienił podwórze w błocko – dobre dla ogródka warzywnego i kiełkującej trawy, ale przez nie trzymanie psa za ogrodzeniem stało się tym ważniejsze. Przy ustalającej się chłodnej pogodzie trudno będzie zmusić owczarka do spokojnego stania pod strumieniem wody, żeby go obmyć. Ale to będzie problem Cho Jin-sook – nieunikniona konsekwencja jej niefrasobliwości, która odezwie się echem. Za własne błędy zawsze trzeba płacić.

Han Jung-joo zatrzymuje się jeszcze na chwilę, zanim włączy się w główny nurt życia domu. Kotka – cętkowana, bojaźliwa i wychudzona, gdy ją znaleźli, teraz spasiona i arogancka – weszła do pralni z uniesionym ogonem i zaczęła ocierać się o jej gołe nogi poniżej krańca spódnicy, ogrzewając jej kostki. Poranne zmartwienia odeszły w dal, otrzymywała odrobinę czułości, którą odwzajemniła, drapiąc delikatnie kotkę za uchem. Wszystkie zwierzęta były już zadowolone i na swoich miejscach – czas zająć się ludźmi.

Cho Jin-sook jest kobietą po czterdziestce, zamężną z biednym rolnikiem, hodowcą ryżu, który dopiero niedawno dorobił się niewielkiego skrawka własnej ziemi. Stosunkowo późno wyszła za mąż, mają trójkę dzieci poniżej dwunastego roku życia. Nie jest ładna – ma szerokie ramiona i płaski biust, wąskie, szeroko rozstawione oczy, ciemną, szorstką skórę, usta pełne krzywych zębów – dlatego jej ojcu niełatwo przyszło znalezienie kogoś dla córki. Ale jest silna, pracowita i lojalna. Na szczęście mężczyzna, który zgodził się ją poślubić, poznał się na jej zaletach i dobrze ją traktował – co było niemałym uśmiechem losu dla kobiety, której życie łatwo mogłoby zboczyć na drogę pełną brutalności, gdyby trafiła w ręce większego prostaka. Zrezygnowała z poprzedniego zajęcia jako gosposia u bogatej rodziny przedsiębiorców w Tegu, bo nie dawała rady – dwugodzinny dojazd autobusem w każdą stronę był stratą czasu i pieniędzy. Rezydencję Hanów dzielił zaś od jej wioski czterdziestominutowy spacer, a kiedy mąż miał czas, żeby ją podrzucić, droga skuterem zajmowała kwadrans.

Niestety, Cho Jin-sook nie lubiła psów. Starała się tego nie wygadać w czasie rozmowy kwalifikacyjnej przed miesiącem, ale z czasem stało się to oczywiste. To dla niej najgorsza pora dnia, kiedy wychodzi na podwórze, wchodzi do kojca, stawia jedzenie i wodę, a potem biegiem wraca do domu. Już trzeci raz zapomniała przystanąć i zasunąć rygiel.

Han Jung-joo wygładza spódnicę i wsuwa na stopy parę satynowych kapci. Musi teraz nadrobić stracony czas. Mąż niedługo zejdzie na śniadanie. Cho Jin-sook obsłuży najpierw jego. Ona i córka zjedzą śniadanie później, gdy on wyjdzie już do pracy.

W kuchni jest ciepło, unoszą się tam przyjemne zapachy gotowanych wodorostów i czosnku. Han Jung-joo wchodzi spokojnie, ale energicznie, zaczyna wycierać stół i nakrywać dla męża.

– Ciociu Cho, zupa i ryż powinny być gotowe najpierw dla doktora Hana. Panienka Min-yung i ja zjemy później – mówi, mając wzrok i ruchy skoncentrowane na przygotowaniu stołu.

Cho Jin-sook, która stoi nad kuchnią i miesza guk, zamiera. Aj – myśli. – Idiotka ze mnie! Kolejny raz! Zrozumiała aluzję: pani Han rano zajmowała się tym, co należało do jej obowiązków, i nie jest zadowolona. Chce przeprosić i wytłumaczyć się – pies znowu na nią szczekał i szczerzył zęby, bała się – ale to zirytuje tylko panią Han jeszcze bardziej. Pani Han nie znosi jęczenia i tłumaczeń, Cho Jin-sook wie o tym. I bardzo lubi panią Han. Zależy jej na tej pracy.

Cho Jin-sook milczy przez chwilę, potwierdzając tym samym, że zrozumiała reprymendę. Dopiero potem się odzywa:

– Panienka Min-yung nie czuje się dziś dobrze. Później zaniosę jej śniadanie do pokoju. Ciągle jeszcze śpi.

Han Jung-joo kiwa głową. Przypuszczała, że córka może nie pojawić się dziś rano. W czwartym miesiącu ciąży wstawała coraz później, jedzenie niewiele ją obchodziło, a od zapachów robiło się jej niedobrze.

– Dobrze. W takim razie przygotujmy wszystko dla mojego męża. W każdej chwili może zejść na dół.

Poranny rytuał jest znacznie prostszy niż kiedyś. Kiedy trójka dzieci jeszcze nie dorosła, krzątaniny było znacznie więcej: pakowanie drugiego śniadania, kompletowanie książek i zeszytów, zapinanie i zawiązywanie palt i butów. Poza tym mieszkali w mniejszym, starym rodzinnym domu Hanów, gdzie się tłoczyli i musieli koordynować zajęcia tak, żeby każdy mógł skorzystać z łazienki, zjeść śniadanie i wyjść do pracy czy do szkoły. Han Jung-joo nabrała ogromnej wprawy w doglądaniu potrzeb i pilnowaniu harmonogramu męża oraz każdego dziecka, by niezmiennie wszystko szło sprawnie i by mogli zacząć dzień. Miała ogromną satysfakcję, że dobrze prowadziła gospodarstwo domowe. Nawet teraz, gdy w domu jest tylko jedna córka, dopełnia tych samych rytuałów i dba, żeby wszystko przebiegało zgodnie z planem. Prawdopodobnie nie musi pomagać Cho Jin-sook, ale nie podoba jej się już sama myśl o tym, że wszystko byłoby w rękach jednej osoby. Zawsze uważała, że nadzór i pomoc to najlepsze rozwiązanie. A mając do dyspozycji dodatkową osobę, zawsze jest na skinienie męża, jeśli chodzi o spotkania towarzyskie czy o wyręczenie go w pracy, gdy zachodzi taka potrzeba – to jakby przedłużenie obowiązków domowych, za które czuje się w równym stopniu odpowiedzialna.

I właśnie niespełna trzy miesiące temu przeprowadzili się do nowego domu. Jest sporo ponad dwa razy większy od poprzedniego, wymaga większej dbałości i sprzątania, jako że zbudowali go z lepszych jakościowo materiałów. Na przykład podłogi są z miękkiego drewna jodły, które łatwo się wgniata, musi dbać, by dywany położone w wielu miejscach były czyste, a wcześniej dopilnowała, żeby nogi wszystkich mebli podklejono grubymi podkładkami z filcu. W salonie i jadalni zainstalowali szynowy system oświetlenia, dzięki czemu w domu jest jasno i wesoło, ale kurz bardziej wtedy widać, dlatego trzeba codziennie wszystko odkurzać, a nie jak kiedyś dwa razy w tygodniu. Mają teraz również nowoczesne urządzenia, więc kiedy Cho Jin-sook zajmuje się podwórzem i ogrodem, Han Jung-joo często ma do czynienia z monterami i mechanikami, którzy przyjeżdżają z miasta, żeby pomóc jej w rozwiązaniu pojawiających się problemów.

Han Jae-kyu schodzi po schodach. Han Jung-joo nadal nie przyzwyczaiła się do odgłosu kroków na stopniach – nigdy wcześniej nie mieszkali w piętrowym domu – ale podoba się jej zawarty w tym aspekt zapowiedzi, dzięki której może łatwiej się przygotować. Nauczyła się już nawet odróżniać kroki męża (klop klop klop klop – miarowe i niespieszne) od kroków córki (KLOP klop... KLOP klop – jedna noga stawiana znacznie ciężej, druga podążająca za nią, kroki coraz bardziej wymuszane, stawiane z obowiązku w tych dniach). Aż do tej chwili nigdy się nie zastanawiała, czy któreś z nich rozpoznaje jej kroki ani jak one brzmią.

– Dzień dobry – mówi Han Jae-kyu, siadając do stołu.

– Dzień dobry. – Han Jung-joo przynosi mu zupę, ryż i kawę.

Kawa jest nowym elementem rytuału śniadania, od kiedy przenieśli się do tego domu. Była zaskoczona, gdy przyniósł to któregoś dnia do domu – torbę całych ziaren ze Starbucks i wielką maszynę, która miele ziarno i parzy kawę, a wszystko za sprawą przyciśnięcia jednego guzika. Prezent od pacjenta, który właśnie wrócił z podróży do Seulu. Ludzie często przywozili jej mężowi różne rzeczy z wyjazdów – zwłaszcza jedzenie, ładne ubrania i akcesoria z dużych miast – i w większości przypadków przyjmował je z wdzięcznością, ale odstawiał je gdzieś albo oddawał synom. Tym razem prezent wzbudził jego entuzjazm i poprosił ją, żeby od razu zaczęła go używać. A Han Jung-joo podobał się zapach kawy i jej smak, ale drażnił ją hurgot robiony przez maszynę, kiedy mełła ziarna. Niemniej mąż był bardzo zadowolony, gdy podała mu pierwszą kawę. Trzymał filiżankę przy nosie i wdychał głęboko zapach, zanim się napił. Kupił nawet następną torbę ziaren, gdy pierwsza się skończyła – zamówił ją w mieście, skąd została przysłana.

– Włóż ją do lodówki – powiedział. – Dłużej się przechowa.

Han Jung-joo nie siada przy stole, ale wraca do kuchni i nalewa niewielką miseczkę zupy dla siebie. Pije ją powoli, unosząc naczynie do ust, a potem odstawia je na blat. Cho Jin-sook poszła zająć się praniem.

– Min-yung znowu źle się czuje?

– Tak, jeszcze śpi.

– Niedobrze. Zanim się jej polepszy, będzie jeszcze gorzej. Przypilnuj, żeby zjadła później trochę guk. Musi koniecznie przytyć.

– Straciła trzy kilogramy.

Han Jae-kyu zastanawia się przez chwilę, ale szybko przechodzi nad tym do porządku dziennego.

– Na razie to nic groźnego, ale wkrótce powinna przybrać na wadze. Powinnaś zabrać ją do oncheonu, dobrze by jej to zrobiło.

– Ale mówią, że...

– Tak, wiem, co mówią, ale to nieprawda. Kobiety w ciąży chodzą do gorących źródeł od wieków. Nie ma powodów, aby myśleć, że coś się zmieniło. Może wchodzić do chłodniejszych basenów.

– Tak, no cóż... może od tego poczuje się lepiej. Jest bardzo nieszczęśliwa. Martwi się Woo-sungiem.

– Dlaczego się martwi?

– On jest w Tegu od ponad miesiąca – oznajmia Han Jung-joo rzeczowo. Uważa, żeby nie dodać, co sama o tym myśli, przekazuje po prostu mężowi suche fakty.

– Mężczyzna musi pracować, zarabiać na życie. Robi to, co powinien robić.

– Wiem... ale ty nigdy nie wyjeżdżałeś, kiedy byłam w ciąży – mówi teraz z tkliwością, nie chce się kłócić. Zawsze bardzo uważa na ton swojego głosu.

– Wtedy wszystko było prostsze, mieszkaliśmy i pracowaliśmy w tym samym miejscu. Pracowałem długie godziny, ale mogłem wpadać w ciągu dnia do domu, bo byłem blisko. – Ton jego głosu zdradza rozbawienie. Najwyraźniej jest w dobrym nastroju.

– Min-yung nie chce przenosić się do miasta.

– „Chce” nie ma tu nic do rzeczy. Musi jechać tam, gdzie jej mąż znajdzie pracę. Dzisiaj na wsi jej nie ma.

– Jaka szkoda, że nie jest lekarzem.

– Dlaczego miałby być lekarzem? Doradca finansowy to dobry zawód. Firma jest solidna, bardzo szanowana.

– Gdyby był lekarzem, mógłby pracować dla ciebie, tu, w miasteczku – schlebia mężowi. Han Jae-kyu jest wybitnym i bardzo znanym lekarzem w okolicznych miastach i wsiach. Na wizytę do niego ludzie przyjeżdżają z bardzo daleka. Han Jung-joo jest z tego bardzo dumna i dba o to, żeby regularnie o tym mówić.

– To prawda. Mam za dużo obowiązków. Starzeję się.

– Nadal jesteś młody – odpowiada przekornie. Uważa, że mąż nie jest zbyt przystojny – ma duże uszy i osadzone blisko siebie okrągłe oczy, krótkie nogi i kościstą budowę – ale zawsze podziwiała jego kompetencje i zdecydowanie. – Masz dopiero pięćdziesiąt osiem lat. Przecież twój starszy brat w Ameryce ma sześćdziesiąt pięć i nadal pracuje.

– W Ameryce jest inaczej. Ludzie żyją po to, żeby pracować, zamiast pracować po to, żeby żyć. Nie wydaje mi się, aby brat był zachwycony faktem, że tak ciężko pracuje przez tyle lat. Czasem myślę, że powinniśmy mu współczuć.

Han Jung-joo milczy. Jest zaskoczona słowami męża, co się jej nie zdarza. Teraz w ich życiu, po trzydziestu pięciu latach małżeństwa i odchowaniu trójki dzieci, jest bardzo niewiele niespodzianek. On również nie odzywa się przez jakiś czas.

– Powietrze robi się chłodniejsze – mówi Han Jae-kyu. – Noc szybciej zapada. Przypilnuj, żeby Min-yung nosiła sweter nawet w domu. I grube skarpetki. Powinna spać na łóżku, nie na podłodze. Co będziesz dzisiaj robiła? – Doktor Han zadaje jej to pytanie nieodmiennie każdego ranka.

Odpowiedź Han Jung-joo jest mniej więcej zawsze taka sama, poza kilkoma drobnymi szczegółami.

– Rano pójdziemy na targ do miasteczka, a po południu zajmiemy się ogrodem. Hae-sik i Hae-joo przyjadą na przyjęcie urodzinowe w piątek po południu, więc muszę przygotować ich pokoje i zrobić dodatkowe zakupy, kupić specjalne smakołyki dla dzieci. Będę miała oko na Min-yung. Jeśli, jak mówisz, pogorszy się jej, będzie mnie potrzebowała przez cały dzień. – Jej głos cichnie, niezauważalnie nawet dla niej samej. Myśli dotyczące córki zaczęły ostatnio ją opuszczać niczym dziwna muzyka, wabiąca ją ku mrocznym miejscom. Nie szła za nimi, miała na tyle silną wolę, że instynktownie potrafiła się skupiać na codzienności.

Han Jae-kyu kiwa głową, unosi miseczkę z zupą do ust i siorbie głośno ostatnie łyki guk. Han Jung-joo celowo nie wspomniała o wizycie u fryzjera. Mąż później zauważy jej świeżą trwałą, ale teraz lepiej o tym nie rozmawiać. Jest zadowolony, że żona dba o wygląd, ale tylko wtedy, gdy nie trzeba poświęcać uwagi temu i gdy nie ma przy tym żadnego zamieszania.

– No to w porządku. Będę się zbierał.

Han Jung-joo wchodzi po schodach i zatrzymuje się przed pokojem Min-yung. Spostrzega, że drzwi są trochę uchylone, więc zagląda do środka, aby sprawdzić, czy córka już nie śpi. Widzi ją siedzącą na łóżku z książką w ręku.

– Masz coś do mnie? – Głos Min-yung jest monotonny, młoda kobieta nie podnosi wzroku znad książki.

– Wybieramy się zaraz do miasta.

– W porządku.

– Może czegoś potrzebujesz?

– Nie, niczego.

Han Jung-joo popycha drzwi i wchodzi do mrocznego pokoju.

– Przydałoby się tu więcej światła. Gdybyś odsunęła zasłonę za sobą...

– Dobrze.

– Min-yung, ach... – Córka podniosła na nią wzrok, ale nawet nie ruszyła głową. Jakie spojrzenie – myśli Han Jung-joo. Dlaczego tak na mnie patrzy, co ja takiego zrobiłam?... Szybko bierze się jednak w karby i uśmiecha do córki. Wyraz twarzy Min-yung również łagodnieje. Powstaje między nimi coś w rodzaju zawieszenia broni – niewyraźny smutek.

– Co czytasz?

– Nic, to znaczy... starocie. Dostałam ją bardzo dawno temu od najmłodszego wujka.

– Powieść?

– Opowiadania. Dziwne, ale jednocześnie zabawne. Rosyjskie. Na-bo-ko-va.

– Cóż, jestem pewna, że mówią o czymś dobrym. Najmłodszy wujek zawsze przysyła ci ładne rzeczy, prosto z serca.

– Tak. – Półuśmiech, a potem wzrok Min-yung wraca do książki. Kobieta podciąga kolana do piersi, nadal pod tamyuh.

Han Jung-joo rozgląda się po pokoju, omiata wzrokiem rzeczy córki – wiele dziewczęcych skarbów upchniętych teraz na półkach. Są schludnie i ładnie ułożone, choć w trzech rzędach i przy barku brak choćby centymetra wolnego miejsca. Nie potrafi sobie nawet wyobrazić, jak wyglądają szafy albo co jest pod jej łóżkiem. Kiedy Min-yung była młodsza, uwielbiali zasypywać ją lalkami, figurynkami i innymi cacuszkami – w końcu to ich jedyna dziewczynka. Niemniej niepokoiło ją przywiązanie córki do nich, sposób, w jaki je przechowywała i nie chciała się z nimi nigdy rozstać – nawet teraz, gdy była mężatką i niedługo zostanie panią własnego ogniska domowego, przeniosła je do nowego domu.

– A czym się tu niepokoić? – zapytał Han Jae-kyu. – Jest dziewczyną i kocha swoje zabawki, dotrzymują jej towarzystwa. Przynajmniej nic się nie marnuje. Większość dziewcząt szybko się nimi nudzi.

Wszystko wskazywało na to, że Han Jae-kyu jak zawsze broni córki, podczas gdy ona bez przerwy się o nią martwi.

Przeważnie takimi słowami ją uspokajał, a także bezwarunkową miłością do córki i jej pełną akceptacją, ich wzajemną bliskością. On również podsycał jej nawyk czytania, począwszy od starych ludowych baśni po współczesne przygody fantasy. Razem przeczytali pierwsze dwa tomy Opowieści z Narnii, ale potem zaczął dużo pracować i wracał do domu zbyt zmęczony, więc Min-yung czytała samodzielnie, siedząc na kanapie obok ojca, gdy oglądał wiadomości w telewizji albo drzemał w fotelu. Han Jung-joo zastawała ich tak niekiedy późnym wieczorem, kiedy mąż lekko pochrapywał z otwartymi ustami, a Min-yung także spała z książką na piersiach i nogami zarzuconymi na oparcie kanapy (lubiła czytać, leżąc z nogami w górze). Taki widok zawsze sprawiał jej ogromną przyjemność. Córka wydawała się w takich chwilach spokojna, była idealnie sobą – nie nerwową, zamkniętą w sobie dziewczynką, jaka z niej wychodziła w każdej innej sytuacji.

– Jeszcze nie jadłaś.

– Później zejdę na dół. Coś sobie przygotuję.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: