Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mąż Leonory: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mąż Leonory: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 309 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­SPEKT.

Dzi­siej­szy stan na­szej oświa­ty wy­ma­ga nie­tyl­ko wy­daw­nictw do­brych, kom­plet­nych, ale i ta­nich – od­po­wied­nio do po­wszech­ne­go ubó­stwa, obok po­wszech­nej chę­ci czy­ta­nia. Wszyst­kie też na­ro­dy po­sia­da­ją ta­kie ta­nie wy­daw­nic­twa ar­cy­dzieł li­te­ra tury wła­snej i ob­cej, od­na­wia­ją­ce się nie­mal co­rocz­nie, dla mi­lio­nów co chwi­la przy­by­wa­ją­cych do sto­łu oświa­ty. An­gli­cy cie­szy się swe­mi pen­no­wem: bi­blio­te­ka­mi, a Fi­lip Bec­lam swą "Uni­wer­sał Bi­blio thek", któ­rej każ­dy to­mik kosz­tu­je 20 fe­ni­gów, za­sie­wa ob­fi­te ziar­no po ca­łych Niem­czech. Do­ko­nać cze­goś po­dob­ne­go dla li­te­ra­tu­ry pol­skiej jest go­rą­cą na­szą chę­cią. Świę­tym obo­wiąz­kiem, gdyż, tego pil­na za­cho­dzi po­trze­ba, gdyż co­raz bar­dziej nowe po­ko­le­nia ze słu­chu tyl­ko po­wta­rza­ją wie­ści o wła­snych i ob­cych ar­cy­dzie­łach. Czy taki stan ma się na­zy­wać oświa­tą – czyż ma od­po­wia­dać god­no­ści oświe­co­ne­go na­ro­du?

Trze­ba temu za­ra­dzić!

Wy­daw­nic­two któ­re ni­niej­szym pro­spek­tem ogła­sza­my, skła­da się z ar­cy­dzieł wła­snych i ob­cych li­te­ra­tur wy­bra­nych z dzie­dzin naj­ob­szer­niej­szych i naj­roz­ma­it­szych. Po­nie­waż nie two­rzy­my żad­ne­go zbio­ro­we­go wy­da­nia, a je­dy­nym związ­kiem mię­dzy po­je­dyn­czy­mi to­ma­mi be­dzie jed­no­staj­ność for­ma­tu i okład­ki, prze­to nie ogła­sza­my żad­nej pe­ry­odycz­no­ści w wy­cho­dze­niu to­mów, ani żad­nej z gór uisz­czać się ma­ją­cej pre­nu­me­rat;. Każ­dy to­mik zło­żo­ny z pię­ciu do sze­ściu ar­ku­szy dru­ku, szes­nastk wy­raź­nym bo­ur­ge­isem za­dru­ko­wa­nej, na do­brymPo­wieść

Przez

Wa­le­ryę Mar­re­né

(Morz­kow­ską).

War­sza­wa

Wy­daw­nic­two Dzieł Ta­nich A. Wi­ślic­kie­go. 1883.

Дозволено Цензурою Ba­pшa­вa 18 Oктября 1882 r.

Druk Prze­glą­du Ty­go­dnio­we­go ul. Czy­sta Nr. 2.

Mia­łem lat dwa­dzie­ścia je­den. Wcho­dzi­łem w ży­cie, a ży­cie to otwie­ra­ło się dla mnie wszyst­kie­mi po­nę­ta­mi stroj­ne, nę­ci­ło bar­wa­mi wy­ma­rzo­ne­mi w roz­go­rza­łej gło­wie, w roz­ko­ły­sa­nem ser­cu. Ojca stra­ci­łem w dzie­ciń­stwie, by­łem je­dy­na­kiem, cho­wa­ła mnie mat­ka tyl­ko, z całą mi­ło­ścią wdo­wie­go ser­ca, z całą tro­skli­wo­ścią i pie­cza oko­ło je­dy­nej dro­giej isto­ty. I cha­rak­ter mój wy­ro­bił się pod jej wpły­wem wraż­li­wy, głę­bo­ki, ko­cha­ją­cy, z od­cie­niem ko­bie­cej czu­ło­ści, ko­bie­ce­go nie­prze­wi­dy­wa­nia, chwiej­ny, bo nie opar­ty na ro­zu­mie i woli, skłon­ny do cier­pie­nia, bo od­da­ny dru­gim i w za­mian wy­ma­ga­ją­cy wie­le.

Nie by­łem za­ro­zu­mia­łym w zwy­kłem tego sło­wa zna­cze­niu, a jed­nak za­ro­zu­mia­łość moja była wiel­ka; tyl­ko na dnie du­cha ukry­ta nie wy­bi­ja­ła ni­czem na ze­wnątrz. Są­dzi­łem, żem bar­dzo do­bry, szla­chet­ny, ro­zum­ny; ale wie­rzy­łem tak­że, że i dru­dzy są tacy. Cho­wa­no mnie w sys­te­ma­tycz­nej nie­wia­do­mo­ści złe­go, bez po­ję­cia re­al­nych wa­run­ków ży­cia; a to com mógł sam do­strzedz w szczu­płem ota­cza­ja­cem mnie kole, na­gi­na­ło się, prze­cho­dząc przez pry­zmat mego wzro­ku, do tego w com wie­rzył.

Zresz­tą po­ło­że­nie, w ja­kiem los mnie po­sta­wił, sprzy­ja­ło wszel­kim złu­dze­niom. By­łem mło­dy, wy… kształ­co­ny, bo­ga­ty, świat uśmie­chał się do mnie jak ja do nie­go i zda­wał się usu­wać przedem­ną trud­no­ści i za­po­ry. Do owej chwi­li przy­najm­niej nie spo­tka­łem się z żad­nym za­wo­dem; uspo­so­bie­nie samo strze­gło mnie od nie­go. Wy­cho­wa­ny w ci­szy ro­dzin­ne­go domu, lu­bi­łem sa­mot­ność i ci­szę; gwar i tłum od­strę­czał mój umysł ma­rzą­cy, skłon­ny wię­cej do ła­god­nych uczuć, niż gwał­tow­nych na­mięt­no­ści, prze­no­szą­cy na­ukę i pra­cę nad roz­ryw­ki świa­ta. A prze­cież….

Od cze­góż mo­głem być wów­czas dal­szy jak od prze­wi­dze­nia przy­szłych ko­lei ży­cia? Gdy­by jaki czar­no­księż­nik uka­zał mi je znie­nac­ka, był­bym roz­śmiał się tyl­ko z wróżb jego. Zresz­tą nie my­ślę się uspra­wie­dli­wiać; po­sta­no­wi­łem skre­ślić mi­nio­ne da­le­kie dzie­je ży­cia, z bez­stron­no­ścią czło­wie­ka, któ­re­mu nie po­zo­sta­je już nic na świe­cie. Oko­licz­no­ści były sil­niej­sze od uspo­so­bie­nia mego, to jed­nak nie zmniej­sza mej winy: wola ludz­ka po­win­na być sil­niej­szą od oko­licz­no­ści i uspo­so­bie­nia. Oskar­żam się bez­stron­nie, roz­trzą­sam i sa­dzę, ja­kie­mi dro­ga­mi, z umy­słem szla­chet­nym i z ser­cem po­czci­wem do­sze­dłem… gdziem do­szedł.

Mia­łem lat dwa­dzie­ścia je­den w chwi­li gdy za­wią­zał się wę­zeł mego losu; przy­by­łem wła­śnie do War­sza­wy, zna­glo­ny nie­spo­dzia­nym in­te­re­sem. Dom han­dlo­wy, w któ­rym mat­ka moja umie­ści­ła znacz­ne ka­pi­ta­ły, zban­kru­to­wał. Przy­je­cha­łem oca­lić co się dało, ale bez owej pa­lą­cej tro­ski, jaka zwy­kle wzbu­dza­ją po­dob­ne­go ro­dza­ju ka­ta­stro­fy. Stra­ta do­ty­ka­ła nas tyl­ko w nad­mia­rze mie­nia; przy­ją­łem ją obo­jęt­nie bar­dzo. W pew­nych in­dy­wi­du­al­no­ściach po­sza­no­wa­nie pie­nią­dza jest za­wsze sztucz­ne nie­ja­ko, j wy­ro­bić się tyl­ko może po­trze­bą i bra­kiem; przez te pró­by nie prze­cho­dzi­łem do­tąd. Nie wie­dzia­łem jesz­cze, że od tego mar­ne­go pie­nią­dza za­wi­sła mi­łość, przy­jaźń, cześć i wia­ra ludz­ka, nie ce­ni­łem go jak na­le­ży, a ra­czej ce­ni­łem względ­nie jako spo­sób tyl­ko, nie zaś jako cel i po­tę­gę.

By­łem więc w War­sza­wie, nie po raz pierw­szy, ale w po­rze, w któ­rej nie by­wa­łem w niej nig­dy: wcze­sną je­sie­nią. Mia­sto wy­lud­nio­ne było ze wszyst­kich zna­jo­mych, za­le­d­wie przy­je­cha­łem, już pil­no mi było je opu­ścić, i chcąc zbyć in­te­res jak naj­spiesz­niej, skie­ro­wa­łem kro­ki ku kan­to­ro­wi domu ban­ko­we­go na No­wym Świe­cie.

Było to jed­ne­go z owych chłod­nych dni wrze­śnio­wych, za­po­wia­da­ją­cych zimę ostrym wia­trem, przy­sło­nio­nych chmu­ra­mi. Przed do­mem ban­kie­ra tłum był wiel­ki, po­spól­stwo za­le­gło pół uli­cy; zra­zu nie wie­dzia­łem dla cze­go, aż zbli­żyw­szy się, uj­rza­łem ka­ra­wan sto­ją­cy przed bra­mą i kil­ku ża­łob­ni­ków.

– Kto umarł w tym domu? – za­py­ta­łem sto­ją­cej obok ko­bie­ty; bo po­grzeb był tak skrom­ny, bied­ny nie­le­d­wie, że dziw­nie mi się zda­wał sprzecz­nym z wy­kwint­ną po­wierz­chow­no­ścią ele­ganc­kie­go pa­ła­cu.

Ale nikt mi nie od­po­wie­dział, bo wszyst­kich oczy w tej chwi­li zwró­ci­ły się na bra­mę, zkąd wy­no­szo­no zwy­czaj­ną czar­ną trum­nę, a za nią uka­za­ła się mło­da ko­bie­ta w gru­bej ża­ło­bie, sama jed­na. Te­raz już nie cie­ka­wość sama, ale li­tość przy­ku­ła mnie na miej­scu, bo nig­dy do­tąd nie wi­dzia­łem tak wiel­kie­go a tak ci­che­go cier­pie­nia. A prze­cież oczy tej ko­bie­ty były su­che, chód spo­koj­ny, wy­so­ka po­stać nie­ugię­ta; tyl­ko twarz jej była bia­ła jak ca­łun umar­łe­go. Rysy jej de­li­kat­ne, drob­ne, wy­piesz­czo­ne, te­raz mia­ły ja­kąś sztyw­ność i mar­two­tę dziw­ną; jak gdy­by wy­ro­bio­ne były z wo­sku, stra­ci­ły ruch i mięk­kość ży­cia, nie tra­cąc nad­zwy­czaj­nej pięk­no­ści. Oczy jej ja­sno nie­bie­skie, prze­ra­ża­ły su­ro­wym wy­ra­zem nie­szczę­ścia; usta wąz­kie były tak ścię­te, ie nie moż­na ich było na­wet wy­obra­zić so­bie otwar­tych uśmie­chem. Ja­kaś zgro­za wia­ła od niej. Sta­ła w miej­scu jak po­sąg ża­łob­ny; ska­mie­nia­ła pod cio­sa­mi we­wnętrz­ne­go gro­mu; nie było w niej już bar­wy krwi, ani ży­cia; po­zo­sta­ły tyl­ko kształ­ty cud­nie pięk­ne. Jej wło­sy bla­do – zło­te­go ko­lo­ru i kla­sycz­ny pro­fil ob­ję­ty czar­ną kre­pą ka­pe­lu­sza, od­ci­nał się mar­two na ma­to­wem tle jego, a ró­żo­we noz­drza, zbyt może wy­kro­jo­ne, do­da­wa­ły jesz­cze ostre­go wy­ra­zu tej ka­me­owej twa­rzy. Ta ko­bie­ta była wię­cej niż smut­ną, znać w niej było nie­ubła­ga­ną roz­pacz, osłu­pie­nie ze zbyt­ku cier­pie­nia; wi­docz­nie nie do­tknę­ła jej jed­na tyl­ko stra­ta, na raz mu­sia­ła stra­cić wszyst­ko co tyl­ko po­sia­da­ła i ko­cha­ła. Te­raz au­to­ma­tycz­nym ru­chem szła za trum­ną. Gdy wkła­da­no trum­nę na ka­ra­wan, za­trzy­ma­ła się, po­wio­dła wzro­kiem w oko­ło, jak­by py­ta­ła, czy prócz niej nikt nie odda ostat­niej po­słu­gi zmar­twie­niu? i nie spo­tka­ła żad­nej ręki, na któ­rej­by się wes­przeć mo­gła. Więc zwol­na, otu­la­jąc się fał­da­mi czar­ne­go ssa­ła przed zim­nym, prze­raź­li­wym wia­trem, któ­ry nie­mi­ło­sier­ny ze­rwał się gwał­tow­nie, sie­kąc jej twarz drob­nym desz­czem, po­stę­po­wa­ła za ka­ra­wa­nem.

W tej chwi­li z bra­my pa­ła­cu wy­nu­rzy­ła się po­stać star­ca. Ubra­nie jego było li­che i za­nie­dba­ne; twarz żół­ta­wa bar­wą i wy­ra­zem zdra­dza­ła czło­wie­ka, któ­ry wiek cały prze­ślę­czał nad ma­chi­nal­ną biu­ro­wą, pra­cą; nie było in­te­li­gen­cyi w ry­sach jego za­tar­tych i po­spo­li­tych, ale na­to­miast ja­śnia­ły one pier­wot­ną po­czci­wo­ścią. Oczy za­pła­ka­ne ocie­rał kra­cia­stą chust­ką, pod pa­chą niósł wiel­ki nie­bie­ski pa­ra­sol i szedł z da­le­ka za mło­dą ko­bie­tą. Kil­ka razy zbli­żał się do niej i co­fał się, jak­by chciał a lę­kał się prze­mó­wić. Tym­cza­sem deszcz pa­dał co­raz gęst­szy, jak gdy­by i nie­bo nie mia­ło li­to­ści nad nę­dzą ludz­ką. Wów­czas sta­rzec na­bie­ra­jąc na­gle od­wa­gi, roz­to­czył pa­ra­sol nad jej gło­wą. Spo­strze­gła go, ale twarz jej nie po­ru­szy­ła się, nie za­drga­ła żad­nym wy­ra­zem; on po­stą­pił krok jesz­cze i nie­śmia­ło po dal jej ra­mię; wspar­ła się na nie­mi szli we dwo­je po błot­ni­stej uli­cy, wśród chłod­ne­go wil­got­ne­go dnia, sa­mot­ni za trum­ną.

Ja sze­dłem z dala za nimi; po­cią­gnię­ty nie­opi­sa­nem uczu­ciem li­to­ści, za­ję­cia; za­po­mnia­łem wejść do tego domu, za­po­mnia­łem o co bądź za­py­tać, i po­stę­po­wa­łem za nimi przez mia­sto całe, przez ro­gat­ki aż na Po­wąz­ki. Pa­trza­łem jak cia­ło spusz­cza­no do gro­bu, pa­trza­łem jak za­sy­py­wa­no mo­gi­łę; sta­rzec schy­lił się i garść zie­mi rzu­cił po­boż­nie na trum­nę; ko­bie­ta klę­cza­ła bez ru­chu i gło­su, może bez mo­dli­twy na­wet, jak­by już wy­pła­ka­ła łzy wszyst­kie. A ja ogar­nio­ny wi­do­kiem tej bo­le­ści, my­śla­łem jak­by ulżyć, jak­by oka­zać przy­najm­niej współ­czu­cie moje.

Przy wro­tach cmen­ta­rza sprze­da­wa­no kwia­ty i wień­ce z nie­śmier­tel­ni­ków, od­da­li­łem się na chwi­lę i za­ku­pi­łem naj­pięk­niej­sze. Gdym po­wró­cił, grób już był za­rów­na­ny a sta­rzec stał przy mło­dej ko­bie­cie i szep­tał jej coś na­chy­lo­ny, jak­by chciał od­cią­gnąć ją z tego miej­sca. Ale ona nie zda­wa­ła się go sły­szeć i z ro­dza­jem osłu­pie­nia spo­glą­da­ła na mo­gi­łę nie od­zna­cza­ją­cą się ni­czem, któ­ra może po­chło­nę­ła całą jej mi­łość. Nie mo­gła po­wstać, siły jej były wy­czer­pa­ne; może prócz tego gro­bu nie po­sia­da­ła już nic na zie­mi, Zbli­ży­łem się do star­ca i od­da­łem mu wień­ce moję, wska­zu­jąc na klę­czą­cą ko­bie­tę, bo nie śmia­łem wrę­czyć ich jej sa­mej; spoj­rzał na mnie zdzi­wio­ny, ale nie mó­wiąc sło­wa, wziął je i wło­żył w ręce ko­bie­ty, Ona ma­chi­nal­nie, nie pod­no­sząc na mnie oczu, wzię­ła je i uło­ży­ła w kształ­cie krzy­ża na żół­tym pia­sku mo­gi­ły. Do­tąd nie za­uwa­ży­ła obec­no­ści mo­jej, nie spy­ta­ła zkąd po­cho­dził ten smut­ny dar nie śmia­ły; alem ja uczuł pew­ną ulgę, gdy ręce jej do­ty­ka­ły tych kwia­tów, gdy choć tę pa­miąt­kę zo­sta­wi­ła na gro­bie.

Sta­rzec jed­nak nie spusz­czał mnie z oka. Ja się nie kry­łem, bo nic nie mia­łem do ukry­cia; ale on snadź nie zro­zu­miał tego, bo czem­prę­dzej upro­wa­dził swo­ją to­wa­rzysz­kę. Do­roż­ka sta­ła koło ro­ga­tek; za­wo­łał jej, i usa­do­wił w niej ko­bie­tę drżą­cą od zim­na, w prze­mo­kłych suk­niach; sam za­wa­hał się czy ma usiąść koło niej, ale snadź ja­kaś myśl nowa przy­szła mu do gło­wy, to otwo­rzył zno­wu drzwicz­ki przy­mknię­te, wsiadł, sta­ra­jąc się za­jąć jak naj­mniej miej­sca, ci­chym gło­sem dał ad­res woź­ni­cy j do­roż­ka szyb­kim kłu­sem po­to­czy­ła się ku mia­stu. Ja po­zo­sta­łem na miej­scu, i do­pie­ro po chwi­li po­tra­fi­łem zdać so­bie spra­wę z tego co się dzia­ło we mnie, do­pie­ro po chwi­li pod­nio­słem gło­wę i oglą­da­jąc się w koło na pu­sty plac przed cmen­ta­rzem wzru­szy­łem ra­mio­na­mi nad wła­snem sza­leń­stwem, i prze­mo­kły, zzię­bły, zmę­czo­ny, szu­ka­jąc oczy­ma do­roż­ki jak zbaw­czej przy­sta­ni, skie­ro­wa­łem się na­po­wrót ku mia­stu.

Ale mimo to, ob­raz nie­zna­jo­mej utkwił głę­biej niź są­dzi­łem w my­śli mo­jej, i mi­mo­wo­li przed oczy­ma snu­ła mi się jej wy­so­ka, ża­łob­na po­stać, jej cud­ne wpół zmar­twia­łe rysy, gdy zwol­na po­wra­ca­łem tą samą dro­gą, któ­rą tak nie­bacz­nie prze­bie­głem jej śla­dem, a któ­ra te­raz wy­da­ła mi się nie­skoń­cze­nie dłu­gą i nu­żą­cą. War­sza­wa jak zwy­kle w dni słot­ne, przy­bra­ła sza­ry, brud­ny, po­sęp­ny ko­lo­ryt; prze­chod­nie spie­szy­li nie oglą­da­jąc się za sie­bie, obry­zga­ni bło­tem; po­wo­zy mi­ja­ły się szyb­ko, a jak zwy­kle w po­dob­nej chwi­li, żad­ne­go wol­ne­go spo­tkać nie mo­głem. Rad nie­rad więc sze­dłem da­lej, gdy na­gle z ma­leń­kie­go dwor­ku na Na­lew­kach spo­strze­głem wy­cho­dzą­ce­go star­ca, któ­ry to­wa­rzy­szył na cmen­tarz mło­dej ko­bie­cie. Tym ra­zem szedł on sa­mot­ny, z tym­że sa­mym roz­ło­żo­nym nie­bie­skim pa­ra­so­lem, z tąż chust­ką kra­cia­stą w ręku, tym­że kro­kiem po­wol­nym, zgar­bio­ny, z wy­ra­zem ule­głe­go smut­ku i ogra­ni­cze­nia na po­czci­wej twa­rzy.

Ta dziw­na para in­try­go­wa­ła mnie co­raz wię­cej. Co wspól­ne­go być mo­gło po­mię­dzy tą wy­kwint­ną ko­bie­tą a tym po­spo­li­tym star­cem? jaki mógł łą­czyć ich sto­su­nek? I po raz pierw­szy myśl moja pod­bu­dzo­na, pra­co­wa­ła nad po­dob­nym pro­ble­ma­tem. Są­dząc z wie­ku, ona mo­gła być jego cór­ką lub wnucz­ką, ale nie wiem cze­mu nie mo­głem przy­jąć tej my­śli: ona była zbyt dum­na a on zbyt po­kor­nym, ża­den rys prze­lot­ny nie jed­no­czył ich bądź to w wy­ra­zie twa­rzy, bądź to w przy­wyk­nie­niu lub ru­chu. Roz­my­śla­łem nad tem zwal­nia­jąc kro­ku i miar­ku­jąc go do cho­du star­ca, któ­ry ze spusz­czo­ną gło­wą szedł przedem­ną. Ten czło­wiek jed­nem sło­wem mógł za­spo­ko­ić pa­lą­cą cie­ka­wość moją; ale jak­że go było o to sło­wo za­py­tać? Sze­dłem za nim, by przy­najm­niej po­wziąść wia­do­mość o jego miesz­ka­niu i tym spo­so­bem zu­peł­nie nie zgu­bić śla­du nie­zna­jo­mej, gdy spo­strze­głem, że sta­nę­li­śmy zno­wu na No­wym Świe­cie przed do­mem ban­kie­ra.

Wi­docz­nie nić tej po­wie­ści plą­ta­ła się w moje ży­cie, przy­szłość win­na mi była roz­wią­za­nie obec­nych za­ga­dek, bo nie­zna­jo­my sta­rzec wszedł do tego domu. Ja tak­że te­raz śmia­ło już wsze­dłem za nim. Obej­rzał się w bra­mie, i te­raz do­pie­ro spo­strzegł obec­ność moją, a twarz jego przy­bra­ła wy­raz nie­uf­ny, prze­lę­kły nie­ja­ko. Stał w bra­mie i Cze­kał gdzie pój­dę, wy­raż­nie śle­dził mnie ze swej stro­ny; cią­gle to­wa­rzy­stwo moje bu­dzi­ło w nim po­dej­rze­nia, trwo­gi, do­my­sły zwy­kłe u lu­dzi, któ­rzy do­zna­li w ży­ciu wię­cej złe­go niż do­bre­go i przy każ­dem zbli­że­niu z no­wym czło­wie­kiem prze­czu­wa­ją nie­le­d­wie wro­ga-

W tej chwi­li by­łem nie­ja­ko ja­sno­wi­dzą­cym i czy­ta­łem wy­raź­nie te my­śli w zbla­kłych źre­ni­cach star­ca, bacz­nie zwró­co­nych na mnie.

Po­stą­pi­łem krok ku głów­nym wscho­dom; wów­czas on drgnął, i jak­by na­gle zbu­dzo­ny z za­du­my, pod­niósł gło­wę.

– Kogo pan szu­kasz tu­taj? za­py­ta? zbli­ża­jąc się do mnie.

Głos jego był ochry­pły, stłu­mio­ny, nie­śmia­ły; snadź nie bez trud­no­ści przy­szło mu uczy­nić to pro­ste za­py­ta­nie.

– Kogo? od­par­łem. Ban­kie­ra X., wła­ści­cie­la tego domu.

Ale te pro­ste sło­wa zro­bi­ły na nim nie­po­ję­te wra­że­nie. Otwo­rzył usta, jak­by chciał coś wy­rzec lub krzyk­nąć z po­dzi­wu; oczy sze­ro­ko roz­war­te wle­pił we mnie i po­wta­rzał:

– Fana ban­kie­ra X…! pan szu­ka pana ban­kie­ra?

– Tak jest, od­par­łem znie­cier­pli­wio­ny, al­boż on tu nie miesz­ka?

– Fa­nie, wy­rzekł sta­rzec po chwi­li mil­cze­nia, w któ­rej zda­wał się wa­żyć moję i swo­je wy­ra­zy: je­steś pan zbyt mło­dy, by szy­dzić z si­wych wło­sów i z nie­szczę­ścia.

A gdy to mó­wił, twarz jego po­spo­li­ta na­bra­ła dziw­nej god­no­ści, bla­de usta mu drża­ły, spo­glą­dał na mnie z obu­rze­niem i li­to­ścią ra­zem.

Ale su­mie­nie moje było czy­ste, więc wy­trzy­ma­łem wzrok jego spo­koj­nie.

– Ze zbyt smut­ne­go po­wra­ca­my ob­rzę­du, wy­rze­kłem, by w gło­wie mo­jej po­sta­ła myśl szy­der­stwa;

wy­tłó­macz mi pan sło­wa swo­je, bo ich nie poj­mu­ję.

Te wy­ra­zy, spo­sób, w jaki je wy­mó­wi­łem, zro­bi­ły pew­ne wra­że­nie na star­cu; jed­nak nie od­po­wie­dział wprost na py­ta­nie moje.

– Więc do­kąd pan idziesz? po­wtó­rzył tyl­ko.

– Do ban­kie­ra X., po­wie­dzia­łem to już raz.

– A wszak­że wra­casz pan z jego po­grze­bu! wy­buch­nął nie­zna­jo­my.

– Z jego po­grze­bu I za­wo­ła­łem zdu­mio­ny, jak­to? on umarł? więc ten bied­ny po­grzeb był jego? więc…

Nie skoń­czy­łem za­czę­tej my­śli.

Sta­ry spo­glą­dał na mnie smut­nie przez chwi­lę, przy­twier­dza­jąc sło­wem, aż w koń­cu za­krył twarz rę­ka­mi i rzekł głu­cho:

– Tak jest, umarł – nie mógł znieść ru­iny i hań­by.

W gło­sie jego była tak wiel­ka bo­leść, że spoj­rza­łem na nie­go z po­sza­no­wa­niem, Wy­ma­wia­jąc so­bie pra­wie, żem ją zbu­dził z uśpie­nia.

– Wy­bacz mi pan, wy­rze­kłem zbli­ża­jąc się do nie­go: nie zna­łem wszyst­kich nie­szczęść spa­dłych na ten dom, nie wie­dzia­łem kto je­steś.

– Je­stem, od­parł nie­zna­jo­my bio­rąc te sło­wa za za­py­ta­nie i od­po­wia­da­jąc na nie za spo­koj­ną po­ko­rą: je­stem Onu­fry B., ostat­ni z ko­mi­san­tów pana ban­kie­ra; ale po­sa­dę tę zaj­mo­wa­łem od lat czter­dzie­stu, jesz­cze u ojca jego; zna­łem go dziec­kiem, no­si­łem nie­le­d­wie na ręku,

I tu gru­be łzy po­cie­kły z jego oczu; otarł je w mil­cze­niu, i spo­glą­dał na mnie, jak­by w za­mian ba­da­jąc, kto je­stem? co mnie ta przy­wio­dło? Jed­nak żad­ne­go py­ta­nia uczy­nić nie Si­niał; snadź przy­wykł do pod­rzęd­ne­go sta­no­wi­ska, ja­kie zaj­mo­wał przez ży­cie całe, przy­wykł sam sie­bie nie ra­cho­wać za nic. Ja by­łem zdu­mio­ny tem com usły­szał; ale ja­kaś sym­pa­tya wią­za­ła mnie z tym czło­wie­kiem, któ­ry je­den nie­szczę­ściu wier­ny po­zo­stał. Spoj­rza­łem na nie­go in­ne­mi ocza­mi, i ta po­stać zgrzy­bia­ła, ci­cha, po­kor­na, na­bra­ła dla mnie dziw­ne­go uro­ka.

– Jak­to? spy­ta­łem: i nie od­dał mu ostat­niej po­słu­gi ani je­den z tych, co ota­cza­li go świet­nem gro­nem za ży­cia, co schy­la­li się po okru­chy spa­dłe ze sto­łu jego? Zna­łem go… był wspa­nia­ły i mi­ło­sier­ny.

– Pa­nie, za­wo­łał sta­rzec drżą­cym od wzru­sze­nia gło­sem z wi­docz­ną wdzięcz­no­ścią na twa­rzy: pan je­den od­da­jesz mu spra­wie­dli­wość. Ci co żyli z ła­ski jego, od­stą­pi­li go pierw­si; przy­ja­cie­le, któ­rzy za­zdro­ści­li mu skry­cie, po­pchnę­li go w prze­paść, ob­rzu­ci­li po­twa­rza­mi. Nie za­bił go zły los, ale In­dzie – wszak­że to zda­rza się co­dzień.

– I z ogrom­ne­go ma­jąt­ku nie po­zo­sta­ło mu nic? Miał dzie­ci?

– Je­dy­ną, cór­kę; nie mógł znieść my­śli o jej nę­dzy,

– Nę­dzy! za­wo­ła­łem.

– Tak jest, nę­dzy, po­wtó­rzył sta­rzec z pew­ną dumą; cór­ka jego od­da­ła wszyst­ko, do ostat­nie­go klej­no­tu, na za­spo­ko­je­nie wie­rzy­cie­li, i wy­szła z tego domu, gdzie lat dwa­dzie­ścia prze­ży­ła wśród zbyt­ku i szczę­ścia, sama ubo­ga, w jed­nej suk­ni ża­łob­nej, jak ją pan wi­dzia­łeś.

Te sło­wa wy­tłó­ma­czy­ły mi wszyst­ko; słu­cha­łem ich dżwię­ku, choć sta­ry mó­wić prze­stał, i w oczach mo­ich ta pięk­na bo­le­ją­ca po­stać, za któ­ra sze­dłem przed chwi­la, ob­le­kła się au­re­olą, szla­chet­no­ści i męz­twa. Sta­łem osmut­nia­ły i mil­czą­cy na­prze­ciw Odu­fre­go, któ­ry po­cie­szo­ny współ­czu­ciem mo­jem, nie my­ślał prze­ry­wać roz­mo­wy. Ja nie znaj­do­wa­łem wy­ra­zów w my­śli, na uczu­cia bu­dzą­ce się z nie­po­ha­mo­wa­ną gwał­tow­no­ścią; skła­da­ły się na nie naj­szla­chet­niej­sze pier­wiast­ki. W tej chwi­li był­bym dał ży­cie, by módz otrzeć jej łzy, skoń­czyć sie­roc­two i stwo­rzyć jej ży­cie zbyt­ku, wy­kwin­tu, do któ­re­go zro­dzo­ną była.

– I cóż ona po­cznie te­raz? spy­ta­łem nie­śmia­ło bo wkro­czyć w dzie­dzi­nę jej my­śli,. zda­wa­ło mi się pra­wie świę­to­kradz­twem.

– Chce pra­co­wać, od­parł sta­ry wzru­sza­jęc ra­mio­na­mi; wola jej jest har­dą, ale sło­wo "pra­ca" nie­ma do­tąd dla niej wy­raź­ne­go zna­cze­nia. Nie zna jej, nie zna wa­run­ków re­al­ne­go ży­cia. Oj­ciec ubó­stwiał ją, i cho­wał jak raj­skie­go pta­ka wśród kwia­tów i woni.

Sta­ry nie po­wie­dział wszyst­kie­go. Do­wie­dzia­łem się po­tem, że on je­den w tych strasz­nych chwi­lach za­jął się jej lo­sem: on był jej opie­ku­nem i do­bro­czyń­cą.

– Bied­ne dzie­cię, mó­wił da­lej niby sam do sie­bie: czyż mo­głem po­my­śleć kie­dy, że jej na to przyj dziel

– Tak mło­dal tak pięk­na! za­wo­ła­łem nie mo­gąc po­ha­mo­wać się dłu­żej, a tak nie­szczę­śli­wa!

– Nie­szczę­śli­wa! o tak! bar­dzo nie­szczę­śli­wa! Czy uwie­rzysz pan, że na­rze­czo­ny opu­ścił ją bez­wstyd­nie, do­wie­dziaw­szy się o ka­ta­stro­fie ma­jąt­ko­wej?

Te sło­wa prze­ję­ły mnie zim­nym dresz­czem. Więc był na Świe­cie czło­wiek, co po­sia­dał jej ser­ce, jej sło­wo, i czło­wiek ten był nik­czem­nym. Nie umia­łem zdać so­bie do­kład­nej spra­wy z wra­żeń mo­ich, ale wra­że­nia te mio­ta­ły mo­jem nie­do­świad­czo­nem ser­cem i roz­ma­rzo­ny gło­wą jak roz­bi­tym okrę­tem. Po raz pierw­szy wi­dzia­łem z bliz­ka pod­łość ludz­ką i do­tknię­ty nią by­łem w isto­cie, kto­rą po­sta­wi­łem na oł­ta­rzu uczuć mo­ich do­tąd nie­ska­la­nych. Trze­ba mieć lat dwa­dzie­ścia, trze­ba być wy­cho­wa­nym z dala od lu­dzi i świa­ta pod wpły­wem ner­wów czu­łej ko­bie­ty, trze­ba nie mieć naj­lżej­sze­go po­ję­cia prak­tycz­nych wa­run­ków ży­cia, pa­trzeć na wszyst­ko przez pry­zmat wła­snych ma­rzeń, i do tego jesz­cze być ob­da­rzo­nym pew­nym don­ki­szo­ty­zmem uczuć, by po­jąć myśl, jak w tej chwi­li wy­lę­gła się na­gle w gło­wie mo­jej. Bez roz­wa­gi i na­my­słu, nie ba­cząc na nic, o nic nie py­ta­jąc po­sta­no­wi­łem ofia­ro­wać cór­ce ban­kie­ra rękę moją, ma­ją­tek, ży­cie całe, i drża­łem jesz­cze, by nie od­rzu­ci­ła tej ofia­ry. Mo­ral­na za­ro­zu­mia­łość moja była bez gra­nic; nie spo­tkaw­szy się do­tąd nig­dy z rze­czy­wi­sto­ścią, ura­bia­łem ją… fan­ta­stycz­nie we­dle po­jęć mo­ich, od­rzu­ca­jąc z góry lo­gi­kę fak­tów, o któ­rej nie mia­łem zdro­we­go wy­obra­ża­nia. Wie­rzy­łem tyl­ko w bez­myśl­ne po­ry­wy ser­ca, któ­re u mnie do­tąd były czy­ste i szla­chet­ne; nie wie­dzia­łem, że czyn szla­chet­ny na­wet po­trze­bu­je po­par­cia ro­zu­mu, by wyjść ko­mu­bądź na do­bre. Mia­łem nie­kon­se­kwent­ność umy­słu dziec­ka, a wiek i wolę czło­wie­ka. Jed­nak gdy po­sta­no­wie­nie to mia­łem ob­ja­wić sło­wem, za­wa­ha­łem się chwi­lę, do­bie­ra­jąc wy­ra­zów, czu­łem, że krok po­dob­ny lu­dzie na­zwą sza­leń­stwem, że sam Onu­fry spoj­rzy na mnie jak na sza­leń­ca. Ale ja sza­leń­stwo to speł­nić chcia­łem, pra­gną­łem go, i tę nie­bacz­ną mi­łość, zro­dzo­ną przed chwi­lą do­pie­ro, stro­iłem we wszyst­kie wy­so­kie ma­rze­nia. Nie przy­szło mi na­wet na myśl zbli­żyć się do cór­ki ban­kie­ra, po­znać jej uspo­so­bie­nie, umysł, ser­ce. Nie; wie­dzia­łem, że była szla­chet­ną, sko­ro zrze­kła się wszyst­kie­go, by oca­lić pa­mięć ojca, od­waż­ną, sko­ro nie zlę­kła się ubó­stwa, że była sa­mot­ną, opusz­czo­ną, zra­nio­ną we wszyst­kich uczu­ciach, i z nie­cier­pli­wo­ścią dziec­ka chcia­łem jak rószcz­ką czar­no­księz­ką zmie­nić wa­run­ki jej ist­nie­nia, po­wró­cić jej wia­rę w lu­dzi, w ży­cie i szczę­ście, wia­rę, któ­rą utra­cić mu­sia­ła. Nie wie­dzia­łem jesz­cze wten­czas, że są rze­czy nie­po­wrot­ne

Sta­łem obok sta­re­go ko­mi­san­ta w cza­sie gdy te wszyst­kie my­śli snu­ły się w mo­jej gło­wie; on z pew­no­ścią od­gad­nąć ich nie mógł, i wno­sząc z mil­cze­nia mego, że znu­dził mnie swą roz­mo­wą, wy­rzekł ze zwy­kłą po­ko­rą:

– Ale ja za­trzy­mu­ję pana tu­taj, mó­wiąc o rze­czach, któ­re pew­no nie zaj­mu­ją go wca­le; prze­pra­szam.

I skło­nił mi się nie­śmia­ło.

Ten czło­wiek nie snął ser­ca ludz­kie­go, nie miał naj­mniej­sze­go po­ję­cia wy­ra­zu twa­rzy, lub nie pa­trzał na mnie, in­a­czej, był­by od­gadł bu­rzę sza­leń­stwa wrzą­cą w du­szy mo­jej. Pod­nio­słem na nie­go wzrok zmą­co­ny i rze­kłem drżą­cym gło­sem:

– Chciał­bym wi­dzieć się z pan­ną X.

– A to na co? za­py­tał sta­rzec, su­ro­wo pra­wie spo­glą­da­jąc na mnie.

– Sam wi­dok jej wzru­szył mnie do głę­bi du­cha; to, cos mi pan po­wie­dział, do­ko­na­ło resz­ty.

– Nie że­bra­łem dla niej li­to­ści, wy­rzekł z ru­mień­cem obu­rze­nia; bo ten czło­wiek tak po­kor­ny co do sa­me­go sie­bie, dum­niał sko­ro szło o nią.

Był­bym chciał uści­skać go za te sło­wa, ale on har­dy i gniew­ny mie­rzył mnie przy­ga­słe­mi ocza­mi, z któ­rych się jesz­cze iskry do­by­wa­ły.

– Mat­ka moja, wy­rze­kłem, by­ła­by mat­ką dla niej.

– Czy chcesz pan ofia­ro­wać jej jał­muż­nę? Do­pó­ki ja żyję, po­trze­bo­wać jej nie bę­dzie.

– Nie, pa­nie, za­wo­ła­łem, zdo­by­wa­jąc się na zu­peł­ną szcze­rość; sło­wa moje mogą wy­dać ci się dziw­ne i nie­spo­dzia­ne, a jed­nak przy­się­gam ci, mó­wię praw­dę. Je­stem wol­ny i bo­ga­ty; chciał­bym za­ślu­bić pan­nę X. Na­przód wiem… że to je­dy­ny spo­sób przy­wró­ce­nia jej zna­cze­nia i do­stat­ku, do ja­kie­go przy­wy­kła; to jed­no dać mi może pra­wo opie­ko­wa­nia się jej lo­sem, bo wresz­cie od chwi­li gdym ją uj­rzał, ko­cham ją, a to pierw­sza mi­łość moja. Pan nie wiesz, kto je­stem, oto moję na­zwi­sko (i od­da­łem mu bi­let wi­zy­to­wy). Nie żą­dam, byś mi pan wie­rzył na sło­wo; zbierz po­trzeb­ne ci in­for­ma­cye. Przy­by­łem tu­taj jako wie­rzy­ciel ban­kie­ra. Nie trud­no ci bę­dzie prze­ko­nać się o praw­dzie wszyst­kie­go co mó­wię, Ju­tro o tej sa­mej go­dzi­nie będę tu cze­kał na pana; chcę, byś mnie przed­sta­wił pan­nie X.; chcę uj­rzeć ją i z ust jej wła­snych usły­szeć mój wy­rok, a ja­ki­bądź on be­dzie, nie zmie­ni uczuć mo­ich dla niej.

Wszyst­ko to wy­po­wie­dzia­łem jed­nym tchem, go­rącz­ko­wo, i mógł­bym mó­wić dużo dłu­żej , bo zdu­mio­ny sta­rzec nie my­slał mi prze­ry­wać i stał jak czło­wiek na­gle po­grą­żo­ny w sen cza­ro­dziej­ski, jak ten, któ­ry chciał­by a nie może uwie­rzyć w rze­czy­wi­stość wi­dzeń swo­ich. I dłu­go pa­trzał mi w oczy, szu­ka­jąc w nich fał­szu lub obłą­ka­nia; aż w koń­cu po­ko­na­ny nie­prze­par­tą wy­mo­wą praw­dzi­we­go uczu­cia, wy­rzekł z wol­na:

– Ja są­dzę, że to wszyst­ko praw­da; ale po­zwól mi pan być ostroż­nym: tu cho­dzi o nią.

– Masz pan słusz­ność, od­par­łem; ja sam tego żą­dam. Skło­ni­łem mu się i odejść chcia­łem; ale ze wszyst­kich lu­dzi, ten sta­rzec z go­rą­cem nie­świa­do­mem sie­bie ser­cem, o sła­bej in­te­li­gen­cyi, z przy­wią­za­niem i wier­no­ścią psa do pana swo­je­go, naj­prę­dzej mnie mógł zro­zu­mieć. To też po chwi­li na­my­słu za­szedł mi dro­gę; łzy mi­go­ta­ły w jego oczach, twarz drża­ła od gwał­tow­ne­go wzru­sze­nia; wy­cią­gnął do mnie rękę wy­schłą.

– Pa­nie, wy­rzekł, albo je­steś naj­szla­chet­niej­szym z lu­dzi…

Nie do­koń­czył, ale w sło­wach jego znać było obo­wiąz­ko­wą nie­wia­rę.

W isto­cie my­śli te mu­sia­ły na­su­nąć się jemu i każ­de­mu in­ne­mu, coby usły­szał po­dob­ne wy­zna­nie; ale On miał na­iw­ną pro­sto­dusz­ność, skła­nia­ją­cą go do uf­no­ści. W ży­ciu mu­siał być nie­raz oszu­ka­nym, bo ostroż­ność na­wet wi­docz­nie po­cho­dzi­łaś nie­go wię­cej z wy­ro­zu­mo­wa­nia niż z in­stynk­tu, sam zdol­ny do szla­chet­nych uczuć, dru­gich są­dził we­dług sie­bie. Czu­łem, żem go po­zy­skał dla spra­wy mo­jej, i odu­rzo­ny tą całą sce­ną, upo­jo­ny wła­sne­mi sło­wy, wy­sze­dłem z tego domu, w któ­rym tak na­gle ro­ze­gra­ły się przy­szłe losy moje, – w sta­nie trud­nym do opi­sa­nia.

Po­sta­wi­łem więc krok pierw­szy w re­al­nem ży­ciu, pierw­szy raz po­sta­no­wi­łem coś i zdzia­ła­łem sam przez się. A to com uczy­nił, zda­wa­ło mi się wy­jąt­kiem z ja­kiejś cza­ro­dziej­skiej po­wie­ści; rze­czy­wi­stość była po­dob­na do snów i ma­rzeń, a ja nie­bacz­ny sa­dzi­łem, żem świat pod­bił so­bie, żem prze­ina­czył pier­wot­ne wa­run­ki bytu. I nie za­sta­no­wi­łem się ani chwi­lę nad zo­bo­wią­za­nia­mi przy­szło­ści, nad od­po­wie­dzial­no­ścią, jaką bra­łem na sie­bie za swo­je i cu­dze ży­cie; ko­chać, zda­wa­ło mi się rze­czą tak ła­twą jak od­dy­chać.

Po­my­śla­łem wpraw­dzie o mat­ce, ale z góry pew­ny by­łem jej przy­zwo­le­nia: wie­rzy­łem, że ona ko­chać musi co ja ko­cham; że otwo­rzy sze­ro­ko ra­mio­na, by przy­gar­nąć sie­ro­tę, i da jej całą mi­łość mat­ki. Mój spo­sób my­śle­nia był jej dzie­łem; ona to na­uczy­ła mnie po­gar­dzać tem, co świat zwy­kle ceni, pra­wa uczu­cia sta­wiać po nad wszyst­ko, nie spie­rać się z żad­nym szla­chet­nym po­pę­dem ser­ca, ale słu­chać ude­rzeń jego bez wa­ha­nia, i za­miast ubi­tych go­ściń­ców ludz­kich, szu­kać dróg wła­snych, sa­mot­nych. Bied­na mat­ka, mia­ła słusz­ność w wie­lu rze­czach; za­po­mnia­ła tyl­ko w dro­gę ży­cia uzbro­ić mnie pu­kle­rzem ro­zu­mu i zdro­wej wie­dzy; za­po­mnia­ła wpo­ić we mnie te grun­tow­ne prze­ko­na­nia i hart woli opar­tej na wy­ro­bio­nej my­śli, któ­re rzą­dzić po­win­ny ca­łym ustro­jem na­szym, i pu­ści­ła na ma­now­ce świa­ta śle­pe dziec­ko nie zaś czło­wie­ka.

Resz­ta dnia tego ze­szła mi sam nie wiem jak; go­dzi­ny zda­wa­ły mi się wie­ka­mi, a jed­nak mi­ja­ły szyb­ko. Noc przy­szła, nie mo­głem zna­leźć snu i spo­czyn­ku; przed wy­obraź­nią moją snu­ło się ty­sią­ce ob­ra­zów; te­raź­niej­szość i przy­szłość mie­sza­ła się w dziw­nych kształ­tach, a za­wsze i wszę­dzie wi­dzia­łem przed sobą cór­kę ban­kie­ra, to tak jak wczo­raj ska­mie­nia­łą, pra­wie pod na­ci­skiem bólu, to zwol­na wra­ca­ją­cy do ży­cia i szczę­ścia, z uśmie­chem na bla­dych ustach, z ru­mień­cem na mar­mu­ro­wej twa­rzy, ze sło­wem: ko­cham w spoj­rze­niu.

Na­za­jutrz dłu­go przed umó­wio­ną go­dzi­ną cze­ka­łem na Onu­fre­go. Uj­rza­łem go w koń­cu; szedł szyb­kim kro­kiem roz­ra­do­wa­ny, pro­mien­ny; zda­wał się młod­szym o lat kil­ka. Zbli­żył się do mnie z wy­cią­gnię­te­mi rę­ka­mi, jak gdy­by chciał mnie uści­snąć. Nie po­trze­bo­wał mó­wić, dość było spoj­rzeć na nie­go, by zro­zu­mieć, że spra­wa moja wy­gra­na była w my­śli jego, a może już wy­gra­na zu­peł­nie.

– Więc… spy­ta­łem z bi­ją­cem ser­cem: przed­sta­wisz mnie pan pan­nie X…?

– Pan­na Le­ono­ra cze­ka na pana.

– Cze­ka na mnie? po­wtó­rzy­łem bled­nąc, bo wzru­sze­nie zwy­cię­ża­ło siły moje; cze­ka na mnie, więc wie wszyst­ko?

– Wie, że je­śli są tu­taj pod­li i nik­czem­ni­cy, są też lu­dzie tacy iak pan. Chodź­my.

– Chodź­my, po­wtó­rzy­łem.

W tej chwi­li by­łem tak szczę­śli­wy, że po­trze­bo­wa­łem paść na ko­la­na i po­dzię­ko­wać Bogu i lu­dziom. Szli­śmy w mil­cze­niu, bo choć ty­sią­ce py­tań ci­snę­ły się na usta moje, jed­nak nie by­łem w sta­nie sfor­mu­ło­wać ich sło­wem, w du­szy mo­jej było w tej chwi­li uro­czy­sta jak w ko­ście­le, w rze­czy­wi­sto­ści stą­pa­łem wśrod ma­rzeń, a każ­de tchnie­nie było mi tchnie­niem roz­ko­szy. Na roz­kosz tę skła­da­ło się wie­le uczuć. Nie była to mi­łość jesz­cze – ta wię­cej da­le­ko tkwi­ła w wy­obraź­ni mo­jej niż ser­cu, ale ja­kieś dum­ne upo­je­nie, żem wy­stą­pił z po­wsze­dnich szla­ków, jak błęd­ny ry­cerz zna­la­złem pole dzia­łal­no­ści, ży­cie moje prze­mie­nia­łem w po­emat i sta­łem się dla sa­me­go sie­bie bo­ha­te­rem ro­man­su.

We­szli­śmy w koń­cu do dwor­ku na Na­lew­kach. Onu­fry za­stu­kał, drzwi się otwo­rzy­ły, i uj­rza­łem się w obec Le­ono­ry. Czar­na suk­nia cięż­kie­mi fał­da­mi obej­mo­wa­ła jej ki­bić peł­ną, wy­smu­kłą i ry­so­wa­ła lek­ko jej po­są­go­we kształ­ty, ko­ro­na bla­do zło­ci­stych wło­sów zwie­sza­ła się nad jej czo­łem i cią­ży­ła na kar­ku w bo­ga­tych zwo­jach skrę­co­nych nie­dba­le; ale twarz jej była bia­ła jak wczo­raj, bez śla­du ru­mień­ca i uśmie­chu. Czo­ło było su­ro­we, nie­ubła­ga­ne, a ja­sny wzrok spo­czy­wał na mnie z nie­uję­tym wy­ra­zem li­to­śne­go ba­da­nia. Spoj­rze­nie to prze­szy­ło mnie na wskroś i zmu­si­ło spu­ścić oczy; jed­nak nie od­wró­ci­łem ich od niej, ale z ro­dza­jem za­chwy­tu utkwi­łem je w jej ręce, w jej suk­ni, śle­dzi­łem jej po­wol­ne a wdzięcz­ne ru­chy, gdy w mil­cze­niu wpro­wa­dzi­ła nas do po­ko­ju i wska­za­ła mi krze­sło sia­da­jąc sama.

Po­kój ten był bar­dzo skrom­ny, ubo­gi; a jed­nak ona roz­ja­śnia­ła go swą pięk­no­ścią i nada­wa­ła mu nie­po­spo­li­te pięt­no; wcho­dzi­łem tu jak do świą­ty­ni, z ci­chą trwo­gą i sku­pie­niem du­cha. Ko­bie­ta nie zda­wa­ła się zwra­cać uwa­gi na li­che oto­cze­nie swo­je; czy wie­dzia­ła, że no­si­ła z sobą wszę­dzie at­mos­fe­rę so­bie wła­ści­wą, czy po­grą­żo­na w po­nu­rej roz­pa­czy nie ra­czy­ła zwró­cić na­wet uwa­gi na niz­kie bie­lo­ne Ścia­ny, na bied­ne sprzę­ty swe­go miesz­ka­nia. Wi­docz­nie jed­nak za­sto­so­wać się chcia­ła do no­we­go po­ło­że­nia: na sto­le le­ża­ła ro­bo­ta za­czę­ta, a jej ala­ba­stro­we pal­ce nie przy­wy­kłe do igły, no­si­ły sia­dy drob­nych, ukłóć. Wzrok mój za­trzy­mał się na tej ręce wy­twor­nej, piesz­czo­nej, ska­za­nej na po­wsze­dnią pra­cę. I wzru­sze­nie moje sil­niej­sze było od woli, nie mo­głem prze­mó­wić sło­wa.

Le­ono­ra mil­cza­ła chwi­lę, jak­by zo­sta­wia­jąc mi czas do na­my­słu; w koń­cu gdy ci­sza prze­dłu­ża­ła się zbyt­nie, prze­mó­wi­ła pierw­sza.

– Sta­ry mój przy­ja­ciel Onu­fry mó­wił mi, że pan je­steś wie­rzy­cie­lem mego ojca i że pra­gniesz mnie wi­dzieć,

Te sło­wa prze­ję­ły mnie zim­nym dresz­czem; spo­dzie­wa­łem się co in­ne­go usły­szeć. Wy­mó­wio­ne były gło­sem chłod­nym, Pod­nio­słem oczy: twarz jej była nie­po­ru­szo­na.

– Pani, za­wo­ła­łem roz­ża­lo­ny: czyż po­wie­dzia­no ci to tyl­ko?

– Onu­fry mó­wił mi rze­czy tak dziw­ne, iż rze­czy­wi­ście upo­waż­ni­łam go do przy­pro­wa­dze­nia tu pana; resz­tą nie za­po­mnę nig­dy, że pan je­den sze­dłeś za trum­ną ojca mo­je­go i wspo­mi­nasz go bez prze­kleń­stwa.

Sło­wa te były smut­ne i ła­god­ne, ale twarz nie po­ru­szy­ła się więk­szym wy­ra­zem; oczy ba­daw­czo wle­pi­ła we mnie. Jam nie wie­dział co od­po­wie­dzieć. Utwo­rzy­łem so­bie w wy­obraź­ni ob­raz tej ko­bie­ty inny zu­peł­nie; na tych ry­sach, w tej po­sta­ci spo­dzie­wa­łem się in­ne­go wy­ra­zu, in­nych słów z tych ust. A jed­nak choć róż­na od ma­rzeń mo­ich, cór­ka ban­kie­ra była cu­dow­nie pięk­na, olśnie­wa­ją­ca w du­mie swo­jej.

– Pani, wy­rze­kłem z ci­cha zno­wu, spusz­cza­jąc oczy przed jej doj­mu­ją­cym wzro­kiem: co­kol­wiek po­wie­dzia­no ci, jest praw­dą i dojść nie może mia­ry uczuć, ja­kie wzbu­dzi­łaś we mnie; ale je­śli mnie nie od­rzu­cisz, ży­cia ca­łe­go nie star­czy na ich stwier­dze­nie.

W gło­sie moim mu­sia­ła dźwię­czeć praw­da, bo Le­ono­ra za­my­śli­ła się chwi­lę, a ja mó­wi­łem da­lej nie­pew­ny i trwoż­ny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: