Męskie gry - ebook
Męskie gry - ebook
Moskwę terroryzuje psychopatyczny morderca. Uderza często, działa szybko i sprawnie, pozostawiając bezradną milicję z trupami siedmiu uduszonych mężczyzn. Ku zdumieniu prowadzącej śledztwo major Anastazji Kamieńskiej z zebranych przez nią dowodów wynika, że zbrodni dokonuje kobieta. Tymczasem, według wysoko postawionego moskiewskiego mafioso, przynajmniej jeden z zamordowanych mężczyzn nie mógł być ofiarą poszukiwanego zabójcy. Jednocześnie major Kamieńska odkrywa, że w sprawę serii morderstw zamieszany jest ktoś bardzo jej bliski. Na domiar złego do gry włącza się płatny morderca. W Męskich grach, tak jak w innych swych powieściach, "rosyjska Agata Christie" kreśli mroczny i realistyczny obraz współczesnej Rosji, a na tym tle – galerię żywych i niebanalnych postaci. Przede wszystkim jednak konstruuje błyskotliwą intrygę kryminalną.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-118-0 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nikita leżał na kanapie odwrócony do ściany, z kolanami podciągniętymi niemal pod brodę. Jego dręczyciele dawno już sobie poszli, bez złości wymierzając mu na pożegnanie parę kuksańców. Całe ciało miał obolałe, oddychał z trudem, przygryziony język wciąż jeszcze krwawił, pozostawiając nieprzyjemny, metaliczny posmak w ustach.
Tamci nagrali wyznanie na dyktafon i taśmę wideo – i zmyli się. Kim byli? Dlaczego przyszli? Do czego im potrzebna jego relacja?
Pierwszą myślą oczywiście było, że są z milicji. Rozważywszy jednak sprawę, Nikita doszedł do wniosku, że coś tu się nie zgadza. Jeżeli gliny mogą ot tak, po prostu, włamać się do mieszkania, dać człowiekowi wycisk i zmusić go do zeznań, to dlaczego zrobili to teraz, a nie półtora roku temu? W tej chwili cała sprawa jest absolutnie nieaktualna. O facecie, którego załatwił na Dworcu Paweleckim, wszyscy już dawno zapomnieli. Dzisiaj nawet o zabójstwach różnych gwiazd i wielkich polityków nikt nie pamięta dłużej niż dwa miesiące. A jeśli to ludzie działający na zlecenie jakiegoś ugrupowania mafijnego, to na cholerę jest komu potrzebny po półtora roku?
Dlatego następna myśl, która przyszła Nikicie Mamontowowi do głowy, wydała mu się o wiele słuszniejsza. Upomnieć się o swego mogli tylko jego koleżkowie. Nie spodobało się im, że w stolicy ktoś wykończył ich kumpla, i postanowili dać zabójcy nauczkę. Oczywiście milicyjne dochodzenie wcale im nie było na rękę, a fakt, że odłożono sprawę na półkę, mógł ich tylko cieszyć, ale działania milicji to jedno, natomiast prywatne, wewnątrzmafijne porachunki to całkiem inna bajka. Niech no tylko ten łobuz, który załatwił naszego kolesia, nawinie nam się pod rękę!
Przy takim podejściu do sprawy półtoraroczna zwłoka nie wydawała się niczym nadzwyczajnym. Członkowie struktur kryminalnych kierują się własną, odmienną niż milicyjna, logiką. To gliny zawsze się śpieszą, naczalstwo ich pogania, prokuratorzy nie dają spokoju. A ci z mafii rozliczają się między sobą inaczej. Wtedy, kiedy jego, Nikitę Mamontowa, wysłali na Dworzec Pawelecki, pomiędzy dwiema grupami gra była prawie wyrównana; zamiejscowi byli minimalnie górą – i załatwienie jednego z nich doprowadziło do remisu. Teraz zaś, po półtora roku, przewagę mogli uzyskać ci z Moskwy, więc ich „konkurencja” posłużyła się Nikitą jako kartą przetargową.
Przypomniał sobie oficera operacyjnego z Pietrowki, który go wtedy obrabiał. Wyciągał z niego duszę po kawałku, po trzy godziny dziennie nękał go pytaniami, usiłował się do niego dobrać i tak, i siak. Jak też on się nazywał? No, zresztą nieważne. A więc ten oficer powtarzał Nikicie: „Wiem, że ty dokonałeś tego zabójstwa. Wiem i koniec. I radzę ci wziąć jedną rzecz pod uwagę. Jeżeli znajdę dowody twojej winy, dostaniesz wyrok. Solidny wyrok, ale to w końcu tylko odsiadka. Jeśli pójdziesz po rozum do głowy i sam się przyznasz na piśmie, wyrok będzie mniejszy, a jak zaczniesz aktywnie współpracować i powiesz, kto ci zlecił zabójstwo – jeszcze mniejszy. Natomiast jeżeli ja nie znajdę dowodów przeciwko tobie, pozostaniesz na wolności, ale długo na niej nie pożyjesz”.
Nikita wówczas nie uwierzył. Jego zleceniodawcy wydawali mu się silni, potężni i niezniszczalni. Na pewno nie pozwolą go skrzywdzić. Zwłaszcza że okazał się takim spryciarzem, wywinął się glinom. Jednakże minęło półtora roku i wszystko się zmieniło. Grupa, do której należał, nie była wcale taka silna i wszechmocna. Osłabiały ją waśnie wewnętrzne, a milicja także nie zasypiała gruszek w popiele, tego i owego potrafiła zahaczyć i zręcznie wyłowić. Trzy miesiące temu żałosne resztki grupy włączyły się do innej struktury, większej i silniejszej, która podporządkowała sobie mocodawców Nikity Mamontowa. Dla samego Nikity jednak nie znalazło się w niej miejsce. To znaczy, owszem, nie zostawili go całkiem na lodzie, dostał odprawę, ale dano mu jasno do zrozumienia, że nikt nie będzie po nim płakał, jeśli się zmyje. Żaden z niego żołnierz, żaden snajper, osiłek, zabijaka czy mistrz kierownicy i w ogóle żadnymi specjalnymi umiejętnościami się nie wyróżnia. Jego dawni szefowie, ot, drobnica, cieszyli się z każdej pary rąk, zwłaszcza jeśli te ręce należały do tchórza, któremu łatwo rozkazywać. Ale u nowych panują inne porządki. Tam o każde miejsce trzeba się ubiegać niemal konkursowo i tacy jak Nikita w ogóle nie są potrzebni. Oczywiście, przyjmą go, jeżeli zechce zostać, ponieważ ma na swoim koncie mokrą robotę i tym sobie zasłużył na prawo przynależności do struktury mafijnej. Ale nic poza tym. Rola żałosnego pionka na łaskawym chlebie to maksimum, na jakie może liczyć.
Nikita odmówił z godnością, oświadczył, że nie rości sobie żadnych pretensji do niczego, i z ulgą zakończył swoje kontakty ze światem przestępczym. Od dziecka był słaby i tchórzliwy, ale mając lat dwadzieścia pięć nabrał przynajmniej trochę rozumu. Jako dziewiętnastolatek dał się wciągnąć w działalność kryminalną, gdyż bał się odmówić. W dwudziestym czwartym roku życia dokonał zabójstwa również dlatego, że stchórzył i nie odważył się powiedzieć „nie”. Bał się, że będą go bić. Ale od tamtej chwili myślał tylko o tym, jak by się z tego wszystkiego wymotać. Koniec, dość wygłupów. Trzeba pójść po rozum do głowy, nauczyć się jakiegoś zawodu i spać w miarę możliwości spokojnie. Ale wyrwać się ze świata przestępczego, i to jeszcze mając takiego haka, jak mokra robota, okazało się rzeczą wcale niełatwą. Najmniejszą niesubordynację traktowano jako przejaw „zsuczenia”, czyli działania na rzecz milicji bądź konkurentów. Niegłupi, lecz słaby Nikita siedziałby więc po wiek wieków na mafijnym przypiecku, gdyby – na jego szczęście – piec nagle nie zaczął się walić. Jawną pogardę nowych szefów dla swojej osoby Nikita uznał za prawdziwy dar losu, który pozwoli mu wreszcie wieść normalne życie – bez zagrożeń, cudzych podejrzeń i strachu. Tak w każdym razie uważał. Ale nic z tego nie wyszło…
Wyglądało na to, że tamten oficer miał rację. Nikita niedługo cieszył się wolnością. Jak też on się nazywał? Mamontow przypomniał sobie, że milicjant dał mu wtedy swój telefon, i domowy, i służbowy, i powiedział:
– Kiedy się zdecydujesz zeznawać, od razu do mnie zadzwoń. Nie krępuj się, dzwoń o każdej porze, nawet w nocy.
Karteczkę z telefonami Nikita znalazł szybko. Zawsze lubił porządek i nigdy niczego nie gubił. Aha, Jurij Wiktorowicz Korotkow. I numery. A gdyby tak zadzwonić? Teraz już wszystko jedno, można i jemu przyznać się do zabójstwa, tamci trzej i tak mają to na wideo. Korotkow przynajmniej doradzi, co robić.
Nikita jeszcze chwilę się zastanawiał, potem zdecydowanym ruchem zdjął słuchawkę i wykręcił domowy numer Korotkowa. Była już dziesiąta wieczór, więc uznał, że dzwonić pod służbowy numer nie ma sensu.
Odezwał się niezadowolony kobiecy głos.
– Nie ma go. Coś przekazać?
– Zadzwonię później. Może być za godzinę?
– Proszę – sucho powiedziała kobieta i odłożyła słuchawkę.
Ale za godzinę Korotkowa też nie było w domu. Nikita postanowił dziś więcej nie dzwonić, jakoś nie wypada budzić całej rodziny. Zatelefonuje lepiej jutro rano. Ciekawe, czy ten Korotkow w ogóle go pamięta. Co dzień ma pewnie do czynienia z tuzinem takich jak Nikita.
*
Nastia Kamieńska nie zdążyła po przyjściu do pracy zdjąć kurtki i powiesić jej w szafie, kiedy już pojawił się u niej Korotkow.
– Aśka, odśwież mi pamięć. Dziewięćdziesiąty piąty rok, zabójstwo przyjezdnego kuriera na Dworcu Paweleckim. Podejrzany Nikita Mamontow.
– Było coś takiego – potwierdziła Nastia. – O jakie szczegóły ci chodzi? Mam to wszystko w papierach, ale szukanie długo potrwa.
– Nie musisz szukać, mów, co pamiętasz.
– A o co chodzi?
– Przed chwilą dzwonił do mnie ten Mamontow. Chce się spotkać. Umówiłem się z nim na wpół do dwunastej przy stacji metra Czertanowska.
Nastia w kilku zdaniach zrelacjonowała Korotkowowi wszystko, co pamiętała ze sprawy zabójstwa na Dworcu Paweleckim. Miała znakomitą pamięć, co często wykorzystywali jej koledzy.
– Czyli facet był z grupy Usojewa – rzekł w zamyśleniu Jura. – A grupa Usojewa, o ile wiem, czy raczej to, co z niej zostało, połączyła się gładko z grupą niejakiego Laszenki, ksywa Lach. Cóż, widocznie naszego małego Nikity zdecydowanie nie urządza istniejący stan rzeczy. Ciekawe.
Cały ranek Nastia spędziła na analizie danych mających lub mogących mieć związek z dusicielem psychopatą. Zaczęły już wpływać kolejne wyniki sekcji siedmiu ofiar i z wniosków patologów sądowych można było wyłuskać pewne informacje. Na przykład pierwsze ze znalezionych zwłok miały na szyi ślady paznokci, u wszystkich pozostałych natomiast – mimo że zaatakowano ofiary z podobną siłą – takich śladów nie wykryto. Należało więc sądzić, że pomiędzy pierwszym a drugim zabójstwem morderca obciął paznokcie. Istotny szczegół! Gdyby tak jeszcze dzięki tej informacji udało się wpaść na trop maniaka…
Uwagę Nasti zwróciła też inna wskazówka. Sądząc po rozmieszczeniu krwawych wybroczyn na szyjach ofiar, można było założyć, że zabójca jest osobą bardzo wysokiego wzrostu. Uduszeni mierzyli od stu sześćdziesięciu dwóch centymetrów do metra osiemdziesięciu, a ślady palców na ich szyjach pozwalały wyciągnąć wniosek, że napastnik był wyższy od wszystkich swoich ofiar. Niestety, miejsce i sposób zadzierzgnięcia pętli nie wnosił żadnych nowych informacji na temat przestępcy. Kiedy ofiara, po silnym uciśnięciu tętnicy szyjnej, traciła przytomność, napastnik kładł ją na ziemi, zdejmował jej szalik lub chustkę i zaciągał pętlę, jak pisali w swoich raportach z wyników sekcji lekarze sądowi, „ruchem od tyłu do przodu i z góry do dołu, co potwierdza obecność biegnącej ukośnie bruzdy w dolnej części szyi”. Uważali oni, że przestępca musi mieć co najmniej sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, ale – co pewniejsze – mierzy raczej blisko dwa metry. To już było coś. Należało rozejrzeć się wśród koszykarzy.
I jeszcze jedna sprawa, być może, najważniejsza. Człowiek wraca do domu o północy, wchodzi do pustej bramy. I natychmiast zostaje zaatakowany. Ale tylko w bajkach wszystko toczy się tak prosto i gładko. Co to znaczy „zostaje natychmiast zaatakowany”? Morderca musiał iść za upatrzoną ofiarą pustą ulicą, wejść za nią do bramy… Czy ludzie doprawdy są tak lekkomyślni? A przecież wyniki sekcji stwierdzają wyraźnie, że ani jedna z ofiar nie znajdowała się w stanie upojenia alkoholowego, kiedy to zdaje się człowiekowi, że wszyscy ludzie są najżyczliwszymi przyjaciółmi i że mógłby wręcz góry przenosić. A może zabójca nadchodził z przeciwnej strony, idąc na spotkanie ofiary? Ale wtedy człowiek tym bardziej czułby się wystraszony lub przynajmniej wzbudziłoby to jego czujność. I nie pozwoliłby tak łatwo chwycić się za gardło. Byłyby jakieś ślady walki. Tymczasem nic takiego nie znaleziono. A więc ofiara absolutnie nie spodziewała się ataku, jej mięśnie nie były instynktownie napięte i traciła przytomność natychmiast, gdy tylko palce mordercy ucisnęły tętnicę. Można to było wyjaśnić w trojaki sposób. Po pierwsze, ofiara znała zabójcę i nie bała się go. Przeprowadzone badania na razie nie potwierdzały tej wersji. W każdym razie wspólnych znajomych u całej siódemki denatów, jak dotąd, nie znaleziono. Po drugie, morderca pojawiał się znienacka, nie szedł za ofiarą ani nie zbliżał się z przeciwka, lecz wynurzał się z ciemności, gdzie stał zaczajony, cierpliwie czekając na spóźnionego lokatora. Teoretycznie to możliwe, ale w praktyce… Wszystkie bramy, w których znaleziono zwłoki mieszkańców, były dobrze oświetlone i nie miały zakamarków, gdzie można by się schować, a potem znienacka wyłonić.
Pozostawał trzeci wariant: ofiara widziała zabójcę, lecz nie obawiała się go i nie spodziewała, że zostanie zaatakowana, chociaż nie znała przestępcy. Przed kim można nie czuć strachu o dwunastej w nocy, w pustej bramie? Przed dzieckiem albo kobietą. Nawet bardzo wysoką kobietą…
Z tych rozważań wyrwał Nastię dzwonek telefonu. W słuchawce rozległ się głos Korotkowa:
– Asiu, zajrzyj do swoich papierów, potrzebny mi adres tego kretyna Mamontowa. Czekam już na niego godzinę, zmarzłem na kość.
– A co, nie przyszedł?
– Nie przyszedł, bydlak. Jak go znajdę, nogi mu z tyłka powyrywam.
Nastia szybko otworzyła sejf i wyjęła teczkę z materiałami z 1995 roku, gratulując sobie w duchu przezorności. Oczywiście, prościej byłoby trzymać wszystko razem, w jednym miejscu, ale ona, kierowana jakimś niewytłumaczalnym instynktem, dzieliła materiały na dwie części. W jednej teczce przechowywała końcowe raporty i podsumowania, bezosobowe, najeżone cyframi i suchymi konstrukcjami logicznymi, niezawierające żadnych nazwisk, w drugiej – wszystkie bieżące notatki, kopie przesłuchań, nazwiska, ksywy, adresy, telefony i inne przydatne informacje. Co tydzień dane te Nastia wprowadzała do domowego komputera i tam, dzieląc je na pliki i katalogi, opracowywała następnie najrozmaitsze zestawienia i tabele, ale tu, w gabinecie na Pietrowce 38, materiały znajdowały się w teczkach, i to nie zawsze w najidealniejszym porządku. Co prawda, Nastia orientowała się w nich doskonale, ale nikt inny nie znalazłby tu potrzebnych danych. Gdyby wszystkie materiały trzymała w jednej teczce, a dwa dni temu Panisko osobiście zabrałby ją, żeby się z nimi „zapoznać”, Jurka Korotkow zobaczyłby potrzebny adres jak własne ucho. Musiałby go szukać przez biuro adresowe, a w Moskwie Mamontowów jest jak psów.
Podyktowała Korotkowowi adres i – na wszelki wypadek – numer telefonu Nikity Mamontowa, przesłuchiwanego w 1995 roku w związku ze sprawą zabójstwa na Dworcu Paweleckim. Nikita mieszkał daleko od stacji metra Czertanowska, na drugim końcu miasta, w Otradnem.
– Pojedziesz do niego teraz, od razu? – spytała Korotkowa.
– Akurat, już się rozpędziłem – burknął rozzłoszczony Jura. – I tak straciłem przez niego całą godzinę. Specjalnie wyznaczyłem mu spotkanie przy Czertanowskiej, bo mam w tej okolicy dwie sprawy do załatwienia. Jedna zresztą dotyczy twojego dusiciela. Jak skończę tutaj wszystko, co zaplanowałem, to potem może zajrzę do Nikity, jeśli jeszcze dam radę. No dobra, koleżanko, lecę dalej.
*
Była to klasyczna pułapka, którą zastawiano setki razy i w którą wpadało tyleż osób. Mało tego, przedstawiano ją w dziesiątkach powieści kryminalnych i filmów. Mimo to wpadki wciąż się zdarzały.
Major Korotkow był doświadczonym oficerem operacyjnym. Dlatego najpierw długo dzwonił do drzwi Nikity, a potem pchnął je ostrożnie. Stwierdziwszy, że są otwarte, nie wszedł do środka, przymknął drzwi i nacisnął dzwonek do sąsiedniego mieszkania. Otworzyła mu młoda kobieta z rocznym berbeciem na rękach. Jura pokazał jej legitymację.
– U pani sąsiada drzwi są otwarte – powiedział – a on nie reaguje na dzwonek. Czy mogę od pani zadzwonić po milicję?
– Przecież pan sam jest z milicji – roześmiała się kobieta.
– Pojedynczy milicjant to nie milicjant – konfidencjonalnie ściszając głos, rzekł Korotkow.
– Jak to?
– A tak. Nam także potrzebni są świadkowie, jak wszystkim. Co by było, gdybym tak teraz wszedł do mieszkania Nikity i okazałoby się, że buszowali tam złodzieje? Nigdy w życiu bym nie udowodnił, że sam czegoś nie zabrałem, korzystając z okazji.
– Mogę wejść z panem – zaproponowała ochoczo sąsiadka Nikity. – I jeśli będzie trzeba, zaświadczę, że pan niczego nie wziął. Chce pan?
Korotkow nie chciał. Nie widział najmniejszej potrzeby, żeby ta miła młoda kobieta miała być zamieszana w sprawę o zabójstwo. Co zaś do tego, że chodzi właśnie o zabójstwo, a nie o okradzenie mieszkania, nie miał cienia wątpliwości. Jurij Korotkow był doświadczonym wywiadowcą.
*
Walentin Bagluk zawsze ciężko znosił kaca. Właściwie to pił niezbyt często, tylko w miłym, zaprzyjaźnionym gronie, ale wtedy już bez umiaru – miewał przerwy w życiorysie, nic nie pamiętał, słowem, pełny odlot. I za każdym razem po uroczym wieczorze następował ranek. Koszmarny. Odrażający. Wprost nie do zniesienia. Tak straszny, że wydawał się Wali Baglukowi ostatnim porankiem w jego niedługim życiu.
Bagluk pracował w popularnej moskiewskiej gazecie, znanej z wyciągania na światło dzienne różnych skandali i podejmowania „gorących” tematów. Walentin, obudziwszy się, uznał, że już nigdy więcej nie napisze ani jednego artykułu do swojej gazety, z tej prostej przyczyny, że ten ranek będzie ostatnim w jego życiu. Do jasnej cholery, po co się wczoraj tak schlał? Przecież za każdym razem powtarza się ta sama historia: wie, co będzie następnego dnia, a mimo to pije, przy czym im więcej alkoholu w siebie wlewa, tym bardziej odległa i mglista staje się perpektywa koszmaru porannego kaca. Ranek jest jeszcze hen, daleko, a wesołość i radosne uniesienie trwają, są tu i teraz.
Słowem, Walentin czuł się fatalnie. Cierpiał jak potępieniec. Niemal płakał nad własną głupotą i bezsilnością, ponieważ jedno wiedział na pewno: nie może sobie pozwolić na klina. Jeśli człowiek zacznie od rana klinować, to znaczy, że jest zdeklarowanym alkoholikiem. I chociaż z opowieści przyjaciół Bagluk wiedział, że setka wódki w mgnieniu oka postawiłaby go na nogi, mężnie przemagał pragnienie.
Z trudem dobrnąwszy do łazienki, stanął pod prysznicem. Dziesięć minut pod letnią wodą sprawiło, że poczuł się odrobinę lepiej. Kiedyś, jeszcze za władzy radzieckiej, można było dostać w aptece wspaniałe tabletki pod nazwą aeron. Teraz już od dawna ich nie produkowano, ale Bagluk w tamtych dawnych czasach sprytnie zakupił spory ich zapas, gdyż właściwie przechowywane, zachowywały ważność do 1998 roku. Tabletka aeronu zażyta razem z tabletką novocefalginy skutecznie likwidowała ból głowy i nudności po przepiciu.
Walentin już wyszedł z łazienki, wyjął drogocenne lekarstwa i właśnie miał popić je wodą, kiedy zadzwonił telefon wiszący w kuchni na ścianie. Bagluk postanowił go nie odbierać. Nie miał siły rozmawiać. Ale sygnały nie ustawały, a wtyczki nie można było wyjąć z gniazdka, aparat był zamontowany na stałe. Żeby go wyłączyć, Walentin musiałby znaleźć śrubokręt, ukucnąć, wykręcić śruby i odłączyć zaciski. O tak skomplikowanej operacji w obecnym stanie nie mógł nawet pomyśleć. Co więcej, aparat był stary, regulator głośności dzwonka dawno się popsuł, tak że sygnału nie dawało się ściszyć. Chyba żeby przynieść z pokoju poduszkę… Ale to też nic nie da. Aparat przecież wisi na ścianie. Nie, lepiej już podnieść słuchawkę, bo od tych rozdzierających, przeraźliwych dzwonków można dostać konwulsji. O Boże, po co wczoraj tyle pił!
– Halo – zabełkotał w słuchawkę głosem umierającego, w nadziei, że dzwoniący weźmie go za ciężko chorego i odczepi się.
– Walentin Nikołajewicz? – rzekł nieznajomy głos.
– Tak, słucham – odezwał się Bagluk, oczyma duszy widząc się na scenie w roli Damy Kameliowej w ostatnim akcie dramatu.
– Czy jest pan zainteresowany informacjami dotyczącymi zabójstwa?
– Zależy jakiego.
– Morderstwa dokonano wczoraj. Ofiara jest informatorem Pietrowki. Proszę sobie przypomnieć, w wielu gazetach ukazały się informacje o tym, że milicja werbuje ludzi, wykorzystuje ich, a następnie wyrzuca jak bezużyteczne śmieci. Informator staje się nikomu niepotrzebny, mało tego, nawet ochrona jego danych osobowych przestaje obowiązywać. I oto rezultaty. Wasza gazeta, tak popularna i lubiana przez mieszkańców Moskwy, nie wiadomo dlaczego ani razu nie podjęła tego tematu. Redakcja nie jest tym zainteresowana?
Bagluk szybko powracał do życia. A więc to jeszcze nie finał, kiedy Dama Kameliowa umiera na suchoty. Jesteśmy dopiero w środku akcji.
– Owszem, jest, ale nie dysponowaliśmy wystarczającymi informacjami. Takich przypadków, o jakich pan mówi, nie było wiele, i za każdym razem inne redakcje nas wyprzedzały. A jeśli nie ma się wyłączności na taką publikację, to już nie to, o co chodzi.
– Wobec tego tym bardziej powinno to pana zainteresować – oznajmił nieznajomy rozmówca. – Ponieważ pan jest pierwszym człowiekiem, który się dowiedział, że zamordowany wczoraj Nikita Mamontow był informatorem jednego z pracowników sekcji zabójstw na Pietrowce.
– Ale potrzebne mi są dowody – rzekł ostrożnie Bagluk.
– Wie pan przecież, że nasza gazeta i tak ma już na swoim koncie kilka procesów z powodu publikacji opartych na niesprawdzonych informacjach.
– Ma się rozumieć – odparł spokojnie nieznajomy. – Przedstawię panu dowody. Umówimy się od razu na spotkanie czy chce pan jeszcze przemyśleć sprawę?
– Chciałbym zrozumieć, jaki pan ma w tym interes. Dlaczego proponuje pan informacje akurat naszej gazecie, a właściwie konkretnie mnie. I na co pan liczy w zamian?
– Zaraz panu wyjaśnię. To jedyna gazeta codzienna, która może rozpracować tak skomplikowaną sprawę. Oczywiście, w „Ściśle Tajnym” czy „Kronice Kryminalnej” są specjaliści, którzy lepiej od pana zorientują się w materiale i przedstawią całą historię o wiele efektowniej, ale te pisma ukazują się raz na miesiąc. Czyli byłaby to już musztarda po obiedzie. Teraz co do mojego własnego interesu. Pracuję w organach bezpieczeństwa i nie jest mi obojętne, jak przebiega działalność agenturalnooperacyjna. Niestety, obecnie sprawy wyglądają nie najlepiej. W tej sytuacji chciałbym zrobić wszystko, żeby ukrócić ten proceder, na przykład zorganizować w mediach kampanię, która otworzyłaby wreszcie władzom oczy na fakt, że system wykrywania przestępstw i ścigania winnych po prostu się sypie.
To wydało się Baglukowi dość przekonujące. W każdym razie zetknął się już z ludźmi, którzy usiłowali forsować swoje racje za pomocą skandali prasowych. Co prawda, racje te zawsze miały charakter polityczny, a nie zawodowo-merytoryczny… Ale za to artykulik będzie można napisać, że paluszki lizać!
*
Jura Korotkow przychodził do pracy bardzo wcześnie. Atmosfera w domu była nie do wytrzymania, więc zwykle starał się wstać, zjeść śniadanie i wyjść, zanim żona się obudzi, żeby uniknąć kolejnej awantury i nie psuć sobie nastroju na resztę dnia. Dzisiaj także zjawił się na Pietrowce bardzo wcześnie, już za kwadrans ósma siedział w gabinecie, który dzielił z Kolą Siełujanowem, i przepisywał na czysto informacje, które zdołał zebrać wczoraj. Notował je na różnych świstkach, bazgrał na pudełkach od papierosów, papierkach od cukierków i innych podobnych „nośnikach informacji”.
Dziesięć po ósmej zabrzęczał dzwonek telefonu wewnętrznego.
– Juriju Wiktorowiczu – rozległ się głos Mielnika – proszę do mnie.
Korotkow ze zdziwieniem spojrzał na zegarek i udał się do szefa. Władimir Borisowicz powitał go lodowatym milczeniem. Rzucił tylko na długi stół konferencyjny jakąś gazetę i stanął pod oknem, odwrócony od Korotkowa plecami. Jura wziął ją ze stołu, przebiegł wzrokiem tytuły, aż natknął się na jeden, zakreślony jadowicie zielonym markerem: Zwłoki na śmietnisku. Artykuł był spory, zajmował cały dół drugiej kolumny. Początek brzmiał bardzo efektownie.
„Powiedział mi: «Wiem, że to ty zabiłeś. Być może nie potrafię tego udowodnić, ale i tak wiem to z całą pewnością…».
Doskonałe ujęcie sprawy, nieprawdaż? Macie państwo przed sobą spisane z taśmy zeznanie, w którym pewien młody człowiek imieniem Nikita przyznaje się do dokonania zabójstwa na Dworcu Paweleckim w 1995 roku. Jego nazwiska na razie nie wymienimy. Młodzieniec ów znalazł się od razu w orbicie zainteresowań wydziału kryminalnego, został zatrzymany i przez blisko miesiąc intensywnie go przesłuchiwano. Nie dość tego, gdyż – jak to już wiemy – pracownicy milicji byli przekonani, że właśnie on jest zabójcą. Wiedzieli to z całą pewnością. Wiedzieli i… wypuścili Nikitę.
Jakże to? – zapytacie. Dlaczego to zrobili, skoro mieli pewność, że jest winien? Czyżby Nikita był sprytnym mafiosem, który potrafił wszystkich przekupić? Nie. Był najzwyklejszym młodym człowiekiem, związanym wprawdzie z pewną grupą o charakterze przestępczym, stanowiącą jednak zaledwie margines środowiska kryminalnego. A może miał wpływowych rodziców, którzy zdecydowali się wywrzeć odpowiedni nacisk w duchu tak dobrze znanej tradycji: «Pan nie wie, kto ja jestem…»? I znów odpowiedź brzmi: nie. Matka Nikity jest lekarką w poradni dziecięcej, a ojciec dawno nie żyje. A więc co się stało? W jaki sposób Nikita znalazł się na wolności?
Odpowiedź jest prosta. Nikitę zwerbowano. Milicjanci udali, że nie mogą znaleźć dowodów jego winy, nie ujawnili ich podczas śledztwa i wypuścili zabójcę na wolność. W zamian zyskali informatora, który na bieżąco donosił im, co się dzieje wewnątrz grupy przestępczej, do której sam należał. Widzicie państwo, jakie to proste?
Nikita uczciwie spełniał swoje obowiązki, pracował w pocie czoła. Stopniowo grupa niejakiego Usojewa (bo właśnie do niej należał) zaczęła się rozpadać. Niektórych jej członków łapano przy jakichś drobnych wykroczeniach na gorącym uczynku. W grupie zaczęły się kłótnie, nastąpił rozłam, zwarty kolektyw słabł z dnia na dzień, aż w końcu, po upływie kilku miesięcy, władzę nad grupą przejął nowy szef, o większym autorytecie i wpływach. W nowej «rodzinie» nie znalazło się miejsce dla Nikity, a co za tym idzie, przestał być użyteczny dla milicji. Skoro nie można już było wyciągnąć od niego żadnych informacji, po co miał się plątać pod nogami? Milicja posłała go do wszystkich diabłów.
I nie byłoby w tym nic złego, gdyby jej czarna niewdzięczność ograniczyła się do utraty zainteresowania Nikitą. Na tym jednak nie koniec. Nie zatroszczono się nawet o to, by fakt współpracy Nikity z wydziałem kryminalnym pozostał objęty tajemnicą. Zrozumiałe więc, że wiadomość dotarła, gdzie należy. W środowisku przestępczym zdrady się nie wybacza, to coś całkiem innego niż skok w bok męża czy żony. Nikita zaniepokoił się, czuł, że wokół niego robi się gorąco. I gorączkowo zaczął szukać pomocy. Do kogo się po nią zwrócił? A kogóż by miał prosić o radę i ochronę, jeśli nie owego oficera operacyjnego, dla którego pracował i któremu przekazywał informacje? W naszym posiadaniu jest kaseta z zapisem rozmowy, dzięki której pewne sprawy staną się dla czytelnika bardziej zrozumiałe.
– Halo, chciałbym mówić z Jurijem Wiktorowiczem.
– Słucham.
– Moje nazwisko Mamontow. Nikita Mamontow. Pamięta mnie pan?
Z wahaniem:
– Nie, nie przypominam sobie.
– Zabójstwo na Dworcu Paweleckim. No jak to, Juriju Wiktorowiczu… Dał mi pan przecież swoje numery telefonów, żebym w razie czego dzwonił.
– A, tak, pamiętam. O co chodzi?
– Muszę się z panem zobaczyć.
– Po co?
– To bardzo ważne. Proszę… Nie chcę o tym mówić przez telefon. Mam naprawdę ważną sprawę.
– Dobrze, wobec tego o wpół do dwunastej, stacja metra Czertanowska. Może być? Na wysokości ostatniego wagonu, koło kiosku loterii. Zrozumiałeś?
– Tak. Dziękuję panu…
Jak widzisz, drogi czytelniku, pracownik sekcji zabójstw wydziału kryminalnego, zwany Jurijem Wiktorowiczem, wcale się nie kwapił do spotkania ze swoim bezużytecznym już informatorem. Mało tego, próbował nawet udawać, że w ogóle Nikity Mamontowa nie zna i nie pamięta. Nikita, czując, że zagrożenie jest coraz bliżej, nie prosi o spotkanie, lecz nalega, błaga o nie niemal z płaczem, jego szef z milicji natomiast cedzi słowa przez zęby, by w końcu łaskawie się zgodzić.
Ot, taka sobie zwykła historyjka. Tyle że za chwilę, kochani czytelnicy, już za chwilę, przestanie być zwykła, jako że Nikitę znaleziono martwego. W jego własnym mieszkaniu. Jeszcze tego samego dnia. Komuś najwidoczniej bardzo się nie spodobało, że chciał się on spotkać z funkcjonariuszem organów ścigania. A może było to nie w smak samemu Jurijowi Wiktorowiczowi? Z pewnością nieprzypadkowo to on pierwszy znalazł się przy zwłokach swego byłego informatora. Informatora, który teraz stał się bezużyteczny, ale zbyt dużo wiedział…”.
Tyle, jeśli idzie o fakty; w dalszej części artykułu znalazł się wysoce emocjonalny komentarz autora, rozdzierającego szaty nad tym, jaka to milicja jest zła, bo nie chroni swoich informatorów, którzy ryzykują życie, pomagając w wykrywaniu przestępstw. Tekst zawierał mnóstwo zawoalowanych sugestii, że w eliminowaniu wykorzystanych i niepotrzebnych już agentów zainteresowani są sami przedstawiciele organów ścigania, nie tylko środowiska przestępcze. Korotkow raz jeszcze rzucił okiem na miejsce w artykule, gdzie została przytoczona jego rozmowa telefoniczna z Mamontowem. Tak, wszystko się zgadzało, słowo w słowo. Czyżby Nikita dzwonił do niego na czyjeś polecenie z aparatu telefonicznego, w którym zamontowano podsłuch?
– Czekam na pańskie wyjaśnienia.
Głos Mielnika był zimny jak lód i zgrzytliwy niczym stary, zardzewiały nóż.
– Nie potrafię tego wyjaśnić.
– W ogóle? Nie ma mi pan nic do powiedzenia?
– Nie rozumiem, jak do tego doszło. Ale mogę przekazać panu to, co wiem.
– Nie rozumie pan? – Mielnik podniósł głos. – Pański informator zostaje rozszyfrowany, Juriju Wiktorowiczu, właśnie pański, a pan nie wie, jak do tego doszło? Proszę mi powiedzieć, jeśli łaska, kto jeszcze oprócz pana mógł znać jego nazwisko?
– Jest pan w błędzie. – Jura starał się mówić spokojnie, choć niezbyt dobrze mu to wychodziło. – Nikita Mamontow nigdy nie był moim informatorem. Nie pracował dla mnie.
– Juriju Wiktorowiczu, sam pan doskonale rozumie, że to gołosłowne twierdzenie. Mogę naturalnie sprawdzić wszystkie pańskie dokumenty, dotyczące siatki informatorów, ale jeśli nie znajdę tam nazwiska Mamontowa, to wcale jeszcze nie będzie znaczyło, że z panem nie współpracował. Ani pan, ani ja nie urodziliśmy się wczoraj i świetnie wiemy, ilu nieformalnych informatorów zatrudniają oficerowie operacyjni. Może jeszcze raz wspólnie przejrzyjmy artykuł. Pracował pan z Mamontowem w dziewięćdziesiątym piątym?
– Tak jest.
– Rzeczywiście był pan przekonany o jego winie?
– Tak.
– Więc dlaczego nie znalazł pan dowodów?
– Wszystko rozbijało się tam o zeznania świadków. Popracowali nad nimi skutecznie ludzie Usojewa, tak że nic nie mogliśmy zdziałać. Z punktu widzenia kryminalistyki była to zbrodnia dokonała. Proszę sobie wyobrazić tę sytuację: tłum pasażerów, którzy wysiedli z pociągu, rusza peronem w kierunku wyjścia, a z przeciwnej strony napiera taka sama masa ludzka, gdyż na sąsiedni tor podstawiono właśnie pociąg podmiejski, który za chwilę ma odjechać. W takich warunkach znalezienie jakichkolwiek śladów, przydatnych do identyfikacji, jest po prostu niemożliwe. Oskarżenie mogłoby się opierać jedynie na zeznaniach świadków.
– Tak, rozumiem. Więc wypuścił pan Mamontowa?
– Nie ja, tylko śledczy. To już nie była moja sprawa.
– O tyle pańska, że nie potrafił pan znaleźć sposobu, żeby udowodnić mu winę. Czy to prawda, że mówił pan Mamontowowi, iż jest pan przekonany, że to on dokonał zabójstwa, czy też chodzi tu jedynie o dziennikarski blef, któremu Mamontow nie może już teraz zaprzeczyć?
– Tak, towarzyszu pułkowniku, mówiłem to Nikicie. Niegłupi chłopak, tylko słaby. Podczas przesłuchań trudno go było zbić z tropu i przyłapać na kłamstwie, proszę mi wierzyć, miałem z nim wtedy do czynienia blisko miesiąc. Próbowałem go złamać, twierdząc, że i tak jesteśmy przekonani o jego winie, ale, niestety, ten numer nie wyszedł. Mamontow trzymał się twardo do końca.
– Co było dalej? Zwerbował go pan jeszcze przed zwolnieniem, czy później?
– Władimirze Borisowiczu, zapewniam, że nie werbowałem Mamontowa. Daję panu na to słowo honoru.
– Tak? A dlaczegóż to? Przecież sam pan powiedział, że był niegłupi, choć słaby. Takim osobnikom zwykle ciąży przynależność do struktur przestępczych, źle ją znoszą i chętnie idą na współpracę z nami. Czemu więc nie skorzystał pan z okazji?
Takiego obrotu sprawy Jurij nie oczekiwał. Dlaczego nie zrobił Nikity Mamontowa swoim informatorem? Ależ dlatego, że Mamontow w ogóle się do tej roli nie nadawał. Jurze nie przyszło wówczas nawet do głowy, żeby chłopaka wciągać do współpracy. Tchórzliwy, mało odporny na ból, wygada się natychmiast przed każdym, kto tylko podniesie na niego rękę. Cóż z takiego faceta za informator? Śmiechu warte.
– Mamontow nie nadawał się do zwerbowania ze względów psychologicznych – odparł.
– Przypuśćmy, że tak – zgodził się Mielnik. – Co było dalej?
– Nie wiem. – Korotkow wzruszył ramionami. – Zawieszono dochodzenie ze względu na brak winnego, którego można by pociągnąć do odpowiedzialności karnej. Mamontow został zwolniony. Więcej go nie widziałem.
– Więc czym należy tłumaczyć fakt, że trzy dni temu do pana zadzwonił?
– Nie wiem.
– Zapis waszej rozmowy telefonicznej jest prawdziwy?
– Prawdziwy.
– Może pan to jakoś wytłumaczyć?
– Nie, towarzyszu pułkowniku, nie mogę. Mogę tylko przypuszczać, że Nikita dzwonił z aparatu z wmontowaną pluskwą.
– Bardzo wnikliwy wniosek.
Mielnik milczał chwilę, spoglądając gdzieś w bok, po czym podniósł na Jurę jasne oczy o przenikliwym spojrzeniu.
– Co panu powiedzial Mamontow?
– To, co pan przeczytał w gazecie, Władimirze Borisowiczu. Rozmowę przytoczono w całości.
– Niech pan nie robi ze mnie idioty! – wybuchnął Mielnik.
– Pytam, co panu powiedział Mamontow podczas spotkania. Co się stało? Dlaczego do pana dzwonił?
– Nie widzieliśmy się.
– A to czemu?
– Nie wiem. Byliśmy umówieni o wpół do dwunastej na stacji metra Czertanowska. Mamontow nie przyszedł na spotkanie.
– To może pan opowiadać swojej cioci. Mnie, z łaski swojej, proszę opisać, jak się spotkaliście i co Mamontow panu mówił.
– Władimirze Borisowiczu, daję panu słowo honoru, że nie widziałem się z Mamontowem.
– A co pan robił w pobliżu jego mieszkania w chwili zabójstwa?
A niech to, zaklął w duchu Korotkow, teraz wszystko będzie obracał przeciwko mnie. Trzeba przyznać, bez dwóch zdań, że nowy szef potrafi rozwiązać człowiekowi język. Proszę, jak to zgrabnie ujął: co pan robił w pobliżu jego mieszkania w chwili zabójstwa? Trzeba starannie przemyśleć odpowiedź, bo inaczej zaraz się przyczepi: a skąd pan wie, kiedy doszło do zabójstwa?
– Pojechałem do Mamontowa do domu, żeby sprawdzić, co się stało i dlaczego nie stawił się na spotkanie.
– Skąd tyle troski?
– Zdawałem sobie przecież sprawę, że nie zadzwonił ot, tak. Z pewnością wydarzyło się coś ważnego, skoro przypomniał sobie o mnie. Zachowałbym się nieprofesjonalnie, lekceważąc to. Sprawdziłem adres Mamontowa, załatwiłem swoje sprawy w Czertanowie i dopiero potem pojechałem do Otradnego. Najpierw długo dzwoniłem do mieszkania, potem odkryłem, że drzwi nie są zamknięte.
– I oczywiście wszedł pan do środka – z nieukrywaną złością dokończył Mielnik. – Zostawił pan tam odciski palców i teraz już nigdy w życiu nie udowodni pan, że zjawił się pan w mieszkaniu w jakiś czas po zabójstwie, a nie w momencie dokonywania przestępstwa.
– Nic podobnego – zaprzeczył stanowczo Korotkow. – Nie wchodziłem do mieszkania. Moich odcisków tam nie ma i być nie może.
Mielnik podniósł na niego oczy, których spojrzenie w jednej chwili stało się cieplejsze.
– To prawda? Nie wchodził pan tam?
– Nie wchodziłem. Władimirze Borisowiczu, sam pan przecież powiedział, że nie urodziliśmy się wczoraj. To pułapka stara jak świat, wstyd po prostu byłoby w nią wpaść.
– No to chwała Bogu!