Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miasto kłamstw - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Miasto kłamstw - ebook

Miasto kłamstw” to portret niezwykłego miasta – świeży, zaskakujący, prowokujący. Łącząc wątki kryminalne i polityczne, seks i suspens, trafi szerokiego grona czytelników na całym świecie. 

Przez centrum Teheranu i serce książki Ramity Navai przebiega Waliasr – główna arteria Teheranu i najdłuższa ulica na Bliskim Wschodzie. Autorka zabiera nas w wędrówkę po Waliasr, ukazuje jej architekturę, kulturę i historię, odkrywa przed nami jej duszę.

Osiem niezapomnianych postaci – w tym zabójca, aktorka filmów pornograficznych, podstarzała lwica salonowa i przemytnik broni – wprowadza nas w ukryte zakamarki Teheranu, odmalowując niezwykły, barwny i często zaskakujący obraz tego miasta.

Proza Navai olśniewa. Jej bohaterowie, wędrujący po Wali Asr czy to w drodze do pracy, czy po to, żeby coś zjeść, zrobić zakupy, pomodlić się lub sprzedać swoje wdzięki, obserwują zrujnowane piękno otaczającego ich świata. Za sprawą tych obserwacji książka wznosi się na wyżyny niedostępne dla typowego reportażu. Autorka wychwytuje urywki piosenek, wierszy, haseł propagandowych i zwraca ostrze pióra przeciwko hipokryzji miasta, które tak dobrze zna. 

„The Sunday Telegraph” 

Ramita Navai ma oko reportera do wymownych szczegółów. Jej książka to pięknie napisany – i jakże aktualny– portret życia teherańczyków. 

Christina Lamb, „The Sunday Times”, współautorka książki "To ja, Malala" 

Navai umiejętnie pokazuje, że wartości przypisywane przez osoby z zewnątrz określonym warstwom społecznym – pobożnym tradycjonalistom, kupcom bazaari, konserwatystom z Hezbollahu, majętnym arystokratom, pragmatycznym ubogim – nakładają się na siebie w niezwykle złożony sposób. Dokonała rzeczy nadzwyczajnej. 

„The Financial Times” 

Ta pasjonująca książka jest mozaiką obrazów zupełnie innego świata… każdy rozdział to fascynująca krótka opowieść przenosząca naszą wyobraźnię w serca i umysły ludzi, którzy stają się niemal naszymi dobrymi znajomymi. 

„The Daily Mail” 

Ten fenomenalny tekst bardziej przypomina zbiór reportaży, ale czyta się jak powieść. Wartka, pouczająca lektura. "Miasto kłamstw" to nadzwyczajny portret miasta, które na Zachodzie jest słabo znane – i często budzi lęk. 

„Vogue” 

"Miasto kłamstw" to książka z wielką rzetelnością odmalowująca specyfikę opisywanego świata. Navai jest wybitnie utalentowaną autorką. Jej opowieści są na przemian komiczne, intrygujące i do głębi przejmujące. I choć dużo jest w nich smutku, z każdej bije zachwyt nad cudowną różnorodnością życia w Teheranie. 

„Geographical Magazine” 

Największym atutem "Miasta kłamstw" jest znakomita praca reporterska, jaką wykonała autorka. Skłonienie ludzi do mówienia, nawet anonimowo, to duże osiągnięcie w mieście, gdzie zdrada jest na porządku dziennym i ktoś zawsze patrzy. 

„The Times” 

Starannie skonstruowana literatura faktu, stylem i tempem akcji przypominająca powieść. 

„Financial Review” 

Wielokrotnie nagradzana dziennikarka, Ramita Navai, w zbiorze pięknie napisanych portretów bierze pod lupę teherańczyków wszelkiego autoramentu.

„Publishers Weekly” 

Jedno z najbardziej fascynujących miast świata, przedstawione przez jedną z najbardziej fascynujących współczesnych dziennikarek. Navai z wielką swobodą wczuwa się w rolę twardo stąpającej po ziemi miejskiej pisarki, by w swoim intymnym, chwilami przejmującym grozą debiucie zwiedzić brudne zakamarki Teheranu. Wprawną, pewną ręką prowadzi nas przez galerię wielu twarzy irańskiej stolicy, zawsze z miłością dla wszystkich, nawet najbardziej maluczkich współobywateli. Intymny, pełen oddania portret, wydobywający piękną prawdę z miasta skrytego pod maską kłamstw. 

Anthony Loyd 

Ramita Navai to wielokrotnie nagradzana brytyjska dziennikarka pochodzenia irańskiego, specjalizująca się w sprawach zagranicznych, laureatka Emmy, autorka artykułów i telewizyjnych filmów dokumentalnych. Pracowała w ponad 30 krajach i nakręciła 20 filmów dokumentalnych dla „Unreported World”, cieszącego się uznaniem krytyków serialu dokumentalnego produkcji Channel 4. W latach 2003–2006 była teherańską korespondentką „The Times”, sporządziła także dla ONZ sprawozdania z Iranu, Pakistanu i Iraku. Znana jest z prowadzenia śledztw dziennikarskich na trudnych terenach. Laureatka przyznawanej przez Królewskie Towarzystwo Literackie nagrody Jerwood w dziedzinie literatury faktu w roku 2012.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7961-884-2
Rozmiar pliku: 673 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA

Wyjaśnijmy sobie jedno: aby żyć w Teheranie, musisz kłamać. Względy moralne nie mają nic do rzeczy; w Teheranie kłamie się, żeby przetrwać. Ta potrzeba mataczenia jest zaskakująco egalitarna – świat oszustwa nie zna barier klasowych ani dyskryminacji religijnej. Niektórzy z najbardziej pobożnych, sprawiedliwych teherańczyków są równocześnie najbardziej uzdolnieni i przebiegli w sztuce zwodzenia. My, teherańczycy, po mistrzowsku potrafimy manipulować prawdą. Małym dzieciom każe się zaprzeczać, że tatuś trzyma w domu alkohol; nastolatki żarliwie przysięgają, że ich dziewictwo jest nietknięte; w miesiącach postu sklepikarze pozwalają klientom po kryjomu jeść, pić i palić na zapleczach sklepów, a młodzi mężczyźni biczują się podczas obchodów święta Aszura, udając, że każde smagnięcie upamiętnia imama Husajna, gdy tak naprawdę chcą popisać się męską tężyzną przed ładnymi dziewczynami, które z kolei zaklinają się, że w procesji uczestniczą z czystej pobożności. Te kłamstwa pociągają za sobą następne, wyrastające jak grzyby po deszczu w zmurszałej fasadzie społeczeństwa.

Prawda stała się tajemnicą, rzadkim, niebezpiecznym, wysoko cenionym towarem, z którym należy się obchodzić niezwykle ostrożnie. Szczerość w Teheranie jest aktem najwyższego zaufania albo bezgranicznej desperacji. Kłamstwo dla przetrwania ma w irańskiej kulturze długą tradycję; we wczesnych latach islamskich podbojów szyitom zalecano, by w celu uniknięcia prześladowań ukrywali swoją wiarę – praktyka znana jako takijja. Nawet Koran stwierdza, że są przypadki, gdy kłamstwo w imię wyższego dobra jest dozwolone. I choć epidemia fałszu rozlała się po całym kraju, Teheran pozostaje jej źródłem.

W czym sęk: Irańczycy mają obsesję na punkcie wierności samemu sobie – to nieodłączna część naszej kultury. Perski poeta Hafez nawołuje, abyśmy szukali prawdy, by poznać sens życia:

Rozbudzone w tobie umiłowanie Prawdy

Nigdy cię nie opuści

Twoje radości i udręki w tej mozolnej wędrówce

Unoszą okrywającą cię przetartą zasłonę jak kurtynę

na scenie

I na pewno odsłonią twoje Wspaniałe Ja

Postacie z irańskich oper mydlanych prawie zawsze dążą do tego, by poznać swoje prawdziwe ja, a przedmiotem licznych fatw jest dychotomia między brzemieniem religijnych nakazów a szczerymi ludzkimi pragnieniami. Dlatego większość teherańczyków żyje w stałym rozdarciu, jakże bowiem pozostać wiernym sobie w ramach systemu, w którym człowiek zmuszony jest kłamać, aby przetrwać?

Pozwolę sobie wyjaśnić jeszcze jedno. Nie twierdzę, że my, Irańczycy, jesteśmy z natury łgarzami. Kłamstwa to przede wszystkim konsekwencja dążenia do przetrwania w warunkach ucisku, pod rządami reżimu przypisującego sobie prawo do ingerencji w nawet najbardziej intymne sprawy swoich obywateli.

W czasie, kiedy mieszkałam (i kłamałam) w Teheranie, wysłuchałam opowieści teherańczyków – ich wkrótce poznacie. Nie wszyscy są przeciętnymi obywatelami tego miasta; niektórzy egzystują na dalekim marginesie irańskiego społeczeństwa. Mam jednak nadzieję, że nawet najbardziej drastyczne historie zawarte w niniejszej książce pomogą człowiekowi z zewnątrz zrozumieć, jak wygląda codzienne życie w tej metropolii zamieszkanej przez ponad dwanaście milionów ludzi. Z doświadczenia wiem, że najbardziej charakterystyczną cechą teherańczyków jest życzliwość, bo bez względu na to, jak ciężko się żyje, jak mocno rząd przykręca śrubę, mają w sobie niespożyte zasoby serdeczności; okazywali mi ją wszyscy, od zatwardziałych zwolenników reżimu po radykalnych opozycjonistów.

Zmieniłam wszystkie nazwiska i niektóre szczegóły, daty i miejsca, by chronić moich rozmówców, ale wszystko, co opisałam, wydarzyło się albo dzieje się nadal. To prawdziwe historie z miasta kłamstw.1

DARIUSZ

Lotnisko Mehrabad, Teheran, marzec 2001

– Długo pana nie było. – Młody oficer nie podniósł głowy znad wertowanego paszportu. – I teraz postanowił pan wrócić. – Wertował dalej. – Po tylu latach. – Skubnął plastikowy róg pierwszej strony.

Dariusz nie pamiętał, kiedy ostatnio tak się bał. Chyba jeszcze w dzieciństwie. Przesunął językiem po twardej plastikowej powierzchni kapsułki cyjanku, która tkwiła między jego dziąsłem a policzkiem. Powiedzieli mu, że nazwiska ich wszystkich są na czarnej liście dysydentów poszukiwanych przez reżim, że więzienie oznaczać będzie tortury i powolną śmierć.

Oficer wpatrywał się w niego.

– Dlaczego pan wyjechał?

– Rodzice wyjechali, kiedy wybuchła wojna. Wolałbym zostać, ale zabrali mnie z sobą. – Odpowiedział za szybko.

– Dlaczego pan wraca? – Oficer przejrzał jego paszport. Kosztował dwadzieścia tysięcy dolarów amerykańskich u szyickiego bojownika w Bagdadzie, zaopatrującego w dokumenty różne ważne osoby. To było dzieło sztuki; lepszej fałszywki nie dostanie się nigdzie.

– Przyjechałem do rodziny. Ja… stęskniłem się za ojczyzną. – Głos mu drżał.

Oficer wychylił się nad blatem i położył dłoń na piersi Dariusza.

– Serce ci trzepocze jak wróbelek skrzydełkami. – Wybuchnął śmiechem i rzucił paszport Dariusza przez blat.

– Wy, nowi, zawsze jesteście wystraszeni. Nie wierz w to, co piszą, kolego, nie zjemy cię. Zobaczysz, że takim jak ty tutaj żyje się lepiej. Nie będziesz chciał wyjechać.

I po sprawie. Oto, jak łatwo było wrócić do kraju, którego obraz dręczył go dzień w dzień od czasu, gdy ponad dwadzieścia lat temu uciekł z matką przed rewolucją. Jakoś aż za łatwo. Lepiej mieć się na baczności. Może jednak go przejrzeli. Dariusz wiedział, że Irańczycy są mistrzami podwójnego blefu.

Tak jak uprzedzało Ugrupowanie, zanim go puścili, prześwietlili mu bagaż. Zaostrzone środki bezpieczeństwa nie były tylko przejawem paranoi reżimu czy obaw przed ruchami separatystycznymi. Brały się także ze strachu przed ludźmi takimi jak on, strachu przed MEK, Modżahedin-e-Chalgh, Bojownikami Ludowymi.

Dariusz oficjalnie wstąpił do MEK nieco ponad rok wcześniej. Jego matka, nauczycielka w szkole podstawowej, wpadła w złość, kiedy tylko wymienił tę nazwę. MEK odegrało kluczową rolę w rewolucji islamskiej z 1979 roku, która obaliła szacha, i matka Dariusza obarczała ich w równym stopniu jak islamistów winą za zniszczenie jej życia. Miała nadzieję, że syn uległ tylko chwilowej fascynacji; Bojownicy Ludowi byli pierwszymi współczesnymi rewolucjonistami islamskimi i pamiętała, że ich deklaracje o wartościach socjalistycznych i równości imponowały nawet niektórym jej znajomym ze studiów. Z czasem zauważyła jednak, że w Dariuszu zaszła głębsza przemiana; zaczął się modlić i choć sama była praktykującą muzułmanką, niepokoiło ją nagłe nawrócenie syna. Dawał wszystkim wokół wykłady o sazman, organizacji – Ugrupowaniu – ilustrowane zdjęciami więźniów sumienia z MEK. Próbowała z nim polemizować, opowiadała o przyjaciołach rodziny poddanych przez MEK praniu mózgu i zmuszonych do rozłąki z bliskimi. Była dumna z amerykańskiego wykształcenia syna i ich nowego życia w małym miasteczku w Wirginii. Nie mogła patrzeć, jak Dariusz przelewa wszystkie oszczędności i zarobki na konto Ugrupowania. On jednak nie przyjmował jej przestróg do wiadomości. Coraz rzadziej pokazywał się w domu, potem przestał nawet dzwonić. Błagała, by wystąpił z MEK. Zamiast tego zerwał z nią wszelkie kontakty.

Dariusz wyszedł pod poranne wiosenne niebo i wciąg­nął w nozdrza zakurzony zapach Teheranu. To woń jego dzieciństwa: naftalina, zasuszone zioła, ziemia i benzyna. Był w domu.

W drodze na postój taksówek delektował się każdym małym krokiem, rzucał głową na boki niczym gołąb wypatrujący pokarmu. Uczucie swojskości niemal go przytłaczało; gdziekolwiek spoglądał, miał wrażenie, że otaczają go krewniacy. Nigdzie nie czuł się bardziej u siebie, nawet w Ugrupowaniu.

– Słuchaj no pan, do jutra nie będziemy czekać, albo pan wsiadasz, albo wynocha z kolejki. – Mężczyzna w fartuchu z podkładką do pisania w ręku wpatrywał się w niego.

– Przepraszam, zamyśliłem się. Proszę na Wali Asr, koło Parkway.

Był zaskoczony instrukcją, że na spotkanie ma pojechać do północnego Teheranu, ale Ugrupowanie wyciąg­nęło wnioski z przykrego doświadczenia: w mieście niewiele jest miejsc, gdzie można się nie rzucać w oczy. Na ulicach północnego Teheranu ludzie mniej się interesują cudzymi sprawami; zbyt są zaprzątnięci własnymi rozmowami i stronią od wszystkiego, co mogłoby rozbić klosz, pod którym żyją. Dawniej pierwsze spotkania agenta z prowadzącym odbywały się w ustronnych parkach w centrum, te jednak teraz pełne były narkomanów, dilerów i glin. Nawet kiedy wydaje się, że w pobliżu nie ma nikogo, w każdym zaułku i zakamarku centralnego Teheranu czuwają ukryte oczy i uszy. Kiedyś spotkanie towarzyszy w pobliżu bazaru zakończyło się katastrofą. Po okolicy rozszedł się szmer cichych rozmów. Dwaj członkowie Ugrupowania zobaczyli nadciągających policjantów i rzucili się do rozpaczliwej ucieczki. Trzy miesiące się ukrywali, zanim kurdyjscy gangsterzy wywieźli ich na osłach z kraju przez skute lodem góry; zbiegowie musieli się podać za przeciwnych reżimowi studentów, bo członkom MEK nie pomógłby żaden Kurd. Społeczność kurdyjska dobrze pamiętała, że Ugrupowanie współpracowało z prezydentem Iraku, Saddamem Husajnem, w tłumieniu zrywów powstańczych ich rodaków. Pod rządami szacha członkowie MEK stanowili większość wśród więźniów politycznych i osób straconych za przekonania, co przyczyniło się do wzrostu poparcia dla organizacji. Raptem dwa lata po rewolucji miała pół miliona czynnych zwolenników. W obawie przed jej rosnącymi wpływami faktyczni przywódcy rewolucji islamskiej – duchowni i fundamentaliści – zrobili to, co w przyszłości mieli zrobić jeszcze wiele razy w obliczu wewnętrznego zagrożenia: zwrócili się przeciwko dotychczasowym sojusznikom. Nazywając członków MEK monafeghin, hipokrytami, bowiem w zmowie z imperialistycznymi mocarstwami zachodnimi prą do szatańskiej wojny, przeprowadzili systematyczną czystkę i powiesili bądź rozstrzelali tysiące ludzi. Ci, którzy ocaleli, uciekli do Iraku. Saddam zagwarantował im bezpieczeństwo i osiedlił ich w obozie Aszraf na północ od Bagdadu. Dostarczał uchodźcom broń, szkolił ich. MEK nawet walczyło ramię w ramię z Irakijczykami na wojnie z Iranem, zabijając tysiące rodaków. To wówczas stosunek do organizacji uległ zmianie.

– Boże, dawno pan tu chyba nie był, gdzie pan nabrał takiego akcentu? Pan wybaczy, nie chcę być nieuprzejmy, ale nawet George Bush nie ma mocniejszego… Pan z Ameryki, prawda?

Kierowca ze śmiechem wyciągnął szyję i obrzucił go wzrokiem w lusterku wstecznym. Dariusz skrzywił się.

– Tak, z Ameryki. Spod Waszyngtonu. Ale tak naprawdę nie chcieliśmy wyjeżdżać z Iranu, nie mieliśmy wyboru. – Przybrał przepraszający ton.

– Dwadzieścia lat! Zapracował pan sobie na ten akcent, nie tak jak ci nadziani gówniarze, którzy jadą na tydzień na wakacje i po powrocie udają, że zapomnieli farsi. Ach, Wielki Szatan, czego ja bym nie dał, żeby wyjechać i pomieszkać z tym czortem. Moja dziewczyna trzy dni stała w kolejce do konsulatu amerykańskiego w Stambule i w twarz jej się zaśmiali. Wszyscy jesteśmy terrorystami, wie pan. – Podgłośnił brzękliwe, cicho dudniące europejskie techno. Kiedy Dariusz wyjeżdżał, przebojem numer jeden w taksówkach było I Will Survive Glorii Gaynor.

Choć wszystkie okna były pozamykane, zimne podmuchy wiatru wdzierały się przez szpary i szczeliny do białego peykana na pełnym gazie, irańskiej przeróbki hillmana huntera z lat sześćdziesiątych.

W Teheranie jeździ się tylko z jedną prędkością: najszybciej, jak się da. Wysłużone stare peykany z nowym silnikiem mogą wyciągnąć sto dwadzieścia na godzinę, prawie tyle, ile preferowane przez klasę średnią peugeoty. Ugrupowanie żartowało, że Dariusz prędzej zginie na którejś z teherańskich ulic niż z rąk reżimu, i pewnie mówiono tak nie bez racji. Rozbite wraki, zakrwawieni, a nawet martwi pasażerowie leżący na asfalcie to w Teheranie dobrze znany widok. Oczywiście, ruch uliczny jako taki też przysparzał Ugrupowaniu sporo zmartwień; stąd decyzja, że Dariusz po robocie ucieknie motocyklem, bo samochód utknąłby w korku. Jednak o tej porze autostrada była pusta. Dariusz patrzył na przemykający za szybą Teheran, śledził układające się w falę kontury domów, bloków mieszkalnych, biurowców, szpitali i szkół.

Teheran, który pamiętał, nie był tak brzydki. We wspomnieniach zachował stare pałace, kręte aleje, zgrabne bloki mieszkalne postawione przez Francuzów; wille, sady i ogrody; czyste miasto bez ruchu ulicznego. Teraz jednak widział tylko szpetną zbitkę szarych betonowych płyt, rażących oczy bloków nakrapianego marmuru, strzelistych pseudogreckich filarów i, na dokładkę, plastikowych rur w podstawowych barwach. Co oni zrobili z tym miastem? Dariusz zacisnął zęby, przejęty nienawiścią. Gniew zawsze przynosił mu ulgę. Czasami furia w nim gasła; czuł to wręcz fizycznie, mięśnie wiotczały, pierś się unosiła. Wpadał wtedy w panikę, przerażony, że utraci motywację, że złoży broń. Ale nie teraz. Oni zajęli jego miasto. Był gotowy.

Taksówka skręciła na Wali Asr, ulicę, która każdemu teherańczykowi przypomina dom. Na pierwszy rzut oka prawie się nie zmieniła. Wciąż byli tu sprzedawcy owoców, butiki, kawiarnie i restauracje, krzykliwe witryny i uliczni handlarze. Zniknęły tylko bary, knajpy, gdzie jego rodzice uwielbiali popijać whisky, czynne całą noc zadymione sale bilardowe, dyskoteki. Z bólem musiał przyznać, że w Teheranie jest lepiej bez tych zgubnych, demoralizujących wpływów Zachodu, które zapuściły korzenie w jego ojczyźnie i rozkruszyły jej fundamenty. Z bólem, bo jego rodzice najszczęśliwsi byli w czasach, gdy tańczyli i pili na ulicy Pahlawiego. Chociaż, z drugiej strony, nie podobało mu się, że uczestniczyli w tym ogólnym rozpasaniu. W duchu próbował ich rozgrzeszyć; po prostu dzielili aspiracje każdego teherańczyka z klasy średniej, którego młodość przypadła na lata siedemdziesiąte. Sam jednak się od tego wszystkiego odwrócił. Ugrupowanie wskazało mu właściwą drogę i wiedział, że Bóg patrzy.

Ulice powoli się zapełniały, miasto z ociąganiem budziło się ze snu. Obok taksówki przecisnął się zgarbiony starzec z taczką wyładowaną pomarańczami. Mimo bujnej czupryny wyglądał na sto lat, a głos miał człowieka jeszcze starszego; słaby, chrapliwy, zagłuszany rykiem silników i porywany przez wiosenny wietrzyk.

– Biedny staruszek, e, dziadku, po ile to? – Kierowca przywołał go gestem.

– Trzysta tomanów za kilogram, synu, świeżutkie, wyrosłe na słodkiej glebie Moszy – szepnął starzec, uniósł­szy małe, połyskujące od zaćmy oczy. Nawet jego ubrania wydawały się wiekowe; poprzecierana, poplamiona koszula z nie wiedzieć po co wykrochmalonymi mankietami i kołnierzykiem wisiała na drobnym, wychudłym ciele, fałdy znoszonych chłopskich spodni wydymały się ku ziemi.

– Dziadku, macie więcej włosów niż my dwaj razem wzięci. Reszty nie trzeba.

– Tylko tego mam więcej niż inni – dziąsła starca błys­nęły w uśmiechu – niech Bóg da ci długie życie.

Taksówka poturkotała dalej i kierowca pokręcił głową, patrząc na odbicie starego rolnika w lusterku wstecznym.

– Nawet jeśli sprzeda wszystkie owoce we wsi, i tak nie wyżywi rodziny. To nie życie, to nawet nie wegetacja. Porąbane miasto.

Peykan wyjechał z tunelu drzew na Parkway, wielkie betonowe skrzyżowanie pełne samochodów i ludzi przemykających we wszystkie strony pod wiaduktem. Taksówkarz, zatrzymawszy się przy wysepce, potrącił aktówkę urzędnika, który właśnie przechodził. Mężczyzna nawet się nie obejrzał, tylko wszedł w nieprzebytą rzekę samochodów. Dariusz wysiadł prosto w poranny chaos. Zdał sobie sprawę, że nie warto czekać, aż droga będzie wolna – musi dostać się na drugą stronę w irańskim stylu, po prostu kluczyć między samochodami. Pięć minut mu zajęło, by pokonać dziesięć metrów do przeciwległego krawężnika; ilekroć wysuwał się o centymetr naprzód, nadciągało rozpędzone auto albo motocykl. Tęga babina w czadorze poradziła, żeby szedł za nią, i kiedy ruszyła kaczym krokiem przez nawałnicę aut, stwierdziła, iż od razu widać, że dawno nie był w Teheranie. Westchnął.

Skierował się na północ, do kawiarni na rogu Wali Asr i Fereszte. Czynna od dobrych kilku godzin, serwowała na śniadanie kale pacze, całą głowę owcy: ozór, oczy, policzki i tak dalej. Wnętrze przywodziło na myśl raczej laboratorium niż kawiarnię; każdą ścianę i powierzchnię pokrywały błyszczące białe płytki. Kelnerzy w nieskazitelnie czystych białych kitlach wydzielali klientom odkrojone kawałki miękkiego, śliskiego mięsa, bezlitosny blask mocnych jarzeniówek przenikał skrawki tłuszczu i mięśni na tanich białych porcelanowych talerzach. Dariusz wciągnął w nozdrza słodki, ciepły smród rozpadającego się ciała, kości i chrząstek. Jego matka kilka razy próbowała zrobić kale pacze w Ameryce. Jedli je ponuro, w milczeniu, bo kale pacze to męska potrawa i każdy kęs przypominał im ojca, który potrafił przyrządzić ten specjał jak nikt. Ojciec, gorliwy monarchista, był urzędnikiem państwowym w rządzie szacha. Milicja krążyła po ulicach i zgarniała każdego jak leci, zabrała również jego na przesłuchanie i słuch po nim zaginął.

Dariusz wypatrzył wolny stolik w głębi, blisko blatu kuchennego. Przeciął slalomem salę i kiedy usiadł, kelner postawił przed nim szklaneczkę herbaty. Za plecami Dariusza stalowe garnki wypuszczały strumienie pary, przez brzęk talerzy i odgłosy rozmów przebijał miarowy, łagodny szmer gotującego się wywaru. W taksówce miał oczy szeroko otwarte, co rusz sprawdzał, czy nikt go nie śledzi. Teraz, ze swojego miejsca w kawiarni, wyraźnie widział ulicę. Nikogo. Przyszedł przed czasem. Odprężył się nieco i pozwolił sobie rozejrzeć się po sali.

Klientela stanowiła ciekawą mieszankę. Samotni brodaci robotnicy i urzędnicy zajadali szybko, z pochylonymi głowami. Stali bywalcy w odprasowanych koszulach przekomarzali się w niezmienionym od dziesięcioleci śniadaniowym rytuale. Rześcy turyści pieszy w wiatrówkach i wełnianych skarpetach doładowywali akumulatory po wędrówkach w górach Elburs; ich plecaki i kijki stały oparte o stoliki. Ci jedli najwolniej, delektowali się każdym kęsem po porannych podbojach szczytów, kiedy musieli mierzyć się z bezlitośnie prażącym słońcem i szlakami zapchanymi przez amatorów wspinaczki.

Pośrodku sali zobaczył widok radosny i wstrętny zarazem. Grupa nastolatków i dwudziestolatków. Z wyciąg­niętymi nogami, w ciemnych okularach podniesionych na czoła, siedzieli rozwaleni na krzesłach, pokładali się na stolikach, opierali głowy na ramionach sąsiadów. Chichotali, flirtowali i szeptem plotkowali o ostatniej nocy. Dziewczyny były oszałamiająco piękne, nawet z rozmazanym tuszem do rzęs i przylepionymi do spoconych czół kosmykami, które wymknęły się spod skąpych chust. Piękne, pomimo nienaturalnie zadartych nosów, wyrzeźbionych i wycyzelowanych skalpelem chirurga. Odrzucały głowy do tyłu, wydymały soczyste usta, leniwie bełkotały, śmiały się i wypinały piersi, prezentując smukłe brązowe ramiona. Z rozszerzonymi, nieprzytomnymi od ecstasy oczami, wypełniały salę swoim śmiechem i słodkim zapachem bimbru, jaki przenikał ich wyjściowe ubrania wystające spod manteau, płaszczy, pod którymi zgodnie z nakazami władz islamskich kobiety muszą chować swoje krągłości. Młodzi ludzie siorbali ulubioną poranną potrawę balangowiczów, wielkie talerze zupy z mózgu, doskonały lek na kaca, bowiem skutecznie wchłania wciąż krążące w organizmie narkotyki i alkohol.

Dariusz tak się zapatrzył na dziewczyny, że nie zauważył, kiedy do restauracji wszedł łącznik.

– Salaam, bracie. Witaj w domu. – Nietrudno było wypatrzyć Dariusza; pomijając uzgodniony pęk kluczy i paczkę czerwonych marlboro na stoliku, on jeden siedział i się gapił.

Dariusz miał zawstydzoną minę. Pozwolił sobie na chwilę nieuwagi.

– Nie przejmuj się, wiem, że to szok, zobaczyć bandę gówniarzy, którzy zachowują się, jakby postradali rozum, nie przejmując się, że ich kraj schodzi na psy. Ale ty nas wszystkich ocalisz, prawda? – Uśmiechnął się złośliwie, po czym zniżył głos do szeptu. – Wiem, jakie masz zadanie. Dżahangir wszystko mi powiedział. Mów mi Kian. Wiesz, co i jak.

Zjedli w milczeniu, po czym Kian, nie czekając na rachunek, zostawił na stoliku plik banknotów i wyszedł. Dariusz ruszył za nim Wali Asr na północ, tam, gdzie ulica wygina się ku wschodowi w stronę placu Tadżrisz. Minęli ogrody starego pałacu Bagh Ferdous; rześki wietrzyk muskał ich kostki. Wszystko wokół wieściło nadejście wiosny: soczyście zielone pąki na drzewach, lepki zapach słodkich soków na młodych liściach, stosy niedojrzałych migdałów, zielonkawych śliwek, moreli i fig z południa, pęczki estragonu i mięty wysypujące się ze skrzyń przed sklepami.

Skręcili w lewo, w uliczki starej dzielnicy Szemiran, i weszli do szarego, kwadratowego bloku mieszkalnego, wypełnionego zapachem smażonej cebuli. Na piąte piętro. Z balkonu dachy setek wieżowców wyglądały jak zabawkowe domki w cieniu gór o szczytach wciąż przysypanych uparcie nieroztapiającym się śniegiem.

– Chata czysta, nie ma podsłuchu, wczoraj sprawdziłem. – Wszystko okrywał całun kurzu. Kian ściągnął plastikowy pokrowiec ze starej skórzanej kanapy. Wyjął z kieszeni marynarki mapę wyblakłą od letniego słońca. Rozłożył ją na stole i wygładził zagięcia.

– Kazali ci to dać. Wszystko tu zaznaczyli, więc nie zostawiaj jej na widoku. Zapamiętaj, dokąd iść, potem ją spal.

Dariusz studiował mapę, wodząc dłonią po granicach Teheranu, zadziwiony jego nieznanym, nowym kształtem; grube palce betonu i cegły wnikały w góry, wyciągały się ku pustyni, nizinom i okolicznym wsiom. Dwa czarne kółka na środku wskazywały dom i miejsce pracy celu: byłego szefa teherańskiej policji.

– Masz tu kilka kart SIM. Z żadnej nie korzystaj dłużej niż dwa tygodnie. Nie zamawiaj taksówek, łap je na ulicy. Z mojej strony to wszystko. Powodzenia.

Dariusz poderwał głowę.

– Idziesz? Już? A broń? Kierowca?

– Nie mów, że tego nie załatwili? Kurde, wzięliby się wreszcie w garść.

Dariusz walnął dłonią w stół, wzbijając kłąb kurzu.

– To jakieś kpiny! My tam żyły z siebie wypruwamy, ja narażam życie dla sprawy, a ty, jak widzę, masz wszystko w dupie!

Kian zapalił papierosa, głęboko się zaciągnął i wsparł głowę na dłoniach. Nie zadał sobie trudu, żeby podnieść wzrok.

– Bracie, doceniam to, co robisz. Naprawdę. Po prostu tutaj jest inaczej. Nie tak, jak ci wciskali. Wiesz, pod jaką presją działamy? Stara gwardia jest pod stałą obserwacją. Ciesz się, że nie podesłali ci jakiegoś żółtodzioba, przez którego wylądowałbyś w pierdlu. – Zapisał numer na świstku papieru. – Powiedz, że Pedram kazał przekazać, że sklep jest znowu otwarty. To wystarczy. Kierowcę załatwię. – Przy drzwiach odwrócił się. – Tak tylko uprzedzam, nie zdziw się, kiedy usłyszysz, że ludzie za nami nie przepadają. I nawiasem mówiąc, sazman nie pierwszy raz daje ciała. – Pokręcił głową i wyszedł.

C.d. w pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: