Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miłość - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Miłość - ebook

Nowela jednego z najważniejszych pisarzy XX wieku, wymienianego jako kandydata do Nagrody Nobla. Mężczyzna odwiedził kobietę, którą kochał. Zapalili razem trawkę dla rozluźnienia. Gdy się ocknął, odkrył, że zegar stanął. I czas stanął. Minuty nie chciały płynąć, a on powoli zatracał się w otchłani. Wiedział, że to przez Ewę, przez jej miłość, od której nie było ucieczki… Lekko zarysowana fabuła jest dla Nádasa pretekstem do rozwinięcia narkotycznych, hipnotyzujących widzeń. Poetycka, niepokojąca proza, nietypowym rytmem przełamująca powieściową harmonię, stanowi prawdziwy popis literackich zdolności węgierskiego pisarza.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1629-3
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Daj po­duszkę”.

Wsta­je. Za otwar­ty­mi prze­szklo­ny­mi drzwia­mi ciem­ność holu. Wy­cho­dzi. Za­my­kam oczy. Za oknem głos dzwonów na wieży; jed­no ude­rze­nie, dru­gie. Wy­obrażam so­bie to miej­sce. Ulicę, a w jej prze­ciw­ległym końcu kościół wciśnięty pomiędzy bu­dyn­ki. Wieża wznosząca się po­nad da­cha­mi, nie­bo roz­jaśnio­ne od­bla­skiem neonów. Dom na­prze­ciw kościoła. Dom i ostat­nie piętro, na którym te­raz je­stem. Klatkę scho­dową. Miesz­ka­nie na ostat­nim piętrze. Pokój i łóżko. Łóżko, na którym leżę. Płyną mi­nu­ty. Słyszę trzask drzwi, za­mknęła. Odgłos po­dusz­ki rzu­co­nej na łóżko. Otwie­ram oczy. Wra­ca do stołu. Układam po­duszkę za ple­ca­mi, żeby i dla niej było miej­sce, kie­dy się położy. Sia­da przy sto­le. Leżę wy­god­nie opar­ty o po­duszkę; krótka chwi­la wy­go­dy. Patrzę: uważa, żeby nie uszko­dzić cien­kiej bibułki, wty­ka zapałkę w pa­pie­ros. Pa­nu­je taka ci­sza, że słyszę, jak tytoń wy­sy­pu­je się na ser­wetkę. Przy sto­le wy­pa­li­liśmy już po jed­nym.

Sie­działem w fo­te­lu przy sto­le, pra­wie nagi. Na sto­le niezbędne przy­bo­ry. Pacz­ka pa­pie­rosów. W pla­sti­ko­wej to­re­becz­ce traw­ka. Nożycz­ki, zapałki. Ar­kusz czy­ste­go pa­pie­ru. Wyj­mu­je z pacz­ki pa­pie­rosa, po­tem zapałkę z pudełka. Zapałką wy­grze­bu­je tytoń, ostrożnie, by nie uszko­dzić de­li­kat­nej bibułki. Siedzę po­chy­lo­ny nad stołem. Moja ko­szu­la leży rzu­co­na na poręczy fo­te­la, na niej zie­lo­na su­kien­ka. Lubi cho­dzić nago; jest ciepło. Tytoń wy­sy­pu­je się na pa­pier. Widzę jej pier­si drżące w rytm wy­ko­ny­wa­nych ruchów, sut­ki mu­skające krawędź stołu. Lubię pa­trzeć, kie­dy coś robi. Opróżnia bibułkę pa­pie­rosa i sta­wia na sto­le; stoi opar­ta na fil­trze. Po­chy­la się, sut­ki opie­rają się na krawędzi stołu. Na­bie­ra z to­re­becz­ki odro­binę traw­ki; ostrożnie wkłada w pustą bibułkę. W trzy pal­ce bie­rze trochę ty­to­niu, ale pu­sty pa­pie­ros się prze­wra­ca. Sta­wia go z po­wro­tem. Wsy­pu­je tytoń i odro­binę traw­ki z pla­sti­ko­wej to­reb­ki. Upy­cha końcem zapałki. „Nie chce ci się pić?” – pyta. Jesz­cze trochę ty­to­niu, jesz­cze odro­bina traw­ki, na ko­niec znów trochę ty­to­niu; upy­cha końcem zapałki. „Za­raz coś przy­niosę. Już”. Skręca w dłoniach sporządzo­ne­go już pa­pie­rosa. Nożycz­ka­mi ob­ci­na filtr. Spogląda na mnie. „Rzuć mi su­kienkę”. Sięgam po zie­loną su­kienkę. „Po co?”. Wsta­je. „Przez okno w kuch­ni wszyst­ko widać”. Wkłada su­kienkę przez głowę, na brzu­chu ma białą szramę, talię szczupłą; włożyła. Opie­ram się wy­god­nie. Wycho­dzi. Z fo­te­la widzę do­brze cały pokój. Drzwi na bal­kon są otwar­te.

Wy­chodzę na bal­kon. Trochę chłod­niej. Wąska ulicz­ka na dole jest ciem­na i pu­sta. Wszyst­kie cie­nie tkwią na swo­ich miej­scach. Właści­wie wiem, że więcej tu nie przyjdę. Mija kil­ka chwil. Potężne drzwi kościoła przy­po­mi­nają wejście do niknącego pod zie­mią kanału, ściek. Tak, nic nie po­wiem, wiem, że ni­cze­go się nie domyśla. Od­wra­cam się. Stoi na środ­ku po­ko­ju pod sta­rym żyran­do­lem, nie słyszałem na­wet, kie­dy weszła. Trzy­ma dwie szklan­ki. Jest piękna. „Nie kor­ci cię ten bal­kon?”. Wy­bu­cha śmie­chem. „Ja nig­dy nie wy­chodzę!”. „Poręcz jest za ni­ska, żeby się nie oba­wiać własnych myśli”. „Można wypaść, praw­da?”. „Ja nig­dy nie wy­chodzę! Otwie­ram drzwi bal­konu, ale ani kro­ku da­lej. Nig­dy”. „Nig­dy?”. „Nie. Nig­dy”. Biorę szklankę. Le­mo­nia­da. Piję. Sia­dam z po­wro­tem w fo­te­lu, od­sta­wiam szklankę na stół. Nie­do­brze jest mówić o rze­czach osta­tecz­nych. Chy­ba już le­piej mówić o ni­czym. Sia­da na­prze­ciw mnie, na sa­mej krawędzi krzesła. Bie­rze pa­pie­ro­sa do ust. Szyb­ko za­pa­la. A prze­cież miałem ochotę, żebyśmy wy­pa­li­li, leżąc w łóżku. Zaciąga się głęboko. Nie wol­no ni­cze­go zmar­no­wać. Od­da­je mi. Moc­no się zaciągam. Czuję dym w ustach i w gar­dle. Sta­ram się zaciąg­nąć jak naj­moc­niej. Chcę za­kasłać; od­daję pa­pie­ro­sa; pali; wiem, że kasłać nie wol­no. Gdy­bym za­kasłał, wszyst­ko by się zmar­no­wało. Za­my­kam oczy i wy­obrażam so­bie wypełnio­ne dy­mem pęche­rzy­ki mo­ich płuc. Kasz­le. Od­da­je mi pa­pie­ro­sa, muszę otwo­rzyć oczy. Pa­pie­ros moc­no się żarzy. Pociągam, słyszę, jak się pali. Dym roz­cho­dzi się w po­wie­trzu. Po­chy­lam się i wciągam no­sem dym. Chcę oddać jej pa­pie­ro­sa, ale daje mi znak, że już nie chce. Dwa szta­chy zo­stały dla mnie. Ko­bie­ty do­brze robią skręty. Dym wypełnia mi płuca. Po­wo­li wy­pusz­czam jego reszt­ki, żeby jesz­cze raz się zaciągnąć. Zaciągam się i od­daję. Chciałbym położyć się na łóżku i tam cze­kać. Od­da­je mi pa­pie­ro­sa. Już ko­niec, może dwa, trzy szta­chy. Żar pa­rzy mi pal­ce, dym się mar­nu­je. Od­daję ostrożnie, by nie opa­rzyć jej ręki czy so­bie palców; pali z za­mkniętymi oczy­ma, nie­do­pałek pa­rzy jej war­gi. Nie­chcia­ny pre­zent. Zdej­muję spodnie i rzu­cam na fo­tel. Nic. Gasi peta w po­piel­nicz­ce, od­kasłuje. „Daj przeście­radło! Chcę się położyć”. Wsta­je. Pod­cho­dzi do ko­mo­dy. Na górze pośród książek i ga­zet tyka sta­ry bu­dzik. Otwie­ra szu­fladę, wyciąga przeście­radło. Szu­fla­da trzesz­czy. Rozkładam przeście­radło na łóżku. Kładę się. Tak jak za­wsze. Ra­mio­na i głowę opie­ram o ścianę, tak jak za­wsze. Wra­ca do stołu, sia­da. „Zro­bię jesz­cze jed­ne­go. Do­brze?”. „Do­brze”. Żyran­dol rzu­ca przy­jem­ne światło; właści­wie ładny żyran­dol; chciałbym uciec przed tym światłem, chciałbym uciec przed wszyst­kim. „Zga­sisz lampę?”. Wsta­je. Pod­cho­dzi do ko­mo­dy, do kon­tak­tu. Gasi światło. Już tyl­ko świe­ci się kin­kiet przy łóżku. Nie­wy­god­nie mi, leżę opar­ty o twardą ścianę, ki­lim kłuje mnie w ple­cy. Sia­da przy sto­le. Wy­god­na po­zy­cja po­zwa­la za­po­mnieć o przy­krych od­czu­ciach. Sia­da. „Daj mi po­duszkę”.

Wsta­je. Za otwar­ty­mi prze­szklo­ny­mi drzwia­mi ciem­ny hol. Wy­cho­dzi. Nig­dy jesz­cze na­wet się nie ro­zej­rzałem, co jest w tym holu. Czy tam trzy­mają pościel? Za­my­kam oczy. Trze­ba za­mknąć drzwi, żeby nikt nam nie prze­szka­dzał. Gdzieś w górze głos dzwonów. Wy­obrażam so­bie moje miej­sce w prze­strze­ni. Pokój na szóstym piętrze. Mija kil­ka chwil i zno­wu słyszę trzask drzwi. Za­mknęła. Po­dusz­ka spa­da na łóżko. Otwie­ram oczy. Układam po­duszkę za ple­ca­mi, żeby i dla niej było miej­sce, kie­dy się położy. Sia­da przy sto­le. Z łóżka wszyst­ko do­brze widać. Sie­dzi na sa­mym środ­ku. Zna­jo­me li­nie jej ciała pod zie­loną su­kienką. Sze­lest ce­lo­fa­nu, wyciąga z pacz­ki pa­pie­ro­sa; ostrożnie, by nie uszko­dzić bibułki, wydłubu­je zapałką tytoń. Pa­nu­je taka ci­sza, że słyszę, jak tytoń wy­sy­pu­je się na ser­wetkę. Nic nad­zwy­czaj­ne­go się nie dzie­je. Wszyst­ko jak za­wsze. Sie­dzi przy sto­le, tam gdzie już wy­pa­li­liśmy po jed­nym. Na dole słychać odgłos prze­jeżdżającego sa­mo­cho­du. Czuję, że gdy­bym uległ zmęcze­niu, na­tych­miast bym zasnął. A to bez sen­su. Prze­spałbym trawkę i wszyst­ko by się zmar­no­wało. Albo działoby się głęboko w mo­ich snach; a ja już mam dość mo­ich snów. Choć okno nad łóżkiem jest otwar­te, w po­ko­ju jest ciepło; mam ochotę ściągnąć sli­py, ale źle bym się czuł, leżąc tak całkiem nago. Nie chcę oglądać swo­je­go ciała. Na ka­lo­ry­fe­rze tecz­ka z opasłym ręko­pi­sem; ju­tro muszę to prze­czy­tać, właści­wie po­wi­nie­nem dzi­siaj, a może na­wet po­wi­nie­nem był wczo­raj; możliwe, że dzi­siaj jest już właści­wie ju­tro. Na tecz­ce jest mój ze­ga­rek, mógłbym spraw­dzić, czy jest dzi­siaj, czy ju­tro, ale wy­ko­na­ny ruch mógłby tyl­ko od­da­lić ode mnie obojętność, która za chwilę wresz­cie mnie prze­pełni. Obok ze­gar­ka po­piel­nicz­ka, pa­pie­ro­sy i zapałki. Mógłbym za­pa­lić. Wygląda na to, że spokój, który pro­wa­dzi do obojętności, jest dla mnie nie­osiągal­ny. „Czy jak za­palę, nie po­psuję ry­tuału? Muszę czymś wypełnić czas, ge­stem albo myślami”. „Po­cze­kaj. Za­raz przy­niosę”. Zno­wu cze­kam. Wyj­mu­je z pla­sti­ko­wej to­reb­ki odro­binę traw­ki, skręca po­wo­lut­ku. „Czu­jesz coś?”. Jej głos jest głęboki i do­stoj­ny, jak jej ciało. „Nie. Nic. Tyl­ko je­stem zmęczo­ny. A ty?”. „Nic”. Ru­chy też ma do­stoj­ne: jest uważna i spo­koj­na: skon­cen­tro­wa­na na tym, co robi. Jak gdy­by sama sie­działa w po­ko­ju, jak gdy­by w ogóle mnie tu nie było, nig­dy jesz­cze nie wi­działem jej ta­kiej spo­koj­nej, ja też je­stem dziw­nie spo­koj­ny. Całkiem roz­luźnio­ny. Nie ob­ser­wuję, tyl­ko widzę. Nie muszę so­bie nic tłuma­czyć, wi­dok sam się roz­ta­cza. Sam roz­ta­cza się wokół: jest nią. Skręca oby­dwie­ma dłońmi napełnio­ne­go ty­to­niem i trawką pa­pie­ro­sa. Pełne opa­lo­ne ramię w de­kol­cie zie­lonej su­kienki. Zmysłowe ciało. Stół jak gdy­by na­gle zna­lazł się da­lej od łóżka. Odpłynął gdzieś bar­dzo da­le­ko. Kie­dy przyj­dzie, po­czuję jej skórę na mo­jej skórze. Miły wy­miar ocze­ki­wa­nia; jest w nim to, cze­go nie ma, i to, co może nastąpić; na­wet nie­możliwe sta­je się wy­obrażalne. Wresz­cie ko­cha­my się. W obojętności jest miej­sce na wszyst­ko. Od­ległość między dwo­ma punk­ta­mi, jed­nym z nich jest ska­za­ne na sie­bie ciało, tam przy sto­le; ko­bie­ta, która mnie pociąga, dru­gim punk­tem je­stem ja sam, leżę tu z gołymi, owłosio­ny­mi no­ga­mi, rozłożony­mi uda­mi, sli­py za­kry­wają tyl­ko mały wzgórek. Od­ległość, która może prze­stać ist­nieć. Ciało jest śmiesz­ne, upadłe i żałośnie zwy­czaj­ne; mógłbym właści­wie zdjąć sli­py; nie są do nicze­go po­trzeb­ne. Kie­dy jed­nak roz­myślam o zbędności wszel­kich gestów, wszyst­ko za­czy­na się od nowa. Obojętność, która po­zwa­la mi wyraźnie do­strze­gać świat, bo uwal­nia mnie od nie­ustan­nej kon­tro­li. Obojętność po­zwa­la w pełni do­strzec to, co jest, bo nie po­zo­sta­wia miej­sca na było i może. Uno­si w górę nożycz­ki i od­ci­na filtr. „Czu­jesz coś?”. Filtr spa­da na stół. „Może. A ty?”. „Tak. Te­raz jak gdy­by już tak”.

Wsta­je. Zbliża się do łóżka. W pal­cach trzy­ma pa­pie­ro­sa. Stoi da­le­ko. Nie­pew­nie. „Widzę! Po two­ich ru­chach!”. Prze­su­wa dłonią po czo­le, uśmie­cha się. „Tak. Ale tyl­ko trochę”. Zni­ka mi z pola wi­dze­nia. Muszę się odwrócić. Sia­da, łóżko trzesz­czy. Odkłada pa­pie­ro­sa na nocną szafkę. Pomiędzy inne przed­mio­ty. Ma­gne­to­fon. Książka. Te­le­fon. Nie­do­pi­ta le­mo­nia­da w szklan­ce. Jej le­d­wie za­uważalny uśmiech na­bie­ra po­wa­gi i do­sto­jeństwa, po­ry­wa mnie ze sobą w śmiech, jak gdy­by pro­wa­dziła mnie ku cie­niut­kiej gra­ni­cy, za którą – wiem – nie ma już nic, tyl­ko bez­kre­sny uśmiech. Ogar­nia mnie prze­rażenie, chciałbym się rzu­cić do uciecz­ki. Uśmiech już mnie prze­pełnia; od­ległość, która jest już nie poza mną, ale we mnie, sta­je się bez­kre­sna. Równo­wa­ga bez­kre­sne­go i osta­tecz­ne­go. To, cze­go pragnąłeś! A jed­nak prze­rażające. Ale nie chcę, nic nie chcę, nie chcę się bro­nić. Patrzę. Jej uśmiech jest ni­czym przed­miot, wni­ka we mnie, będzie moja, jeśli tyl­ko po­zwolę, a jed­nak ciągle jesz­cze po­zo­sta­je między nami od­ległość. Nie chcę wyciągnąć ręki. To obca od­ległość, ona uśmie­cha się do sie­bie, nie do mnie. A jed­nak i tak jest moja. Ru­sza się. Od­wra­ca, wciąga nogi na łóżko, opie­ra się ple­ca­mi o ścianę, ale nie leży na po­dusz­ce, tam gdzie zro­biłem jej miej­sce. Chce po­zo­stać da­le­ko, choć jest tak bli­sko. Wy­god­nie, w so­bie i we mnie. Po­wi­nie­nem ją do sie­bie przy­ciągnąć, nim zdążymy się od sie­bie od­da­lić; po­wi­nie­nem położyć na łóżku i ro­ze­brać. Ona ma na so­bie majt­ki, ja sli­py. Wszyst­kie ge­sty, które mogę so­bie te­raz wy­obra­zić, są zbyt skom­pli­ko­wa­ne, by je uczy­nić. Od­wra­cam głowę. Białe, da­le­kie i białe. Na obrzeżach pola wi­dze­nia otwar­te drzwi bal­ko­nu, błysk szyb. Tak jest do­brze. To już nie jest ocze­ki­wa­nie. Tak jest do­brze. Może już na­wet nie jest po­trzeb­ny ko­lej­ny skręt. Przed­mio­ty w miękkiej ci­szy. Półka pełna książek, otwar­te skrzydło bal­ko­no­wych drzwi, białe ścia­ny. Widzę rękę, to jej ręka. Jak gdy­bym całkiem za­po­mniał, że leży tu przy mnie. Trzy­ma pa­pie­ro­sa, jak gdy­bym za­po­mniał na­wet o własnym ist­nie­niu; za­mie­niłem się w to, co wi­działem dokoła; wy­da­wało się, że na bar­dzo długo, choć minęło zale­d­wie kil­ka chwil. Było. Otwo­rzyć usta! Otwie­ram. Wsu­wa mi pa­pie­ro­sa do ust, jej dłoń przesłania wi­dok, za­ci­skam war­gi. Jej ramię obok mnie. Dłoń, pal­ce roz­po­star­te na przeście­ra­dle, w żółtym bla­sku kin­kie­tu. Po­chy­la się nade mną, ja­sna twarz w sub­tel­nym uśmie­chu. Po­da­je mi ogień. Słyszę trzask zapałki jak gdy­by z da­le­ka; głos jest da­lej niż zapałka, którą widzę. Muszę chwy­cić pa­pie­ro­sa, nie po­tra­fię utrzy­mać go w ustach. Unoszę rękę i biorę pa­pie­ro­sa. Za­pa­lam, pali się i żarzy. Tak, tak jest do­brze. Chcę za­kasłać. Ale gdy­bym za­kasłał, zmar­no­wałbym szta­cha. Od­daję jej. Zaciągnąć się, jak najgłębiej można, i długo nie wy­pusz­czać dymu. Co­raz głębiej po­tra­fię się zaciągać. Przy­my­ka długie rzęsy. Po­wie­ki ma do­stoj­ne, tak jak głos i całe ciało. Lubię pa­trzeć, jak pali; przyglądam się zmarszcz­kom na jej czo­le, unie­sio­ne­mu w górę, drętwiejącemu ra­mie­niu w zie­lo­nej su­kien­ce bez rękawów. Przy­tu­lić. Nie jej ciało, ale ją samą, zajętą tyl­ko sobą, żeby wresz­cie należała do mnie. Ale naj­pierw wy­pal­my. Uno­si po­wie­ki, w żółtym świe­tle kin­kie­tu jej oczy są jesz­cze bar­dziej nie­bie­skie. Te­raz się nie śmie­je. Dym pod­rażnił jej gardło, łapie ręką szyję, skurcz wstrząsa jej ciałem, po­chy­la głowę, kasz­le. Od­bie­ram jej pa­pie­ro­sa. Pociągam, ale nie czuję, że palę, je­dy­nie widzę; to, co te­raz czuję, jest inne niż za­zwy­czaj, to nie radość z zaciąga­nia się dy­mem czy uno­sze­nia pa­pie­ro­sa do ust, to nie usta proszą o dym. Po­zba­wio­na radości żądza jest gdzieś bar­dzo da­le­ko, w pęche­rzy­kach płuc, w mo­jej pier­si, tam bar­dzo głęboko; jak gdy­by te­raz tam właśnie znaj­do­wał się ten najgłębszy, naj­ważniej­szy punkt; w którym głód ocze­ku­je za­spo­ko­je­nia. Zaciągnąć się. Zaciągnąć się wszyst­kim. Chcę oddać jej pa­pie­ro­sa, ale daje mi znak, że już nie chce. Te­raz dwa od­ległe punk­ty są we mnie. Pomiędzy usta­mi a pęche­rzy­ka­mi płuc. Od­ległość jest żądzą. Szyb­ko wy­pusz­czam resztkę dymu, żeby zaciągnąć się ko­lej­ny raz, zaciągnąć, by dym po­ko­nał od­ległość i do­tarł tam, gdzie jest żądza. Zaciągam się. Co­raz głębiej. Ale żądza ucie­ka jesz­cze da­lej. Sta­wia po­piel­niczkę między mo­imi uda­mi. Okrągła, pełna po­piołu i nie­do­pałków, stoi przede mną na białym przeście­ra­dle. Po­chy­lam się. Zaciągam się, co­raz głębiej, ale da­rem­nie; od głębsze­go za­wsze ist­nie­je jesz­cze głębsze, a głębiej już nie po­tra­fię, próżno się wy­si­lam, nic nie skra­ca wewnętrznej od­ległości. Na­wet no­sem wciągam już dym. Uno­si się w po­ko­ju i się mar­nu­je; połykam na wszel­kie spo­so­by. Ale od­ległość sta­je się co­raz większa. Nie do po­ko­nania. Rośnie wraz z ilością dymu. Wy­pro­sto­wuję się. Chcę jej oddać, ale daje mi znak, że już nie chce, mogę do­pa­lić. Ob­ser­wu­je mnie. Ale nie tak uważnie jak kie­dyś. Bez­na­miętnie. Jak gdy­by przyglądała się ja­kie­muś przed­miotowi. Nie prze­szka­dza mi to. Mógłbym być na­wet przed­miotem. Zaciągam się, popiół spa­da do po­piel­niczki. Żywy żar. Próbuję wcisnąć żar do gasnącego pa­pie­ro­sa. Zno­wu się zaciągam. Pa­pie­ros roz­pa­la się, moc­no dymi. Po­daję jej. Bie­rze. Za­my­ka oczy, marsz­czy w napięciu czoło. Te­raz jest brzyd­ka. Od­daje, uśmiech wygładza jej twarz, pięknie­je. Palę, ale już nie po­tra­fię się tak głęboko zaciągnąć. Już nie chcę.

„Nie wy­rzu­caj!”.

Od­daję.

Wszyst­ko się powiększa i otwie­ra. Jeśli tyl­ko ze­chcę, powiększy się do nie­skończo­ności. To jesz­cze nie jest sama nie­skończo­ność, choć wszyst­ko powiększa się bez końca.

„Ty!”,

chcę po­wie­dzieć; chciałbym coś ci po­wie­dzieć, ale nie po­tra­fię po­ha­mo­wać śmie­chu,

„Ty!”

z nie­wia­do­me­go po­wo­du muszę się śmiać; co to za wszech­ogar­niający śmiech, nad którym nie po­tra­fię za­pa­no­wać? Z którego nie po­tra­fię się wy­zwo­lić; śmiech sza­lejący nad moją głową, wy­ry­wający się ze mnie, słyszę własny dzi­ki i or­dy­nar­ny re­chot, czuję roz­war­te, roz­ciągnięte usta, z których się do­by­wa: zawładnął mną, zawładnął do końca; nic więcej nie chciałem po­wie­dzieć, je­dy­nie to, że kie­dy tak głupio re­choczę, je­stem obrzy­dli­wy i głupi, ale to dla­te­go, że chciałem ci

coś

po­wie­dzieć, ale za­po­mniałem: to, co chciałem ci po­wie­dzieć, tak bar­dzo upodob­niło się do mnie, że stało się nie­możliwe do wy­po­wie­dze­nia; oj, już nie wy­trzy­mam tego śmie­chu, uduszę się, ale to wszyst­ko jest ta­kie śmiesz­ne; jesz­cze nie ko­niec, tak mnie to rozśmie­sza, że chce mi się śmiać, nie wy­trzy­mam!

Słyszę, jak wy­do­by­wa się ze mnie śmiech, z mo­ich ust, sil­niej i sil­niej, z co­raz to większej głębi. Nie wol­no! A niby dla­cze­go nie wol­no? Myśli! Śmiać mi się z tego chce! Wszyst­ko jest zby­tecz­ne, prze­rażająco zby­tecz­ne.

Leży na ple­cach, oczy ma przy­mknięte. Nie po­ru­sza się. W ta­kim ra­zie cały ten śmiech tyl­ko so­bie wy­obra­ziłem. Wokół ci­sza. A więc wca­le się nie śmiałem. Oczy miałem za­mknięte i tyl­ko w wy­obraźni wi­działem kłębo­wi­sko nad­chodzących i od­da­lających się fal mo­je­go re­cho­tu. Szyb­ko zsu­wam się na łóżku. Głowę prze­su­wam na po­duszkę. Po­piel­nicz­ka nie stoi już między mo­imi uda­mi. Za­ci­skam je, by wy­ko­nać jakiś ruch, który uchro­ni mnie przed śmie­chem. Może upłynęło tyl­ko kil­ka se­kund, czas wy­mknął się spod kon­tro­li. Za­brała po­piel­niczkę. No i do­brze. Dla­cze­go za­wsze przed wszyst­kim się bro­nię? Wyciągam rękę. Po­ru­sza się i prze­wra­ca na dru­gi bok. Ciężar jej ciała przy­po­mi­na mi o moim własnym cie­le. Układa się wy­god­nie, głowę opie­ra na mo­jej pier­si, obej­mu­je umie, udem opla­ta moje ko­la­no. Wszędzie widzę zie­leń, prze­szka­dza mi jej su­kien­ka.

„Zdej­mij to!”.

Uno­si się, nie otwie­rając oczu.

„Do­brze”.

Głasz­cze mnie jej głos, go­to­wość dźwięcząca w głębi. Jak gdy­by jej nie było, jak gdy­by ist­niała już tyl­ko we mnie, tyl­ko dla mnie. Leży ze skrzyżowa­ny­mi ra­mio­na­mi, gnie­cie w pal­cach rąbek su­kien­ki, ciągnie do góry. Brązową skórę jej brzu­cha prze­ci­na w po­przek biała bli­zna; kie­dy uno­si ręce, ta­lia wy­da­je się jesz­cze szczu­plej­sza, uka­zują się białe pier­si, nie­tknięte słońcem, z ciem­ny­mi półksiężyca­mi su­tek. Chciałbym do­tknąć ich war­ga­mi, ale się nie ru­szam. Pragnę nie ciała, ale ge­stu: kie­dy od­ma­wiam so­bie zmysłowych do­znań, wi­dok bez­gra­nicz­nie należy do mnie. Nig­dy przed­tem nie myślałem, że czyjś gest może stać się tak bar­dzo moją własnością. Przy­my­kam oczy, za­my­kam to wszyst­ko, co na­gle stało się moje. A bez wi­doku na­tych­miast pogrążam się w mo­ich od­ległościach. Opla­ta mnie uda­mi, przy­ciąga do sie­bie moje ko­la­no.

„Ojej, ale mi te­raz do­brze, ale mi do­brze!”,

jej głos, wędrując przez uszy, prze­ni­ka ciało, które jest moim ciałem i którego powłokę czuję dzięki tulącemu się ciężaro­wi jej ciała. Tyl­ko wte­dy czuję sie­bie, kie­dy ją czuję. I je­stem szczęśliwy. Obej­muję ją. Jesz­cze nig­dy nie czułem, że tak bar­dzo jest moja. Przy­ci­ska mnie. Przy­ci­skam ją do sie­bie. I zno­wu słyszę głos:

„O kur­wa, jak mi te­raz do­brze, jak mi do­brze, jak mi jest wresz­cie do­brze! Czy mogę ci po­wie­dzieć, oj, ale mi do­brze, czy mogę ci opo­wie­dzieć taką hi­sto­ryjkę? Chciałabym, chciałabym po­wie­dzieć ci hi­sto­ryjkę. Czy mogę ci opo­wie­dzieć hi­sto­ryjkę?”,

i zno­wu się śmie­je. Wypełnia mnie jej śmiech, i zmu­sza mnie do śmie­chu, czuję, jak wle­wa mi się do uszu, mogę jej tyl­ko od­po­wie­dzieć no­wym wy­bu­chem śmie­chu, śmie­jemy się ra­zem, nie można już na­wet odróżnić od sie­bie na­szych głosów, po­mie­szały się ze sobą, zniknęło wszyst­ko, co by je roz­dzie­lało, zo­stała tyl­ko wypełniająca, ogar­niająca i roz­ry­wająca wszyst­ko gro­za głosów. Mu­si­my od­na­leźć opar­cie w czymś, co nie jest tyl­ko śmie­chem. „Po­wiedz!” – słyszę własny głos i wiem, że tym głosem prze­krzy­czałem śmiech.

„Po­wiedz! Ale tego słowa, które przed chwilą wy­po­wie­działaś, nie używaj, nie te­raz, nie używaj te­raz ta­kich słów!”.

Już się nie śmie­je. Ci­sza. Czuję w uszach prze­szy­wający brak jej śmie­chu, tak samo jak słyszę jej głos; ci­sza jest co­raz dłuższa i co­raz zim­niej­sza; to moja wina! Bez­u­stan­nie się kon­tro­luję; mo­ral­na miar­ka w bez­mia­rze nie­mo­ral­ności, śmiesz­ne! Ale tam­te­go zda­nia już nie można cofnąć; to, kim je­stem, jest nie­od­wra­cal­ne, je­stem taki i już, choć bar­dzo mi to prze­szka­dza, ona zresztą też; kie­dy jed­nak się nad tym za­sta­na­wiam, nie, nie, nie chcę, bo się ode mnie od­da­li, a ja chcę być bli­sko niej, nie czuję jej ciała, nie czuję jej ciężaru, a prze­cież wiem, że tu jest; jed­no przy­pad­ko­we zda­nie, które mnie zde­ma­sko­wało i wpadłem z po­wro­tem w moje od­ległości, wszyst­ko stra­ciłem, a prze­cież jej pragnę: jak dziw­nie i ostro po­tra­fię te­raz myśleć, ale z tego, co zwy­kliśmy na­zy­wać zewnętrznym świa­tem, nie czuję już nic; nie chcę! ciągle te moje myśli, nie chcę, muszę chwy­cić się cze­goś, co po­zwo­li mi do niej wrócić.

„Po­wiedz. Proszę cię. Po­wiedz!”,

słyszę własny głos i wiem, że to mój głos, w którym in­stynk­tow­nie szu­kałem ra­tun­ku; za­czy­nam wresz­cie wi­dzieć, widzę jej twarz na moim ra­mie­niu, przy­mknięte po­wie­ki, błyskające w uśmie­chu, wil­got­ne od śliny białe zęby, słyszę jej śmiech. „Po­wiedz! Proszę!”. Jej śmiech prze­szy­wa całe moje ciało, aż po same sto­py, lek­ki ciężar jej ciała po­zwa­la mi czuć moje własne; śmieję się i słyszę własny śmiech. „Czy mam ci opo­wie­dzieć hi­sto­ryjkę?”. „Po­wiedz!”. Nie umie­my wy­zwo­lić się od śmie­chu; to­nie­my w pląta­ni­nie wspólne­go szczęścia; masa czar­na jak smoła; i na­gle wy­ry­wa się z niej pi­skli­wy dziewczęcy głos

kek­sy

brek­sy

kek­sy

co to jest?

kek­sy

brek­sy

jak mnie ko­chasz

pod wodą

będziesz pierw­szy

pod wodą nig­dy nie ma nie­po­go­dy

nig­dy nie pada deszcz; wiem, po­wi­nie­nem jej spra­wić ból, ale prze­cież nie ma nic, co mogłoby ją boleć: ciało jest tyl­ko nie­pew­nym wspo­mnie­niem bólu; a jed­nak ból albo strach, in­a­czej nie wy­zwo­li się z tego śmie­chu, in­a­czej do końca świa­ta będzie­my mu­sie­li się śmiać. Te­raz ja chcę, te­raz ja też chcę! „Te­raz ja chcę, te­raz ja też chcę! Ja też chcę!” – wy­dzie­ram się, ale właści­wie nie wiem, cze­go ta­kie­go chcę. „Po­wiedz! Oj, ale do­brze, po­wiedz!” – pisz­czy. „Te­raz ja chcę!” – krzyczę, słyszę swój krzyk, ale nie po­znaję własne­go głosu, to jakiś inny, sta­ry głos, głos z dzie­ciństwa, jej pisk jest pi­skiem dziew­czyn­ki, którą była kie­dyś.

Ze­srał się wróbe­lek

i połamał nogi

szyb­ko go

za­bra­li

do ciepłej go­spo­dy

nie po­tra­fię, nie po­tra­fię wyz­wolić się od śmie­chu, nie ma już dla mnie ra­tun­ku, nie po­tra­fię go w so­bie zdu­sić, mógłbym pleść tak da­lej i śli­ni­li­byśmy się jesz­cze bar­dziej

wszedł mu w tyłek ko­lec

ty je­steś

ty je­steś

na podwórzu w dole

od­da­la się, po­wo­li od­da­la się ostat­nie

słowo

słychać

słychać

w od­da­li

da­le­ko

ale śmiech je zagłusza;

te­raz śmiech wca­le nie jest prze­rażający, jest przy­jem­ny, uno­si się lek­ko, otu­la sobą, ogar­nia wesołym miękkim ciepłem i wiem, że leżę tu w sa­mym środ­ku tego ciepła

z nią

w jej cie­le, jak gdy­bym wniknął w jej ciało, nie do­ty­kając jej na­wet; wy­da­je mi się, że je­stem w niej, a to prze­cież nie­praw­da; leżę obok niej, nie­możliwe, na­wet mam na so­bie sli­py! A jed­nak, jak gdy­byśmy się do sie­bie

zbliżali

tak jak od­da­lają się wy­po­wie­dzia­ne słowa, i od­da­la­my się od sie­bie, tak jak przy­bliża się zna­na skądś, le­d­wie do­strze­gal­na gra­ni­ca, a po dru­giej stro­nie tej gra­ni­cy ist­nie­je bez­gra­nicz­ne szczęście, które te­raz, gdy tak leżę, niby w bez­ru­chu, ogar­nia mnie, ogar­nia mnie całego, ale to bez­gra­nicz­ne szczęście na­gle się rozpływa, nik­nie i prze­sta­je ist­nieć; a śmiech i sza­lo­ny krzyk prze­ista­cza się w okrzyk roz­pa­czy, od­ległość między dwo­ma punk­ta­mi, przy­bliżam się

„Oj, ale do­bre! Oj, ale do­bre! Ty to wymyśliłeś? Te­raz wymyśliłeś! Do­bre! Sam to wymyśliłeś?”

do­bre, rze­czy­wiście do­bre; chcę po­wie­dzieć, że do­bre, ale za­wsze w ostat­niej chwi­li, w ostat­niej chwi­li słyszę twój głos i ten twój głos nie po­zwa­la mi do­trzeć do punk­tu, do którego już się zbliżam, czy może ten punkt zbliża się do mnie? Po­wi­nie­nem odpo­wie­dzieć, że nie, nie ja to so­bie wymyśliłem, tyl­ko dziew­czyn­ka w ogródku pod­ska­ku­je so­bie

i opo­wia­da hi­sto­ryj­ki

w ogródku

ale za długo byłoby

o tym wszyst­kim mówić

„Tak. Sam wymyśliłem”.

A później opo­wiem

dziew­czyn­ce w ogródku. „Wiesz, gdzie te­raz je­stem? Widzę wszędzie lu­do­we mo­ty­wy. Lu­do­we mo­ty­wy. Widzę je. Ale nie wiem, gdzie je­stem, tyl­ko widzę mo­ty­wy, i wy­da­je mi się, że żyję wśród sa­mych lu­do­wych mo­tywów”.

Tak, lu­do­wych mo­tywów! jej głęboki, ni­ski głos rze­czy­wiście przy­wo­dzi na myśl coś lu­do­we­go czy może to tyl­ko wspo­mnie­nia? chcę po­wie­dzieć, że je wi­działem, nie tak daw­no myślałem o nich, a może na­wet je wi­działem, ta­kie so­bie lu­do­we mo­tywy; być może na­wet wczo­raj albo dzi­siaj, a może daw­niej, muszę jej to po­wie­dzieć, bo jeżeli rze­czy­wiście tak się dzie­je, jeżeli ist­nie­je coś, co po­zwa­la także jej uj­rzeć to wszyst­ko, co ja widzę, jeżeli tyl­ko ist­nie­je taka siła, to ona wi­działa te same lu­do­we mo­tywy, które sam kie­dyś oglądałem; taka wędrówka myśli nie jest wy­klu­czo­na; ale nie po­tra­fię so­bie ni­cze­go przy­po­mnieć, jak gdy­by nig­dy nie zda­rzyło się nic, co można było za­pa­miętać, ist­nieją jed­nak ta­kie słowa jak przeszłość czy pamięć, które wska­zują, że mam jakąś przeszłość, i te słowa coś znaczą, jeśli tyl­ko po­tra­fiłbym so­bie wszyst­ko przy­po­mnieć, z któregoś punk­tu przeszłości wyłoniłyby się lu­do­we mo­tywy, które te­raz utkwiły w jej pamięci. Ale nie przy­cho­dzi mi do głowy nic, co po­wi­nie­nem po­wie­dzieć, czuję tyl­ko, że po­wi­nie­nem wymyślić coś o ja­kichś tam lu­do­wych mo­tywach. Ale coś prze­cież muszę po­wie­dzieć! Czuję, że ze zde­ner­wo­wa­nia

ze­pchnąłem ją z sie­bie, do­pie­ro te­raz po­czułem, że leżała na mnie, do tej pory nie czułem na­wet jej ciężaru, te­raz wszyst­ko widzę, a prze­cież nic nie wi­działem, mu­siałem mieć za­mknięte oczy, coś mnie dręczyło, ale nic nie czułem

to chy­ba jest to

ale te­raz już wszyst­ko się skończyło, widzę, czuję, jak opla­ta uda­mi moje ko­la­no, rękę oparła o moje ramię, głowę na pier­si, czuję roz­gorączko­wa­ne ciepło jej ciała, jak gdy­bym sam miał gorączkę, roz­pa­la mnie cho­ro­ba, a może się ko­cha­my i to jest przy­czy­na tego gorączko­we­go za­do­wo­le­nia,

pokój wyłania się z mrocz­nej otchłani, me­ble, ci­sza, na­prze­ciw biała ścia­na

ale nie! to wszyst­ko tyl­ko przy­po­mi­na do­zna­nia, ja­kie stają się udziałem za­spo­ko­jo­nych ko­chanków; jej głowa spo­czy­wa na mo­jej pier­si! a więc wca­le jej nie ze­pchnąłem, leży i się uśmie­cha. Mu­siałem ode­pchnąć sie­bie sa­me­go, od­sunąć od złych myśli krążących wokół lu­do­wych mo­tywów; oczy ma otwar­te i roześmia­ne: ty! „Czu­jesz coś jesz­cze?”. „Chy­ba jesz­cze tak!”. „To spróbuj dojść do sie­bie, bo chcę ci po­wie­dzieć coś cie­ka­we­go i wolałabym, żebyś dokład­nie zro­zu­miał. O tych lu­do­wych mo­tywach. Dla­te­go je wi­działeś, bo kil­ka go­dzin temu, a może na­wet wczo­raj albo czy ja wiem kie­dy, na pew­no nie te­raz, nie te­raz, kie­dy o tym mówię, praw­da, że mówię? nic więcej nie ist­niało. Nie po­tra­fię so­bie dokład­nie przy­po­mnieć, ale na pew­no wziąłeś je ode mnie”.

„Co ta­kie­go?”.

„No te lu­do­we mo­ty­wy! Ode mnie!”.

Opie­ra dłoń na mo­jej pier­si, uno­si się, wy­su­wa ramię spod mo­ich pleców. Pa­trzy na mnie. „Ja­kie lu­do­we mo­ty­wy?”.

„Te, o których mówiłeś!”. „Od cie­bie?”.

„Tak, chciałam ci je dać i wziąłeś je so­bie”.

Pa­trzy z uśmie­chem i za­czy­na się śmiać.

„Sądzę, ko­cha­nie, wy­da­je mi się, ko­cha­nie, że nie po­win­niśmy jesz­cze wra­cać. Po­win­niśmy całkiem się pod­dać”.

„Do­brze. Masz rację”.

Ma rację, mu­si­my całkiem się pod­dać. Wszyst­ko ma swo­je pra­wa. Nie wol­no ich łamać; ale jeżeli już kil­ka chwil temu wróciliśmy do rze­czy­wi­stości, to skąd wzięło się to sza­leństwo z lu­do­wy­mi mo­ty­wa­mi? To jakiś obłęd. Wca­le nie wróciłem do rze­czy­wi­stości, tyl­ko wy­da­wało mi się, że ja­sno myślę; wszyst­ko, co czuję, jest po­zor­ne; jeżeli trzeźwość może mieć kil­ka stop­ni, to ja, na przykład, jesz­cze nie je­stem całkiem trzeźwy, choć myślę znacz­nie jaśniej niż wcześniej, sko­ro więc trzeźwość można stop­niować, sto­pień w górę i w górę, to zna­czy, że nie ist­nie­je stan ab­so­lut­nej trzeźwości, który mógłby mi dać po­czu­cie bez­pie­czeństwa; te scho­dy nie mają ostat­nie­go stop­nia, bo każdy sto­pień jest no­wym złudze­niem.

Leżę na ple­cach, na łóżku, pokój, na­prze­ciw biała ścia­na, otwar­te skrzydło bal­ko­nu i światło od­bi­jające się w szy­bie, jej głowa na mo­jej pier­si. Jak gdy­by to wszyst­ko też było ja­kimś stop­niem trzeźwości, przy­stan­kiem, z którego wy­da­je się, że to, co się kie­dyś zda­rzyło, nig­dy właści­wie nie miało miej­sca. Jak gdy­by nasz nie­po­ha­mo­wa­ny śmiech i te wszyst­kie lu­do­we mo­ty­wy były po pro­stu dzi­wacz­nym wy­two­rem mo­jej wy­obraźni; a my tyl­ko leżymy tu so­bie w bez­ru­chu; jej głowa na mo­jej pier­si, nogi sple­cio­ne z mo­imi no­ga­mi. Po­ru­sza się. Do­brze byłoby wie­dzieć, co jest tu wy­two­rem fan­ta­zji, a co rze­czy­wi­stością. Jak gdy­by bu­dziła się z długie­go snu. „Zdrętwiała mi ręka – słyszę jej głos, da­le­ki, budzący się głos – muszę po­ru­szyć ręką, bo całkiem mi zdrętwie­je” – mówi. A więc to jed­nak rze­czy­wi­stość, a to, co było dotąd, było tyl­ko wy­two­rem wy­obraźni. Zasnęliśmy. Wszyst­ko się nam przyśniło. Unoszę się lek­ko na łóżku, jej ręka wśli­zgu­je się pod moje ple­cy. Przy­tu­la mnie do sie­bie. Przy­tu­lam ją do sie­bie. Na próżno, jej ciało, mimo że czuję jej uścisk, jak gdy­by wy­my­kało mi się z rąk. Ści­skam ją z całych sił, ale po­trze­ba co­raz sil­niej­sze­go uści­sku, bym mógł po­czuć ją na­prawdę, ści­skam ją jesz­cze moc­niej i po­trze­buję jesz­cze sil­niej­sze­go uści­sku. Nie po­tra­fię odróżnić jej ciała od mo­je­go własne­go, jak gdy­by na­sze ciała sto­piły się ze sobą i za­tra­ciły gra­nicę odrębności. „Wiesz, gdzie te­raz je­stem? – słyszę jej głos, spo­koj­ny, usy­piający głos, ale mam wrażenie, że jej głos do­by­wa się ze mnie. – Stoję na łące długiej i sze­ro­kiej, na bar­dzo długiej i bar­dzo sze­ro­kiej łące, pełnej kwitnących kwiatów, jak gdy­bym była owa­dem; nie widzę tego wszyst­kiego, ale czuję, ro­zu­miesz? Czuję, że je­stem owa­dem”. Łąka, kwia­ty, czar­ny owad z błyszczącym grzbie­tem na tonącej w słońcu wio­sen­nej łące. „Ale mi do­brze na tej łące, ale do­brze! Gdy­byś wie­dział, jak to do­brze być owa­dem na łące!”. Widzę, jak owad pełza pomiędzy źdźbłami tra­wy. Dłonią mu­ska moje ple­cy. „Ale mi do­brze! Ale mi do­brze! Ale mi do­brze! Two­je ciało jest na­pom­po­wa­ne po­wie­trzem!”. Jej dłoń na mo­ich ple­cach, w uszach krzyk łąki, na łące leżą dwa pnie, ale ja wiem, że to nie są dwa pnie, lecz dwa rozłożone uda, a jed­nak pnie; między pnia­mi mkną san­ki po zi­mo­wej po­la­nie, zjeżdżają z górki ku dwóm pniom, ku udom, wjeżdżają i wra­cają, wśli­zgują się na górkę, a po­tem zno­wu zjeżdżają; w górę i w dół; po ginącej w mro­ku mgli­stej po­la­nie

ale mi

do­brze

ale mi

do­brze

miękki krzyk w rytm zjeżdżających i pędzących w górę i w dół sa­nek; ale to prze­cież nie są wca­le san­ki! To win­da pędząca pomiędzy dwo­ma pnia­mi; mknie w górę i opa­da, opa­da i uno­si się; jak gdy­by to unoszące się i opa­dające coś

to nie była wca­le win­da, ale

ja sam

w rytm głosu

two­je ciało jest całe na­pom­po­wa­ne po­wie­trzem! moje ciało jest pełne

oj, ale do­brze

opa­dam

i unoszę się w rytm jej głosu, w górę i w dół; zjeżdża ni­czym san­ki, w tę i z po­wro­tem: na zewnątrz i zno­wu chcę wrócić do środ­ka; w środ­ku i chcę wyjść na zewnątrz; w górze i w dole; wzno­sze­nie i spa­da­nie, ni­czym win­da; te­raz już wiem, że wi­działem sie­bie sa­me­go, że win­da i san­ki sym­bo­li­zo­wały mnie sa­me­go; a więc je­stem w niej. W ta­kim ra­zie po­wi­nie­nem to czuć! W rytm tego, jak się ru­szam, słyszę jej głos

oj

ale mi

do­brze

co­raz głębiej – co­raz sze­rzej. Na końcu każdego z rytmów twar­da prze­szko­da, którą muszę prze­zwy­ciężyć w ko­lej­nym ryt­mie; te­raz już wiem, wy­chodzę, by wejść jesz­cze głębiej; każdy powrót jest po­szu­ki­wa­niem jesz­cze przy­jem­niej­szej po­zy­cji; ale prze­cież nie po­ru­szam się naprzód, lecz w górę! Każdy ruch do środ­ka jest zagłębia­niem się w opa­li­zującej próżni, każdy ruch na zewnątrz gład­kim śli­zgiem w miękko pul­sującą ciem­ność; głośny okrzyk pul­so­wa­nia; światło i ciem­ność na prze­mian krzyczą i milczą; ale światło nie jest praw­dzi­wym światłem, czuję twardą prze­szkodę i wiem, że gdy­by nie ist­niała, gdy­bym mógł zna­leźć po­zycję, w której prze­sta­nie ist­nieć! wówczas do­tarłbym do praw­dzi­we­go światła! ale gdzie je­stem te­raz? gdy­byśmy się ko­cha­li, mu­siałbym to czuć! ale czuję tyl­ko światło i ciem­ność, ciągle na­po­ty­kam prze­szkodę, unoszę się i opa­dam w rytm ci­szy i krzy­ku; i znów prze­szko­da; twar­da prze­szko­da na gra­ni­cy ciem­ności i światła; co to jest? muszę wie­dzieć, gdzie je­stem!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: