Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miłość, szkielet i spaghetti - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 lipca 2012
Ebook
16,22 zł
Audiobook
32,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Miłość, szkielet i spaghetti - ebook

,,Miłość, szkielet i spaghetti" to komedia kryminalna opowiadająca o rządach mafii włoskiej w Częstochowie, którą przepędziły z miasta… baby. Jedna z bohaterek zatrudnia się w domu włoskiego biznesmena jako pielęgniarka, ale okazuje się, że będzie musiała dla chorego także gotować. I nie tylko dla niego – w domu mieszka sześciu współpracowników szefa z żołądkami jak spadochrony. Problem w tym, że Dorota potrafi przyrządzić jedynie herbatę. Ale od czego pomysłowość! Wystarczy zamknąć się w kuchni, podgłosić radio i wpuścić przez okno swoje siostry, mamę i ciocię – znakomite kucharki. Szkoda tylko, że mają tak podłe charaktery... Jednocześnie z jasnogórskiej wieży spada trup, a pod murami klasztoru grupa naukowców odkopuje wiekowy szkielet człowieka. Te odległe w czasie zdarzenia wydaje się coś łączyć, a trop prowadzi do… Włochów. Dorota – jako tajna agentka – dostarcza organom ścigania potrzebnych informacji, co powoduje wiele zabawnych zdarzeń. Wreszcie policja, naukowcy i zaangażowana kulinarnie rodzina bohaterki doprowadzają do wyjaśnienia tajemnicy podziemnego przejścia pomiędzy Jasną Górą a zamkiem pod Częstochową i demaskują włoskich przestępców

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62405-77-0
Rozmiar pliku: 971 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Miłość, szkielet i spa­ghet­ti

Kor­pu­lent­na blon­dyn­ka smark­nę­ła ener­gicz­nie w chu­s­tecz­kę dla do­da­nia so­bie ani­mu­szu, wy­tar­ła czer­wo­ny za­puch­nię­ty nos i pod­ję­ła de­cy­zję:

– Otwo­rzyć trum­nę!

Okrzyk ze­lek­try­zo­wał stad­ko ża­łob­ni­ków z mi­mo­wol­ną fa­scy­na­cją wpa­trzo­nych w gra­ba­rza, któ­ry wy­wi­jał ło­pa­tą tak spraw­nie, jak­by prze­ko­py­wał grząd­kę ka­pu­sty. Kie­dy w za­py­lo­nej ci­szy cmen­ta­rza św. Ro­cha roz­legł się so­pran pa­ni Smo­li­ko­wej, gra­barz do­słow­nie za­marł. Po chwi­li jed­nak po­pra­wił be­ret z nie­śmier­tel­ną an­ten­ką, ob­rzu­cił ko­bie­tę spoj­rze­niem wy­ra­ża­ją­cym obrzy­dze­nie i jak gdy­by ni­g­dy nic wró­cił do prze­rwa­nej czyn­no­ści. Nie omiesz­kał przy tym wy­mow­nie splu­nąć, aż hor­ten­sja, na któ­rą pa­dło, pło­chli­wie się za­gi­ba­ła. Jed­no­cze­śnie od bra­my od­gra­dza­ją­cej cmen­ta­rzy­sko od mia­sta do­le­cia­ło tak na­głe i świ­dru­ją­ce wy­cie er­ki, że wszy­scy na­raz drgnę­li.

– Ka­ret­ka… – Ko­bie­ta po­pa­trzy­ła z prze­ję­ciem po twa­rzach ze­bra­nych. – Sły­szy­cie? To znak!

Pan Smo­lik sta­rał się uspo­ko­ić mał­żon­kę i tym sa­mym nie do­pu­ścić do skan­da­lu.

– Ka­siu, co ty mó­wisz, ko­cha­nie...

– Otwórz­cie trum­nę! – Żo­na jed­nak do­pie­ro się roz­krę­ca­ła.

– Ka­sień­ko...

– Sły­szy­cie?! Otwórz­cie tę cho­ler­ną trum­nę!

Stru­mień łez zno­wu roz­lał się pa­ni Smo­li­ko­wej od oczu aż po fa­lu­ją­ce po­pier­sie, do któ­re­go przy­war­ła bluz­ka mo­kra od wcze­śniej­szych ata­ków roz­pa­czy. Nie­szczę­sna ża­łob­ni­ca wy­glą­da­ła te­raz jak wście­kła fu­ria. Smar­ka­ła, wy­ła i prze­wie­sza­ła się przez ra­mię zdez­o­rien­to­wa­ne­go mał­żon­ka, któ­ry już le­d­wie zi­pał pod na­po­rem jej pulch­ne­go cia­ła.

– Dla­cze­go nie chce­cie mi po­móc? Ja mu­szę spraw­dzić!

Z od­sie­czą ru­szo­no w sa­mą po­rę. Gdy­by nie po­moc ro­dzi­ny, wą­tły jak ra­bar­bar pan Smo­lik wziął­by się i zła­mał w pół, a nie dał­by ra­dy. Wi­dać by­ło, że pa­ni Ka­sia by­ła go­to­wa wsko­czyć do gro­bu choć­by po je­go tru­pie.

– Syn­ku! – krzyk­nę­ła w ostat­nim ak­cie de­spe­ra­cji, wy­rzu­ca­jąc przed sie­bie rę­kę. Wie­ko trum­ny po­wo­li prze­sta­wa­ło być wi­docz­ne. Ło­pa­ta szu­ra­ła o ka­mie­nie, a chmu­ra py­łu oto­czy­ła zgro­ma­dzo­nych tak szczel­nie, że nie­któ­rzy za­czę­li po­ka­sły­wać.

Pa­ni Smo­li­ko­wa przy­trzy­my­wa­na te­raz dla od­mia­ny przez ho­żych i ro­słych bra­tan­ków w koń­cu po­ję­ła, że jej wy­sił­ki są ra­czej da­rem­ne. Nie da nu­ra do do­łu, nie roz­grze­bie zie­mi i nie roz­wa­li so­sno­wej de­chy pię­ścia­mi. Już się pod­da­ła, okla­pła, choć na­dal ża­ło­śnie po­chli­py­wa­ła.

Dla­cze­go czu­ła się tak nie­spo­koj­na?

Coś jej ka­za­ło ostat­ni raz spoj­rzeć na sy­na.

Upew­nić się.

Tym­cza­sem gra­barz na­piął mię­śnie. Przy­spie­szył. Nie bę­dzie żad­ne­go otwie­ra­nia. Nie do­pu­ści do te­go, zresz­tą fa­na­be­rie ba­by tam­ci wzię­li za hi­ste­rię. I do­brze. Za­mie­nił się w spo­co­ny au­to­mat do za­sy­py­wa­nia gro­bów. Miał wra­że­nie, jak­by rę­ce nie­mal przy­ro­sły mu do ło­pa­ty. Tak jesz­cze chy­ba ni­g­dy nie za­su­wał, choć ro­bił tu już kil­ka lat.

Trze­ba za­mknąć tę pa­skud­ną spra­wę.

Za­mknąć.

Za­sy­pać.

Za­pić.

Że też dał się na­mó­wić...



Jul­ka jesz­cze raz spró­bo­wa­ła znie­chę­cić sie­dzą­ce­go na­prze­ciw­ko męż­czy­znę:

– Bę­dzie pan mo­im nie­wol­ni­kiem. – Zaj­rza­ła mu w oczy, ale wy­czy­ta­ła w nich ta­kie bła­ga­nie, że nie­co się zmie­sza­ła.

Nie bez zna­cze­nia po­zo­sta­wał fakt, że ol­brzy­mi fa­cet przy­po­mi­nał wy­glą­dem do­rod­ne­go niedź­wie­dzia, ale spoj­rze­nie miał ra­czej sa­ren­ki. Ewen­tu­al­nie ło­sia. Ła­god­ne­go. Po­ży­wia­ją­ce­go się le­śną ja­go­dą i grzyb­ka­mi (je­śli ło­sie bio­rą coś ta­kie­go do gę­by) i stą­pa­ją­ce­go de­li­kat­nie po ru­nie. W każ­dym ra­zie z li­ca pa­trzy­ły pa­nu Pio­tru­sio­wi do­bro, ła­god­ność i in­ne ta­kie plu­szo­we rze­czy. I nie uda­wał, Jul­ka po­tra­fi­ła­by to prze­cież od­kryć. Cho­ciaż wy­raź­nie się czymś de­ner­wo­wał, bo cią­gle zer­kał w okno. Wier­cił się, na­chy­lał nad wi­kli­no­wym ko­szem przy wi­try­nie i wy­glą­dał na uli­cę. Cie­ka­we, co go tak nie­po­ko­iło. Mo­że bu­rza?

Na ze­wnątrz trwał wście­kle upal­ny po­ra­nek, po alei drep­ta­ły po­je­dyn­cze jed­nost­ki ludz­kie wpa­tru­ją­ce się to w ja­sno­gór­ską wie­żę, to w nie­bo, któ­re gro­zi­ło spa­ce­ro­wi­czom na­stro­szo­ny­mi gra­na­to­wy­mi chmu­ra­mi. Bez­ruch i za­duch wręcz po­ra­ża­ły.

– Je­stem do pa­ni dys­po­zy­cji. – Pio­truś uśmiech­nął się w koń­cu nie­znacz­nie i znów po­pra­wił na miej­scu, ale je­go po­sta­wa na­dal wy­ra­ża­ła tę sa­mą... de­spe­ra­cję.

Tak, nie wie­dzieć cze­mu, wy­glą­dał na za­cię­te­go w swo­im po­sta­no­wie­niu. Wręcz upar­cie pchał się pod nóż. Za­dzi­wia­ją­ce. Jul­ka chrząk­nę­ła i da­lej ba­da­ła grunt. By­ła cie­ka­wa, ile fa­cet znie­sie. Cie­ka­wa? A mo­że to ta le­gen­dar­na w jej ro­dzi­nie zło­śli­wość?

– W za­sa­dzie to się do pa­na wpro­wa­dzę – pal­nę­ła.

– Nic nie szko­dzi.

– A prze­me­blo­wa­nie? Cał­ko­wi­te i zu­peł­ne. Prze­me­blu­ję pa­nu miesz­ka­nie. Co pan na to? Od ki­bel­ka po bal­kon. Wszę­dzie ro­ko­ko. – Z fan­ta­zją syp­nę­ła so­bie cu­kru do ka­wy, bacz­nie ob­ser­wu­jąc re­ak­cję roz­mów­cy. – Na­wet pa­na wła­sna my­del­nicz­ka bę­dzie mieć wię­cej z Lu­dwi­ka XV niż on sam. A swo­ją dro­gą fa­scy­nu­ją­ce, jak to dzia­ła. Lu­dwik żył so­bie spo­koj­nie i nie miał zie­lo­ne­go po­ję­cia, że pod no­sem roz­kwi­ta mu ta­kie wy­na­tu­rzo­ne coś. Ro­ko­ko... No do­brze... – szczę­śli­wie dla pa­na Pio­tra zre­flek­to­wa­ła się i wró­ci­ła do głów­ne­go wąt­ku: – Prze-me-blo-wa-nie. Czło­wiek w za­sa­dzie po­trze­bu­je zmian. Chy­ba że ma pan ja­kieś oba­wy.

– Nie mam żad­nych obaw – Pio­truś za­prze­czył gor­li­wie, pa­trząc przy tym na Jul­kę z praw­dzi­wym od­da­niem. – A z Lu­dwi­kiem to by­ła bar­dzo in­te­re­su­ją­ca dy­gre­sja.

Ależ się głu­pio po­czu­ła.

Ten po­czci­wiec zwy­czaj­nie po­trze­bu­je po­mo­cy, a ona stroi so­bie żar­ty. Prze­cież gdy­by sa­ma zwró­ci­ła się do psy­cho­lo­ga z proś­bą o te­ra­pię i usły­sza­ła po­dob­ny stek bzdur, od­wró­ci­ła­by się na pię­cie i roz­pacz­li­wie szu­ka­ła po­mo­cy choć­by w przy­chod­ni pań­stwo­wej. Ma fa­cet sa­mo­za­par­cie, po­gra­tu­lo­wać. Ale z dru­giej stro­ny, od­mó­wi­ła mu już kul­tu­ral­nie i wprost i na­wet uprzej­mie po­da­ła przy­czy­nę de­cy­zji: wresz­cie za­mie­rza­ła od­po­cząć. Rze­tel­nie się po­by­czyć. Wziąć wol­ne, zro­bić so­bie pod pęp­kiem ta­tu­aż, żło­pać szklan­ka­mi pi­ña co­la­dę i czy­tać, czy­tać i czy­tać. No, no, bez prze­sa­dy, ta­tu­aż mo­gła so­bie ewen­tu­al­nie da­ro­wać, ale spo­ko­ju­uu! Chce świę­te­go spo­ko­ju!

– Wi­dzi­my się trzy, czte­ry ra­zy w ty­go­dniu. Moż­li­we, że wkro­czę na­wet w pa­na ja­dło­spis – za­zna­czy­ła groź­nie, usi­łu­jąc nie po­ka­zać po so­bie zło­ści. – Die­ta wpły­wa na na­sze sa­mo­po­czu­cie. Tak sa­mo jak sen i ruch. Ka­żę pa­nu też co­dzien­nie… hm… bie­gać.

Tu jej roz­mów­ca chrząk­nął nie­mra­wo znad spo­re­go brzusz­ka, po­my­ślał chwi­lę, ale zno­wu się zgo­dził.

– W po­rząd­ku.

– Pa­nie Pio­trze. – Jul­ka opa­dła na­gle z sił. To­czo­na dys­ku­sja sta­wa­ła się co naj­mniej nie­etycz­na, do­dat­ko­wo w po­wie­trzu za­czy­na­ło dra­stycz­nie bra­ko­wać tle­nu. – Bę­dę z pa­nem szcze­ra. Mu­szę wy­znać, że na co dzień je­stem wred­na. Na­wet so­bie pan nie wy­obra­ża, jak bar­dzo. Trud­no ze mną wy­trzy­mać. Strasz­na ze mnie... – szu­ka­ła ja­kiś pa­skud­nych słów, ale je­dy­ne, co przy­cho­dzi­ło jej do gło­wy, to mał­pa, kro­wa i wy­dra.

– Pa­ni? Wred­na? Nie wie­rzę – Pio­truś sta­now­czo za­prze­czył.

Co mia­ła ro­bić, stra­ci­ła cier­pli­wość.

– Czło­wie­ku, ja nie by­łam na urlo­pie od ro­ku! – wy­ję­cza­ła przej­mu­ją­co. – Już na­wet prze­sta­łam o tym ma­rzyć. Nie­dłu­go znie­na­wi­dzę swo­ją pra­cę. Pra­ca ma sens, je­śli moż­na od niej od­po­cząć.

– Ale ze mną nie bę­dzie żad­ne­go kło­po­tu. Obie­cu­ję.

– Aku­rat.

– Na­praw­dę. Żad­ne­go kło­po­tu! – Pio­truś zła­pał się za wło­cha­tą pierś i tym sa­mym pra­wie do­ko­nał miej­sco­wej au­to­de­pi­la­cji. – Tyl­ko mie­siąc. Pro­szę!

– Yhm. Go­dzić się na ta­kie kre­tyń­stwa, ja­kie wy­ga­du­ję? To ma nie zwia­sto­wać kło­po­tów?

– Bar­dzo mi za­le­ży…

– Ale na ro­ko­ko pan się zgo­dził? – Jul­ka za­ła­ma­ła rę­ce. – Prze­cież ja żar­to­wa­łam. W ży­ciu bym na ta­kie coś nie wpa­dła, że­by się sza­ro­gę­sić w cu­dzym do­mu! I po­za tym ro­ko­ko od­pa­da. Okrop­ność.

– Uff, tro­chę mi ulży­ło. – Pio­truś nie­znacz­nie po­tarł czo­ło, a na­stęp­nie wy­ko­nał ta­ki ruch, jak gdy­by za­mie­rzał paść na ko­la­na. – Pa­ni Ju­lian­no, ja pa­ni po­trze­bu­ję, pa­ni jest naj­lep­sza! – wy­ar­ty­ku­ło­wał z praw­dzi­wą roz­pa­czą. – Czy jest coś, co by mo­gło pa­nią prze­ko­nać?

Jul­ka mia­ła dość.

Tak, po­zo­sta­wa­ło jej przy­brać po­sta­wę ka­te­go­rycz­ną, za­pła­cić ra­chu­nek i grzecz­nie się po­że­gnać.

Tyl­ko co da­lej?

Po­drep­cze umę­czo­na na przy­sta­nek i wsią­dzie do au­to­bu­su, gdzie aro­mat kil­ku­na­stu spo­co­nych ciał po­zba­wi ją wę­chu na resz­tę dnia. Wy­wal­czy miej­sce sie­dzą­ce, po­wa­chlu­je się ga­ze­tą, a na­stęp­nie ze wszyst­kich swo­ich sił po­sta­ra się w tym upa­le nie sko­nać. Na sa­mą myśl, że wie­czo­rem zno­wu mu­si wró­cić do cen­trum, aż się wzdry­gnę­ła.

– Jest coś – wy­pa­li­ła z głu­pia frant. – Po­pro­szę o sa­mo­chód. Ewen­tu­al­nie o do­roż­kę. Z kli­ma­ty­za­cją i ba­ci­kiem. Obo­wiąz­ko­wo. Bez kli­ma­ty­za­cji i ba­ci­ka od­pa­da.

– Z do­roż­ką był­by kło­pot, ale... mo­że być al­fa ro­meo? – W oczach Pio­tru­sia roz­sza­la­ła się na­dzie­ja.

– Nie je­stem wy­bred­na – ła­ska­wie wy­ra­zi­ła zgo­dę. – Mo­że być. Czy aby spraw­na?

– Prze­cież nie dał­bym pa­ni ja­kie­goś gru­cho­ta.

Zby­strza­ła. Do­tar­ło do niej, że zno­wu ktoś tu nie zro­zu­miał żar­tu.

– Mo­men­cik. – Od­su­nę­ła fi­li­żan­kę. – Nie chcę ani gru­cho­ta, ani...

– O, prze­pra­szam, to cu­dow­ny sa­mo­chód. Mam go od dwóch ty­go­dni. Bę­dzie pa­ni bar­dzo za­do­wo­lo­na.

– Pa­nie Pio­trze...

– Pa­ni Ju­lian­no!

O ra­ny. Czy ten uro­czy męż­czy­zna nie po­stra­dał cza­sem zmy­słów? A mo­że to z nią jest coś nie tak. Zde­cy­do­wa­nie upa­ły jej nie słu­żą.

– Prze­cież z tą do­roż­ką i sa­mo­cho­dem nie mó­wi­łam po­waż­nie!

– Ale dla­cze­go? Pie­nią­dze to nie jest pro­blem – za­pew­nił roz­bra­ja­ją­co. – Na­praw­dę. Pro­szę to po­trak­to­wać ja­ko mie­sięcz­ną za­pła­tę za cięż­ką pra­cę. Po­za tym – do­dał z ocią­ga­niem – ja na­wet miał­bym in­te­res w tym, że­by pa­ni to au­to przy­ję­ła, bo... te­go jesz­cze nie mó­wi­łem. Chcia­łem pro­sić, że­by przy­jeż­dża­ła pa­ni do mnie. Do Ka­to­wic.

– Słu­cham? – Unio­sła w zdzi­wie­niu brwi.

– Wiem, pew­nie to brzmi ma­ło za­chę­ca­ją­co. Ka­to­wi­ce, Czę­sto­cho­wa, od­le­gło­ści, ale... – Za­czął się krę­cić, po­stę­ki­wać i ogól­nie czy­nić roz­ma­ite kry­gu­ją­ce sztu­ki. Aż żal by­ło pa­trzeć. Przy zwi­nię­tej w ru­lo­nik ser­wet­ce Jul­ka wes­tchnę­ła, ale za­wzię­ła się. Nie po­mo­że mu, po­cze­ka na dal­szy roz­wój wy­pad­ków. – Nie zno­szę te­go mia­sta – pa­dło wresz­cie spod okna to­nem uspra­wie­dli­wie­nia.

– Czę­sto­cho­wy? O, nie ma pan prze­cież obo­wiąz­ku. Ja dla od­mia­ny nie zno­szę Ka­to­wic.

– Ale pa­ni Ju­lian­no... Mo­że al­fa ro­meo... Czer­wo­na... Mo­że by pa­ni po­lu­bi­ła?

– Czer­wo­nym jeż­dżą stra­ża­cy.

– To prze­ma­lu­je­my! – Pan Pio­truś roz­ło­żył ura­do­wa­ny rę­ce i Jul­ka zgłu­pia­ła do resz­ty. – Bia­łym jeź­dzi po­go­to­wie, nie­bie­skim... po­li­cja, to mo­że zie­lo­ny? Ko­lor na­dziei. Pro­szę, jak pięk­nie. Mo­że być zie­lo­ny?



Mu­si ją prze­ko­nać.

Ta ko­bie­ta to je­go je­dy­na na­dzie­ja.

Wie­le o niej sły­szał. Ju­lian­na Rzep­ka. Mło­da, ale już zna­na psy­cho­te­ra­peut­ka. Sty­pen­dia za­gra­nicz­ne, wła­sna prak­ty­ka i, co naj­waż­niej­sze, no­wa­tor­ska te­ra­pia po­le­ga­ją­ca na ści­słym kon­tak­cie z pa­cjen­tem. Żad­nych kli­nicz­nych dy­stan­sów. Przy­jaźń. Na tym mu wła­śnie za­le­ża­ło – że­by spę­dza­ła z nim jak naj­wię­cej cza­su. Na ra­zie nie szło naj­le­piej, ale au­to mo­gło prze­chy­lić sza­lę. Przy­da się jej sa­mo­chód. Z tym rze­czy­wi­ście nie by­ło żad­ne­go pro­ble­mu. On sam w obec­nej sy­tu­acji już go nie po­trze­bo­wał.

– Pa­ni Ju­lian­no, mam po­mysł. Chodź­my na par­king. Wte­dy za­de­cy­du­jesz... To jest, prze­pra­szam, wte­dy pa­ni za­de­cy­du­je.

Za­mru­ga­ła nie­pew­nie rzę­sa­mi, któ­re chy­ba przy­ciem­nia­ła ja­kimś ko­sme­tycz­nym ma­zi­dłem, bo nie przy­po­mi­na­ły w słoń­cu płyn­ne­go mio­du tak jak wło­sy. Za­uwa­żył, że pod wpły­wem roz­mo­wy al­bo pa­nu­ją­ce­go w ka­wiar­ni skwa­ru za­ró­żo­wi­ły się jej po­licz­ki. Ład­na. I wzbu­dza­ła za­ufa­nie.

– Pro­szę mi tu nie pa­nio­wać. Jul­ka je­stem. – Wy­cią­gnę­ła ener­gicz­nie rę­kę i do­pie­ro wte­dy ode­tchnął.

Coś za­czy­na­ło się w tym im­pa­sie prze­ła­my­wać.

Do­bra na­sza.

– Piotr. – Tak się ucie­szył, że chciał tę kształt­ną ko­bie­cą rę­kę uca­ło­wać, ale pa­ni psy­cho­log ofuk­nę­ła go jak ro­ze­źlo­na kot­ka.

– Nie zno­szę cmo­ka­nia. Cmok­nij coś in­ne­go, je­śli mu­sisz, Pio­tru­siu. Nie wiem, sto­lik, lam­pę... Ale mnie oszczędź, ja cię pro­szę.

Za­baw­na osób­ka.

– Oczy­wi­ście, za­pa­mię­tam. Żad­ne­go cmo­ka­nia. Ju­lian­no, za­pra­szam. – Wstał, ukło­nił się z ga­lan­te­rią i wska­zał wyj­ście. – Za­par­ko­wa­łem na są­sied­niej uli­cy.

Na­resz­cie. Sie­dział tu jak na szpil­kach. To Jul­ka wy­bra­ła Bli­kle­go, nie wy­pa­da­ło krę­cić no­sem. I to jak wy­bra­ła. Ale­ja! Sa­mo ser­ce Czę­sto­cho­wy. Wręcz głów­na ar­te­ria tęt­nią­ca cie­kaw­skim, na­tręt­nym tłu­mem. Na szczę­ście dzi­siaj zia­ło tu pust­ką, pew­nie ze wzglę­du na po­go­dę – już ran­kiem każ­dy szu­kał choć­by skraw­ka cie­nia, spa­cer po za­la­nej sło­necz­nym ża­rem uli­cy nie wy­da­wał się naj­lep­szym po­my­słem.

– I nie myśl, że sko­ro prze­cho­dzę z to­bą na ty, to ozna­cza, że się zgo­dzi­łam – po­spiesz­nie za­strze­gła.

– Nic po­dob­ne­go nie my­ślę.

– Au­to­bu­sy to jest ge­ne­ral­nie bar­dzo wy­y­y­god­ne roz­wią­za­nie – szcze­bio­ta­ła. – Nie mu­szę się mar­twić o par­king, o ben­zy­nę i ta­kie tam. Yyy... Ra­dio oczy­wi­ście ma? Ten twój wóz?

Piotr wła­śnie za­sta­na­wiał się, czy on aby nie jest zbyt ra­do­sny jak na ko­goś ma­ją­ce­go pro­ble­my emo­cjo­nal­ne. Szcze­rzył zę­by, a po­wi­nien wy­glą­dać na czło­wie­ka za­gu­bio­ne­go i po­trze­bu­ją­ce­go wspar­cia. Jesz­cze Jul­ka po­my­śli, że uda­je.

A otóż nie uda­wał.

Od mie­się­cy tra­wił go tak nie­zno­śny nie­po­kój, że je­dy­nym sku­tecz­nym spo­so­bem od­zy­ska­nia rów­no­wa­gi oka­zy­wa­ło się od­pa­le­nie kom­pu­te­ra, choć pró­bo­wał spo­ty­kać się ze zna­jo­my­mi, a na­wet za­pi­sał się na jo­gę. Nic z tych rze­czy. Naj­le­piej po­ma­ga­ła je­go uko­cha­na gra. He­ros V. W tym świe­cie rzą­dzi­ły zu­peł­nie in­ne pra­wa. Wszyst­ko pro­ste jak drut. Do­bro i zło. Włócz­nie mo­kre od krwi wro­ga za­bi­te­go w uczci­wej wal­ce. Mie­cze, ma­czu­gi, ar­te­fak­ty i cza­ry. Sam miód i ło­pot ry­cer­skich szat. Żad­nych Wło­chów. Tyl­ko ile moż­na sie­dzieć przed kom­pu­te­rem? Te­ra­pia. Tak. Naj­lep­szy z moż­li­wych po­my­słów.

A je­śli i to nie po­mo­że, strze­li so­bie w łeb.

Al­bo sko­czy z mo­stu.

Ewen­tu­al­nie z wie­ży.



Ce­za­ry Trę­bacz przy­jeż­dżał tra­sę z Ka­to­wic do Czę­sto­cho­wy w go­dzin­kę. Cza­sem po­ko­ny­wał ją dwa ra­zy dzien­nie, je­śli aku­rat mu­siał coś skon­sul­to­wać na uni­wer­sy­te­cie. I tak przez ca­ły ostat­ni ty­dzień. Ka­to­wi­ce – Czę­sto­cho­wa, Czę­sto­cho­wa – Ka­to­wi­ce.

Ale nie na­rze­kał.

W ogó­le nie­źle to so­bie w ży­ciu wy­kom­bi­no­wał. Ma pra­cę, któ­ra da­je mu sa­tys­fak­cję i za­pew­nia przy­go­dę. Nie sie­dzi zmar­twia­ły za biur­kiem, nie ob­słu­gu­je roz­chi­me­ry­zo­wa­nych klien­tów i nie wy­cze­ku­je osiem­na­stej jak zba­wie­nia. Grze­bie so­bie w zie­mi, a co! Zna­leźć frag­ment szkie­le­tu i na je­go pod­sta­wie okre­ślić choć­by przy­czy­nę śmier­ci, to do­pie­ro fraj­da. Oczy­wi­ście, by­li i ta­cy, dla któ­rych fraj­da wią­za­ła się z prze­wi­dy­wa­niem hos­sy czy bes­sy, ale on nie za­mie­nił­by swo­jej ge­ne­ty­ki i pa­le­oan­tro­po­lo­gii na żad­ne pie­nią­dze. Zresz­tą, po wy­pra­wie do Ke­nii i od­na­le­zie­niu ko­ści gny­ko­wej ho­mo erec­tus stał się w Pol­sce... hm, bez fał­szy­wej skrom­no­ści, stał się po pro­stu sław­ny! Zna­le­zi­sko nad Lo­gi­pi otwo­rzy­ło mu już nie­jed­ne drzwi. Jak choć­by te w Czę­sto­cho­wie. Kie­dy pod­czas prac ogrod­ni­czych na klasz­tor­nych wa­łach od­kry­to wie­ko­wy szkie­let czło­wie­ka, ko­go we­zwa­no na miej­sce?

Ce­za­re­go Trę­ba­cza, rzecz ja­sna.

To on wraz z pro­fe­so­rem Le­sia­kiem z Wro­cła­wia za­jął się or­ga­ni­za­cją prac. A po­nie­waż pro­fe­sor, a za­ra­zem je­go ser­decz­ny ko­le­ga, nie mógł co­dzien­nie by­wać w klasz­to­rze, wła­ści­wą pie­czę nad przed­się­wzię­ciem trzy­mał on. Aż do dzi­siaj.

O ósmej ra­no pew­nie już wszy­scy by­li na swo­ich sta­no­wi­skach. Wszy­scy z wy­jąt­kiem Ce­za­re­go. Tak bla­dym świ­tem uak­tyw­nia­ła mu się do­pie­ro pra­wa pół­ku­la mó­zgo­wa. Le­wa trwa­ła w umy­sło­wym odrę­twie­niu i mia­ła ocho­tę po­dra­pać się po tył­ku, ewen­tu­al­nie za­ku­rzyć pa­pie­ro­sa. Obie za­czy­na­ły współ­pra­co­wać w mia­rę kom­pa­ty­bil­nie znacz­nie póź­niej. Dla­te­go dla za­stęp­cy kie­row­ni­ka wy­ko­pa­lisk od­po­wied­nią go­dzi­ną do roz­po­czę­cia pra­cy by­ła je­de­na­sta. Po­sta­no­wił, że po­wrót Le­sia­ka te­go nie zmie­ni.

Przed pra­cą za­wsze moż­na prze­cież ty­le zro­bić. Te­raz na przy­kład ob­jeż­dżał mia­sto w po­szu­ki­wa­niu skró­tu, a za chwi­lę so­bie ele­ganc­ko za­par­ku­je i sko­czy na śnia­dan­ko do Skrzyn­ki. Roz­pust­nie wrzu­ci do żo­łąd­ka dwa na­le­śnio­ry me­dio­lań­skie (sło­wo na­le­śnik za bar­dzo nie od­da­wa­ło roz­mia­ru po­tra­wy) i po­pi­je je ka­wą.

Z głów­nej uli­cy skrę­cił w Szy­ma­now­skie­go, gdzie ko­ła tur­ko­ta­ły, ude­rza­jąc o ko­cie łby. Z ar­chi­tek­tu­ry bu­dyn­ków wciąż spo­zie­rał po­nu­ry duch ko­mu­ni­zmu, za to beł­kot mia­sta pra­wie tu milkł, be­to­no­we ko­lo­sy po obu stro­nach dro­gi dzia­ła­ły jak sto­pe­ry. Uci­na­ły dźwię­ki, po­zwa­la­ły sły­szeć wła­sne my­śli.

A Ce­za­ry my­ślał o swo­jej by­łej dziew­czy­nie.

I o tym, ja­ki był głu­pi. Wie­dział, że Lut­ka chce się roz­mna­żać i ma­rzy o ro­dzi­nie. To nie! Wła­do­wał się w ten zwią­zek, mi­mo że prze­wi­dział fi­nał. Kla­pa. Od po­cząt­ku po­wi­nien był omi­jać Lut­kę sze­ro­kim ko­łem i szu­kać ja­kiejś ba­becz­ki, któ­ra nie do­ma­ga­ła­by się cy­ro­gra­fu w po­sta­ci wspól­ne­go kre­dy­tu. Już się roz­pę­dził.

O nie, nie, nie.

Żad­nych for­mal­nych de­kla­ra­cji i do­bro­wol­nych pod­pi­sów pod pi­sma­mi od­bie­ra­ją­cy­mi wol­ność. Kie­dy wy­ra­ził swój sprze­ciw, do Lut­ki wresz­cie do­tar­ło. Nie bę­dzie żad­ne­go: „Ży­li dłu­go i szczę­śli­wie”. Po­szu­ka­ła więc so­bie ja­kie­goś sa­fan­du­ły z mniej­szym stę­że­niem te­sto­ste­ro­nu, któ­ry ją jed­nak na­le­ży­cie za­płod­nił. Oczy­wi­ście to ostat­nie od­by­ło się w ta­jem­ni­cy. Ce­za­ry zo­stał po­sta­wio­ny przed brze­mien­nym fak­tem.

I do­brze.

Świat jest pe­łen ko­biet.

Pe­łen chęt­nych i słod­kich nie­wiast.

Przy tym nie­któ­re dzie­wo­je (Ce­za­ry za­ry­zy­ko­wał­by na­wet stwier­dze­nie, że jest ich za­sta­na­wia­ją­ca więk­szość) ma­ją wy­pi­sa­ne na czo­le mie­nią­cy­mi się li­te­ra­mi: PRO VA­GI­NAS IN COR­DIS. Z wy­raź­ną przy­kro­ścią stwier­dzał, że pod­bo­je prze­sta­ły być jak­by ak­tu­al­ne. Daw­niej to czło­wiek przy­naj­mniej się roz­wi­jał, ukła­dał pro­gra­my ar­ty­stycz­ne: wier­sze, gi­ta­ra, kwia­ty... A te­raz na­sta­ła cie­le­sna jed­no­myśl­ność. Ale zno­wu do cza­su. Ba­by jak to ba­by. Po wszyst­kim pra­wie każ­da roz­ła­do­wa­na ko­bie­cość do­sta­je ro­man­tycz­ne­go ko­cio­kwi­ku i ma na­dzie­ję na wspól­ne śnia­da­nie, po­tem na wspól­ne miesz­ka­nie, a w koń­cu na do­rod­ny owoc mi­ło­ści w po­sta­ci roz­dar­te­go ose­ska w ró­żo­wym be­ci­ku.

W mor­dę! Ja­koś nie czuł po­trze­by prze­dłu­ża­nia li­nii Trę­ba­czów i gme­ra­nia w cie­płych kup­kach. Miał w ży­ciu waż­niej­sze rze­czy do zro­bie­nia. O!

Jak na za­wo­ła­nie na chod­ni­ku do­strzegł jędr­ne­go ru­dziel­ca o krą­głych kształ­tach. Mie­dzia­ne wło­sy two­rzy­ły wo­kół jej gło­wy pło­mien­ną au­re­olę i przy każ­dym ru­chu le­ciut­ko mu­ska­ły ra­mio­na. Skó­ra bia­ła, per­ło­wa. Pier­si peł­ne, no­gi pierw­sza kla­sa. Bu­zię mia­ła drob­ną, błą­kał się po niej roz­bra­ja­ją­cy gry­mas, jak­by się nad czymś moc­no za­sta­na­wia­ła. Zna­czy się: ro­zum­na be­stia. Mniam, mniam. Ogól­nie bio­rąc – po­tęż­ny ła­du­nek zmy­sło­wej ener­gii i try­ska­ją­cy okaz zdro­wia w jed­nym cie­le. Chy­ba dla­te­go dziew­czy­na sko­ja­rzy­ła mu się na­raz z kub­kiem pa­ru­ją­ce­go mle­ka. Aż go coś w środ­ku opa­rzy­ło.

Za­ga­pił się i...

Ciach!

Wje­chał co­fa­ją­ce­mu wła­śnie fa­ce­to­wi w zde­rzak i, jak nic, roz­wa­lił mu świa­tło. Co za pa­can! Nie wi­dział go? Na mo­ment wszy­scy za­mar­li. Ce­za­ry, ru­da (zdą­ży­ła strze­lić w nie­go zie­lo­nym okiem) i wiel­ko­lud z al­fy ro­meo, któ­ry kur­czył się za kie­row­ni­cą, za­miast w amo­ku wy­pry­snąć z au­ta i co naj­mniej roz­dyź­dać spraw­cy mózg na ma­sce sa­mo­cho­du.

Nie do wia­ry. Ce­za­ry już szy­ko­wał się, że­by wy­ja­śnić spra­wę, ale w tej sa­mej chwi­li na­stą­pi­ło ko­lej­ne nie­ocze­ki­wa­ne zda­rze­nie: roz­legł się po­tęż­ny grzmot, a bu­dyn­ki za­lśni­ły w bla­sku pio­ru­na, jak pod­czas ulicz­ne­go przed­sta­wie­nia. Jed­no­cze­śnie mi­lio­ny desz­czo­wych po­ci­sków po­sy­pa­ły się na świat z ta­ką si­łą, że ru­da w cią­gu pa­ru se­kund zu­peł­nie prze­mo­kła. Su­kien­ka zro­bi­ła się na niej wy­mow­nie prze­zro­czy­sta i nie trze­ba się by­ło zbyt­nio przy­glą­dać, że­by oce­nić ro­dzaj bie­li­zny, któ­ra, ku ra­do­ści Ce­za­re­go, nie przy­po­mi­na­ła pseu­do­bi­ki­ni pa­mię­ta­ją­ce­go szó­ste ży­cie pral­ki. Wi­zu­al­nie do­znał uko­je­nia. Jed­nak szczę­ście nie trwa­ło dłu­go. Prze­mo­czo­na ru­sał­ka za­dy­go­ta­ła z zim­na, po­sła­ła mu ostat­nie spoj­rze­nie, po czym da­ła nu­ra do au­ta. Trza­snę­ły drzwi, al­fa ro­meo za­pier­dzia­ła po­spiesz­nie i po­gna­ła przed sie­bie.

Ce­za­ry nie ro­zu­miał.

Ska­so­wał fa­ce­to­wi lam­pę.

Gdzie fu­ria, po­li­cja i ca­łe za­mie­sza­nie?

I gdzie ru­dzie­lec?

I cze­mu, do cho­le­ry, wła­śnie te­raz przy­szło mu do gło­wy, że w desz­czu moż­na po­wy­czy­niać we dwój­kę roz­ma­ite spryt­ne sztucz­ki? Jak to dwa mie­sią­ce do­tkli­wej sa­mot­no­ści po­tra­fią męż­czyź­nie zma­sa­kro­wać psy­chi­kę... Wes­tchnął z głę­bi spraw­ne­go ukła­du płcio­we­go, uru­cho­mił sa­mo­chód i za­par­ko­wał. Na ta­kie roz­wa­ża­nia nie ma nic lep­sze­go niż ku­fe­lek zim­ne­go pi­wa. A wie­czo­rem sko­czy na ba­le­ty.

Mo­że tam przy­tu­li się do ja­kie­goś współ­czu­ją­ce­go, ko­bie­ce­go cia­ła.



Zła­ma­nie ko­ści łó­decz­ko­wa­tej nad­garst­ka.

W pra­wej rę­ce!

W le­wej po­waż­ne stłu­cze­nie.

Ales­san­dro, zna­ny w gro­nie przy­ja­ciół ja­ko Al­den­te, czuł­by się z pew­no­ścią tym fak­tem zdru­zgo­ta­ny, gdy­by nie był tak okrut­nie zły. Na sie­bie. Po­cząt­ko­wo nic go nie bo­la­ło. Zresz­tą trud­no, że­by bo­la­ło, sko­ro znie­czu­lił się sku­tecz­nie grap­pą. Tak sku­tecz­nie, że do­pie­ro na­stęp­ne­go dnia za­czę­ło do nie­go do­cie­rać, że oprócz cia­ła astral­ne­go zo­stał wy­po­sa­żo­ny tak­że w cia­ło fi­zycz­ne. I to cia­ło, a kon­kret­nie koń­czy­ny gór­ne, od­mó­wi­ły mu po­słu­szeń­stwa. Na pew­no mia­ło z tym zwią­zek zda­rze­nie, do któ­re­go do­szło w no­cy. Mu­siał chy­ba po­my­lić ba­lu­stra­dę bal­ko­nu z ogro­dze­niem. Chciał prze­sko­czyć przez płot, tym­cza­sem oka­za­ło się, że po sko­ku, na mar­gi­ne­sie bar­dzo efek­tow­nym, zbyt dłu­go le­ciał, a lą­du­jąc, spadł na czte­ry li­te­ry i pod­parł się rę­ka­mi. No i masz. Na­za­jutrz nie był w sta­nie pod­nieść ze sto­łu głu­piej szklan­ki z so­kiem.

Prze­świe­tle­nie nie po­zo­sta­wi­ło żad­nych złu­dzeń.

– Rę­ka­wicz­ka ba­lo­wa dla pa­na. – Za­pro­szo­no go do gip­sow­ni, gdzie je­go ma­syw­na dłoń zo­sta­ła wbi­ta w bia­łe tru­chło aż po ło­kieć. – Pro­szę się przy­zwy­cza­jać, bo to mo­że po­trwać na­wet dwa­na­ście ty­go­dni. Łó­decz­ko­wa­ta to jest upier­dli­wa kost­ka, źle się zra­sta. Pal­ce ma pan na wierz­chu, ale nie wol­no ich nad­wy­rę­żać.

Ży­cie bez rę­ki, a za­sa­dzie bez dwóch rąk, bo le­wą też nie po­tra­fił ni­cze­go moc­niej chwy­cić, za­czy­na­ło być nie­zno­śne.

Mę­czył się tak od ty­go­dnia.

Ty­le wła­śnie cza­su zaj­mo­wał się nim Ri­co, je­go naj­bliż­szy współ­pra­cow­nik i kum­pel. Już to wy­star­czy­ło, że­by strze­lić so­bie w łeb. Jed­nak naj­go­rzej Al­den­te zno­sił wy­pra­wy do ła­zien­ki. Ow­szem, chwil in­tym­no­ści nikt mu nie mą­cił, za­pi­na­nie roz­por­ka też ja­koś szło, choć trwa­ło wie­ki i kosz­to­wa­ło wie­le bó­lu, ale czyn­no­ści pie­lę­gna­cyj­ne, któ­re by­ły nie­odzow­ne, że­by wy­glą­dać atrak­cyj­nie, ktoś mu­siał za nie­go wy­ko­nać. Ni­g­dy nie był zbyt­nio roz­gar­nię­ty ma­nu­al­nie – w wy­jąt­kiem oczy­wi­ście po­słu­gi­wa­nia się bro­nią i bry­lan­ty­ną – a te­raz szam­po­ny, my­dła czy choć­by pa­sta do zę­bów za­czę­ły go wręcz prze­ra­żać. Wo­lał po­chła­niać gu­my do żu­cia, niż po­kor­nie pro­sić Ri­ca o przy­go­to­wa­nie szczo­tecz­ki. Był przez to bar­dzo, ale to bar­dzo sfru­stro­wa­ny.

Po­sta­no­wił ra­to­wać twarz.

Oczy­wi­ście ża­den z kum­pli nie od­wa­żył­by się ni­cze­go po so­bie po­ka­zać, ale znał ich. Za je­go ple­ca­mi na pew­no pę­ka­li ze śmie­chu, zresz­tą naj­lep­szy do­wód, że mi­na Ri­ca rze­dła co­raz bar­dziej. Nie od­mó­wił po­mo­cy, ale pa­trzeć na tę je­go cier­pią­cą gę­bę Al­den­te nie miał wię­cej ocho­ty.

Ro­ze­słał więc po mie­ście wi­ci, że po­szu­ku­je pie­lę­gniar­ki.

I ku­char­ki. A naj­le­piej dwóch w jed­nej. Pie­lę­gniar­ko-ku­char­ki. Z opcją biu­ro­wą, bo przy­da­ła­by się też po­moc przy za­ła­twia­niu in­te­re­sów, je­śli Ri­ca nie bę­dzie w po­bli­żu. Co do ko­mu­ni­ka­cji, naj­lep­szy był­by je­go ję­zyk oj­czy­sty, czy­li wło­ski. An­giel­ski też ewen­tu­al­nie uj­dzie, nie bę­dzie się upie­rał. Te­raz di­zajn. Je­śli już ktoś ma się zna­leźć tak bli­sko, naj­lep­sza by­ła­by kla­sa A. Naj­chęt­niej wer­sja li­mi­to­wa­na z do­dat­ko­wy­mi ga­dże­ta­mi, choć­by w po­sta­ci ape­tycz­nie roz­kwi­ta­ją­cych po­du­szek po­wietrz­nych.

Że­by kum­plom żal tył­ki ści­skał.

I wte­dy bę­dzie miał pro­blem z gło­wy.

Skoń­czą się uśmiesz­ki po ką­tach.

Tak, zła­ma­na rę­ka nie prze­szko­dzi mu też do­piąć in­nych waż­nych spraw.

– Ri­co! – wrza­snął w głąb do­mu. – Przy­nieś mi z ga­bi­ne­tu sta­rą ma­pę klasz­to­ru. Ale szyb­ko!



Do­ro­ta szcze­rze nie zno­si­ła swo­jej pra­cy.

Ale pra­co­wać mu­sia­ła, pie­nią­dze ja­koś z nie­ba ka­pać nie chcia­ły, a ona, stu­dent­ka i peł­no­krwi­sta ko­bie­ta, mia­ła swo­je po­trze­by. I tak od koń­ca se­sji ćwi­czy­ła spa­ce­ry mię­dzy sto­li­ka­mi ja­ko kel­ner­ka w Ca­fe Skrzyn­ka. Bar­dzo in­spi­ru­ją­ce za­ję­cie. Zwłasz­cza kie­dy ma się po­praw­kę i zło­śli­wy sta­ry cap z ję­zy­ko­znaw­stwa prag­ma­tycz­ne­go chce czło­wie­ko­wi obrzy­dzić ży­cie i udo­wod­nić, że pięk­ne i za­dba­ne stu­dent­ki ma­ją w gło­wie je­dy­nie siecz­kę.

Czy to spra­wie­dli­we?

Ład­ne ma­ją le­piej? Ta­ką bred­nię mu­sia­ła chy­ba wy­my­ślić ja­kaś nie­zo­rien­to­wa­na w te­ma­cie brzy­du­la. A szy­ka­ny ze stro­ny ko­le­ża­nek? Do­ro­ta za­wsze mia­ła pro­blem ze zna­le­zie­niem brat­niej du­szy, któ­ra nie czu­ła­by się przy niej gor­sza. Dy­stans. Z ta­ką po­sta­wą ze stro­ny ko­biet spo­ty­ka­ła się naj­czę­ściej, je­śli nie li­czyć pod­szy­tej za­zdro­ścią nie­chę­ci. Męż­czyź­ni dla od­mia­ny wi­dzie­li w niej la­lecz­kę, tyl­ko nie­któ­rzy trak­to­wa­li ją jak isto­tę ludz­ką. A ta isto­ta tro­chę się w ży­ciu na­cier­pia­ła i choć mo­że nie by­ła zbyt ko­mu­ni­ka­tyw­na, mo­że na­wet za­cho­wy­wa­ła się nie­co wy­nio­śle, nie był to jed­nak po­wód, że­by po­dzi­wiać ją przez szy­bę i trak­to­wać jak ma­ne­ki­na na wy­sta­wie.

Na szczę­ście mia­ła ro­dzi­nę. Na myśl o mat­ce po­czu­ła zwy­kłą iry­ta­cję, ale zo­sta­ły jesz­cze sio­stry. A, wła­śnie. Mu­si się upew­nić, czy pa­mię­ta­ją o za­pla­no­wa­nej na dziś ak­cji. Że­gnaj­cie ży­la­ki, że­gnaj kel­ner­ski far­tu­chu i fu­chy na zmy­wa­ku! Mo­że już nie­dłu­go do­sta­nie pra­cę swo­ich ma­rzeń. Sio­stry obie­ca­ły jej prze­cież w tym po­móc.

Się­gnę­ła po ko­mór­kę, ale ta jak na złość pi­snę­ła ża­ło­śnie i wy­da­ła przy dźwię­kach mu­zy­ki ostat­nie tchnie­nie. No tak, za­po­mnia­ła ją na­ła­do­wać. W su­mie ża­den pro­blem. Obok Skrzyn­ki, na ścia­nie łą­czą­cej Świat Książ­ki z let­nim ogród­kiem, wi­siał apa­rat te­le­fo­nicz­ny. Sko­czy tam szyb­ciut­ko, nikt nie za­uwa­ży.

Do­ro­ta wy­mknę­ła się z lo­ka­lu, do­pa­dła bud­ki i wy­stu­ka­ła nu­mer.

– Cześć, sio­stra. Pa­mię­tasz, że masz dla mnie coś dzi­siaj zro­bić? – za­py­ta­ła już na wstę­pie.

– Cześć mło­dzie­ży! – w słu­chaw­ce za­brzmiał pe­łen ra­do­ści głos, któ­ry te­raz nie­co zmar­kot­niał, ale na­dal sły­chać w nim by­ło dziw­ną eks­cy­ta­cję. Czyż­by sio­stra aż tak pa­li­ła się do po­mo­cy? – Pa­mię­tam, ale wy­stą­pi­ły... eee... nie­prze­wi­dzia­ne kom­pli­ka­cje. Wła­śnie mia­łam do cie­bie dzwo­nić.

Sło­wo „kom­pli­ka­cje” bar­dzo się Do­ro­cie nie spodo­ba­ło, co jed­nak nie prze­szko­dzi­ło jej w od­no­to­wa­niu, że z re­stau­ra­cji wy­szedł klient i ze znu­dzo­ną mi­ną pod­parł ścia­nę obok. To chy­ba ten bru­net ze sto­li­ka przy drzwiach. Wy­da­wał się cał­kiem in­te­re­su­ją­cy, ale po­przed­nie do­bre wra­że­nie roz­wia­ło się jak pa­pie­ro­so­wy dym, któ­ry przy­stoj­niak wła­śnie nie­dba­le wy­pu­ścił ką­ci­kiem ust. Chy­ba rów­nież za­mie­rzał sko­rzy­stać z te­le­fo­nu, co naj­wy­raź­niej ozna­cza­ło, że by­ła zmu­szo­na bro­dzić w je­go ni­ko­ty­no­wych wy­zie­wach. Za grosz wy­obraź­ni! W do­dat­ku stał za­le­d­wie dwa me­try da­lej i na­wet nie sta­rał się ukry­wać, że pod­słu­chu­je.

– Ja­kie kom­pli­ka­cje? – Chrząk­nę­ła, po czym osten­ta­cyj­nie od­wró­ci­ła się ty­łem do bez­czel­ne­go in­tru­za.

– Po­wiem ci wie­czo­rem, jak się spo­tka­my.

– Czy ty mnie wła­śnie wy­sta­wiasz? – Aż nie chcia­ło się jej wie­rzyć. Prze­cież sio­stra wie­dzia­ła, ile zna­czy dla niej no­wa pra­ca. I jesz­cze to iry­tu­ją­ce za­do­wo­le­nie, któ­re cią­gle błą­ka­ło się po złą­czach.

– Do­ro­ta, oprócz mnie masz Ewe­li­nę. Ona uwiel­bia ta­kie szop­ki, a ja by­ła­bym ma­ło prze­ko­ny­wu...

– Prze­ko­nu­ją­ca się mó­wi – Do­ro­ta nie wy­trzy­ma­ła i po­zwo­li­ła so­bie na za­wo­do­wą po­praw­kę, choć w obec­nej sy­tu­acji czu­ła się opusz­czo­na i po­zo­sta­wio­na na pa­stwę lo­su. Pa­stwa lo­su, czy­li naj­młod­sza la­to­rośl w ro­dzi­nie, by­ła zu­peł­nie nie­prze­wi­dy­wal­na, co ca­łe przed­się­wzię­cie sta­wia­ło pod wiel­kim zna­kiem za­py­ta­nia.

– Wiesz w co mnie po­lo­ni­stycz­nie ugryź? – za­bur­cza­ła sio­stra. – Mam te­raz roz­dy­go­ta­ny umysł, a mu­szę go ze­wrzeć. Spra­wy urzę­do­we mi wy­sko­czy­ły, je­stem uwię­zio­na przez pa­rę go­dzin w wy­dzia­le ko­mu­ni­ka­cji. Dla­te­go ci nie po­mo­gę, wy­bacz. Si­ła wyż­sza.

– W wy­dzia­le ko­mu­ni­ka­cji? A co się sta­ło? – Do­ro­ta za­po­mnia­ła, że po­win­na się wście­kać.

– Coś się sta­ło, ale sa­mo do­bre – sap­nę­ła jej roz­mów­czy­ni. – I ty­le te­go do­bre­go, że nie wiem, co ro­bić. Ale to nie na te­le­fon.

– Aaa, szko­da, bo mnie za­cie­ka­wi­łaś. Czy­li wi­dzi­my się na Spor­to­wej? – za­koń­czy­ła już nie­co spo­koj­niej­sza. Z Ewe­li­ną po­sta­no­wi­ła po pro­stu po­waż­nie po­roz­ma­wiać.

– PRZY­JA­DĘ – nie wie­dzieć cze­mu, sio­stra za­ak­cen­to­wa­ła ostat­nie sło­wo. – Chcę wam coś po­ka­zać, pew­nie się zdzi­wi­cie. Niech mło­da zro­bi ja­kąś smacz­ną ko­la­cyj­kę.

– A nie wo­li­my zjeść ko­la­cyj­ki, a po­tem iść do Don Ki­cho­ta po­tań­czyć? – za­su­ge­ro­wa­ła Do­ro­ta, któ­rej wi­zje eg­za­mi­nu i cze­ka­ją­cej ją roz­mo­wy kwa­li­fi­ka­cyj­nej by­naj­mniej nie uszczę­śli­wia­ły.

– Zo­ba­czy­my.

– Po­myśl, bo ja bym się zre­lak­so­wa­ła. A do mło­dej wy­dzwa­niam od bla­de­go świ­tu i nic. Chy­ba spy­tam ma­my, czy nie wie, gdzie jest – po­sta­no­wi­ła, sły­sząc za so­bą po­mruk nie­za­do­wo­le­nia – bo za­czy­nam się mar­twić. To pa, pa. Buź­ka. Do wie­czo­ra.



Ow­szem, kum­ple z uczel­ni mó­wi­li mu, że w Czę­sto­cho­wie miesz­ka­ją ład­ne ko­bie­ty. Do tej po­ry Ce­za­ry ko­ja­rzył z wy­stę­po­wa­niem pięk­no­ści na ki­lo­metr kwa­dra­to­wy ra­czej Wro­cław i Kra­ków, ale mu­siał zmie­nić zda­nie. Wi­dział w tej świę­tej mie­ści­nie na­praw­dę wie­le uro­dzi­wych dziew­czyn, ale dwie dzi­siej­sze prze­bi­ły ca­łą resz­tę.

Ta kel­ner­ka... Mu­siał przy­znać, że ro­bi­ła wra­że­nie. In­ne­go ro­dza­ju niż ru­dzie­lec, któ­ry miał w so­bie coś mi­łe­go, mięk­kie­go, ale i obok tej nie moż­na by­ło przejść obo­jęt­nie. Na­wet w fir­mo­wym, nie­zbyt gu­stow­nym zgrze­ble wy­glą­da­ła jak w spe­cjal­nie za­pro­jek­to­wa­nym far­tusz­ku. Za­wo­do­we mo­del­ki mo­gły się przy niej scho­wać w go­spo­dar­stwie rol­nym i w gu­mo­fil­cach do­glą­dać trzo­dy chlew­nej.

Tyl­ko, cho­le­ra, ile moż­na glę­dzić do słu­chaw­ki?

Obie­cał Le­sia­ko­wi, że za­dzwo­ni, a wo­lał nie ry­zy­ko­wać prób z wła­snej ko­mór­ki, po­nie­waż pro­fe­sor był okrop­nym ga­du­łą i wej­ście mu w sło­wo gra­ni­czy­ło z cu­dem, nie mó­wiąc już o cu­dow­nym ra­chun­ku za po­łą­cze­nie. Przy czym nie li­czy­ło się, że za go­dzi­nę uści­sną so­bie dło­nie i na­ga­da­ją się do wo­li.

Ce­za­ry od ra­zu wy­czuł, że blon­dyn­ka przy­mie­rza się ra­czej do kon­fe­ren­cji te­le­fo­nicz­nej na szczy­cie niż do zwy­kłej roz­mo­wy, więc stwier­dził, że przy­naj­mniej so­bie za­pa­li.

I nie po­my­lił się.

Pa­pla­ła jak na­ję­ta.

Tak jak­by te­le­fon słu­żył do wy­wle­ka­nia wnętrz­no­ści.

A już po­że­gna­nia uwa­żał w ko­bie­cych te­le­dy­sku­ta­cjach za szcze­gól­nie fa­scy­nu­ją­ce. Ileż moż­na wy­lać z sie­bie słów na za­koń­cze­nie roz­mo­wy, chłop ni­g­dy nie poj­mie. „W ta­kim ra­zie bę­dę koń­czyć. Pa, pa. Hej­ka. No to do zo­ba­cze­nia, pa. Bu­ziak”.

Ce­za­ry uwiel­biał przy­glą­dać się lu­dziom, za­wsze szcze­rze go in­te­re­so­wa­li, a już za ob­ser­wo­wa­niem ko­biet wprost prze­pa­dał, więc te­raz rów­nież so­bie nie ża­ło­wał i do­słow­nie nie od­ry­wał od blon­dyn­ki oczu. Zwłasz­cza cie­ka­wi­ły go aspek­ty wska­zu­ją­ce na od­mien­no­ści mię­dzy płcia­mi.

To, co w chwi­lę po­tem na­stą­pi­ło, by­ło od­mien­ne bar­dzo.

Kie­dy dziew­czę wresz­cie odło­ży­ło słu­chaw­kę, ze zwy­kłej cie­ka­wo­ści chciał spraw­dzić, ile cza­su za­ję­ły jej te sło­wo­to­ki, i zer­k­nął na ze­ga­rek. Tu cze­ka­ła go nie­mi­ła nie­spo­dzian­ka.

– O! – spon­ta­nicz­nie wy­ra­ził na głos zdzi­wie­nie. – Sta­nął mi...

Blon­dyn­ka od­wró­ci­ła się i chla­snę­ła go miaż­dżą­cym spoj­rze­niem.

Sło­wo „świ­nia” nie pa­dło.

Ale w po­wie­trzu coś tak jed­no­znacz­nie za­czę­ło chrum­czeć i za­la­ty­wać sło­ni­ną, że dał spo­kój tłu­ma­cze­niom.



Ja­sna Gó­ra ma­ja­czy­ła po­śród par­ko­wych drzew i ha­ba­zi i dźga­ła roz­po­go­dzo­ne po ule­wie nie­bo.

Wy­bor­nie.

Ce­za­ry miał wresz­cie wol­ną chwi­lę. Po­wie­trze sta­ło się chłod­ne, ze­rwał się na­wet wiatr, z lu­bo­ścią więc urzą­dził so­bie spa­ce­rek po klasz­tor­nym wzgó­rzu, my­śląc o pąt­ni­kach, któ­rzy daw­ny­mi wie­ki do­cie­ra­li tu na ko­la­nach. Je­śli o nie­go cho­dzi­ło, do re­li­gii miał ra­czej sto­su­nek umiar­ko­wa­ny, choć na pew­no nie­obo­jęt­ny. Sza­no­wał prze­ko­na­nia in­nych, do­ce­niał au­to­ry­tet wia­ry, ale nie ufał żad­nym or­ga­ni­za­cjom, na­wet ko­ściel­nym. I obo­jęt­ne, czy by­li to mu­zuł­ma­nie, bud­dy­ści czy chrze­ści­ja­nie. Wo­lał wy­ty­czać so­bie dro­gę sam. Oczy­wi­ście wy­bra­na przez Ce­za­re­go ścież­ka nie wio­dła przez cuch­ną­ce grze­chem ba­gna i wą­do­ły, a cho­ciaż i tak się zda­rza­ło, je­go za­ło­że­nie by­ło jed­nak jak naj­bar­dziej za­cne: kro­czyć ja­snym szla­kiem mo­cy. A je­śli nie po­ma­gać bliź­nim, to przy­naj­mniej im nie szko­dzić.

I gdzie go rzu­cił prze­kor­ny los?

A otóż rzu­cił go do chrze­ści­jań­skiej sto­li­cy Pol­ski.

O dzi­wo, na­wet się Ce­za­re­mu tu­taj po­do­ba­ło.

Szyb­ko zna­lazł wśród bra­cisz­ków kil­ku do­brych zna­jo­mych i z ich po­mo­cą po­zna­wał klasz­tor od pod­szew­ki. Za­glą­dał w ta­kie miej­sca, gdzie nie wpusz­cza się ani tu­ry­stów, ani wier­nych. Nie by­ła to wpraw­dzie Ke­nia, ale spę­dzać la­to na wy­kop­kach i w chłod­nych klasz­tor­nych mu­rach, w któ­rych każ­da ce­gła szep­ta­ła o hi­sto­rii, to rów­nież nie­zła grat­ka.

Czuł się więc usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny.

Je­go po­obied­ni ob­chód po wa­łach z wol­na sta­wał się ry­tu­ałem pod­su­mo­wu­ją­cym dzień pra­cy, któ­ry oko­ło szes­na­stej koń­czył się her­bat­ką u prze­ora. Zwy­kle her­bat­ka aż pie­ni­ła się Ce­za­re­mu w ustach, po­nie­waż dys­ku­to­wał ze świę­tym mę­żem na te­ma­ty ewo­lu­cyj­ne, a oj­ciec prze­ło­żo­ny był dia­bel­nie cię­ty na Dar­wi­na, choć ro­zu­miał zna­cze­nie je­go my­śli dla na­uki. Od ewo­lu­cji do teo­lo­gii był więc krok, mi­mo że teo­re­tycz­nie dzie­dzi­ny na­wza­jem się wy­klu­cza­ły. Wczo­raj do kom­pa­nii do­łą­czył pro­fe­sor Le­siak, któ­ry na­zy­wał sie­bie bud­dy­stą, i dzia­ły się rze­czy ar­cy­cie­ka­we. Po­glą­dy krzy­żo­wa­ły się w re­fek­ta­rzu jak szpa­dy, emo­cje pęcz­nia­ły, a śli­na dys­pu­tan­tów try­ska­ła ob­fi­cie. Za­je­dzo­no więc her­bat­kę wi­nem. Kul­tu­ral­nie, oczy­wi­ście. Tak, za­je­dzo­no. Po­da­ne wi­no by­ło tak sta­re, że za­ser­wo­wa­no je na spodecz­kach w po­sta­ci ga­la­ret­ki, któ­rą spa­ła­szo­wa­li ły­żecz­ka­mi.

Ach, te klasz­tor­ne spe­cja­ły…

Wspo­mi­na­jąc z no­stal­gią wi­no, Ce­za­ry scho­wał się na ław­ce pod Skarb­cem, gdzie za­mie­rzał dys­kret­nie za­ku­rzyć i za­pla­no­wać resz­tę dnia. Przed obia­dem wy­ty­po­wał kost­kę do po­bra­nia DNA, a jesz­cze dzi­siaj pro­fe­sor miał pod­jąć zde­cy­do­wa­ne dzia­ła­nia i ciach­nąć Bru­na. Nie bę­dą cze­kać. Cie­ka­we, ileż to lat li­czył so­bie sza­cow­ny umar­lak, któ­re­go ko­ści od­kry­to pod­czas re­no­wa­cji mu­rów. Na­zwa­li go Bru­no, bo ze sta­ro­ści ca­ły był po­czer­nia­ły. Ju­tro osta­tecz­nie koń­czą...

.

.

.

(frag­ment)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: